Dash i Lily - Rachel Cohn, David Levithan - ebook

Dash i Lily ebook

Rachel Cohn, David Levithan

4,0

Opis

Pełna wdzięku romantyczna historia z książkami i świątecznym Nowym Jorkiem w tle

Szesnastoletnia Lily zostawia czerwony notatnik pełen wyzwań na półce w swojej ulubionej księgarni. Notes czeka na odpowiedniego chłopaka, który odważy się podjąć grę. Okazuje się, że to właśnie ciekawski, lekko cyniczny Dash nie boi się zagadek.

Lily Dash i urządzają podchody na wielką skalę – szukają notesu (i siebie nawzajem) po całym opanowanym świąteczną gorączką Manhattanie. Podczas zabawy w wyzwania rodzi się między nimi uczucie. Czy zauroczenie nie zniknie po pierwszym spotkaniu Dasha i Lily?

Na podstawie powieści powstał serial telewizyjny – do zobaczenia od połowy listopada na platformie Netflix

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (97 ocen)
34
36
20
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dabrowkowa
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Świetna młodzieżowa książka. Inteligentna, z przekazem, odnosząca się do literatury i poezji. Oprócz tego charyzmatyczny i intrygujący Dash oraz słodka i roztrzepana Lily, idealni bohaterowie do spędzenia z nimi jednego popołudnia.
10
Oki0919

Całkiem niezła

Całkiem dobrze się czytało, jednak serial lepszy
00
bookydoodoo

Z braku laku…

Protekcjonalna, wybitna dla miłośników nawiasów.
00
MarlenaDusza

Nie oderwiesz się od lektury

całkiem przyjemnie się czyta, fajna historia
00
donkeyponky

Całkiem niezła

Przyjemna, niedługa młodzieżówka na święta
00

Popularność




pierw­szy

pierw­szy

–Dash–

21 grud­nia

Wyobraź sobie, że:

Jesteś w swo­jej ulu­bio­nej księ­garni, prze­glą­dasz półki. Docie­rasz do regału z pozy­cjami two­jego ulu­bio­nego autora i widzisz czer­wony notat­nik wetknięty mię­dzy zna­jome grzbiety ksią­żek.

Co robisz?

Jak dla mnie, odpo­wiedź jest oczy­wi­sta:

Zdej­mu­jesz z półki czer­wony notat­nik. Otwie­rasz go.

A potem robisz wszystko, co ci każe.

Boże Naro­dze­nie w Nowym Jorku, naj­bar­dziej odra­ża­jący okres roku. Tabuny ludzi, nie­koń­czące się wizyty ponu­rych krew­nych, namiastka rado­ści, sztucz­nie wywo­ły­wana weso­łość – w takich warun­kach moja wro­dzona nie­chęć do kon­taktu z ludźmi mogła ulec wyłącz­nie nasi­le­niu. Gdzie­kol­wiek bym się ruszył, lądo­wa­łem na złym końcu kawal­kady zaku­po­wi­czów. Nie mia­łem nastroju do dzie­le­nia się „zba­wie­niem” z jaką­kol­wiek „armią”. Byłem deka­bry­stą, bol­sze­wi­kiem, zawo­do­wym prze­stępcą, fila­te­li­stą w pułapce nie­po­zna­nej udręki – tym, kim nikt inny być nie chciał. Prze­my­ka­łem się moż­li­wie nie­zau­wa­że­nie przez kla­sycz­nie uwa­run­ko­wane, pijane hordy spłu­ka­nych do szczętu mło­dych ludzi, korzy­sta­ją­cych ze świą­tecz­nej prze­rwy w nauce, i tury­stów, któ­rzy prze­le­cieli pół świata, by zoba­czyć zapa­la­nie świa­te­łek na drzewku, kom­plet­nie bez świa­do­mo­ści pogań­skich źró­deł tego rytu­ału.

Jedy­nym jasnym punk­tem tego mrocz­nego czasu było zamknię­cie szkół (co wymy­ślono praw­do­po­dob­nie po to, byśmy mogli do znu­dze­nia odda­wać się zaku­pom i odkryć, że kon­takty z rodziną – na podo­bień­stwo arsze­niku – naj­le­piej sto­so­wać w małych daw­kach… chyba że ktoś życzy sobie śmierci). Tego roku na wła­sne życze­nie zosta­łem świą­teczną sie­rotą: matce powie­dzia­łem, że spę­dzam Boże Naro­dze­nie z ojcem, a ojcu, że spę­dzam je z matką, w związku z czym oboje zare­zer­wo­wali sobie świą­teczne wyjazdy w towa­rzy­stwie swo­ich nowych part­ne­rów. Moi rodzice od ośmiu lat nie zamie­nili ze sobą słowa, co dawało mi pew­ność, że mój plan się nie wyda. Dzięki temu zyska­łem dużo czasu dla sie­bie.

Zatem wyje­chali, a ja krą­ży­łem swo­bod­nie mię­dzy ich miesz­ka­niami – jed­nak naj­czę­ściej snu­łem się po Stran­dzie, ostat­nim bastio­nie eru­dy­cji. Strand to nie jest zwy­kła księ­gar­nia. Raczej połą­cze­nie stu róż­nych księ­garni, w któ­rej na kilo­me­trach rega­łów wysta­wione są wszel­kie moż­liwe lite­rac­kie wraki. Sprze­dawcy – nie­mal zawsze w rur­kach i koszu­lach z lum­pek­sów – snują się mię­dzy nimi nie­spiesz­nie, spra­wia­jąc wra­że­nie wiecz­nie roz­tar­gnio­nych i zaję­tych, niczym star­szy brat, który ni­gdy przeni­gdy nie zwróci na cie­bie uwagi, nie wspo­mi­na­jąc o ode­zwa­niu się do cie­bie w towa­rzy­stwie swo­ich zna­jo­mych… któ­rzy zdają się go nie opusz­czać. Nie­które księ­garnie pozują na cen­tra spo­łecz­no­ści, swego rodzaju domy kul­tury, gdzie zaję­cia z pie­cze­nia cia­ste­czek mają zachę­cić do kupna Pro­usta. W Stran­dzie jesteś pozo­sta­wiony samemu sobie, na polu walki orga­ni­za­cji i oso­bli­wo­ści. Oso­bli­wość zawsze wygrywa. Innymi słowy, na tym prze­dziw­nym cmen­ta­rzy­sku czu­łem się jak u sie­bie.

Zwy­kle zaglą­da­łem do Strandu bez kon­kret­nego planu. Cza­sem posta­na­wia­łem, że dane popo­łu­dnie będzie spon­so­ro­wane przez kon­kretną literę. Innym razem poświę­ca­łem czas wybra­nemu dzia­łowi lub zapo­zna­wa­łem się z naj­śwież­szymi zwro­tami, wyło­żo­nymi w koszach poza porząd­kiem alfa­be­tycz­nym. Kiedy indziej sku­pia­łem się na książ­kach w zie­lo­nych okład­kach, zasko­czony tym, jak dawno nie czy­ta­łem książki w zie­lo­nej okładce.

Pew­nie mogłem zamiast tego uma­wiać się ze zna­jo­mymi, ale więk­szość z nich spę­dzała ten czas z rodziną lub ze swoją Wii. (Swoim Wii? Swoją Wii? Jak to się wła­ści­wie odmie­nia?) Zamiast tego wybie­ra­łem towa­rzy­stwo mar­twych, umie­ra­ją­cych i zde­spe­ro­wa­nych ksią­żek – mówi się o nich uży­wane, choć ni­gdy nie okre­śli­li­by­śmy tym mia­nem osoby, chyba że mia­łoby to spra­wić jej przy­krość. („Spójrz na Cla­rissę… taka młoda, a taka zużyta”).

