Diable eliksiry - Ernst Theodor Amadeus Hoffmann - ebook

Diable eliksiry ebook

Ernst Theodor Amadeus Hoffmann

4,0

Opis

Powieść jest fikcyjną autobiografią. Urodzony w Świętej Lipce Protagonista Medard, po okresie szczęśliwego dzieciństwa, wstępuje do klasztoru. Napotyka na swojej drodze wiele spokrewnionych z nim osób, sam jednak z początku nie jest tego świadom. Dorasta za jego murami, a ponieważ podąża ścieżką powołania w sposób wzorowy, dostępuje zaszczytu sprawowania dwóch ważnych funkcji: zarządza komnatą z relikwiami, w której podług legendy spisanej przez św. Antoniego, znajdują się Diable eliksiry, oraz zaczyna głosić kazania. Jego talent oratorski sprowadza go jednak na złą drogę. Pewnego razu oświadcza, że sam jest św. Antonim, wskutek czego traci przytomność i swój dar. Szybko go jednak odzyskuje, pijąc z butelek diablich eliksirów. Kiedy młoda kobieta imieniem Aurelie, łudząco przypominająca św. Rozalię, zwierza mu się z miłości do niego, Medard postanawia opuścić klasztor. Przeor, który spostrzega niepokój mnicha, wysyła go w podróż do Włoch. Podczas swej wyprawy spotyka mężczyznę, śpiącego w pobliżu przepaści i zagrożonego upadkiem w otchłań. Gdy mnich próbuje go zbudzić, ten wpada w przerażenie i spada. Przez pomyłkę wszyscy biorą Medarda za owego nieszczęśnika, dzięki czemu zostaje on przyjęty do zamku jako książę Viktorin. Tam jest uwikłany w związek z macochą Aurelii, Euphemią... (za Wikipedią) A żeby się dowiedzieć, jak się potoczyły dalsze dzieje naszego bohatera, należy przeczytać książkę. I będzie to zdecydowanie dobra i przyjemna lektura. Polecamy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ernest Teodor Hoffmann

DIABLE ELIKSIRY

_________

przeł. Ludwik Eminowicz

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Valentin Foulquier (1822-1896), Ilustracja z francuskiego XIX-wiecznego wydania książki Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna, L'élixir du diable,

(licencjapublic domain), ________________________________

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2019 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

DIABLE ELIKSIRY

PRZEDMOWA WYDAWCY

Chciałbym cię poprowadzić, łaskawy czytelniku, pod owe ciemne platany, gdzie po raz pierwszy czytałem dziwną historię brata Medarda. Tam siadłbyś przy mnie, na tej samej kamiennej ławce, na wpół ukrytej wśród wonnych krzewów i pstro kwitnących drzew; tam spojrzałbyś, jak ja, z tęsknotą ku błękitnym górom, piętrzącym się w przedziwnych kształtach przy ujściu słonecznej doliny, co roztwierałaby się przed nami na końcu alei. Tam obróciłbyś się nagle i ujrzałbyś poza nami, w odległości może dwudziestu kroków, gotycką budowlę z portalem zdobionym bogato posągami.

Przez ciemne gałęzie platanów spojrzą ci w twarz obrazy świętych pogodnymi, żywymi oczami; spojrzą ci w twarz świeże freski, błyszczące na szerokim murze. Patrz! Już czerwień słońca stanęła na wzgórzu, już wiatr wieczorny zrywa się do lotu: wszędzie ruch, życie...

Szept i szum... wiążą się w dziwne głosy, idą przez drzewa i krzewy, idą, rosną stopniowo w śpiew, w organów ton. W szerokich fałdzistych szatach kroczą poważni mężowie, z pobożnym wzrokiem utkwionym w niebiosach. Kroczą milcząco przez szpalery drzew.

Czyżby ożyły te święte obrazy i zeszły z wysokich gzymsów?

Owiewa cię tajemny dreszcz czarownych podań i legend wymalowanych tam w górze – jest ci tak, jakby się to wszystko działo przed tobą, i chciałbyś serdecznie uwierzyć w te widzenia. W takim nastroju przeczytałbyś historię Medarda, a wtedy – kto wie... może byś ujrzał w dziwnych wizjach mnicha coś więcej niż zawiłą grę podnieconej wyobraźni.

A teraz, łaskawy czytelniku, ponieważ widziałeś już obrazy świętych, klasztor i mnichów, mogę ci tylko dodać, że ten wspaniały ogród, do którego cię wprowadziłem, należy do klasztoru kapucynów w B.

Gdy pewnego razu zatrzymałem się na dni kilka w tym klasztorze, pokazał mi czcigodny przeor spuściznę po bracie Medardzie, papiery chowane w archiwum jako coś niezwykłego. Z trudem tylko udało mi się nakłonić przeora, by mi ich użyczył. Zakonnik był właściwie przekonany, że papiery te należało spalić. Nie bez trwogi zatem, łaskawy czytelniku, daję ci w ręce tę książkę, złożoną z jego papierów. Kto wie, czy nie staniesz po stronie przeora.

Jeżeli jednak zechcesz pójść wraz z bratem Medardem, niby jego wiemy towarzysz, przez mroczne krużganki, przez mnisze cele, przez różnobarwny, stokrotnie mieniący się świat, jeżeli odważysz się z nim razem znieść całą okropność i wstręt obłędów, całą szaloną wściekłość i kuglarstwo życia, to może uczujesz rozkosz na widok zmieniających się obrazów owej camera obscura, co roztworzy się przed tobą.

Zdarzy się może, iż bezkształtne widma, jeżeli bystrzej wglądniesz w nie oczami, nabiorą dla ciebie wyrazu, kształtu. A wtedy poznasz, jak ukryty zarodek, dziecię tajemnego stosunku, strzela w górę bujną rośliną i spiętrza coraz to wyżej krętaninę tysięcznych łętów, aż oto kwiat, zmieniając się w dojrzały owoc i wysysa żarłocznie wszystkie soki życiowe i niszczy zarodek.

Z niemałym trudem odcyfrowałem papiery kapucyna Medarda, bo rękopis – zwyczajem mnichów – był mały i nieczytelny. Po przeczytaniu całości ogarnęło mnie wrażenie, że to, co zwykliśmy nazywać snem i ułudą, jest może symbolicznym poznaniem tajemniczego wątku, który ciągnie się przez całe nasze życie, spajając je we wszystkich jego przemianach; lecz biada temu, kto sądzi, że przez owo poznanie zdobył moc stargania tej nici przewodniej i podjęcia jej wraz z ciemną potęgą, co nad nami włada...

Być może, łaskawy czytelniku, doznasz tego samego uczucia – a życzę ci tego serdecznie dla wielu podniosłych powodów...

CZĘŚĆ I

Rozdział I. Lata dziecinne i życie klasztorne

Matka nigdy mi nie mówiła, w jakich warunkach żył na świecie mój ojciec. Lecz ilekroć przetrawiam pamięcią to wszystko, co mi o nim opowiadała w zaraniu mej młodości, widzę, że był to mąż zdolny, rozumny, o głębokiej wiedzy.

Z tych to opowiadań i wynurzeń matki, dotyczących przeszłości – zrozumiałem je dopiero później – wiem, że moi rodzice z wyżyn wygodnego życia i blasków wielkiego bogactwa runęli w objęcia najdotkliwszej i najbardziej gorzkiej nędzy i że mój ojciec, skuszony przez szatana, dopuścił się haniebnej zbrodni, popełnił grzech śmiertelny, za który, gdy go w późniejszych latach oświeciła łaska boska, chciał odpokutować pielgrzymką do Świętej Lipki w dalekich, zimnych Prusach.

Wśród uciążliwej wędrówki do świętego miejsca uczuła moja matka po raz pierwszy w swym małżeńskim życiu, że ono nie miało pozostać bezpłodnym, jak się tego obawiał mój ojciec. Mimo biedy i braku ucieszył się on bardzo, bo oto miało spełnić się widzenie, w którym mu święty Bernard zapewnił pociechę i przebaczenie grzechu przez narodziny syna.

W Świętej Lipce zachorował mój ojciec, a słabość wzmagała się i brała górę, tym więcej, im mniej, pomimo choroby, chciał folgować sobie w spełnianiu surowych ćwiczeń przepisanej pokuty. Umarł rozgrzeszony i pocieszony w tej samej chwili, w której na świat przyszedłem.

W brzaskach mej pierwszej świadomości świtają porannie kochane obrazy klasztoru i wspaniałego kościoła w Świętej Lipce. Dziś jeszcze oszemrza mnie ciemny las, dziś jeszcze obejmują mnie wonią owe bujnie kiełkujące trawy i wielobarwne kwiaty, co były mi kołyską.

Ni zwierz jadowity, ni owad szkodliwy nie gnieździ się w świątyni Błogosławionej. Ni muchy brzęk, ni świerszcza głos nie przerywa świętej ciszy. Brzmią tylko pobożne śpiewy kapłanów, co wraz z pielgrzymami przeciągają w długich szeregach, kołysząc złote kadzielnice, z których unosi się smugami woń ofiarnego dymu. Jeszcze mi widny pośrodku świątyni ów pień przedziwnej lipy, powleczony srebrem, gdzie aniołowie osadzili cudowny obraz Przeczystej Dziewicy. Jeszcze darzą mnie uśmiechami barwne postaci aniołów i figury świętych – ze ścian, z powały kościoła.

Opowiadania mej matki o cudownym klasztorze, gdzie na jej ból najgłębszy spłynęła obficie łaskawa pociecha, tak zwarły się z moim umysłem, że jest mi, jakbym sam widział to wszystko i sam wszystkiego doświadczył – choć przecież to niemożliwe, by moje wspomnienia sięgały tak daleko, matka moja bowiem opuściła to święte miejsce w połowie drugiego roku pobytu. I zdaje się pamięci, jakbym na własne oczy ujrzał raz w pustym kościele przedziwną postać poważnego mężczyzny i jakby to był właśnie ów cudzoziemski malarz, który pojawił się dawnymi czasy, gdy budowano świątynię; nikt nie rozumiał jego mowy, lecz on doświadczoną ręką mistrza pokrył w krótkim czasie kościół wspaniałymi malowidłami i, odłożywszy pędzel, zniknął.

Pamiętam też jakiegoś starego, z cudzoziemska ubranego pielgrzyma o długiej, siwej brodzie, który nosił mnie na ręku, wyszukiwał mi w lesie mchy i kolorowe kamienie i bawił się ze mną.