Byłem nie­ule­czal­nym molem książ­ko­wym i przy­zna­wa­łem się do tego bez żad­nych opo­rów, choć zda­wa­łem sobie sprawę, że nie zyski­wa­łem na tym popu­lar­no­ści. Uwiel­bia­łem samo brzmie­nie tego wyra­że­nia – mól książ­kowy – choć inni ludzie uży­wali go rów­nie czę­sto jak słów wycior, kum­pel czy klawy.

Tego dnia mia­łem chęć spraw­dzić, co sły­chać u moich ulu­bio­nych auto­rów, z nadzieją, że kolek­cja ich ksią­żek wzbo­ga­ciła się o rzad­kie wyda­nia po wyprze­daży księ­go­zbioru jakie­goś zmar­łego biblio­fila. Prze­glą­da­łem półkę jed­nego z mych ulu­bień­ców (niech pozo­sta­nie ano­ni­mowy, gdy­bym miał się kie­dyś zwró­cić prze­ciwko niemu), gdy nie­spo­dzie­wa­nie moją uwagę zwró­ciła plama czer­wieni. Czer­wony notat­nik Mole­skine – nie wie­dzieć czemu tak bar­dzo kul­towy wśród tej grupy moich zna­jo­mych, któ­rzy odczu­wają potrzebę prze­le­wa­nia swo­ich wynu­rzeń w for­mie innej niż elek­tro­niczna. Pokaż mi, gdzie pro­wa­dzisz dzien­nik, a powiem ci, kim jesteś – ja sam jestem wier­nym fanem gru­bych, stu­denc­kich bru­lio­nów w sze­roką linię: nie mia­łem zacię­cia rysow­nika i podo­bało mi się, jak moje drobne pismo gubi się w prze­strzeni linia­tury. Naj­bar­dziej popu­larne są jed­nak zeszyty o czy­stych kart­kach. Mam tylko jed­nego kum­pla, Thi­baud, który pro­du­kuje się w notat­niku w kratkę – a przy­naj­mniej pro­du­ko­wał do czasu, aż peda­gog szkolny skon­fi­sko­wał jego dzien­niki jako dowód pla­no­wa­nej zbrodni na naszym histo­ryku. (Nie zmy­śli­łem tego).

Grzbiet czer­wo­nego notat­nika był pusty – zdją­łem go z półki, by spraw­dzić okładkę. Na kawałku papie­ro­wej taśmy przy­kle­jo­nej z przodu czar­nym cien­ko­pi­sem napi­sano: GOTOWY NA WYZWA­NIE? Na pierw­szej stro­nie napo­tka­łem krótką notatkę:

Wewnątrz znaj­dziesz wska­zówki. Jeśli chcesz je poznać, prze­wróć stronę. Jeśli nie – pro­szę, odłóż notes na półkę.

Styl pisma zdra­dzał płeć autora. Kur­sywa z zawi­ja­sami. To musiała być dziew­czyna, takie rze­czy się wie.

Zresztą nie­ważne, i tak zaj­rzał­bym dalej.

A więc pod­ją­łeś decy­zję.

1. Zacznijmy od Pia­ni­styki fran­cu­skiej. Nie znam się na tym, ale podej­rze­wam, że nie­prędko opu­ści półkę. Char­les Tim­brell to czło­wiek, któ­rego szu­kasz. 88/7/2 88/4/8 Nie zaglą­daj dalej, dopóki nie uzu­peł­nisz luk (pro­szę, nie pisz w tym notat­niku).

Nie powiem, żebym kie­dy­kol­wiek sły­szał o pia­ni­styce fran­cu­skiej. Gdyby jed­nak jakiś gość na ulicy (koniecz­nie w melo­niku) zapy­tał, czy uwa­żam Fran­cu­zów za naród lubu­jący się w dźwię­kach pia­nina, bez namy­słu odpo­wie­dział­bym twier­dząco.

Siatka przejść mię­dzy rega­łami w księ­garni Strand była mi bliż­sza niż topo­gra­fia rodzin­nego domu (domów). Wie­dzia­łem, gdzie się udać – do działu muzycz­nego. W notatce padło imię autora, co wydało mi się zbyt­nim uła­twie­niem. Za kogo ona mnie ma? Za jakie­goś pro­staka, leniu­cha, tępaka? Chcia­łem tro­chę uzna­nia, nawet jeśli jesz­cze sobie na nie nie zapra­co­wa­łem.

Wła­ściwą książkę odna­la­złem bez pro­blemu – o ile czter­na­ście minut poszu­ki­wań to nie­wiele. Wyglą­dała dokład­nie tak, jak ją sobie wyobra­ża­łem. Tego typu pozy­cje potra­fią latami oku­po­wać regały. Wydawca nie zadbał nawet o ilu­stra­cję na okładce. Wid­niały na niej tylko tytuł: Pia­ni­styka fran­cu­ska w uję­ciu histo­rycz­nym, nazwi­sko autora: Char­les Tim­brell i dopi­sek pod spodem: „Ze wstę­pem autor­stwa Gaby Casa­de­sus”.

Wymy­śli­łem sobie, że liczby zapi­sane w notat­niku ozna­czają daty – 1988 musiał być dla fran­cu­skiej pia­ni­styki rokiem burz­li­wych zmian. Nie udało mi się jed­nak odna­leźć w książce żad­nych odnie­sień ani do roku 1988, ani 1888… czy 1788. Liczba 88 była w grun­cie rze­czy cał­ko­wi­cie nie­obecna. Na moment mnie to przy­ha­mo­wało… aż wresz­cie dotarło do mnie, że moja prze­wod­niczka posłu­żyła się w swych wska­zów­kach sta­rym, spraw­dzo­nym kodem moli książ­ko­wych: strona/wers/słowo. Otwo­rzy­łem książkę na stro­nie 88, spraw­dzi­łem wers 7, słowo 2, a następ­nie wers 4, słowo 8.

Czy jesteś

Kim? Czym? Musia­łem to spraw­dzić. Uzu­peł­ni­łem luki (w gło­wie, pozo­sta­wia­jąc kartkę nie­tkniętą, tak jak pro­siła) i prze­wró­ci­łem stronę.

OK. Tylko bez pod­glą­da­nia. Co zdzi­wiło cię w okładce tej książki (poza bra­kiem ilu­stra­cji)?

Zasta­nów się i zaj­rzyj na następną stronę.

Łatwi­zna. Nie cier­pia­łem zwrotu „w uję­ciu histo­rycz­nym”. Co to wła­ści­wie ma zna­czyć? O wiele zgrab­niej brzmia­łoby po pro­stu: Histo­ria pia­ni­styki fran­cu­skiej.

Prze­wró­ci­łem stronę.

Jeśli wybra­łeś nie­for­tunne sfor­mu­ło­wa­nie „w uję­ciu histo­rycz­nym”, możesz kon­ty­nu­ować.

Jeśli nie, pro­szę, odłóż dzien­nik na półkę.

Prze­wró­ci­łem kolejną stronę.

2. Pusz­czal­ska kró­lowa balu 64/4/9 119/3/8

Tym razem nie podano autora. Nie­do­brze.

Wzią­łem pod pachę Pia­ni­stykę fran­cu­ską (zbli­ży­li­śmy się do sie­bie, nie potra­fił­bym ot tak jej zosta­wić) i pod­sze­dłem do punktu infor­ma­cyj­nego. Pra­cow­nik wyglą­dał, jakby ktoś dosy­pał mu do coli zero sil­nych środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych.

– Szu­kam Pusz­czal­skiej kró­lo­wej balu – oznaj­mi­łem.

Chło­pak nie odpo­wie­dział.

– To tytuł książki, a nie osoba – dopre­cy­zo­wa­łem.

Nic. Cisza.

– Czy mógł­byś cho­ciaż podać mi autora?