A przecież wiem dobrze, że tylko dzięki opisowi matki powstał w mojej duszy żywy jego obraz. Przywiódł on raz ze sobą jakiegoś obcego chłopca przedziwnej urody, równego mi wiekiem. Śród pieszczot i pocałunków usiedliśmy na murawie, podarowałem mu wszystkie swoje kolorowe minerały, on zaś układał na ziemi różne figury, lecz tak, że w końcu zawsze tworzył się kształt krzyża. Matka moja siedziała przy nas na kamiennej ławce, a starzec tuż za nią przyglądał się z łagodną powagą naszym dziecinnym zabawom. Wtem wyszli z krzaków jacyś nieznani młodzieńcy; z odzieży i z całego zachowania ich widać było, że jedynie z ciekawości i żądzy widzenia przybyli do Świętej Lipki. Jeden z nich, wskazując na nas, zawołał ze śmiechem:

– Patrz no, święta rodzina! Jakby stworzone do mego szkicownika.

I rzeczywiście wyciągnął papier i ołówek, aby nas odrysować, lecz stary pielgrzym podniósł głowę i zawołał:

– Nędzny szyderco! Chcesz być artystą, a w twoim sercu nie płonął nigdy płomień wiary i miłości. Twoje dzieła pozostaną martwe i sztywne, jako sam jesteś, a ty, jak potępieniec, zwątpisz w czczej samotności i zniszczejesz w swym własnym ubóstwie...

Młodzieńcy znikli zmieszani. Stary pielgrzym zwrócił się wtedy do matki i rzekł:

– Przywiodłem tu dzisiaj to dziwne dziecię, aby w twym synu zbudziło iskrę miłości. Muszę jednak zabrać je na powrót i już nas więcej nie ujrzycie. Synowi twojemu dano wiele wspaniałych darów, ale w krwi jego burzy się i kłębi grzech ojca. Może jednak wyrosnąć na dzielnego bojownika za wiarę – niech będzie księdzem!

Matka moja nie umiała powiedzieć, jak głębokie, nigdy niezatarte wrażenie uczyniły na niej te słowa starego pielgrzyma. Mimo to postanowiła nie wywierać żadnego nacisku na moje skłonności, lecz wyczekać cierpliwie, co sam los mi przyniesie i do czego mnie przywiedzie, albowiem nie mogła, nawet marzyć o jakim innym wyższym wykształceniu nad to, które sama dać mi mogła.

Jaśniejsze, że tak powiem, moje własne wspomnienia ugruntowane na własnym doświadczeniu, zaczynają się, dopiero od czasu, gdy matka, w drodze powrotnej ze Świętej Lipki, przybyła do klasztoru cystersek i znalazła życzliwe przyjęcie u tamtejszej ksieni, książęcego rodu, niegdyś znajomej mojego ojca. Czas między owym zdarzeniem z pielgrzymem, które rzeczywiście sam pamiętałem, tak że matka przypomniała mi tylko słowa starca, a chwilą, gdy matka przywiodła mię, po raz pierwszy przed oblicze ksieni, stanowi dla mnie niczym niewypełnioną przerwę, nie pozostał mi po nim ni cień najlżejszego wspomnienia. Odnajduję się więc znowu w chwili, gdy matka naprawiała i czyściła moje ubranie, kupiła w mieście nowe wstążki, podstrzygła mi przydługie włosy, wystroiła mię z największą troskliwością i przykazała, bym się zachował pobożnie i grzecznie wobec ksieni. Wreszcie, trzymając się ręki matczynej, wstąpiłem na szerokie, kamienne schody i wszedłem do komnaty o wysokim sklepieniu, ozdobionej świętymi obrazami. Stanąłem przed ksienią. Była to wysoka, majestatyczna, piękna pani, a szata zakonna dodawała jej czcigodnej powagi. Spojrzała na mnie wzrokiem poważnym, sięgającym najgłębszego wnętrza, i spytała, zwracając się do matki:

– Czy to syn pani? – Jej głos, jej wygląd – zresztą całe obce mi otoczenie, wysoka komnata, obrazy – wszystko to tak podziałało na mnie, że pochwycony uczuciem jakiejś wewnętrznej trwogi zacząłem gorzko płakać.

– Cóż ci to, mój mały, czy się mnie boisz? – Spytała księżna, darząc mnie spojrzeniem łagodniejszym i jakimś lepszym. – Jak mu na imię, kochana pani?

– Franciszek – odrzekła matka.

– Franciszek – zawołała księżna nad wyraz boleśnie, podniosła mnie do góry i przycisnęła silnie do piersi. Lecz w tejże chwili jakiś ból w szyi wydarł mi z piersi głośny krzyk. Księżna przestraszyła się i puściła mię z objęcia, a stropiona moim zachowaniem matka przyskoczyła ku mnie, by mnie zaraz wyprowadzić. Księżna nie pozwoliła. Okazało się, że to diamentowy krzyż zawieszony na piersi księżnej, tak mocno ukłuł mnie w szyję, przy silnym uścisku, że miejsce to zupełnie poczerwieniało i nabiegło krwią.

– Kochany Franciszku – zawołała księżna – sprawiłam ci ból. Pozostańmy jednak i nadal dobrymi przyjaciółmi!

Jedna z sióstr przyniosła łakoci i słodkiego wina, a ja, ośmielony już nieco, nie dałem się długo prosić, lecz zabrałem się dzielnie do słodyczy i pochłaniałem je szybko, siedząc na kolanach czcigodnej pani, która sama kładła mi do ust najsłodsze przysmaki. Gdym, skosztował kilka kropel słodkiego napoju, nieznanego mi dotąd, wróciło mi wesołe usposobienie i owa szczególna żywość, która, według świadectwa mej matki, była mi właściwa od najwcześniejszej młodości. Śmiałem się i paplałem ku największej uciesze ksieni i siostry zakonnej. Dotychczas nie wiem, skąd to poszło, że matka kazała mi opowiedzieć księżnej o pięknie i wspaniałości mojego rodzinnego miejsca, a ja, niby natchniony jakąś wyższą mocą, opisałem jej tak żywo piękne obrazy obcego, nieznanego malarza, jakbym pojmował ich treść najgłębszą.

Przy tej sposobności zapuszczałem się we wspaniałe historie świętych, jakbym znał doskonale wszystkie pisma Kościoła. Księżna i nawet moja matka patrzyły na mnie z najwyższym zdumieniem, a im więcej mówiłem, tym bardziej potęgowało się moje natchnienie. Gdy zaś księżna spytała:

– Powiedz mi, dziecię, skąd wiesz o tym wszystkim? – odpowiedziałem bez sekundy zastanowienia, że piękny, cudowny chłopiec, którego raz przyprowadził ze sobą ów obcy pielgrzym, objaśnił, mi wszystkie obrazy, co więcej, niejeden z nich ułożył z kolorowych kamyków i nie tylko wtajemniczył mnie w ich znaczenie, ale jeszcze opowiedział wiele świętych historii. Już dzwoniono na nieszpór. Siostra zgarnęła mnóstwo cukierków i, zapakowawszy w tutkę, włożyła mi je w ręce. Wziąłem z wielką ochotą. Ksieni powstała i rzekła do matki:

– Droga pani. Syna twojego uważam za swojego wychowanka. Będę się odtąd troszczyła o niego.

Matka moja nie mogła opanować głębokiego wzruszenia. Milcząc, ze łzami w oczach całowała ręce księżnej. Już zdążaliśmy ku drzwiom, gdy dobiegła nas księżna, jeszcze raz podniosła mnie do góry, troskliwie odsunęła krzyż diamentowy, przycisnęła mnie do piersi i gwałtownie płacząc, tak że gorące łzy spadały mi na czoło, zawołała:

– Franciszku, bądź pobożnym i dobrym!

Byłem do głębi wzruszony i nie wiedząc dlaczego – rozpłakałem się.

Zamieszkaliśmy w pobliżu klasztoru, w leśniczówce, a małe gospodarstwo mej matki nabrało lepszego wyglądu dzięki pomocy i dobrodziejstwu ksieni. Skończyła się bieda. Chodziłem lepiej ubrany i pobierałem naukę u proboszcza, któremu zarazem służyłem do mszy, ilekroć ją odprawiał w kościele klasztornym. Niby sen anielski owiewa mnie dziś jeszcze wspomnienie tej szczęśliwej młodości. Ach, niby daleki, wspaniały kraj, gdzie mieszka radość i niczym niezmącona pogoda dziecięcego serca, leży ta ziemia ojczysta, daleko, daleko poza mną, lecz kiedy spojrzę wstecz, przepaść ziejąca roztwiera się przede mną i dzieli nas na zawsze. Porwany wichrem gorącej tęsknoty wpijam się uporczywie oczami w postaci ukochanych moich, przechadzających się po tamtej stronie niby w purpurowych blaskach wczesnego świtu i, zda się, słyszę drogie ich głosy. Ach! Jestże taka przepaść, której by nie przebiegło silne skrzydło tęskniącej miłości? Czymże jest czas i przestrzeń dla miłości? Czyż ona nie żyje w myśli? A myśl czyż zna granice? Lecz ciemne postaci powstają i tłocząc się coraz to ciaśniej i ciaśniej, coraz większą ciżbą, zwierają coraz ciaśniejszym kołem, przesłaniają widok i tak zagważdżają umysł troskami teraźniejszości, że nawet tęsknota, wypełniająca mnie bezimiennym, rozkosznym bólem, staje się zabijającą, nieuleczalną męką.

* * *

Proboszcz był samą dobrocią. Umiał powściągać żywość mojego usposobienia i tak zastosować naukę do mojego sposobu myślenia, żem w niej znajdował przyjemność i czynił szybkie postępy.

Matkę kochałem nade wszystko, lecz księżnę czciłem jak świętą i uroczystym był dla mnie każdy dzień, w którym mogłem ją widzieć.

Za każdym razem postanawiałem sobie zabłysnąć przed nią nowo zdobytymi wiadomościami, lecz gdy stanęła przede mną, gdy przemówiła uprzejmie, nie mogłem wydobyć ni słowa, mogłem tylko wpatrywać się w nią, mogłem tylko jej słuchać.

Każde jej słowo zapadało mi w głębię duszy i przez cały dzień, po rozmowie z nią, trwałem w jakimś dziwnym, uroczystym nastroju, a postać jej towarzyszyła mi na przechadzkach, gdziekolwiek zwróciłem kroki.

A gdy z rozbujaną kadzielnicą stałem przy głównym ołtarzu, w ulewie grających organów, co falowała z chóru, wzbierając w rwący nurt i porywała mnie ze sobą, jakież uczucie bezimienne przejmowało mnie do głębi serca, gdy wśród hymnu odróżniłem jej głos, który przenikał mnie jak promień rozedrganego światła i wypełniał mi duszę przeczuciem Najwyższego... Najświętszego. Lecz najwspanialszym dniem, na który cieszyłem się przez całe miesiące, o którym nigdy nie mogłem myśleć bez zachwytu, był dzień świętego Bernarda, patrona cystersów, obchodzony w klasztorze jak Najwspanialej. Już dzień przed odpustem płynęły tłumy ludu z sąsiedniego miasta i pobliskiej okolicy, rozkładały się obozem na wielkiej, kwiecistej łące, tuż przed klasztorem, tak że ni w dzień, ni w nocy nie ustawał ruch wesoło nadciągających gromad.

Nie przypominam sobie, by temu świętu nie dopisała, kiedy pogoda, zwłaszcza że pora była wyśmienita (dzień Świętego Bernarda przypada na sierpień).

Snuła się pstra mieszanina ludzi, tu widać było pobożnych pątników, jak szli z hymnem na ustach, tam znowu wesołych parobczaków wiejskich przy boku żywo zwijających się dziewek; duchowni, w pobożnym zapatrzeniu, składali ręce i patrzyli w chmury; rodziny mieszczańskie rozsiadły się na murawie, porozkładały kosze, wypełnione szczelnie żywnością, i zajadały obiad. Wesoły śpiew, pobożne pieśni, gorące westchnienia pokutników, chichotanie wesołków, skargi, żarty, modlitwy – wypełniały powietrze odurzającym, dziwacznym koncertem.

Lecz z uderzeniem dzwonka klasztornego przebrzmiewał hałas i milknął. Natychmiast, jak daleko sięgnąć okiem, gęsto stłoczone szeregi padały na kolana i tylko przytłumiony szept modlitwy przerywał świętą ciszę. Po ostatnim uderzeniu dzwonu rozchwiewał się znowu kolorowy tłum pątniczej braci i na nowo rozbrzmiewał ów na chwilę przerwany rozgwar wesela. Co więcej, w dniu świętego Bernarda sam biskup, mający rezydencję w sąsiednim mieście, odprawiał w kościele klasztornym uroczystą mszę w asyście niższego duchowieństwa, podczas której przygrywała jego orkiestra, umieszczona obok głównego ołtarza na trybunie pokrytej wspaniałym, nadzwyczaj rzadkim kobiercem.

Do dzisiejszego dnia jeszcze nie zamarły we mnie te uczucia, które wówczas wstrząsały mym sercem. Odżywają one z młodzieńczą świeżością, ilekroć zwrócę się i skłonię myślami w ten czas błogosławiony, który tak szybko przeminął.

Pamiętam żywo owo „Gloria”, wykonywane kilka razy, bo właśnie tę kompozycję najbardziej sobie umiłowała księżna. Gdy biskup zaintonował pierwsze słowa i potężne tony chóru zabrzmiały: „gloria in excelsis Deo”, czyż nie było w tej chwili tak, jakby się rozwarła gloria chmur nad głównym ołtarzem, jakby cud boski zaróżowił jutrzenką życia kształty owych malowanych cherubinów i serafów, jakby ruszyły się mocne skrzydła i rozedrgały rytmiczną falą na cześć Boga, wielbiąc go śpiewem i lutni cudownymi tony. Zdziwione serce trawiło się gwałtownym biciem adoracji i szło, i rwało się w dal przez bezbrzeża podziwu, szlakiem świetlanych chmur w ową kochaną, upragnioną ojczyznę, gdzie w rozkwitłym lesie brzmiały wołania aniołów, a cudowne pacholę wychylało się spośród lilii i pytało mnie: „Gdzie bawiłeś tak długo, Franciszku. Oto kwiaty piękne i pachnące. Weź je, weź te kolory kwitnące, a w zamian za nie zostań przy mnie i kochaj mnie – na zawsze...”

Po mszy odbywała się uroczysta procesja po korytarzach klasztoru i po kościele. Szły więc szeregi zakonnic, a na ich czele postępowała ksieni w infule i z pastorałem srebrnym. Ileż świętego namaszczenia, ileż godności, jakaż nadziemska wielkość promieniała z każdego spojrzenia wspaniałej dostojności, znamionowała każdy jej ruch. Rzekłbyś, że to sam Kościół tryumfujący jawi się tłumowi wiernych, błogosławi, rozpościera łaskę. Padłbym w proch przed nią, gdyby przypadkiem spoczął na mnie jej wzrok.

– Po nabożeństwie ugaszczano całe zgromadzone duchowieństwo i kapelę biskupią w obszernej sali klasztoru. Rozliczni przyjaciele klasztoru, oficjaliści, kupcy z sąsiedniego miasta brali udział w biesiadzie. I ja także mogłem być obecny przy uczcie dzięki życzliwości kapelmistrza biskupiego, który mnie bardzo polubił i rad widział w swoim towarzystwie.

O ile w czasie mszy, rozpłomieniony żarem pobożnych wzruszeń, oddawałem się niepodzielnie marzeniom nadziemskim, o tyle teraz powracałem w radość życia i tonąłem w jego barwnych obrazach. Rozliczne wesołe gawędy, żartobliwe zwroty i opowieści krzyżowały się w atmosferze wesołego śmiechu gości, przy czym wypróżniano pracowicie butelki, dopóki nie zapadł wieczór i nie zajechały pojazdy z wezwaniem do powrotu.

* * *

Miałem szesnaście lat, gdy poczciwy proboszcz oświadczył, że jestem już dostatecznie przygotowany do rozpoczęcia wyższych studiów teologicznych w seminarium sąsiedniego miasta; postanowiłem bowiem z całą stanowczością poświęcić się stanowi duchownemu, a decyzja ta napełniała moją matkę najgłębszą radością, gdyż widziała w tym wyjaśnienie i wypełnienie tajemniczych napomknień pielgrzyma, które łączyły się tajemniczym związkiem z nie znaną mi wizją nieboszczyka ojca. Wierzyła ona, że decyzja moja oczyszczała duszę ojca i ratowała od męki wiecznego potępienia.

Także księżna, którą teraz mogłem widywać tylko w rozmównicy, pochwaliła skwapliwie mój zamiar i powtórzyła swoje przyrzeczenie, iż będzie zaopatrywała we wszystko, czego mi potrzeba, aż do osiągnięcia przeze mnie godności duchownego.

Chociaż miasto leżało tak blisko, że z klasztoru widać było jego wieże i zwykle dzielni piechurzy wybierali sobie na przechadzkę powabne i wesołe okolice klasztoru, mocno mi zaciężyło na sercu rozstanie z dobrą matką i z tą wspaniałą panią, przedmiotem czci mej najgorętszej, oraz ze starym, dobrym nauczycielem. To pewna, że w zgryzocie rozłąki każda piędź poza kołem ukochanych równa się przestrzeniom największego oddalenia.

Księżna była jakoś dziwnie wzruszona, a głos jej, gdy powtarzała pełne namaszczenia słowa napomnień, drżał niską nutą żałości.

Podarowała mi wdzięczny wieniec róż i małą książeczkę do nabożeństwa z pięknymi obrazkami. Nadto wręczyła mi list polecający do przeora klasztoru kapucynów w mieście, rozkazując mi udać się do niego natychmiast po radę i pomoc.

Zapewne, nie łatwo znaleźć tak powabną okolicę, jak ta, w której leżał klasztor kapucynów, tuż pod samym miastem.

Wspaniały ogród z widokiem na wzgórza zdawał mi się za każdym razem, gdym wędrował przez długie aleje i stawał to przy tej, to przy tamtej bujnej grupie drzew, rozbłyskać coraz to nową pięknością. Właśnie w tym ogrodzie spotkałem przeora Leonarda, gdym po raz pierwszy przestąpił progi klasztorne, aby mu wręczyć list polecający od ksieni. Wrodzona życzliwość przeora wrosła jeszcze bardziej po przeczytaniu listu; naopowiadał mi tyle pociągających rzeczy o księżnej, którą znał jeszcze z Rzymu, że mię tym od pierwszej chwili zupełnie pozyskał.

Stał on w otoczeniu braci i można było zaraz poznać cały stosunek jego do mnichów, organizację klasztoru i zwykły tryb życia; cisza i spokój ducha, malujące się dokładnie w postaci przeora, promieniowały dobroczynnie na wszystkich członków reguły. Nie widać było nigdzie ani śladu niezadowolenia i tego zamknięcia się w sobie, które tak często spostrzegamy na twarzach mnichów. Pomimo surowej reguły klasztornej ćwiczenia duchowne były dla przeora Leonarda raczej potrzebą duszy, zwróconej ku niebu, niż ascetyczną pokutą za wrodzone naturze ludzkiej grzechy. Umiał on tak rozpalić w braciach ten zmysł pobożności, że wszystko, co musieli czynić, by wypełnić regułę, nacechowane było pogodą i dobrotliwością, która istotnie stwarzała wyższy stopień bytu śród tej przyziemności. Umiał też przeor Leonard wytworzyć taką komunikację ze światem, która nie mogła inaczej oddziaływać na braci, jak tylko zbawiennie. Bogate dary, które zewsząd składano głęboko szanowanemu klasztorowi, dawały możność goszczenia w pewnych dniach przyjaciół i opiekunów klasztoru w refektarzu. Ustawiano wtedy na środku jadalni długi stół, na którego górnym końcu zasiadał przeor i goście. Bracia zajmowali miejsca przy wąskim, wzdłuż ściany ustawionym stole i stosownie do reguły posługiwali się prostym nakryciem, podczas gdy stół gościnny błyszczał czysto i ozdobnie szkłem i porcelaną. Kucharz klasztorny umiał znakomicie przyrządzać postne potrawy, które bardzo smakowały gościom.

Goście nie zaniedbywali też wina i w ten sposób zmieniały się te obiady kapucyńskie w pogadanki świeckich z duchownymi, co wobec wzajemnego wpływu nie mogło pozostać bez korzyści dla obu stron.

Ludzie bowiem oddani światowym sprawom, wstępując w mury, gdzie wszystko wskazywało na diametralnie przeciwne życie zakonników, musieli przyznać, pod wpływem iskry, co zapadała im w serce, że na innej niż ich własna drodze można zdobyć, spokój i szczęście i że duch, im wyżej wznosi się ponad ziemię, tym wyższy byt zgotować może człowiekowi już na tym padole.