Gość spoj­rzał na kom­pu­ter, ale nie wstu­kał nic na kla­wia­tu­rze – zupeł­nie jakby sprzęt miał samo­dziel­nie coś mu pod­po­wie­dzieć.

– Czy masz w uszach nie­wi­dzialne słu­chawki? – spy­ta­łem.

Podra­pał się po wewnętrz­nej stro­nie łok­cia.

– Czy my się znamy? – Nie ustę­po­wa­łem. – Czyż­bym spu­ścił ci w przed­szkolu lanie, za które teraz pró­bu­jesz się zemścić? Ste­fa­nie Malutki, czy to ty? Przy­znaj się! Byłem wtedy mały i wystar­cza­jąco nie­roz­ważny, że fak­tycz­nie o mały włos, a pod­to­pił­bym cię w tej fon­tan­nie. Na swoją obronę powiem tylko, że znisz­czy­łeś moją recen­zję książki w niczym nie­uspra­wie­dli­wio­nym akcie agre­sji.

Udało się. Pra­cow­nik punktu infor­ma­cyj­nego pokrę­cił prze­cząco owło­sioną głową.

– Czy to ma ozna­czać „nie”? – dopy­ty­wa­łem.

– Nie wolno mi ujaw­niać infor­ma­cji na temat poło­że­nia Pusz­czal­skiej kró­lo­wej balu – odpo­wie­dział. – Ani tobie, ani nikomu innemu. I nie, nie nazy­wam się Ste­fan Malutki, ale powi­nie­neś się wsty­dzić tego, co mu zro­bi­łeś. Bar­dzo wsty­dzić.

W porządku, a więc będzie trud­niej, niż myśla­łem. Posta­no­wi­łem spraw­dzić dane książki na Ama­zo­nie, ale w księ­garni zasięg był słaby i strona nie łado­wała się na tele­fo­nie. Wyde­du­ko­wa­łem, że Pusz­czal­ska kró­lowa balu to raczej nie lite­ra­tura faktu (to by dopiero było cie­kawe!), więc ruszy­łem do działu lite­ra­tury pięk­nej. Po bez­owoc­nych poszu­ki­wa­niach zde­cy­do­wa­łem się prze­cze­sać regały z lite­ra­turą mło­dzie­żową, które stały na pię­trze. Intu­icja pod­po­wia­dała mi, że tytuł taki jak ten po pro­stu musiał zostać wydany w różu – i oto na wyso­ko­ści litery M cze­kał na mnie mój Graal.

Spraw­dzi­łem strony 64 i 119:

gotów by

Prze­wró­ci­łem stronę.

Bar­dzo spryt­nie.

Odna­la­złeś ten tytuł w dziale dla mło­dzieży, więc pozo­staje mi zapy­tać: Czy jesteś nasto­let­nim chłop­cem?

Jeśli tak, możesz zaj­rzeć dalej. Jeśli nie, odłóż notat­nik na miej­sce.

Mia­łem szes­na­ście lat i speł­nia­jący wyma­ga­nia zestaw orga­nów płcio­wych. Tę prze­szkodę poko­na­łem bez pro­blemu.

Następna strona:

3. Radość seksu gejow­skiego (trze­cie wyda­nie!) 66/12/5 181/18/7

Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, gdzie szu­kać tej pozy­cji. W dziale seks i sek­su­al­ność atmos­fera gęst­niała, a wśród spoj­rzeń domi­no­wały, kon­tra­stu­jąc ze sobą, te ukrad­kowe bądź jaw­nie wyzy­wa­jące. Oso­bi­ście odrzu­cała mnie myśl o naby­ciu uży­wa­nej książki o sek­sie (pisa­nej dla dowol­nej grupy doce­lo­wej). Widocz­nie nie byłem w tym osa­mot­niony, bo na półce stały aż cztery egzem­pla­rze Rado­ści seksu gejow­skiego. Odna­la­złem stronę 66, zje­cha­łem do 12 wersu, poli­czy­łem słowa i prze­czy­ta­łem:

penis

Prze­li­czy­łem jesz­cze raz. Spraw­dzi­łem brzmie­nie cało­ści.

Czy jesteś gotów, by penis

Hmm. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy na pewno chcę poznać dru­gie słowo w tej zagadce.

Z pew­nym waha­niem otwo­rzy­łem książkę na stro­nie 181.

„Upra­wia­nie miło­ści w mil­cze­niu jest jak gra­nie na wyci­szo­nym pia­ni­nie – dobre do ćwi­czeń, ale pozba­wia uczest­ni­ków dźwię­ko­wej skła­do­wej, dają­cej peł­nię efektu”.

Nie sądzi­łem, że jedno wyrwane z kon­tek­stu zda­nie będzie w sta­nie odrzu­cić mnie od upra­wia­nia miło­ści i gry na pia­ni­nie naraz.

Na szczę­ście tekst nie był ilu­stro­wany. A ja zna­la­złem siódme słowo ukła­danki:

grę

Zagadka brzmiała teraz tak:

Czy jesteś gotów, by penis grę

Nie­zbyt sen­sow­nie. Nie tylko w war­stwie zna­cze­nio­wej, ale i gra­ma­tycz­nej…

Wró­ci­łem do notat­nika w czer­wo­nej okładce, powstrzy­mu­jąc chęć spraw­dze­nia, co jest dalej. Przyj­rza­łem się wska­zówce bli­żej i odkry­łem, że wzią­łem piątkę za szóstkę. A więc szu­ka­łem na złej stro­nie (numer 66 to w końcu liczba dia­bła w wer­sji mini).

pod­jąć

Teraz to miało sens.

Czy jesteś gotów, by pod­jąć grę –

– Dash?

Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem Priyę, dziew­czynę ze szkoły. To moja zna­jo­manka – coś pomię­dzy zna­jomą a kole­żanką. Przy­jaź­niła się z Sofią, moją byłą, która wypro­wa­dziła się do Hisz­pa­nii (nie przeze mnie). W moim odczu­ciu Priya nie wyróż­nia się żad­nymi szcze­gól­nymi cechami oso­bo­wo­ści, ale prawda jest taka, że nie zada­łem sobie trudu, by lepiej ją poznać.

– Cześć, Priya – odpo­wie­dzia­łem.

Dziew­czyna lustro­wała wzro­kiem to, co trzy­ma­łem w ręku: czer­wony notat­nik Mole­skine, Pia­ni­stykę fran­cu­ską, Pusz­czal­ską kró­lową balu oraz Radość seksu gejow­skiego (trze­cie wyda­nie), otwartą – jak­żeby ina­czej – na stro­nie z wybit­nie reali­stycz­nym rysun­kiem, przed­sta­wia­ją­cym dwóch męż­czyzn robią­cych coś, co zanim wzią­łem tę książkę do ręki, wyda­wało mi się nie­moż­liwe.

Szybka ocena sytu­acji każe mi szu­kać odpo­wied­niego wytłu­ma­cze­nia.

– Szu­kam mate­ria­łów do pracy domo­wej na temat oddzia­ły­wań fran­cu­skiej pia­ni­styki – wytłu­ma­czy­łem uda­wa­nym tonem pew­nego sie­bie inte­lek­tu­ali­sty. – Nie masz poję­cia, ile róż­nych zagad­nień jest pod jej wpły­wem.

Na moje szczę­ście Priya wyglą­dała, jakby już żało­wała, że się do mnie ode­zwała.

– Zosta­jesz w mie­ście na święta? – zapy­tała szybko.

Gdy­bym przy­znał, że zostaję, z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa przyj­dzie mi sta­wić czoło zapro­sze­niu na wspólne picie grzańca czy oglą­da­nie Kevina samego w domu. Zadrża­łem na samą myśl. Na szczę­ście jestem gor­li­wym wyznawcą pre­wen­cyj­nego krę­tac­twa; innymi słowy: wola­łem skła­mać teraz, żeby mieć spo­kój póź­niej.