Na odwrót – zakonnicy zyskiwali znajomości życia i mądrość, bo wieści, jakie ich dochodziły o tym, co się dzieje w świecie, poza ich murami, budziły w nich niejedną pożyteczną refleksję.

Nie nadając fałszywej wartości rzeczom ziemskim, musieli oni w różnorodnych wnętrzem człowieka uwarunkowanych sposobach życia uznać konieczność takiego załamania promieni ducha, bez którego wszystko byłoby bezbarwnym i pozbawionym blasku.

Ponad wszystkimi jednak górował wykształceniem duchownym i wiedzą przeor Leonard. Prócz tego, że powszechnie uchodził za tęgą powagę w dziedzinie teologii, tak że z największą łatwością mógł rozprawiać głęboko o najtrudniejszych problemach, a profesorowie seminarium prosili go często o radę i wskazówki miał też wykształcenie światowe w stopniu wyższym, niżby można przypuszczać u zakonnika.

Mówił biegle i wytwornie po włosku i po francusku, a dla wielkiej obrotności używano go w dawnych czasach do ważnych misji. Już wtedy, gdy go poznałem, był to człowiek podeszły w latach, ale choć siwy włos świadczył o starości, błyszczał jeszcze w oczach młodzieńczy ogień, a poważny uśmiech, igrając na ustach, powiększał jeszcze wrażenie wewnętrznej błogości i spokoju umysłu. Ta sama gracja, która cechowała jego przemówienia, widniała też z jego ruchów, i nawet ciężka szata zakonna układała się wdzięcznie na jego dobrze zbudowanej figurze. Śród braci nie było ani jednego, który by tu me przybył z dobrowolnego wyboru, którego by tu, w zacisze klasztoru, nie przywiodła serdeczna potrzeba, płynąca z wewnętrznego duchowego nastroju.

Lecz i takiemu nieszczęśliwcowi, który by w klasztorze szukał bezpiecznego portu, aby uniknąć rozbicia, umiałby Leonard udzielić rychłej pociechy; jego pokuta byłaby krótkim przejściem do spokoju; pojednany ze światem, lecz obojętny na jego szych i złudę, żyłby wśród ludzi wzniesiony ponad sprawy ziemskie.

Te niezwykłe w życiu klasztornym tendencje wyniósł był Leonard z Włoch, gdzie kult i całe związane z nim pojmowanie życia religijnego były pogodniejsze niż w katolickich Niemczech. Jak w budowie kościołów zachowały się formy antyczne, tak też, zdaje się, promień pogodnej, życiem tętniącej epoki starożytnej wcisnął się w mistyczne ciemnie katolicyzmu i rozjaśnił je przedziwnym blaskiem, który niegdyś opromieniał bogów i bohaterów.

Leonard polubił mię. Uczył mię po włosku i po francusku. Zwłaszcza doskonałe były książki, którymi mię obdarzał, i rozmowy nadzwyczaj kształcące.

Prawie cały czas, wolny od studiów w seminarium spędzałem w klasztorze kapucynów i z dnia na dzień odczuwałem jaśniej, jak rosła we mnie i wielmożniała skłonność do sukni zakonnej.

Objawiłem swoje życzenie przeorowi. Nie starając się wprost odwodzić mię od tego postanowienia, radził mi, bym przynajmniej kilka lat wyczekał i przez ten czas rozejrzał się nieco więcej i uważniej po świecie. Co prawda, znałem już nieco ten świat, i nawet niezgorzej, dzięki kapelmistrzowi biskupiej orkiestry, który mię uczył muzyki; czułem się jednak jakoś nieprzyjemnie skrępowany w każdym towarzystwie, zwłaszcza w obecności płci żeńskiej, a to, jak i w ogóle skłonność do życia kontemplacyjnego, zdawało się rozstrzygać o moim wewnętrznym powołaniu do klasztoru. Pewnego razu rozpoczął ze mną przeor nadzwyczaj ciekawą rozmowę o życiu światowym; dotykał najdrażliwszych materii, o których jednak umiał rozprawiać z wrodzoną sobie lekkością i powabem, tak że unikając każdej, choćby najmniej niestosownej rzeczy, utrafił zawsze w samo sedno zagadnienia. W końcu ujął mię za rękę, spojrzał mi bystro w oczy i spytał mię, czy jestem jeszcze niewinny. Czułem, że się rumienię, bo w chwili, gdy mnie Leonard tak badawczo pytał, przyszedł mi na myśl w najżywszych barwach pewien obraz, który już dawno zatarł się zupełnie w mojej pamięci. Kapelmistrz miał siostrę, która właściwie nie mogła uchodzić za piękność, a jednak, stojąc w krasie najwyższego rozkwitu, była niezwykle pociągającym dziewczęciem. Odznaczała się przede wszystkim niezwykle szlachetnym wzrostem i harmonijną budową. Miała najpiękniejsze ramiona i najpiękniejsze piersi, jakie kiedykolwiek widziałem, tak pod względem kształtu, jak i kolorytu; Pewnego poranku, wchodząc do mieszkania kapelmistrza na lekcję, zderzyłem się z nią twarzą w twarz. Była w lekkim stroju porannym, z prawie obnażoną piersią; wprawdzie szybko zarzuciła na siebie chustkę, lecz już za wiele spostrzegły moje ciekawe spojrzenia. Nie mogłem wymówić ni słowa, zbudziły się we mnie burzliwie nigdy nieznane uczucia i tak rozhulały w żyłach gorącą krew, że słychać było, jak biją gwałtownie pulsa. Pierś zacisnęła się kurczowo i chciała pęknąć. Dopiero ciche westchnienie sprawiło mi pewną ulgę.

To, że dziewczę całkiem swobodnie podeszło ku mnie, ujęło mię za rękę i zapytało, co mi się stało, pogorszyło jeszcze mój stan. Szczęściem wszedł do pokoju kapelmistrz i wybawił mię z męczarni.

Nigdy jeszcze, w ciągu wszystkich lekcji nie brałem tak fałszywych akordów, nigdy jeszcze w śpiewie tak nie spadałem z tonu, jak wówczas.

Byłem o tyle pobożnym, że wszystko to uważałem później za zaczepkę diabła i poczytywałem sobie za wielkie szczęście, że wkrótce ascetycznymi ćwiczeniami, podjętymi w tym celu, zmusiłem złego nieprzyjaciela do odwrotu.

Teraz, przy badawczym zapytaniu przeora, stanęła mi przed oczami siostra kapelmistrza, czułem na twarzy ciepło jej oddechu, na ręce uścisk jej dłoni – moja wewnętrzna trwoga wzrastała z każdą sekundą. Leonard spojrzał mi w oczy z jakimś ironicznym uśmiechem, pod którego wpływem zadrżałem. Nie mogłem wytrzymać jego spojrzenia i spuściłem oczy. Wtedy pogłaskał mnie przeor po rozpalonych policzkach i rzekł:

– Widzę, mój synu, że mnie dobrze zrozumiałeś i że stoisz jeszcze na mocnych nogach. Niech cię Bóg ustrzeże przed pokusami świata, bo rozkosze jego trwają bardzo krótko i można z pewnością twierdzić, że jakieś przekleństwo na nich ciąży, skoro w nieopisanym obrzydzeniu, jakie sprowadzają, w zupełnej tępocie i ospałości do wszystkiego, co wyższe, ginie lepsza, duchowa część człowieczej istoty.

Rozmowa ta i pytanie przeora wryły mi się w pamięć i nie mogłem odegnać ich z myśli ani opędzić, się obrazowi wywołanemu słowami Leonarda. Nie byłem już panem swej woli. O ile dotychczas udawało mi się przezwyciężać nieśmiałość w obecności owego dziewczęcia, o tyle teraz nie umiałem sobie radzić z jej spojrzeniem, już bowiem na samą myśl o niej opadały mnie jakieś duszności, jakiś wewnętrzny niepokój, tym niebezpieczniejszy, że łączył się z jakąś nieznaną, przedziwną tęsknotą, a ta znów z niewymowną rozkoszą, która mogła być grzeszną.

Wreszcie jeden wieczór zawyrokował o tym stanie wątpliwym. Otrzymałem zaproszenie na wieczór muzyczny, urządzony przez kapelmistrza i jego przyjaciół. Oczywiście poszedłem. Prócz siostry gospodarza było jeszcze kilka panien. Ona ubrana była bardzo ponętnie. Zdawała mi się piękniejszą niż kiedykolwiek; wydawało mi się, że ciągnie mnie ku niej jakaś niewidzialna, nieprzezwyciężona siła – i stało się w końcu, ze sam nie wiedząc o tym, trzymałem się ciągle w jej bliskości, chciwie chwytając każde jej spojrzenie, każde jej słowo, i tak przysuwałem się ku niej, że przynajmniej jej szata mogła mnie dotykać i muskać przy każdym żywszym poruszeniu, a to napełniało mnie niewysłowioną, nieznaną nigdy przedtem przyjemnością. Ona zdawała się to spostrzegać i znajdować w tym upodobanie; chwilami opadało mnie szalone pragnienie, by ją porwać w szale gwałtownej miłości i zamknąć gorąco w objęciach. Długo siedziała przy fortepianie. W końcu wstała i zostawiła na krześle rękawiczkę. Natychmiast pochwyciłem zgubę i w przystępie szału przycisnąłem serdecznie do ust. Spostrzegła to jedna z panien, podeszła ku siostrze kapelmistrza i szepnęła jej coś do ucha, i oto obie poczęły na mnie patrzeć i śmiać się szyderczo! Poczułem się unicestwiony, lodowaty prąd rozszedł się po moich żyłach, bez namysłu wypadłem z pokoju i popędziłem do kolegium, do mojej celi.

Wściekłe zwątpienie rzuciło mnie na podłogę, palące łzy wybiegły mi spod powiek, złorzeczyłem dziewczęciu i przeklinałem je, potępiałem samego siebie, a potem modliłem się i śmiałem na przemian, jak obłąkaniec. Zewsząd rozbrzmiewają wołania pełne drwin i złowrogiego szyderstwa. W przystępie rozjątrzenia chciałem się rzucić z okna; na szczęście przeszkodziły mi kraty żelazne; mój stan był naprawdę okropny! Dopiero z brzaskiem dnia uspokoiłem się nieco; postanowiłem nie ujrzeć jej więcej i wyrzec się świata zupełnie. Jaśniej niż kiedykolwiek uświadomiło się mej duszy powołanie do zacisznego życia klasztornego, od którego żadna już pokusa nie miała mnie odciągnąć.

Skoro tylko zdarzyła mi się sposobność uwolnienia się od zwykłych studiów, pobiegłem natychmiast do przeora i wyjawiłem mu pośpiesznie, że stanowczo już zdecydowany jestem wstąpić do nowicjatu – i że wiadomość o tym postanowieniu posłałem matce i księżnej.

Leonard zdawał się dziwić nagłości mojego zapału, nie wywierając jednak żadnego nacisku, starał się różnymi sposobami wybadać, co mogło tak nagle wpłynąć na moje postanowienie i dlaczego tak usilnie domagam się reguły klasztornej. Widocznie przeczuwał, że weszło tu w grę jakieś szczególne, niespodziewane zdarzenie. Jakiś wewnętrzny wstyd, jakiś srom nieprzepartą wolą wzbraniał mi wyznać mu całą prawdę. Natomiast uciekłem się do ogni egzaltacji, żarzącej się we mnie, i opowiedziałem mu owe cudowne zdarzenia z zarania mojego dziecięctwa, które różnymi znakami wskazywały na moje przeznaczenie do życia klasztornego. Leonard wysłuchał mnie spokojnie. Nie wyrażając żadnych wątpliwości co do moich wizji, zdawał się jednak niewiele na nie zważać; owszem, zaznaczył, że wszystko to nie świadczy jeszcze o prawdziwości mojego powołania, bo przecież mogło to być całkiem dobrze złudzeniem. W ogóle Leonard nie lubił mówić o wizjach świętych, a nawet o cudach pierwszych apostołów chrześcijaństwa i były chwile, w których podejrzewałem go o skryte zwątpienie. Raz nawet, chcąc zmusić go do jakiegoś określonego wynurzenia, odważyłem się mówić z nim o ludziach, którzy wzgardzili wiarą chrześcijańską, i szczególnie potępiałem tych, którzy w dziecinnym zuchwalstwie śmią bezbożnym przezwiskiem przesądu lżyć wszystko nadzmysłowe. Leonard rzekł z łagodnym uśmiechem:

– Mój synu, niewiara jest najgorszym przesądem. – I rozpoczął rozmowę, o rzeczach obcych i obojętnych. Dopiero później danym mi było wejrzeć w jego wspaniałe myśli o mistycznej stronie naszej religii, w której przejawia się tajemniczy związek naszego duchowego pierwiastka z wyższą istotą, a jeszcze później nabrałem przekonania, że Leonard czynił słusznie, iż tylko w chwili najwyższego namaszczenia odkrywał uczniom całą subtelność swoich przekonań.

Matka napisała mi, że już od dawna przeczuwała, iż mi nie wystarczy stan świeckiego księdza [tj. nie zakonnika, określenie „ksiądz świecki” pochodzi jeszcze z czasów, gdy kapłani się żenili; dziś mówi się o nich „księża diecezjalni”], lecz skłonię się ku życiu klasztornemu. W dzień Medarda miał się jej jakoby ukazać stary pielgrzym ze Świętej Lipki, prowadząc mnie za rękę w habicie kapucyna. I księżna zgadzała się zupełnie z moim postanowieniem. Obie ujrzałem raz jeszcze przed obłóczynami, które, ponieważ zgodnie z najgłębszym moim życzeniem darowano mi połowę nowicjatu, niebawem nastąpiły. Pomny widzenia matki przybrałem imię Medarda.

Wzajemny stosunek braci, wewnętrzna organizacja ćwiczeń duchownych i całego trybu życia w klasztorze zgadzały się zupełnie z wrażeniem, jakie powziąłem zaraz po pierwszej wizycie. Spokój ducha, wyciskający na wszystkim niezatarte piętno, wlewał mi w duszę całe niebo ciszy, co szła za mną i snuła się w koło, podobna do tamtej z czasów mojego dzieciństwa, tam, w klasztorze w Świętej Lipce.

W czasie uroczystego aktu moich obłóczyn spostrzegłem wśród widzów siostrę kapelmistrza; wyglądała bardzo przygnębiona i zdało mi się, że ujrzałem łzy w jej oczach.

Lecz minął już czas pokuszenia i słabości. Opanowało mnie dziwne uczucie – być może duma z łatwo odniesionego zwycięstwa – i uśmiech zaigrał mi na ustach. Spostrzegł go idący przy mym boku ojciec Cyryl i zapytał:

– Z czego tak się cieszysz, mój bracie?

– Jakże nie mam być wesołym, wyrzekając się marnego świata i jego szychu? – brzmiała moja odpowiedź. Lecz przy wymawianiu tych wyrazów zadrżałem w głębi duszy pod wpływem nieznośnego uczucia kary za kłamstwo.

Było to ostatnie natarcie ziemskiego samolubstwa, po którym nastąpił ów błogi spokój ducha. Oby już nigdy nie opuścił był mnie! Lecz wielką jest moc nieprzyjaciela... Któż może zaufać potędze swej broni, któż może zaufać swej czujności, jeżeli nań czatują, siły podziemne?

Już pięć lat przeżyłem w klasztorze, gdy stary już i chory brat Cyryl oddał mi z polecenia przeora nadzór nad bogatym zbiorem relikwii klasztornych. Znajdowały się tam rozmaite kości świętych, trzaski z krzyża Zbawiciela i inne świętości, które przechowywano w czystych, oszklonych szafach i tylko w pewnych dniach wystawiano na widok publiczny dla zbudowania ludu. Brat Cyryl zapoznał mnie po kolei z każdym kawałkiem i odnośnymi dokumentami, które świadczyły o jego prawdziwości i o cudach przezeń zdziałanych.

Wykształceniem dorównywał on prawie naszemu przeorowi, tym mniej więc mogłem się powstrzymać od wywnętrzeń, które gwałtownie cisnęły mi się na usta.

– Kochany bracie Cyrylu – powiedziałem – czyż by te wszystkie rzeczy były z pewnością tym, za co je podajemy? Czy tu przypadkiem oszukańcza chciwość nie podsunęła czegoś, co teraz uchodzi za prawdziwą relikwię tego lub owego świętego? Tak na przykład jakiś klasztor posiada cały krzyż naszego Zbawiciela, a przecież pokazuje się wszędzie tyle jego trzask, że, jak to ktoś z naszego grona, co prawda w zuchwałym żarcie, zaznaczył, nasz klasztor można by nimi przez cały rok opalać.

– Właściwie – odpowiedział brat Cyryl – nie przystoi nam wcale podawać tych rzeczy w wątpliwość, lecz jeżeli mam wyznać szczerze i otwarcie, mam to przekonanie, że pomimo istniejących dokumentów niewiele tylko z tych rzeczy jest istotnie tym, za co uchodzi. Lecz zdaje mi się, że tu nie o to idzie. Posłuchaj, kochany bracie Medardzie, jak sobie to wyobrażam ja i przeor, a ujrzysz w nowej glorii naszą religię. Czyż to nie wspaniale, że nasz Kościół troszczy się o ujęcie owych tajemniczych nici, które sprzęgają zmysły, że światem nadzmysłowym, i stara się tak pobudzić nasz do ziemskiego życia przystosowany organizm, by jego pochodzenie od wyższego, duchowego pierwiastka, jego wewnętrzne pokrewieństwo z cudowną istotą, której siła płomiennym oddechem przenika całą przyrodę, wystąpiły jasno i by nas, niby skrzydła serafów, owiało przeczucie wyższego życia, którego zarodek nosimy w sobie. Czymże jest ów kawałek drzewa, ta kosteczka, ta szmatka? Mówi się: wycięto ją z krzyża Chrystusowego, wzięto ją z ciała świętego, wyrwano z szaty bożego pomazańca... – ale wiernego, który na to spogląda bez cienia wątpliwości, wypełnia natychmiast owo natchnienie nadziemskie, które mu otwiera królestwo szczęśliwości jedynie przeczuwane na tym padole.

Tak budzi się duchowy wpływ świętego, którego przypuszczalna relikwia dała do tego pobudkę, a w człowieku wzmaga się i utrwala wiara w najwyższego Ducha, do którego zwracał się z głębi wzruszonego serca o pociechę i pomoc.

A ta rozbudzona z uśpienia wyższa siła ducha ma moc uśmierzania fizycznych cierpień i w tym mają źródło owe z relikwii płynące cuda, którym nie można zaprzeczyć, bo dzieją się tak często w obecności zgromadzonych tłumów.

Przypomniały mi się nagle niektóre napomknienia przeora, które zupełnie zgadzały się ze słowami brata Cyryla, i odtąd na relikwie, które mi się wydawały religijnym kuglarstwem, patrzyłem z prawdziwą czcią nabożeństwem. Nie uszedł baczności brata Cyryla ten wpływ jego przemówienia i z jeszcze większym zapałem i prostotą trafiającą wprost do serca począł mi objaśniać cały zbiór, kawałek po kawałku. W końcu zbliżył się do starannie zamkniętej szafy i otworzywszy ją, wyjął jakąś skrzynkę i rzekł:

– W niej to, kochany bracie Medardzie, znajduje się najbardziej tajemnicza i najdziwniejsza z relikwii, jakie nasz Kościół posiada. Jak długo tu jestem w klasztorze, nie dotknął tej skrzynki nikt oprócz przeora i mnie; zresztą inni bracia, a tym bardziej obcy, nie wiedzą nic o istnieniu tej relikwii. Nie bez wewnętrznego przerażenia dotykam tej skrzynki, jakby w niej taił się zamknięty czar złego, który w razie zerwania więzów, co go krępują i czynią bezsilnym, mógłby przyprawić o zgubę i potępienie tego... kogo by dosięgnął. To, co jest w środku, pochodzi bezpośrednio od sułtana, z tych czasów, gdy jeszcze w widzialnej postaci, mógł walczyć przeciw zbawieniu człowieka.

Spojrzałem na Cyryla z największym zdziwieniem. Nie dając mi czasu na pytanie, począł mówić dalej:

– Nie będę ci, kochany bracie Medardzie, tłumaczył tej niezwykłej, mistycznej sprawy i zaniecham wszelkich możliwych hipotez, które mi się plątały po głowie. Nie, wolę ci raczej opowiedzieć wiernie, co mówią o tej relikwii odpowiednie dokumenty. Znajdziesz te papiery w tej oto szafie i możesz je sam sobie przeczytać. Znasz dostatecznie życie świętego Antoniego. Wiesz, że udał się na pustynię, by porzucić wszystko, co ziemskie, i oddać się całą duszą rzeczom boskim. Tam poświęcił swe życie ćwiczeniom pokutnym i nabożnym. Szatan prześladował go i nieraz widomie zastępował mu drogę, by mu przeszkadzać w pobożnych rozmyślaniach.