– Jutro wyla­tuję do Szwe­cji – odpar­łem.

– Do Szwe­cji?

Nie wyglą­da­łem (i nie wyglą­dam) na potomka Szwe­dów, więc wizyta u rodziny nie wcho­dziła w rachubę. Posta­wi­łem na pro­ste wyja­śnie­nie:

– Uwiel­biam Szwe­cję w grud­niu. Dni są krót­kie… noce dłu­gie… a design pro­sty i przej­rzy­sty.

– Brzmi nie­źle. – Pryia poki­wała głową.

Zapa­dła cisza. Znam zasady kon­wer­sa­cji i zda­wa­łem sobie sprawę, że teraz moja kolej. Wie­dzia­łem jed­nak rów­nież, że celowe zigno­ro­wa­nie tych zasad może spra­wić, że Priya sobie pój­dzie – a wła­śnie na tym zale­żało mi w tym momen­cie.

Wytrzy­mała jakieś trzy­dzie­ści sekund.

– Cóż, muszę lecieć – powie­działa.

– Weso­łej Cha­nuki! – poży­czy­łem jej na poże­gna­nie. Lubię celowo mylić nazwy świąt, tylko po to, żeby spraw­dzić reak­cję roz­mówcy.

Priya nawet nie mru­gnęła.

– Baw się dobrze w Szwe­cji – odparła. I tyle ją widzia­łem.

Prze­ło­ży­łem książki tak, by czer­wony notat­nik zna­lazł się na wierz­chu. Prze­wró­ci­łem stronę.

To, że zde­cy­do­wa­łeś się sta­nąć w Stran­dzie i wziąć do ręki Roz­ko­sze gejow­skiej miło­ści, dobrze wróży na przy­szłość.

Jeśli jed­nak masz w domu swój egzem­plarz tej książki albo uznał­byś, że może ci się do cze­goś przy­dać, oba­wiam się, że nasze spo­tka­nie musi dobiec końca. Tę dziew­czynę inte­re­suje wyłącz­nie układ chło­pak–dziew­czyna, więc jeśli jesteś fanem opcji chło­piec–chło­piec, to masz moje pełne popar­cie, ale nie bar­dzo widzę w tej sytu­acji miej­sce dla sie­bie.

A teraz czas na ostat­nią książkę.

4. Co robią żywi autor­stwa Marie Howe 23/1/8 24/5/9, 11, 12, 13, 14, 15 –––––––– ––––––––– ––––––––– –––––––– –––––––– ––––––––– –––––––––?

Od razu ruszy­łem do działu z poezją, ogrom­nie zain­try­go­wany. Kim jest ta prze­dziwna czy­tel­niczka Marie Howe, która mnie tu wezwała? To, że oby­dwoje znamy tę poetkę, wydało mi się nie­re­alne. Poważ­nie, więk­szość moich zna­jo­mych nie koja­rzy żad­nych poetów. Pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć sobie, czy z kim­kol­wiek – i kie­dy­kol­wiek – roz­ma­wia­łem o Marie Howe, ale na próżno. Moż­liwe, że z Sofią, a i to nie na pewno, zresztą to nie było pismo Sofii. (Poza tym ona była w Hisz­pa­nii).

Spraw­dzi­łem literę H na odpo­wied­nim regale. Pusto. Przej­rza­łem cały dział poezji. Nic. Mia­łem ochotę krzy­czeć z fru­stra­cji, kiedy wresz­cie ją zauwa­ży­łem – leżała na samym szczy­cie regału wyso­kiego co naj­mniej na trzy metry. Wysta­wał tylko naroż­nik, ale wie­dzia­łem, że to ta, któ­rej szu­kam – pozna­łem po ciem­nej, śliw­ko­wej okładce i skrom­nej obję­to­ści. Przy­sta­wi­łem dra­binę i ostroż­nie wspią­łem się po stop­niach. Wcho­dzi­łem w utrud­nia­ją­cych oddy­cha­nie tuma­nach kurzu, zapusz­cza­jąc się w zapo­mniane rejony nie­osią­galne dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. W końcu mia­łem ją w ręku. Nie mogłem dłu­żej cze­kać – szybko otwo­rzy­łem strony 23 i 24 i odna­la­złem sześć bra­ku­ją­cych słów.

wyłącz­nie dla czy­stego dresz­czu nie­okieł­zna­nego pożą­da­nia

Pra­wie zle­cia­łem z dra­biny.

Czy jesteś gotów, by pod­jąć grę wyłącz­nie dla czy­stego dresz­czu nie­okieł­zna­nego pożą­da­nia?

Spo­sób fra­zo­wa­nia dzia­łał na mnie, mówiąc oględ­nie, pobu­dza­jąco.

Ostroż­nie zsze­dłem na zie­mię. Wyją­łem mole­skine’a i prze­rzu­ci­łem stronę.

Oto jeste­śmy. Teraz od cie­bie zależy, co zro­bimy (albo czego nie zro­bimy).

Jeśli chcesz kon­ty­nu­ować tę roz­mowę, wybierz dowolną książkę i włóż mię­dzy strony kartkę ze swoim adre­sem e-mail. Prze­każ ją Mar­kowi, który pra­cuje w punk­cie infor­ma­cyj­nym .

Jeśli zapy­tasz go o mnie, nie prze­każe mi two­jej książki. Lepiej więc nie pytaj.

Kiedy oddasz Mar­kowi swoją książkę, odłóż ten notat­nik tam, gdzie go zna­la­złeś.

Jeśli zro­bisz to wszystko, bar­dzo moż­liwe, że jesz­cze się spo­tkamy. Dzię­kuję. Lily

Z zasko­cze­niem uświa­do­mi­łem sobie, że oto – po raz pierw­szy, odkąd pamię­tam – nie mogę się docze­kać prze­rwy świą­tecz­nej. Ucie­szy­łem się nawet, że następ­nego dnia rano wcale nie lecę do Szwe­cji.

Wie­dzia­łem, że jeśli zacznę się namy­ślać nad wybo­rem książki, na pewno nie będę do końca zado­wo­lony ani z pierw­szego typu, ani dru­giego, ani z kolej­nych i praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie wyjdę z księ­garni. Wybra­łem więc pozy­cję bez zasta­no­wie­nia. Do środka nie wło­ży­łem jed­nak adresu, lecz co innego. Domy­śla­łem się, że Mark (mój nowy kum­pel z punktu infor­ma­cyj­nego) będzie potrze­bo­wał tro­chę czasu, by prze­ka­zać książkę Lily, co dawało mi nie­wielką prze­wagę na star­cie. Wrę­czy­łem mu tomik bez słowa; chło­pak ski­nął głową i wło­żył go do szu­flady.

Zgod­nie z pole­ce­niem powi­nie­nem odło­żyć czer­wony notat­nik na miej­sce, by ktoś inny mógł go tam zna­leźć. Posta­no­wi­łem go zatrzy­mać. Na koniec pod­sze­dłem do kasy i zapła­ci­łem za Fran­cu­ską pia­ni­stykę oraz Pusz­czal­ską kró­lową balu, które wciąż trzy­ma­łem w dłoni.

Uzna­łem, że to gra dla dwóch gra­czy.

drugi

drugi

(Lily)

21 grud­nia

Kocham Boże Naro­dze­nie.

Uwiel­biam w nim wszystko: świa­tła, śmiech, duże spo­tka­nia rodzinne, cia­steczka, pre­zenty zgro­ma­dzone pod cho­inką, „a na ziemi pokój”. Wiem, że dokładny cytat brzmi „a na ziemi pokój ludziom Jego upodo­ba­nia”, ale w gło­wie opusz­czam ostatni człon, bo takie wyróż­nie­nie trąci segre­ga­cją, eli­ty­zmem, sek­si­zmem (czy innym nega­tyw­nym -izmem). Nie tylko wybrani ulu­bieńcy mają prawo do pokoju na ziemi, zwie­rzęta rów­nież – nawet ohydne szczury, które miesz­kają w metrze. Oso­bi­ście roz­cią­gnę­ła­bym poję­cie pokoju poza żywe istoty, tak by obej­mo­wało rów­nież tych, któ­rzy nas opu­ścili; a jeśli wrzu­camy do tego worka zmar­łych, to nie może zabrak­nąć w nim miej­sca dla nie­umar­łych – mitycz­nych stwo­rzeń pokroju wam­pi­rów – a skoro na pokła­dzie są już oni, to zaraz za nimi cze­kają elfy, wróżki i kra­sno­ludy. Raz się żyje! Skoro jeste­śmy już tak otwarci, czemu nie włą­czyć do naszego gru­po­wego uści­sku pozor­nie nie­oży­wione przed­mioty, takie jak lalki czy plu­szowe maskotki (z tego miej­sca chcia­ła­bym pozdro­wić moją lalkę – syrenkę Ariel, która roz­piera się po kró­lew­sku na kwie­ci­stej poduszce na moim łóżku – kocham cię, mała!). Jestem prze­ko­nana, że Święty Miko­łaj by się ze mną zgo­dził. „A na ziemi pokój wszyst­kim”.

Kocham Boże Naro­dze­nie tak bar­dzo, że w tym roku zor­ga­ni­zo­wa­łam wła­sną grupę kolęd­ni­ków. Może i miesz­kam w East Vil­lage – dziel­nicy inte­li­genc­kiej, arty­stycz­nej – ale nie ozna­cza to, że uwa­żam się za zbyt fajną i wyra­fi­no­waną na kolę­do­wa­nie. Wręcz prze­ciw­nie. To dla mnie naprawdę ważne. Dla­tego kiedy człon­ko­wie mojej wła­snej rodziny wystą­pili z grupy – wyma­wia­jąc się „pil­nym wyjaz­dem” i „bra­kiem czasu” czy tłu­ma­cząc, że „mają lep­sze rze­czy do roboty”, i suge­ru­jąc, że „chyba pora z tego wyro­snąć, Lily” – posta­no­wi­łam wziąć sprawy w swoje ręce. Przy­go­to­wa­łam ulotkę i roz­wie­si­łam ją w kawiar­niach w naszej oko­licy.

Puk, puk! Czy to Ty, nie­śmiały kolęd­niku? Masz ochotę wyjść z ukry­cia i pośpie­wać świą­teczne pio­senki? Naprawdę? Bo ja też! Spo­tkajmy się.* Z powa­ża­niem, Lily

* Dzi­wa­kom dzię­ku­jemy: mój dzia­dek zna wszyst­kich w oko­licy, więc jeśli Twoje zamiary są nie do końca uczciwe, nie­wąt­pli­wie dosię­gnie Cię lokalny ostra­cyzm.** Dzię­kuję, Lily

** Wybacz­cie cynizm, ale miesz­kamy w Nowym Jorku.

Tego­roczna trupa kolęd­ni­ków powstała dzięki tej ulotce. W skład wcho­dzę ja, Melvin (kom­pu­te­ro­wiec), Roberta (eme­ry­to­wana nauczy­cielka śpiewu w liceum), Shee’nah (cross-dres­ser, cho­re­ograf i kel­ner na pół etatu) i jego part­ner Antwon (asy­stent kie­row­nika w skle­pie Home Depot), pełna zło­ści Aryn (wegań­ska akty­wistka stu­diu­jąca fil­mo­znaw­stwo na NYU) oraz Mark (mój kuzyn – jest z nami na prośbę naszego dziadka, któ­remu był winien przy­sługę). Kolęd­nicy prze­zy­wają mnie Lily Trzy Wersy, bo jako jedyna pamię­tam wię­cej niż dwie linijki tek­stów pio­se­nek bożo­na­ro­dze­nio­wych. Poza Aryn (która nic sobie z tego nie robi) jako jedyna jestem jesz­cze za młoda, żeby legal­nie pić alko­hol. Nic więc dziw­nego, że kiedy Roberta pusz­cza wkoło swoją pier­siówkę z gorącą cze­ko­ladą dopra­wioną mię­to­wym likie­rem, po pew­nym cza­sie tylko ja pamię­tam, co śpie­wać.

Cicha noc, święta nocPokój nie­sie ludziom wszem,A u żłóbka Matka ŚwiętaCzuwa sama, uśmiech­nięta,Nad Dzie­ciątka snem,Nad Dzie­ciątka snem.Alle­luja, trze­cia linijko!

Muszę się przy­znać do jed­nego: zba­da­łam dokład­nie naukowe dowody oba­la­jące ist­nie­nie Boga. W rezul­ta­cie wie­rzę w niego na tej samej zasa­dzie co w Świę­tego Miko­łaja. Nie prze­szka­dza mi to jed­nak śpie­wać na cześć i chwałę Dzie­ciątka Jezus w okre­sie mię­dzy Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia a Wigi­lią Bożego Naro­dze­nia. Kiedy pre­zenty zostaną otwarte, mój zwią­zek z Bogiem ule­gnie zawie­sze­niu aż do następ­nego roku.

Marzę o tym, by być jak ci ludzie, któ­rzy w okre­sie świą­tecz­nym – ubrani w uro­cze, czer­wone stroje – stoją przed domem towa­ro­wym Macy’s i wyma­chują dzwo­necz­kiem, zachę­ca­jąc do dat­ków na Armię Zba­wie­nia. Mama mi nie pozwala. Tłu­ma­czy, że ci z dzwo­necz­kiem to z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa fana­tycy reli­gijni, a nasza rodzina pre­fe­ruje kato­li­cyzm od święta, na co dzień popie­ra­jąc osoby homo­sek­su­alne i kobiece prawo do abor­cji. Nie wysta­jemy pod Macy’s i nie pro­simy nikogo o pie­nią­dze. Nie cho­dzimy tam nawet na zakupy.

Może pójdę pod dom towa­rowy i dołą­czę do zbie­ra­ją­cych datki w ramach pro­te­stu. Po raz pierw­szy w histo­rii świata – przy­naj­mniej mojego szes­na­sto­let­niego świata – nasza rodzina spę­dza Boże Naro­dze­nie osobno. Rodzice zosta­wiają mnie razem z bra­tem, a sami lecą na Fidżi, gdzie będą obcho­dzić dwu­dzie­stą piątą rocz­nicę ślubu. Kiedy się pobrali, oby­dwoje byli ubo­gimi, świeżo upie­czo­nymi absol­wen­tami stu­diów, któ­rych nie było stać na porządną podróż poślubną, dla­tego teraz posta­no­wili zasza­leć. W moim prze­ko­na­niu rocz­nice zaślu­bin powinno się obcho­dzić w towa­rzy­stwie dzieci, ale chyba jestem w mniej­szo­ści. Wszy­scy powta­rzają, że z nami wyjazd rodzi­ców nie byłby tak „roman­tyczny”. Nie potra­fię tego zro­zu­mieć: co „roman­tycz­nego” może być w spę­dze­niu tygo­dnia w tro­pi­kal­nym raju z mał­żon­kiem, któ­rego i tak widziało się prak­tycz­nie codzien­nie przez ostat­nie ćwierć wieku? Nie jestem w sta­nie wyobra­zić sobie nikogo, kto kie­dy­kol­wiek chciałby spę­dzić ze mną tyle czasu sam na sam.