I zdarzyło się raz o zmierzchu, że ujrzał święty Antoni w pobrzasku zapadającego słońca jakąś ciemną postać, która szła prosto na niego. Gdy podeszła bliżej, spostrzegł ku swemu wielkiemu zdziwieniu, że z dziur potarganego płaszcza, którym otulała się zjawa, wyglądały szyjki licznych flaszek. Był to sam czart w tak dziwacznym ubraniu. Uśmiechał się do świętego szyderczo i spytał, czyby nie zechciał skosztować eliksirów, które on ma przy sobie, w tych flaszeczkach. Święty Antoni, którego już nie mogła dotknąć taka zaczepka, ponieważ szatan, tylekroć już pokonany i obezwładniony, nie mógł się porwać na jakąś inną walkę i musiał się ograniczyć do złośliwych żartów, zapytał: „cóż to za flaszki? Dlaczego je tak nosisz?”

Wtedy odrzekł szatan:

„Rzecz prosta: gdy mnie spotka człowiek, dziwi się, jak i ty, oczywiście spogląda ciekawie i nie może się powstrzymać, by się nie spytać o mój napój i nie skosztować go z łakomstwa. Śród tylu eliksirów znajdzie się zawsze coś, co mu przypadnie do smaku, wtedy wypija całą flaszkę do ostatniej kropelki, no, a potem jest już pijany i mój, oddany mnie i memu państwu”.

Tyle mówi legenda. Lecz z niezwykłego dokumentu naszego, dotyczącego widzenia świętego Antoniego, wiadomo też, że zły duch, odlatując w siną dal, zostawił na trawie parę butelek. Święty Antoni porwał je natychmiast z ziemi, zaniósł do jaskini i ukrył troskliwie, bojąc się, by nawet na pustyni nie zaszkodziły komuś, jakiej słabej głowie – ot, któryś z jego uczniów mógłby skosztować trunku i pójść na wieczne zatracenie.

Raz, przypadkiem – jak dodaje dokument – otworzył święty Antoni jedną z tajemniczych flaszek i osobliwy, oszołamiający opar wydobył się z jej głębi; chmara obrzydliwości, wszelakie zmysły odurzające obrazy piekła obstąpiły świętego i starały się skusić go uwodzicielskim śmieszkowaniem, póki ich nie odpędził surowym postem i wytrwałą modlitwą. W tej skrzynce znajduje się właśnie taka flaszka z diablim eliksirem, pochodząca z puścizny po świętym Antonim. Odnośne dokumenta są tak autentyczne i dokładne, że zupełnie nie można wątpić, iż rzeczywiście flaszka ta została znaleziona po śmierci świętego Antoniego pomiędzy pozostałymi po nim rzeczami. Zresztą mogę cię zapewnić, kochany bracie Medardzie, że ilekroć dotykam tej flaszki lub choćby tylko tej skrzynki, w której ona jest zamknięta, opada mię niewytłumaczony wewnętrzny lęk, a nawet zdaje mi się, że zalatuje od niej jakiś osobliwy zapach, który mię otumania i zarazem wywołuje głęboki niepokój ducha, tak że nawet jeszcze podczas ćwiczeń religijnych jestem roztargniony. Wówczas wytrwałą modlitwą pokonuję ten nastrój, pochodzący widocznie od jakiejś wrogiej potęgi, że już pominę możliwość bezpośredniego wpływu szatana.

A teraz pozwól, że ci coś poradzę, kochany bracie Medardzie. Masz wrażliwą wyobraźnię i wszystko zjawia ci się w żywszych i jaśniejszych kolorach. Powiedzmy to sobie otwarcie: jesteś wprawdzie bardzo dzielnym, ale niedoświadczonym bojownikiem; ciągniesz do walki ochoczo, ale może za odważnie. Iż porywasz się na rzeczy niemożliwe i zanadto ufasz swym siłom – cóż w tym dziwnego? Wszak jesteś młody. Radzę ci więc serdecznie, byś nigdy nie otwierał tej skrzynki, a przynajmniej dopiero po latach. Pozostaw ją przeto z daleka od spojrzeń, ukrytą, dla uniknięcia pokusy i ciekawości.

Brat Cyryl postawił tajemniczą skrzynkę na dawne miejsce, zamknął szafę i oddał mi pęk kluczy, w którym wisiał także klucz od owej szafy.

Całe to opowiadanie zrobiło na mnie jakieś dziwne wrażenie. Im jednak wyraźniej czułem w sobie rosnącą ochotę przyjrzenia się przedziwnej relikwii, tym usilniej starałem się utrudnić to sobie wszelkimi sposobami, pomny ostrzeżeń brata Cyryla.

Po odejściu Cyryla obszedłem raz jeszcze wszystkie powierzone mi świętości, następnie zdjąłem z kołka ów jedyny kluczyk od niebezpiecznej szafy i ukryłem go głęboko pod swoimi papierami w biurku.

* * *

Pomiędzy profesorami seminarium jeden był wybornym mówcą. Ilekroć kazał z ambony, kościół roił się od słuchaczów. Płomiennym wybuchem słów porywał nieodparcie wszystkich, rozpalając w piersiach arcyzbożne żary. I mnie przejmowały do głębi te jego wspaniałe, natchnieniem bijące wyrazy. Lecz, mieniąc szczęśliwym zachwyconego mówcę, czułem, iż budzi sił we mnie jakaś tajemna siła, jakiś wewnętrzny popęd: dorównać mu!

Po każdym jego przemówieniu kazałem zapalczywie w swej samotnej izdebce, oddając się cały natchnieniu chwili, aż doszedłem do tego, iż własne idee i własne wyrazy nagiąłem do posłuszeństwa: mogłem je chwytać, mogłem je zapisywać.

Nasz kaznodzieja klasztorny zapadał coraz bardziej na zdrowiu. Mowy jego wymykały się z osłabionych ust jak na wpół wyschnięty potok, z trudem i bezdźwięcznie. Niezwykle długie cedzenie wyrazów, płynące z ubóstwa idei i słownictwa – mówił bowiem bez konceptu – czyniło jego kazania tak nieznośnie długimi, że już przed amen przeważna część gminy, jakby przy bezmyślnym, monotonnym klekocie młyna, zapadała w łagodną drzemkę i przytomniała dopiero na głos organów.

Wprawdzie przeor Leonard był znakomitym mówcą, lecz nie miał jakoś ochoty do kazalnicy, zwłaszcza że na starość szkodziły mu bardzo wzruszenia, związane z tym obowiązkiem.

Poza nim nie było w klasztorze nikogo, kto by mógł zastąpić schorowanego ojca-kaznodzieję.

Leonard wspominał mi nieraz o tej przykrej sytuacji klasztoru, przez którą topniała liczba pobożnych słuchaczów. Wziąłem na odwagę i przyznałem mu się, że już w seminarium odkryłem w sobie żyłkę kaznodziejską i napisałem niejedno kazanie. Polecił mi pokazać je i tak mu się spodobały, że nakłonił mnie, bym już w najbliższe święto stanął na ambonie i wygłosił naukę.

O wynik był zupełnie spokojny, twierdząc, że natura obdarzyła mnie wszystkim, czego potrzeba dobremu kaznodziei, mianowicie ujmującą postacią, wyrazistą twarzą, silnym i melodyjnym głosem. O zewnętrznych walorach kazania, o zasadach prawidłowej gestykulacji pouczył mnie Leonard osobiście.

Nadeszło oczekiwane święto. Kościół był pełniejszy niż zwykle. Wstąpiłem na kazalnicę nie bez bicia serca. Z początku trzymałem się wiernie rękopisu. Leonard powiedział mi potem, że mówiłem zrazu głosem drżącym, co jednak odpowiadało dobrze pobożnym, rzewnym myślom, którymi rozpocząłem naukę, i wydawało się wielu szczególnym, wywierającym silne wrażenie kunsztem mówcy. Wkrótce jednak opromieniła mnie płomienna iskra niebiańskiego natchnienia, z oczu mych zniknął rękopis, zdałem się na podniosłą chwilę. Czułem, jak krew rozsadza mi żyły i bije mocno w pulsach. Słyszałem głos swój brzmiący po załamaniach sklepienia. Stałem z podniesioną głową i wyciągniętymi przed siebie ramionami jak gdyby w blasku natchnienia. Sentencją, w której wszystką świętą i wzniosłą rozlewność swej przemowy zwarłem raz jeszcze niby w gorącym ognisku, zakończyłem kazanie.

Wrażenie było niezwykłe, niesłychane.

Gwałtowny płacz, wydarte woli i wargom okrzyki zbożnej rozkoszy, głośne modlitwy zerwały się jako pogłos moich słów przebrzmiałych.

Bracia byli zachwyceni. Leonard uścisnął mnie i nazwał dumą klasztoru. Sława moja rozeszła się szybko. Aby usłyszeć ojca Medarda, zbiegały się tłumy najdostojniejszych, najbardziej kulturalnych mieszkańców miasta i cisnęły się do niezbyt wielkiego kościoła klasztornego już na godzinę przed uderzeniem dzwonka. Wraz z podziwem rósł mój zapał i moja troska o to, by nadać kazaniom większy ogień, okrągłość i potoczystość.

I rosła moja władza nad słuchaczami. Coraz to silniej trzymałem ich na uwięzi. Z dnia na dzień wzmagała się cześć, z jaką zwracano się do mnie, gdziekolwiek się pojawiłem, i graniczyła niemal z uwielbieniem świętych.

Religijny szał owładnął miastem. Kto żyw, biegł do klasztoru przy lada sposobności, nawet w dni powszednie, by ujrzeć ojca Medarda, by z nim zamienić choć kilka słów.

Wtedy zrodziła się we mnie myśl, że jestem szczególnym wybrańcem nieba. Tajemnicze okoliczności towarzyszące mojemu urodzeniu w świętej miejscowości, na znak rozgrzeszenia mojego zbrodniczego ojca, cudowne zdarzenia z pierwszych lat mojego dziecięctwa, wszystko to wskazywało, że mój duch, zetknąwszy się bezpośrednio z niebem, już tu na ziemi wznosi się ponad rzeczy ziemskie, tak że nie należę do świata i do ludzi, lecz przebywam śród nich, by im nieść zbawienie i pociechę.