Lang­ston, mój brat, powie­dział: „Lily, nic nie rozu­miesz, bo jesz­cze nie byłaś zako­chana. Gdy­byś miała chło­paka, wszystko byłoby dla cie­bie jasne”. Lang­ston od nie­dawna ma nowego chło­paka i jedyne, co w moim odczu­ciu jasno z tego wynika, to żało­sny układ pełen nie­zro­zu­mia­łej współ­za­leż­no­ści.

Poza tym to nie­prawda, że ni­gdy nie byłam zako­chana. W pierw­szej kla­sie pod­sta­wówki mia­łam myszo­skoczka o imie­niu Ner­wus. Kocha­łam go ogrom­nie. Ni­gdy nie wyba­czę sobie, że zabra­łam go na lek­cję poka­zową do szkoły. Gdy na moment spu­ści­łam go z oczu, Edgar Thi­baud otwo­rzył klatkę i Ner­wus sta­nął oko w oko z Tygry­sem, kotem Jes­siki Rodri­guez. Reszty łatwo się domy­ślić. Pokój Ner­wusowi w nie­bie dla gry­zoni. Wybacz, wybacz, wybacz mi. W dzień masa­kry, w ramach pokuty, prze­sta­łam jeść mięso. Od szó­stego roku życia jestem wege­ta­rianką, w imię miło­ści do myszo­skoczka.

Z kolei w wieku ośmiu lat zako­cha­łam się na zabój w chło­paku o imie­niu Sport z książki Har­riet szpieg. Po jej prze­czy­ta­niu zaczę­łam pro­wa­dzić dzien­nik podob­nie jak główna boha­terka – do dziś notuję w czer­wo­nych zeszy­tach Mole­skine’a, które dzia­dek kupuje mi w księ­garni Strand. Sta­ram się jed­nak nie być w mych zapi­skach tak uszczy­pliwa wobec innych ludzi, jak cza­sem bywała Har­riet. Kartki zapeł­niam rysun­kami, wypi­suję cytaty z ksią­żek, które czy­tam, notuję prze­pisy kuli­narne i krót­kie histo­ryjki, które wymy­ślam dla zabi­cia nudy. Kiedy spo­tkam doro­słego Sporta, będę mogła bez wstydu poka­zać mu swoje dzien­niki: nie ma w nich zło­śli­wych plo­tek i tym podob­nych rze­czy.

Lang­ston prze­żył zako­cha­nie dwu­krot­nie. Jego pierw­sza wielka miłość skoń­czyła się tak dra­ma­tycz­nie, że opu­ścił Boston po pierw­szym roku na stu­diach i wró­cił do domu, by leczyć zła­mane serce; roz­sta­nie nale­żało do tych trud­nych. Mam nadzieję, że ni­gdy nie poko­cham nikogo tak mocno, że będę cier­pieć tak, jak cier­piał Lang­ston. Cią­gle tylko pła­kał i snuł się po domu jak duch. Co chwila pro­sił, żebym zro­biła mu kanapkę z masłem orze­cho­wym i bana­nem (chleb musiał być koniecz­nie z odcię­tymi skór­kami) i zagrała z nim w scrab­ble. Speł­nia­łam jego prośby, bo zwy­kle robię wszystko, o co mnie poprosi. Koniec koń­ców Lang­ston wydo­stał się z otchłani roz­pa­czy i teraz znów jest zako­chany. Nowy wydaje się w porządku. Na pierw­szą randkę poszli do fil­har­mo­nii. Czy fan Mozarta może być złym czło­wie­kiem? Mam nadzieję, że nie.

Nie­stety, kiedy Lang­ston ma chło­paka, kom­plet­nie zapo­mina o swo­jej sio­strze. Cały wolny czas chce spę­dzać z Ben­nym. Dla mojego brata świą­teczny wyjazd rodzi­ców i nie­obec­ność dziadka to praw­dziwe bło­go­sła­wień­stwo. Nie to, co dla mnie. Jasno i wyraź­nie dałam Lang­sto­nowi do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo nie podoba mi się, że na czas świąt nadał Benny’emu sta­tus per­ma­nent­nego rezy­denta naszego domu. Przy­po­mnia­łam mu rów­nież, że skoro mama i tata są na wycieczce, a dzia­dek w swoim zimo­wym azylu na Flo­ry­dzie, obo­wiąz­kiem Lang­stona jest dotrzy­my­wa­nie mi towa­rzy­stwa. Ja nie odstę­po­wa­łam go na krok, kiedy mnie potrze­bo­wał.

Ale bra­chol odpo­wie­dział tylko: „Lily, ty naprawdę nic nie rozu­miesz. Znajdź sobie kogoś, kto wypełni ci czas. Potrze­bu­jesz chło­paka”.

Świetna rada. Kto nie chciałby mieć chło­paka? Świat jest jed­nak urzą­dzony w taki spo­sób, że nie­ła­two upo­lo­wać tak egzo­tyczne stwo­rze­nie. Szcze­gól­nie dobrej jako­ści. Cho­dzę do szkoły dla dziew­cząt i choć lubię moje kole­żanki, sama nie szu­kam roman­tycz­nych unie­sień w dam­skich ramio­nach. Chłopcy, z któ­rymi – rzadko, bo rzadko – ale mam do czy­nie­nia, to albo moi krewni, albo geje, albo istoty zbyt zajęte xbo­xem, żeby mnie zauwa­żyć, do tego z wzor­cem nasto­let­niej urody zaczerp­nię­tym z pise­mek typu „Maxim” czy zdjęć wyuz­da­nych boha­te­rek gier kom­pu­te­ro­wych.

Jest jesz­cze kwe­stia dziadka. Wiele lat temu był wła­ści­cie­lem nie­wiel­kiego rodzin­nego skle­piku spo­żyw­czego przy Ave­nue A w East Vil­lage. Sprze­dał inte­res, ale zosta­wił sobie narożną kamie­nicę. Moja rodzina do dziś mieszka w tym budynku, a dzia­dek zaj­muje „luk­su­sowy pen­tho­use” na czwar­tym pię­trze, jak sam okre­śla prze­ro­biony na miesz­ka­nie strych. Na par­te­rze, w miej­scu daw­nego sklepu, działa dziś restau­ra­cja sushi. Dzia­dek jest i zawsze był ważną oso­bi­sto­ścią. Towa­rzy­szył East Vil­lage w prze­mia­nie z dziel­nicy imi­granc­kiej bie­doty w enklawę boga­tych yup­pie. Wszy­scy go tu znają. Codzien­nie rano spo­tyka się ze swo­imi kum­plami z lokal­nej wło­skiej pie­karni, gdzie ci potężni, krzepcy faceci piją espresso z uro­czych, nie­wiel­kich fili­ża­nek. Scena rodem z Rodziny Soprano, bez dwóch zdań. Dzia­dek cie­szy się powszech­nym sza­cun­kiem, dla­tego ja – jego maskotka, ostat­nie dziecko w rodzi­nie i naj­młod­sza z jego dzie­się­ciorga wnu­cząt – rów­nież mam spe­cjalne względy. Kilku chłop­ców z oko­licy, któ­rzy wyra­zili zain­te­re­so­wa­nie moją osobą, bar­dzo szybko „prze­ko­nało się”, że jestem zbyt młoda na rand­ko­wa­nie. Przy­naj­mniej tak twier­dzi Lang­ston. Kiedy cho­dzę uli­cami, czuję się ukryta pod nie­wi­dzialną pele­ryną nie­do­stęp­no­ści, która chroni mnie przed chło­pa­kami. Jest to, nie ukry­wam, pro­ble­ma­tyczne.