Byłem teraz pewny, że ów stary pielgrzym w Świętej Lipce był świętym Józefem, a owym cudownym chłopcem nie był nikt inny, tylko Dzieciątko Jezus, które powitało we mnie świętego, przeznaczonego do wędrówki ziemskiej. Ale im wyraźniej stawało mi to wszystko przed oczami duszy, tym uciążliwszym, tym przykrzejszym stawało mi się moje otoczenie. Ów spokój i pogoda ducha, wypełniające mnie zwykle podziały się gdzieś i znikły. Wszystkie wynurzenia uczuciowe braci i przyjacielskość przeora budziły we mnie wraże porywy gniewu.

Oto jestem święty, wysoko ponad nich wzniesiony – takim mnie widzieć powinni, w proch się uniżyć i prosić o wstawiennictwo przed tronem Boga. Iż tak nie czynili, posądzałem ich o zgubną zakamieniałość serca. Nawet w kazania swoje wplatałem pewne przygrywki mające wskazywać na to, że zaświtał już czarowny czas, podobien porannej łunie wschodu o drżących płomieniach, czas, w którym przebywa na ziemi wybraniec Boga: pocieszyciel i zbawca wiernych.

Urojone posłannictwo przystrajałem w mistyczne obrazy, które tym bardziej działały na ludzi na kształt czarodziejskiego trunku, im mniej były zrozumiałe. Leonard oziębnął dla mnie widocznie i unikał rozmowy bez świadków. Raz jednak gdy przypadkiem spotkaliśmy się na osobności w alei klasztornego ogrodu, przerwał milczenie i rzekł:

– Nie będę ukrywał, ojcze Medardzie, że twoje postępowanie od jakiegoś czasu napełnia mnie goryczą. Coś wgryzło ci się w duszę i odciąga cię od życia w pobożnej prostocie. W kazaniach twych panuje niebezpieczna ciemność, z której lęka się wyłonić coś, co by cię poróżniło zupełnie – przynajmniej ze mną... Pozwól mi mówić otwarcie i ze szczerego serca. Ciąży na tobie wina naszego grzesznego poczęcia. On to każdemu silniejszemu wzlotowi naszej duszy roztwiera na oścież granice zatraty, sprowadzając niestety zbyt łatwo, na bezdroża nasz nieostrożny lot. Poklask, co więcej, ów zabobonny podziw, którym ci hołduje lekkomyślny, wszelakich podniet łakomy świat, oślepił cię i widzisz się w postaci, która nie jest twoją właściwą, lecz złudą wabiącą w przepaść zatracenia.

Wejdź w siebie, Medardzie! Odtrąć ten samolubny szał, co cię zamąca! A znam go, wierzę w to, że znam go... Odbiegł cię już ów spokój umysłu, bez którego nie ma dla nas możności zbawienia. Ostrzegam cię, ustąp z pola przed nieprzyjacielem, który na ciebie nastaje. Bądź znowu tym młodzieńcem, którego kochałem z całego serca.

Łzy towarzyszyły słowom przeora. Oczy płakały, wtórując ustom; uścisnął mnie za rękę i, puściwszy mą dłoń, oddalił się szybko, nie czekając odpowiedzi.

Lecz ja wrogim sercem przyjąłem te słowa. Jak to! Więc o poklasku, o tym największym podziwie, należnym mi za moje nadzwyczajne dary, wspominał jako o grzechu! Było mi jasnym, że to tylko niska zazdrość ściągała na mnie tę palącą gorycz, z którą on zdradził się najniezręczniej w świecie.

Milczący i zatopiony w sobie uczestniczyłem w zebraniach mnichów, a wnętrze trawiła mi tajemna nienawiść do nich! Wypełniony bezwzględnie nową istotą, co zaświtała we mnie, rozważałem w dnie i noce bezsenne, jakby rozkiełkowaną pierwośnię mych marzeń ująć w korę słów przepysznych i rzucić ludowi.

Im bardziej oddalałem się od Leonarda i od braci, tym silniejszymi więzami pociągałem ku sobie lud zasłuchany.

W dniu świętego Antoniego taki natłok panował w kościele, że musiano na oścież otworzyć bramę wchodową, aby napływającym tłumom dać możność słyszenia mnie z oddali, sprzed kościoła.

Nigdy nie mówiłem silniej, płomienniej, bardziej przekonywająco. Opowiedziałem, jak zwyczaj kazał, coś niecoś z życia świętego i wyciągnąłem stąd pobożne, głęboko w sens życia sięgające rozmyślania. Mówiłem o kuszeniu przez szatana, któremu upadek pierwszych rodziców dał moc wabienia ludzi. Mimo woli skierował mnie potok wymowy ku legendzie o eliksirach i starałem się wytłumaczyć ją za pomocą pomysłowej alegorii. Nagle moje wodzące po kościele oczy spoczęły na jakimś wysokim, chudym mężczyźnie. Stał na wprost mojej kazalnicy, na ławce, oparty o narożny filar. Miał na sobie ciemnofioletowy płaszcz zarzucony dziwnie i z cudzoziemska, pod którym ginęły ręce skrzyżowane na piersiach.

Twarz trupioblada, ale wzrok wielkich, czarnych nieruchomych oczu bił sztyletem ognia prosto w moje piersi. Dreszcz niezwykłej grozy przeszedł mi po kościach.

Odwróciłem oczy i mówiłem dalej, starając się zachować przytomność. Lecz jakby ciągnięty czarem. nieznanej przemocy, musiałem raz po raz patrzeć tam, gdziem patrzeć nie chciał za żadne skarby świata, a gdzie wciąż, jak wryty, stał nieruchomy człek z upiornym spojrzeniem, przeznaczonym dla mnie... Gorzkie szyderstwo i wzgardliwa zawiść widniały na zmarszczonym wysokim czole i na zaciśniętych wargach. Jakaś okropność i straszliwość jakaś biły z tej postaci. Ha! To był ów nieznany malarz, ów malarz ze Świętej Lipki. Czułem, jak lodowe pięści strachu chwyciły mnie nerwowo, a pot przerażenia żłobił skroń huczącą. Frazy kazania zaczęły się rwać raz po raz; coraz to mętniej brzmiały słowa – szmer i głuchy pomruk rozległ się w kościele – lecz jak wryty stał nieruchomy człek, oparty o filar, a dziki jego wzrok szklany drążył mi w piersi loch prosto ku sercu. Krzyknąłem w piekielnym strachu szalonej rozpaczy: – A ruszże się, przeklęty! Rusz się! Ja jestem – ja jestem sam święty Antoni!

Po tych słowach straciłem przytomność.

A gdym dźwignął z omdlenia zamroczoną głowę, ujrzałem się na łożu w swej celi. Ojciec Cyryl siedział przy mnie, pielęgnując mnie i pocieszając. Przeraźliwy obraz Nieznajomego stał mi jeszcze żywo przed oczami. Ojciec Cyryl, któremu wszystko opowiedziałem, tłumaczył mi, że to był tylko majak wzburzonej gorliwą i płomienną mową wyobraźni. Im bardziej przemawiał mi do przekonania, tym głębiej czułem gorzką, palącą skruchę i wstyd za swoje zachowanie się na kazalnicy. Słuchacze – jak się później dowiedziałem – mniemali, że dostałem nagłego ataku obłędu, o czym upewnił ich jeszcze mój ostatni okrzyk. Byłem złamany i zdruzgotany na duchu. Zamknięty w swej celi, poddałem się najsurowszym ćwiczeniom pokutnym i wzmacniałem się gorzkimi modlitwami do walki z szatanem, który mi się osobiście pokazał tam w świątyni, w zuchwałym szyderstwie przyjmując postać pobożnego malarza ze Świętej Lipki. Nikt nie widział człowieka w fioletowym płaszczu, a przeor Leonard, idąc za popędem najlepszego serca, rozszerzał jak najgorliwiej pogłoskę, że to tylko nagły atak gorączki, wywołanej jakąś chorobą, tak strasznie wstrząsnął mną na mównicy i pomieszał zupełnie moje kazanie. I rzeczywiście byłem jeszcze słabowity j chory, gdym po kilku tygodniach powracał do zwykłego trybu klasztornego życia. Mimo to zdecydowałem się znowu wstąpić na kazalnicę, lecz torturowany wewnętrzną trwogą, prześladowany wizją okropnej, bladej postaci, zaledwie mogłem utrzymać wątek kazania, a cóż dopiero oddać się ogniowi wymowy. Moje przemówienia bywały teraz zwykle sztywne, rozczłonkowane na kawałki. Słuchacze ubolewali nad zanikiem mojego talentu i liczba ich zmniejszała się coraz to bardziej. Stary ojciec kaznodzieja, który, jak się pokazało, zastąpił mię, przemawiał obecnie lepiej niż ja, powracając na swoje dawne miejsce.

* * *

Zdarzyło się wkrótce, że pewien młody hrabia, podróżujący w towarzystwie guwernera, odwiedził nasz klasztor i pragnął zobaczyć różne jego zbiory. Musiałem otworzyć salę z relikwiami i wstąpiliśmy do środka. Ponieważ przeor, który towarzyszył nam w drodze poprzez chór i kościół, został po coś odwołany, zostałem sam z nieznajomymi. Pokazywałem im i objaśniałem każdy kawałek. Hrabiemu wpadła w oko ozdobna staroniemiecka snycerska robota szafy, w której znajdowała się skrzynka z diablim eliksirem. Wahałem się otworzyć ją i nie śpieszyłem się wcale z objaśnieniami, co się w niej znajduje. Spostrzegł to hrabia i guwerner i zaciekawieni poczęli dopóty napierać na mnie prośbami, dopóki nie zapoznałem ich z legendą o świętym Antonim i podstępnym szatanie.

Powtórzyłem im zupełnie wiernie opowiadanie ojca Cyryla, a nawet dodałem jego przestrogę dotyczącą otwierania skrzynki i pokazywania flaszki. Hrabia, chociaż religijny, zdawał się, podobnie jak jego guwerner, powątpiewać zupełnie o prawdopodobieństwie usłyszanej legendy. Poczęli sobie dworować i w dowcipnych żartach ubolewać nad komicznym diabłem, który takie cenne, uwodzicielskie flaszki nosił w dziurach starego płaszcza. W końcu jednak spoważniał guwerner i rzekł:

– Chciejcie wybaczyć, wielebny ojcze, nam, lekkomyślnym profanom; proszę nam wierzyć, że obydwaj, ja i mój hrabia, czcimy świętych jako wspaniałych wiarą natchnionych ludzi, którzy dla zbawienia swej duszy, dla zbawienia swych bliźnich wyrzekli się wszystkich radości świata tego, a nawet życia samego. Lecz co się tyczy podobnych historii jak ta, którąście nam, ojcze, właśnie opowiedzieli, mam to przekonanie, że przez pomyłkę wzięto za prawdziwe zdarzenie jakąś piękną, przez świętego wymyśloną alegorię!

To mówiąc, szybkim ruchem ręki odchylił wieko skrzynki i wyjął czarną flaszę niezwykłego kształtu. Istotnie rozszedł się – jak to, był powiedział brat Cyryl – silny zapach. Nic jednak oszołamiającego nie było w tej woni; działanie jej było raczej przyjemnie wzmacniające.

– Ej – zawołał hrabia – założę się, że ten diabli eliksir to wspaniały, prawdziwy syrakuzak.

– Bez wątpienia – odparł guwerner – jeżeli ta flasza pochodzi rzeczywiście ze spuścizny po świętym Antonim, to powinszować wam, wielebny ojcze, może wam pozazdrościć sam król Neapolu, który został pozbawiony przyjemności skosztowania starorzymskiego wina dzięki niegrzecznemu zwyczajowi Rzymian niekorkowania wina, lecz przechowywania go pod warstwą oliwy. A chociaż to wino nie jest tak stare, jakby tamto być mogło, jest jednak bez wątpienia najstarsze, jakie istnieje, dlatego dobrze zrobicie, ojcze, jeśli go użyjecie na własny pożytek i z całym spokojem wypijecie po troszce.

– To prawda – dodał młody hrabia – ten stary syrakuzak wleje wam w żyły nowy zapas sił i odpędzi chorobę, która was widocznie nawiedziła, ojcze.

Guwerner wyciągnął z kieszeni stalowy korkociąg i mimo mych protestów otworzył flaszę.

Zdało mi się, że po wyciągnięciu korka zapełgał w otworze niebieski płomyczek i zniknął natychmiast. Silniej zapachniało z wnętrza flaszki i woń rozeszła się po sali.

Guwerner skosztował i krzyknął rozradowany: – Pyszny, pyszny syrakuzak! Dalibóg, piwnica świętego Antoniego nie należała do najgorszych, a jeśli sam diabeł był jego piwniczym, to widocznie życzył świętemu lepiej, niżby się mogło wydawać. Skosztuj, hrabio.

Hrabia spróbował i potwierdził zachwyt guwernera. Obaj poczęli na nowo wyśmiewać się z legendy, żartując, że flaszka jest widocznie najpiękniejszą pamiątką z całego zbioru, i życzyli sobie wzajemnie całej piwnicy podobnych relikwii.

Słuchałem w milczeniu, pochyliwszy głowę, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Błaznowanie tych gości odbijało dziwnie od mojego smutku i męczyło mnie nieznośnie. Na próżno nakłaniali mnie do skosztowania wina świętego Antoniego. Odmówiłem stanowczo i, zakorkowawszy starannie flaszkę, zamknąłem ją z powrotem w schowku.

Przybysze opuścili klasztor. Gdy się znalazłem sam w swej smutnej celi, nie mogłem się oprzeć jakiejś wewnętrznej rozkoszy i jakiejś świeżej pogodzie ducha. Widocznie zapach wina wzmocnił mnie. Nie czułem ni śladu złego działania, o którym opowiada Cyryl. Przeciwnie, okazał się jak na dłoni jego wpływ dobroczynny. Im więcej rozmyślałem nad legendą o świętym Antonim, tym silniej dzwoniły mi w uszach słowa guwernera, tym większą miałem pewność, że jego objaśnienie było słuszne. Dopiero teraz zabłysło mi w głowie wspomnienie, że w owym dniu nieszczęśliwym, gdy wraża wizja stargała okrutnie powieść mojego kazania, sam właśnie zabierałem się do podobnego wytłumaczenia legendy, jako pomysłowej, pouczającej alegorii świętego człowieka. Do myśli tej dołączyła jeszcze inna; która się wkrótce tak rozpanoszyła we mnie, że wszystkie inne strawiła. Jak to?! – myślałem – więc ten czarowny trunek swoją duchową treścią wzmocnił twoje wnętrze i, rozpaliwszy na nowo przygaszony płomień, dał mu zajaśnieć zmartwychwstałym życiem? Więc już przez to samo widnem by się stało tajemnicze pokrewieństwo twojego ducha z żywiołowymi siłami, nurtującymi to wino, że ten sam zapach, który oszołamiał słabego Cyryla, w ciebie uderzył dobroczynną potęgą?

Lecz chociaż skłonny już byłem pójść za radą nieznajomego i wola pchała mnie do spełnienia czynu, wstrzymywał mnie jeszcze jakiś wewnętrzny, niejasny opór. W chwili, gdy miałem otworzyć szafę, przywidziała mi się w ozdobach snycerskich przeraźliwa twarz malarza o trupioszklanych, przeszywających oczach i porwany upiorną grozą uciekłem stamtąd, by w świętym miejscu wzbudzić w sobie skruchę za niewczesną ciekawość. Lecz coraz to bardziej, z coraz to większym naporem prześladowała mnie ta pewność natrętna, że tylko przez wypicie tajemniczego wina wzmocnię się i pokrzepię na duchu.

Postępowanie przeora i mnichów, którzy odnosili się do mnie z jakimś życzliwym, lecz upokarzającym oszczędzaniem, jako do chorego na duchu, przyprawiało mnie o rozpacz – i kiedy Leonard dał mi zupełną dyspensę od przepisanych ćwiczeń duchownych, abym mógł skupić siły, postanowiłem w bezsenną noc, torturowany głęboką zgryzotą, ważyć się na wszystko, choćby przyszło życiem przypłacić: odzyskać na powrót utracony geniusz lub zginąć.

Zerwałem się z łoża. Z lampą palącą się zwykle na korytarzu klasztornym przed obrazem Najświętszej Marii Panny powlokłem się jak upiór przez kościół do skarbca. Poświata lampy drgała, a święte obrazy w kościele zdawały się poruszać w jej niespokojnym złocie i patrzeć na mnie litośnie, stamtąd, z góry. Zdawało mi się, że w głuchym łoskocie burzy, co wdzierał się na chór przez rozbite okna, słyszę jakąś przestrogę łzawą, jakby to matka moja wołała z oddali: „Medardzie, co czynisz? zaniechaj! zaniechaj!”.

Wpadłem do skarbca – cisza i spokój... snuły się i snuły. Rozwarłem szafę, pochwyciłem puzdro, wyjąłem flaszę i wino zadrgało mi w ustach. Piłem, żar płynął przez żyły i wypełniał je rozkoszą bez granic... Piłem, a w ogniach rozbudzonych pulsów wschodziła zorza nowego, wspaniałego życia.

Szybko zamknąłem pustą skrzynkę w szafie, powróciłem wartko z dobroczynną flaszą do swojego pokoju i postawiłem ją w biurku. Lecz o dziwo, ręka namacała kluczyk ukryty śród papierów, ów kluczyk, który ongi odłączyłem z kółka, aby uniknąć pokusy. Zadrżałem. Wszak ci to bez niego i wtenczas, przy tych obcych, i dzisiaj otworzyłem szafę.

Zbadałem cały pęk kluczy. Znalazł się jakiś nieznany klucz, którym wtenczas i teraz, nie zwracając na w roztargnieniu uwagi, otworzyłem szafę. Zadrżałem mimo woli, lecz korowód nieznanych obrazów gnał niewstrzymanym huraganem poprzez moją duszę, wydartą mrokom długotrwałego snu. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca ani zaznać spokoju, póki nie zaświtał pogodny poranek. Wybiegłem na ścieżki klasztornych alei, by się wykąpać w promieniach słońca, zdobywającego ogniem spoza gór przez stwory niebieskie.

Leonard i bracia spostrzegli odmianę. Już nie milczący i zamknięty w sobie, lecz pogodny i żywy stałem w ich gromadzie. Niby w obliczu zgromadzone tłumu wiernych tryskałem płomieniami wymowy, jak ongi. Gdy się znalazłem sam na sam z Leonard, spojrzał na mnie uważnie, jakby mnie chciał przeniknąć aż do szpiku kości, potem zaś rzekł, a ironiczny uśmiech zaigrał mu na twarzy:

– Czy też nie wizja jakaś zlała na ojca Medarda nowe zapasy sił i odmłodzone życie?

Uczułem, że czerwienieję od wstydu, bo w tej chwili moja egzaltacja, spowodowana łykiem starego wina, wydała mi się niegodną i mizerną. Stałem spuszczonymi oczami, pochyliwszy głowę. Leonard pozostawił mnie własnym rozmyślaniom. Dręczyła mnie nieznośna obawa, że napięcie spowodowane winem nie potrwa długo i, owszem, może ku mej rozpaczy pociągnie za sobą jeszcze większą bezsilność. Lecz trwoga była płonną. Przeciwnie, czułem dokładnie, jak z odzyskaną siłą powraca mi także młodzieńcza odwaga i owo nieznużone dążenie do zdobycia największych wpływów, na jakie pozwalał mi klasztor. Postanowiłem wygłosić kazanie w najbliższe święto i otrzymałem pozwolenie. Na chwilę przed wejściem na kazalnicę zażyłem cudownego wina. Nigdy nie mówiłem płomienniej, z większym namaszczeniem, bardziej przejmująco.

Szybko rozeszła się wiadomość o moim zupełnym odrodzeniu i kościół zapełniał się znowu aż po brzegi. Lecz im większy poklask tłumu zdobywałem, tym poważniejszym, tym powściągliwszym w stosunku do mnie stawał się Leonard i poczynałem nienawidzić go z całego serca, posądzając go o małostkową zazdrość i mniszą dumę.

Zbliżał się dzień świętego Bernarda. Płonąc żądzą ukazania się księżnej w całym blasku talentu, prosiłem przeora o stosowne zarządzenia, by mi pozwolono w dniu tym uroczystym wygłosić kazanie w kościele cystersek.

Leonarda zaskoczyła dziwna moja prośba. Wyznał mi bez osłon, że właśnie tym razem miał zamiar sam przemawiać i że już nawet zarządzono wszystko, co należy, tym łatwiej przeto może być spełnioną moja prośba; usprawiedliwi się chorobą i pośle mnie w swoim zastępstwie. I tak się też rzeczywiście stało. Widziałem się z matką i z księżną w przededniu wieczorem, byłem jednak tak pochłonięty myślami o kazaniu, które miało osiągnąć najwyższy stopień wymowy, że to widzenie sprawiło na mnie bardzo małe wrażenie. Po mieście rozeszła się wiadomość, że będę mówił w zastępstwie chorego Leonarda, i to przyciągnęło jeszcze więcej wykształconej publiczności.

Nie