Tak oto Lang­ston posta­wił sobie za punkt honoru, żeby (1) zająć mnie poszu­ki­wa­niem męskiego osob­nika, by sam mógł spo­koj­nie zająć się Ben­nym przez święta, a co za tym idzie (2) usta­lić obszar poszu­ki­wań tak, by nie nacho­dził na ochronną strefę wpły­wów dziadka (kie­ru­nek: na zachód od First Ave­nue). Lang­ston wyko­rzy­stał do polo­wa­nia nowy, jesz­cze nie­za­pi­sany notat­nik od dziadka w czer­wo­nej okładce. Razem z Ben­nym uło­żyli serię zaga­dek, które miały napro­wa­dzić na mój trop odpo­wied­niego towa­rzy­sza. Przy­naj­mniej tak twier­dzili. Co z tego, że zagadki były kom­plet­nie nie­zwią­zane z moją osobą. Pia­ni­styka fran­cu­ska? Brzmi dość wul­gar­nie. Radość z seksu gejow­skiego? Rumie­nię się na samą myśl. Pusz­czal­ska kró­lowa balu? Pro­szę was. Pusz­czal­ska to jedno z naj­gor­szych okre­śleń dla dziew­czyny. Ni­gdy nie powie­dzia­ła­bym tak o nikim, a już na pewno nie prze­czy­ta­ła­bym książki z tym sło­wem tytule.

Pomysł Lang­stona wyda­wał mi się bez­den­nie głupi, dopóki brat nie wyja­wił, gdzie zamie­rza zosta­wić dzien­nik. Księ­gar­nia Strand. Rodzice zabie­rali nas tam co nie­dziela i pozwa­lali błą­dzić w labi­ryn­cie rega­łów jak po pry­wat­nym placu zabaw. Co wię­cej, Lang­ston wsu­nął mole­skine’a obok Franny i Zoo­eya, książki, którą trak­tuję jak oso­bi­sty deka­log. „Jeśli ist­nieje ideał dla mojej sio­stry, to odnaj­dziemy go w księ­garni, gdzie będzie polo­wał na stare wyda­nie Salin­gera” – stwier­dził mój brat.

Gdyby to było nor­malne Boże Naro­dze­nie, rodzice zosta­liby w domu i sku­pi­ła­bym się na świą­tecz­nych zwy­cza­jach, nie godząc się na pomysł Lang­stona. Jed­nak w tym roku czu­łam dziwną pustkę na myśl o świę­tach bez roz­pa­ko­wy­wa­nia pre­zen­tów i innych, mniej istot­nych źró­deł rado­ści. Mówiąc szcze­rze, nie jestem szkolną kró­lową popu­lar­no­ści i nie mia­łam alter­na­tyw­nych pro­po­zy­cji spę­dze­nia bożo­na­ro­dze­nio­wego czasu z przy­ja­ciółmi. A teraz przy­naj­mniej coś się działo. Mia­łam na co cze­kać.

Nie sądzi­łam jed­nak, że kto­kol­wiek znaj­dzie dzien­nik i podej­mie grę, a już na pewno nie przed­sta­wi­ciel rzad­kiego gatunku Nasto­let­nich Chłop­ców, Któ­rzy Czy­tają Książki I Cho­dzą Do Strandu. Nie spo­dzie­wa­łam się rów­nież, że moja grupa kolęd­ni­ków roz­pad­nie się po dwóch dniach i porzuci śpie­wa­nie na ulicy na rzecz śpie­wa­nia w pubie przy Ave­nue B. Otwar­cie wąt­pi­łam też, że kto­kol­wiek pra­wi­dłowo odczyta tajem­ni­cze wska­zówki Lang­stona.

Z tym więk­szym zasko­cze­niem prze­czy­ta­łam SMS-a od mojego kuzyna Marka.

Lily, ryba zła­pała haczyk. Chło­pak zgod­nie z pole­ce­niem zosta­wił coś dla Cie­bie. W brą­zo­wej koper­cie.

Nie wie­rzy­łam wła­snym oczom. Szybko odpi­sa­łam: JAK WYGLĄ­DAŁ?!?!?

Mark odpi­sał: Jak maruda. Poza tym tro­chę jak hip­ster.

Pró­bo­wa­łam wyobra­zić sobie spo­tka­nie z tro­chę hip­ster­skim, marud­nym chło­pa­kiem. Nie bar­dzo mi się to widziało. Jestem miłą dziew­czyną. Cichą dziew­czyną (wyłą­cza­jąc kolę­do­wa­nie). Dobrze się uczę. Jestem kapi­ta­nem szkol­nej dru­żyny piłki noż­nej. Kocham swoją rodzinę. Nie mam poję­cia, co to zna­czy być mod­nym. Jestem raczej nud­nawą kujonką, która nie pozuje na hip­sterkę. Wyobraź­cie sobie Har­riet szpiega – jede­na­sto­let­nią chłop­czycę o nie­prze­cięt­nym talen­cie szpie­gow­skim – kilka lat póź­niej: pró­buje ukryć biust pod bez­kształtną koszulką mun­durka, którą nosi (nawet poza szkołą) do wytar­tych dżin­sów po star­szym bra­cie. Jej stylu dopeł­niają wisiorki ze zwie­rzę­tami, zno­szone trampki i duże oku­lary w gru­bej czar­nej oprawce. Lily, pach­nąca lilia – tak cza­sem nazywa mnie dzia­dek, bo wszy­scy myślą, że jestem taka słodka i deli­katna.

Nawet lilia rzuca cień. Cza­sem kusi mnie, by spraw­dzić, co się w nim kryje. Może kie­dyś.

Tak czy siak, po otrzy­ma­niu SMS-a popę­dzi­łam do Strandu i ode­bra­łam to, co zosta­wił tajem­ni­czy „dzien­ni­ko­za­bie­racz”. Marka nie było, ale cze­kała na mnie obie­cana koperta z ręcz­nym dopi­skiem kuzyna: „Lily, mówię serio – był strasz­nie marudny”.

Roz­dar­łam papier i… że co?!?! Maru­dziarz zosta­wił dla mnie Ojca chrzest­nego oraz ulotkę z menu Two Boots Pizza. Na ulotce widać było odci­ski butów, co suge­ro­wało, że spę­dziła tro­chę czasu na pod­ło­dze księ­garni. Cią­gnąc temat czy­sto­ści, książka nie była nowa, a wręcz prze­ciw­nie: mocno zużyty egzem­plarz śmier­dział papie­ro­sami, miał pognie­cione kartki i ledwo trzy­ma­jącą się okładkę.

Zadzwo­ni­łam do Lang­stona z nadzieją, że pomoże mi roz­wi­kłać tę zagadkę. Nie odbie­rał. Chwilę wcze­śniej rodzice napi­sali, że wylą­do­wali szczę­śli­wie w raju na wyspie Fidżi, więc praw­do­po­dob­nie Benny wpro­wa­dził się już do nas, a Lang­ston zamknął drzwi do swo­jego pokoju i wyłą­czył dźwięk w tele­fo­nie.

Pozo­stało mi iść na pizzę i zasta­no­wić się nad czer­wo­nym note­sem w samot­no­ści. Jeśli nie wiesz, co zro­bić, zjedz tro­chę węglo­wo­da­nów.

Suge­ru­jąc się ulotką, wybra­łam piz­ze­rię Two Boots przy Ave­nue A.

– Prze­pra­szam, czy koja­rzy pani może chło­paka z wiecz­nym gry­ma­sem na twa­rzy, który lubi Ojca chrzest­nego? – zapy­ta­łam przy ladzie.

– A kto by nie chciał takiego poznać – wes­tchnęła w odpo­wie­dzi pra­cow­nica piz­ze­rii. – Jaką pizzę przy­go­to­wać? Pep­pe­roni, mar­ghe­rita?

– Popro­szę cal­zone – odpo­wie­dzia­łam. Kla­syczna pizza Two Boots ma dziwne dodatki. Mój deli­katny układ tra­wienny nie znosi wyzwań.

Usia­dłam w rogu sali i zaczę­łam prze­rzu­cać kartki książki od Maru­dzia­rza – na próżno. Trudno, pomy­śla­łam. Wygląda na to, że gra skoń­czyła się, zanim jesz­cze na dobre się zaczęła.

Nagle ulotka z menu wetknięta w Ojca chrzest­nego wypa­dła na pod­łogę. Ze środka wysu­nął się róg kar­te­luszka, któ­rego wcze­śniej nie zauwa­ży­łam. Pod­nio­słam menu. Tak, to musiało być chło­pięce pismo: chwiejne, obce, nie­wy­raźne.

Prze­szedł mnie dreszcz. Potra­fi­łam odcy­fro­wać wia­do­mość. Na kartce wypi­sano frag­ment wier­sza Marie Howe, ulu­bio­nej poetki mojej matki. Mama jest pro­fe­so­rem lite­ra­tury ze spe­cja­li­za­cją z dwu­dzie­sto­wiecz­nego pisar­stwa ame­ry­kań­skiego. Kiedy byli­śmy dziećmi, zamiast opo­wia­dać nam bajki na dobra­noc, kato­wała Lang­stona i mnie kawał­kami wier­szy. W efek­cie oby­dwoje jeste­śmy prze­ra­ża­jąco dobrze obe­znani ze współ­cze­sną poezją Ame­ryki.

Wiersz, który roz­po­zna­łam na kartce, nale­żał do ulu­bio­nych poema­tów mamy. Ja też go lubi­łam, bo zawie­rał frag­ment, w któ­rym poetka prze­gląda się w witry­nie sklepu z fil­mami wideo. Zawsze mnie to bawiło: wyobra­ża­łam sobie sza­loną poetkę, snu­jącą się po mie­ście, pod­glą­da­jącą samą sie­bie w szy­bach sklepu z kase­tami, w oto­cze­niu pla­ka­tów z Jac­kie Cha­nem, San­drą Bul­lock czy inną sławną oso­bi­sto­ścią zupeł­nie nie­zwią­zaną z poezją. Poczu­łam jesz­cze więk­szą sym­pa­tię do Chwiej­nego Chło­paka, kiedy zauwa­ży­łam, że pod­kre­ślił moją uko­chaną linijkę:

Żyję. Pamię­tam cię

Nie wie­dzia­łam, co łączy Marie Howe, piz­ze­rię Two Boots i Ojca chrzest­nego. Jesz­cze raz zadzwo­ni­łam do Lang­stona, ale wciąż nie odbie­rał.

Sie­dzia­łam wpa­trzona we frag­ment wier­sza. „Żyję. Pamię­tam cię”. Nie znam się na poezji, ale muszę pochwa­lić panią Howe: to się jej naprawdę udało.

Przy sto­liku obok sia­dło dwoje ludzi. Na bla­cie poło­żyli płyty DVD z wypo­ży­czalni. Wtedy mnie olśniło: witryna sklepu z fil­mami. W tej kon­kret­nej piz­ze­rii Two Boots była prze­cież wypo­ży­czalnia!

Rzu­ci­łam się do rega­łów z pły­tami, jakby była wśród nich toa­leta, a mnie doku­czał żołą­dek, bo pola­łam sosem Luizjana moje cal­zone. Od razu namie­rzy­łam dział, w któ­rym powi­nien być Ojciec chrzestny. Nie zna­la­złam filmu. Zapy­ta­łam przy ladzie, ale pra­cow­nica powie­działa, że film został wypo­ży­czony.

Wró­ci­łam do odpo­wied­niego działu i wypa­trzy­łam, wło­żoną w nie­od­po­wied­nim miej­scu, płytę z Ojcem chrzest­nym III. Otwo­rzy­łam pudełko i – tak! – zna­la­złam kolejną kartkę. Maru­dziarz naba­zgrał:

Nikt ni­gdy nie wypo­ży­cza trze­ciej czę­ści Ojca chrzest­nego, a już na pewno nie wtedy, gdy film nie leży na swoim miej­scu. Chcesz kolej­nej wska­zówki? Poszu­kaj filmu Clu­eless. Też opu­ścił swoje stałe miej­sce, by osiąść tam, gdzie smu­tek spo­tyka litość.

Znów pode­szłam do lady.

– Czy wiesz może, gdzie smu­tek spo­tyka litość? – zapy­ta­łam, spo­dzie­wa­jąc się filo­zo­ficz­nej odpo­wie­dzi zupeł­nie nie w tema­cie fil­mów.

Dziew­czyna, nie odry­wa­jąc oczu od komiksu, który czy­tała pod ladą, odpo­wie­działa krótko:

– W dziale zagra­nicz­nych fil­mów doku­men­tal­nych.

Aha.

Uda­łam się tam, gdzie mi pole­ciła, i fak­tycz­nie – ktoś wsu­nął Clu­eless obok kopii Smutku i lito­ści! W opa­ko­wa­niu zna­la­złam kolejną wia­do­mość:

Nie spo­dzie­wa­łem się, że zaj­dziesz tak daleko. Czyż­byś była fanką dołu­ją­cych fran­cu­skich fil­mów o maso­wych mor­dach? Jeśli tak, to już cię lubię. Jeśli nie – czemu ich nie lubisz? A może gar­dzisz fil­mi­dłami Woody’ego Allena? Bo ja ow­szem. Jeśli chcesz odzy­skać swój czer­wony notat­nik, zostaw wia­do­mość w opa­ko­wa­niu dowol­nego filmu u Amandy. Tylko pro­szę, bez bożo­na­ro­dze­nio­wych wyci­ska­czy łez.

Po chwili znów byłam przy ladzie.

– To ty jesteś Amanda? – spy­ta­łam.

Dziew­czyna spoj­rzała na mnie z cie­ka­wo­ścią.

– Tak, to ja.

– Mogę zosta­wić u cie­bie coś dla… kogoś? – zapy­ta­łam. Mia­łam wielką ochotę mru­gnąć do niej poro­zu­mie­waw­czo, ale w ostat­niej chwili się powstrzy­ma­łam.

– Możesz – odpo­wie­działa powoli.

– A czy macie Cud na 34. Ulicy?

trzeci

trzeci

–Dash–

22 grud­nia

– Czy to żart? – spy­ta­łem Amandę, ale wystar­czyło jedno jej spoj­rze­nie i wie­dzia­łem, że nie żar­tuje.

Co za imper­ty­nen­cja! Powi­nie­nem był sie­dzieć cicho i nawet nie wspo­mi­nać świą­tecz­nych fil­mów. Naj­wy­raź­niej Lily trak­tuje wszystko jako zapro­sze­nie do zło­śli­wo­stek. Do tego jesz­cze ta wia­do­mość:

5. Poszu­kaj cie­płych, weł­nia­nych, jed­no­pal­cza­stych ręka­wi­czek z wize­run­kiem reni­fera.

Czy ktoś ma wąt­pli­wo­ści, gdzie powi­nie­nem się udać?

Dom han­dlowy Macy’s.

Dwa dni przed Wigi­lią.

Rów­nie dobrze mogłaby wsa­dzić mi na głowę torbę na pre­zenty i wtło­czyć do niej dwu­tle­nek węgla. Albo powie­sić mnie na stryczku uple­cio­nym z para­go­nów skle­po­wych. Dom han­dlowy na dwa dni przed Bożym Naro­dze­niem przy­po­mina mia­sto w sta­nie oblę­że­nia: klienci o zdzi­cza­łych twa­rzach prze­py­chają się w przej­ściach mię­dzy sto­iskami, wyry­wa­jąc sobie z rąk ostat­nie sztuki szkla­nych kul z płat­kami śniegu i koni­kami mor­skimi, któ­rymi pra­gną obda­ro­wać swoje stare ciotki Mariolki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki