Czwarta czterdzieści pięć - Flisowski Zbigniew - ebook + audiobook + książka

Czwarta czterdzieści pięć ebook i audiobook

Flisowski Zbigniew

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Westerplatte – miejsce, które znają wszyscy Polacy – to symbol początku drugiej wojny światowej. Tu przez siedem dni 180 polskich żołnierzy dzielnie odpierało ataki wielotysięcznych sił niemieckich. Pomimo ogromnej przewagi wroga, wspieranego przez artylerię pancernika „Schleswig-Holstein” i naloty bombowców nurkujących, polscy obrońcy walczyli dużo dłużej niż przewidywano w planach. Historia ta, oparta na relacjach uczestników tamtych wydarzeń, oddaje dramatyzm pierwszych dni września 1939 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 108

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 25 min

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jaronek100

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Skujzer

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, niestety wersja kiepska urwane fragmenty książki, niektóre za to są czytane dwukrotnie.
00



Gdański sierpień

25 sierp­nia 1939 roku Gdańsk był widow­nią nie­co­dzien­nej uro­czy­sto­ści. Od strony morza uka­zał się przed wej­ściem do kanału por­to­wego okręt o wynio­słych masz­tach i komi­nach sza­rej barwy zle­wa­ją­cych się pra­wie w jedno z wodami Bał­tyku. Eskor­to­wała go grupa czte­rech tra­łow­ców. Przed por­tem tra­łowce zro­biły zwrot o 180 stopni i ode­szły, hono­rową eskortę prze­jęły dwa gdań­skie holow­niki: „Albert For­ster”, nazwany tak od nazwi­ska gdań­skiego gau­le­itera par­tii hitle­row­skiej, oraz „Dan­zig”. Holow­niki wyszły na powi­ta­nie pan­cer­nika w peł­nej gali fla­go­wej, pod­kre­śla­ją­cej wagę nie­zwy­kłej chwili.

Gdań­skie gazety „Dan­zi­ger Vor­po­sten” i „Dan­zi­ger Neu­este Nachrich­ten” na pierw­szych stro­nach zawia­da­miały miej­scową lud­ność o wyda­rze­niu i wzy­wały do sta­wie­nia się na uro­czy­sto­ści powi­talne, które miały się odbyć w Nowym Por­cie, zwa­nym wów­czas Neu­fahr­was­ser.

Gdańsk w tych let­nich dniach prze­żył kilka sen­sa­cji mor­skich – na jego redzie poja­wił się m.in. ogromny czter­dzie­sto­ty­sięcz­nik pasa­żer­ski S/S „Colum­bus”, chluba nie­miec­kiej floty, ale obecna wizyta miała w sobie coś szcze­gól­nego. Pozor­nie nosiła wszel­kie cechy poko­jowe, mimo że nad­cią­ga­jący wielki okręt nie był jed­nostką han­dlową. Okręt wszedł powoli w wąski kanał por­towy i przy­cu­mo­wał w wyzna­czo­nym miej­scu; na nabrzeżu zgro­ma­dziły się tłumy mło­dzieży pod­nie­co­nej wido­kiem sta­lo­wego kolosa. Orkie­stra dęta grała bojowe mar­sze, pamię­ta­jące cesa­rza Wil­helma II i jego flotę. Powie­trze drżało od dźwięku pisz­cza­łek, łomotu wer­bli i głę­bo­kich basów trąb, poły­sku­ją­cych w słońcu wypo­le­ro­wa­nym mosią­dzem. Machano cho­rą­giew­kami – minia­tur­kami wiel­kich flag, któ­rymi Gdańsk z pole­ce­nia For­stera był przy­naj­mniej od pół roku przy­stro­jony: czarna swa­styka na bia­łym okrą­głym tle wyma­lo­wa­nym na czer­wo­nej wstę­dze. Entu­zjazm zebra­nych doszedł do szczytu, gdy ujrzeli z bli­ska kade­tów mor­skich III Rze­szy, słyn­nych Blaue Jun­gen. Było ich na okrę­cie 525, obok 725 ludzi eta­to­wej załogi. Mieli w nie­da­le­kiej przy­szło­ści zasi­lić kadry Krieg­sma­rine. Hitle­row­ska mary­narka wojenna pod dowódz­twem admi­rała Raedera, który pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej słu­żył pod roz­ka­zami słyn­nego Sche­era, a pamię­tał także czasy admi­rała Tir­pitza, twórcy cesar­skiej floty, roz­wi­nęła się nad­zwy­czaj szybko i w roku 1939 liczyła 5 okrę­tów linio­wych, 8 krą­żow­ni­ków, około 40 nisz­czy­cieli i tor­pe­dow­ców oraz kil­ka­dzie­siąt okrę­tów pod­wod­nych.

Pan­cer­nik „Schle­swig-Hol­stein”, choć w nomen­kla­tu­rze ofi­cjal­nej okre­ślany jako schul­schiff – okręt szkolny, był peł­no­war­to­ściową jed­nostką bojową. W ogrom­nych wie­żach dzia­ło­wych usta­wio­nych na dzio­bie i rufie spo­czy­wały cztery działa kali­bru 280 mili­me­trów mogące wyrzu­cić poci­ski o wadze 330 kilo­gra­mów każdy. W pan­cer­nych kaza­ma­tach tkwiło dzie­sięć dział 150-mili­me­tro­wych. Posia­dał on także arty­le­rię prze­ciw­lot­ni­czą. W jed­nej bocz­nej sal­wie „Schle­swig-Hol­stein” mógł posłać śmier­cio­no­śny ładu­nek o wadze 1690 kilo­gra­mów. Wszyst­kie żywot­nie ważne czę­ści okrętu chro­nione były gru­bym pan­ce­rzem – pomost bojowy pły­tami pan­cer­nymi o gru­bo­ści do 300 mili­me­trów, linia wodna od 100 mili­me­trów do 240, wieże dzia­łowe od 170 do 300 mili­me­trów. Pan­cer­nik brał udział w naj­więk­szej bitwie mor­skiej pierw­szej wojny świa­to­wej, ście­rał się pod Jutlan­dią z kolo­sami bry­tyj­skiej Royal Navy. Zapas paliwa pozwa­lał mu na peł­no­mor­skie rejsy o zasięgu do 5900 mil i nie­je­den z kade­tów, któ­rzy teraz scho­dzili na nabrzeże Nowego Portu, prze­był podróż szkolną wio­dącą przez Atlan­tyk do por­tów Połu­dnio­wej Ame­ryki. Po uno­wo­cze­śnie­niu arty­le­rii oraz urzą­dzeń kie­ro­wa­nia ogniem „Schle­swig-Hol­stein” miał szanse mie­rze­nia się na Bał­tyku z każdą jed­nostką pły­wa­jącą.

Nie­miecka mło­dzież Gdań­ska nie bez kozery patrzyła z podzi­wem na ten wielki okręt o wypor­no­ści kil­ku­na­stu tysięcy ton. Napa­wał ją uczu­ciem dumy: Trze­cia Rze­sza nie zapo­mniała o Freie Stadt Dan­zig – Wol­nym Mie­ście Gdań­sku i w tych dniach wiel­kiego napię­cia przy­sy­łała tu sym­bol swo­jej siły…

Dla młod­szych czy­tel­ni­ków rzecz wydaje się trudna do wyobra­że­nia, zwłasz­cza dla tych, któ­rzy znają Gdańsk lat naszych. Nawet dziś i star­szym, gdy cho­dzą po odbu­do­wa­nym wspa­nia­łym Sta­rym Mie­ście gdań­skim, zwie­dzają jedną z naj­więk­szych na świe­cie stoczni, trudno wra­cać pamię­cią do tam­tych dni. A jed­nak tak było, a jed­nak Gdańsk, poło­żone u ujścia Wisły mia­sto o klu­czo­wym zna­cze­niu dla naszego obszaru pań­stwo­wego i inte­re­sów naro­do­wych, prze­cho­dziło w ciągu wie­ków różne, także i tra­giczne koleje losu.

Pra­dawna osada pomor­ska, gród, który raz po raz widział obec­ność pol­skich załóg, w roku 1308 padł ofiarą podwój­nej agre­sji. Bran­den­bur­czycy natarli z wielką siłą na mia­sto, w któ­rym spra­wo­wał rządy woje­woda pol­ski Bogu­sza. Ten, widząc wielką prze­wagę, słał goń­ców do Łokietka po pomoc. Zajęty walką z prze­ciw­ni­kami jego wła­dzy w Kra­ko­wie, nie mógł książę Wła­dy­sław przyjść z odsie­czą, woje­woda nie bacząc na następ­stwa swej decy­zji wezwał Krzy­ża­ków. Ci nad­cią­gnęli bez zwłoki. Bran­den­bur­czycy zmu­szeni byli ustą­pić przed prze­wa­ża­ją­cymi siłami. Od tego czasu nad Gdań­skiem zawi­sło nowe nie­bez­pie­czeń­stwo. Krzy­żacy nie chcieli odejść z „wyzwo­lo­nego” przez sie­bie mia­sta. Umoc­nieni w gdań­skim zamku, cze­kali na chwilę spo­sobną, aby spaść na mia­sto i włą­czyć je jako cenne ogniwo do łań­cu­cha swych nad­bał­tyc­kich posia­dło­ści.

25 listo­pada 1308 roku, gdy lud­ność mia­sta, ryce­rze pomor­scy i pol­scy spali lub prze­by­wali w gospo­dach – była to pora jar­marku – zastępca wiel­kiego mistrza Hein­rich von Plotzke z braćmi zakon­nymi i knech­tami ruszył znie­nacka na Gdańsk i po krót­kiej, ale zacię­tej walce zawład­nął nim. Lud­ność została wyrżnięta, a mia­sto spa­lone… Jesz­cze w kil­ka­na­ście lat póź­niej, na pro­ce­sie w Ino­wro­cła­wiu, pró­bo­wali Krzy­żacy udo­wod­nić, iż „lud­ność gdań­ska samo­rzut­nie leża swe opu­ściła, uprzed­nio je spa­liw­szy”.

Pra­wie sto pięć­dzie­siąt lat trwało w Gdań­sku krzy­żac­kie pano­wa­nie. Dość długo, aby nawet spro­wa­dzeni i osa­dzeni tu nie­mieccy miesz­cza­nie mieli go dosyć. W woj­nie trzy­na­sto­let­niej Gdańsk już zde­cy­do­wa­nie poparł króla Kazi­mie­rza Jagiel­loń­czyka prze­ciw Krzy­ża­kom. Dzięki temu mia­sto uzy­skało poważne przy­wi­leje. W gdań­skich doku­men­tach Jagiel­loń­czyk tytu­ło­wany jest „Naj­ja­śniej­szym i Naj­po­tęż­niej­szym Panem Kró­lem Pol­ski Kazi­mie­rzem, naszym Naj­ła­skaw­szym Panem”.

Od tego czasu przez z górą trzy­sta lat Gdańsk był złą­czony z Rze­czą­po­spo­litą. Jego roz­wój i pomyśl­ność w natu­ralny spo­sób wią­zały się z zaple­czem, z zie­miami poło­żo­nymi w dorze­czu Wisły, które w por­cie gdań­skim miały natu­ralną bramę do wyj­ścia na sze­roki świat. Tutaj krzy­żo­wały się drogi spro­wa­dza­nych i wywo­żo­nych towa­rów, w por­to­wych maga­zy­nach gro­ma­dzono zapasy róż­nych pro­duk­tów dostar­cza­nych z głębi kraju. Cała flota bry­tyj­ska XVI i XVII wieku budo­wana była z pol­skiego drzewa i z pol­skiej smoły eks­por­to­wa­nej przez Gdańsk. Stąd szły smu­kłe pol­skie masz­towe sosny, tędy szedł złoty jan­tar, złote pol­skie zboże na stat­kach holen­der­skich, angiel­skich i fran­cu­skich, tutaj przy­wo­żono naj­bar­dziej wyszu­kane pro­dukty kra­jów Wschodu i Zachodu. Pro­wa­dził też Gdańsk żywy han­del z naj­bliż­szymi sąsia­dami na Bał­tyku.

Roz­biory Pol­ski prze­cięły ten natu­ralny i tak dla Gdań­ska korzystny roz­wój. Przy­było wtedy mia­stu sporo cięż­kich gma­chów, sza­rych lub ciem­no­czer­wo­nych, odbi­ja­ją­cych się nie­ko­rzyst­nie od rene­san­so­wego cudu archi­tek­tury gdań­skiej, który wskrze­si­li­śmy po ostat­niej woj­nie rękami naszych budow­ni­czych.

O to mia­sto, w sumie jed­nak tak piękne, w któ­rym wieki nakła­dały się budow­lami peł­nymi wspa­nia­ło­ści i bogac­twa, o to mia­sto – okno na świat Pol­ski, doszło do wiel­kiej mię­dzy­na­ro­do­wej roz­grywki, gdy z wstrzą­sów pierw­szej wojny świa­to­wej i wstrzą­sów rewo­lu­cyj­nych, które prze­szły przez Europę waląc trony zabor­cze, wyło­niła się po pół­to­ra­wiecz­nej nie­woli Pol­ska. I głów­nie poli­tyce bry­tyj­skiej w tym cza­sie, tra­dy­cyj­nej poli­tyce „rów­no­wagi sił”, mie­li­śmy do „zawdzię­cze­nia” fakt, że Gdańsk do Pol­ski nie został włą­czony, lecz uczy­niony „wol­nym mia­stem”.

Powstał więc na mocy trak­tatu wer­sal­skiego twór sztuczny, sprzę­gnięty i rów­no­cze­śnie oddzie­lony od Pol­ski, osła­bia­jący naszą pozy­cję wobec natu­ral­nego wyj­ścia na świat, uza­leż­nia­jący nas w jakiś spo­sób od kon­fi­gu­ra­cji sił poli­tycz­nych na tere­nie mia­sta, zmu­sza­jący do cią­głej gry i lawi­ro­wa­nia. A ponie­waż obszar Wol­nego Mia­sta Gdań­ska, liczący 1800 kilo­me­trów kwa­dra­to­wych, posia­dał lądową gra­nicę z obsza­rem Prus Wschod­nich, sta­no­wią­cych histo­ryczną pamiątkę po pod­bo­jach Zakonu Krzy­żac­kiego i zabor­czo­ści Hohen­zol­ler­nów, ist­niała w każ­dej chwili moż­li­wość – zwłasz­cza w okre­sach napięć w sto­sun­kach pol­sko-nie­miec­kich – inter­wen­cji nie­miec­kich sił zbroj­nych na jego tere­nie.

Dzień 25 sierp­nia 1939 roku był tego wyraź­nym potwier­dze­niem: do kanału por­to­wego wpły­wał pan­cer­nik III Rze­szy, witany mie­dzią trąb, lasem cho­rą­gie­wek i pod­nie­sio­nych w hitle­row­skim salu­cie rąk. Była to potężna, bez­po­śred­nia demon­stra­cja siły, choć powód wizyty pan­cer­nika był pozor­nie nie­winny: 25 sierp­nia 1914 roku, a więc przed 25 laty, naje­chał na mie­li­znę krą­żow­nik „Mag­de­burg”. Tutaj, w Gdań­sku, macie­rzy­stym por­cie okrętu, pocho­wano jego mary­na­rzy, któ­rzy pole­gli w walce z flotą rosyj­ską. Trudno oczy­wi­ście – jeżeli dziś patrzymy na te sprawy – uznać rocz­nicę fatal­nej nawi­ga­cji za powód uro­czy­sto­ści, i nie o to w końcu cho­dziło: w pan­cer­nym sej­fie dowódcy, umiesz­czo­nym w ścia­nie kabiny, tkwił tajny roz­kaz ope­ra­cyjny, prze­zna­czony dla pan­cer­nika „Schle­swig-Hol­stein” na dzień 26 sierp­nia 1939 roku, pod­pi­sany przez dowódcę Grupy Ope­ra­cyj­nej „Wschód”, gene­rała admi­rała Albrechta.

Koman­dor Kle­ikamp, dowódca pan­cer­nika, ofi­cer mary­narki w sta­rym i, jak uwa­żał, dobrym pru­skim stylu – ni­gdy nie mógł się nadzi­wić zwię­zło­ści i rze­czo­wo­ści sta­rego Con­rada Albrechta, który dobie­gał wła­śnie sześć­dzie­siątki i zdą­żył dowo­dzić dywi­zjo­nem tor­pe­dow­ców w pierw­szej woj­nie świa­to­wej, przejść wszyst­kie szcze­ble szta­bo­wej mary­nar­skiej roboty w Krieg­sma­rine, którą Kle­ikamp uwa­żał w duchu za posta­wioną niżej w hie­rar­chii spo­łecz­nej orga­ni­za­cję niż Reich­sma­rine, nie mówiąc już o flo­cie cesar­skiej, będą­cej pęp­kiem nie­miec­kiego świata na początku stu­le­cia. Mło­dzi ofi­cerowie wyda­wali mu się w jakiś spo­sób par­we­niu­szami, sys­tem wycho­wa­nia błędny, a powszechne dono­si­ciel­stwo, nie wia­domo czemu uwa­żane za kontr­wy­wiad, uwła­cza­jące czci ludz­kiej. Z dru­giej strony Kle­ikamp nie widział dla sie­bie drogi wyj­ścia. Minął już dawno pięć­dzie­siątkę, lat czyn­nej służby pozo­sta­wało mu nie­wiele, a zresztą Rze­sza Nie­miecka (trze­cia z kolei – nie naj­szczę­śliw­sza cyfra – żar­to­wał sobie w duchu) szy­ko­wała się jaw­nie do wojny. „Znów popra­cuję w swoim zawo­dzie – powie­dział do swego zastępcy poprzed­niego dnia. – Trudno prze­cież uwa­żać galę, wizyty i dryl za zawód, nie­praw­daż, mój Ryszar­dzie?”

Z zastępcą żył dobrze, mieli wspólny pogląd na wiele spraw, a zresztą z dala od rodziny, pozo­sta­wio­nej gdzieś w Ber­li­nie, Kle­ikamp czuł potrzebę opar­cia się na kimś w krót­kich chwi­lach odprę­żeń. Był zwo­len­ni­kiem teo­rii i prak­tyki pru­skiego sztabu gene­ral­nego, uwa­żał, że w szta­bie nie są ważne stop­nie, tylko kon­cep­cje i nie ma co sobie zawra­cać nimi głowy, przy­naj­mniej w chwi­lach sprzy­ja­ją­cych swo­bod­niej­szej roz­mo­wie.

Roz­mowa ich doty­czyła naj­bliż­szej przy­szło­ści, naj­bliż­szego dnia. Ich okręt, który miał wyko­nać kon­kretne zada­nie ope­ra­cyjne, choć pozor­nie osa­mot­niony tu, w gdań­skim por­cie, nie tra­cił łącz­no­ści z potęż­nymi siłami mor­skimi, które roz­wi­nęły się łukiem wokół pol­skiego wybrzeża. (Nie­wiel­kie było to pol­skie wybrzeże w 1939 roku, ośmio­krot­nie mniej­sze od obec­nego – wszyst­kiego 72 kilo­me­try).

Główne siły floty nie­miec­kiej prze­su­nięte zostały na Bał­tyk. W Świ­no­uj­ściu koły­szą się krą­żow­niki „Nürnberg”, „Leip­zig” i „Koln” pod flagą wice­ad­mi­rała Den­scha, w Piła­wie czeka na roz­kazy dzie­więć nisz­czy­cieli i flo­tylla ści­ga­czy pod flagą kontr­ad­mi­rała Lütjensa oraz dzie­siątki jed­no­stek pomoc­ni­czych. Tak czy ina­czej flota jest nie­da­leko, a oni są w Gdań­sku, w samym sercu świa­to­wego kon­fliktu dyplo­ma­tycz­nego.

Weszli do kanału po dzie­wią­tej rano, o 9.30 „wizyta się roz­po­częła”, jak napi­sze wie­czorne wyda­nie gazety. Kle­ikamp wspo­mi­nał nie bez pew­nego wzru­sze­nia pierw­sze chwile w Gdań­sku, marsz grany na powi­ta­nie (sfał­szo­wali w jed­nym miej­scu – dodał w myśli gwoli ści­sło­ści). Saluty, uści­ski dłoni. Wizyta u wyso­kiego komi­sa­rza Ligi Naro­dów, Burc­khardta (mój Boże, jak skom­pli­ko­wana sytu­acja wła­dzy w tym mie­ście!), u prze­wod­ni­czą­cego senatu gdań­skiego, Gre­isera, wresz­cie u pol­skiego Wyso­kiego Komi­sa­rza w Gdań­sku – podobno w ran­dze mini­stra. Kle­ikamp przy­po­mniał sobie, że czuł się tro­chę nie­swojo pod­czas wizyty – wymie­niał z Pola­kiem słowa grzecz­no­ściowe, fra­zesy, wypił nawet kie­li­szek wina, a w sej­fie w jego kabi­nie wykła­da­nej maho­niową boaze­rią (luk­sus cesar­stwa) spo­czy­wał doku­ment pod­pi­sany przez sta­rego Albrechta: jutro rano 26 sierp­nia o godzi­nie 4.45 jego pan­cer­nik miał jako pierw­szy otwo­rzyć ogień w woj­nie, o któ­rej wszy­scy naokoło mówili, że potrwa zale­d­wie kil­ka­na­ście dni.

Poko­le­nie Kle­ikampa prze­żyło jed­nak już jedną wojnę, która miała potrwać też trzy tygo­dnie i wszy­scy od niej posi­wieli, nie wspo­mi­na­jąc o tych, któ­rzy poło­żyli się do wspól­nych żoł­nier­skich gro­bów. I dla­tego kolejny roz­kaz, który przy­nie­siono mu z kabiny radio­wej, nie zmar­twił go: dzień 26 sierp­nia, wyzna­czony na moment ude­rze­nia, nie miał być począt­kiem wojny. Dowódz­two w ostat­niej chwili zmie­niło decy­zję. Kle­ikamp ode­tchnął. Nie czuł jakoś ani w Kilo­nii, ani w Ber­li­nie nastroju rado­ści z powodu nad­cho­dzą­cych wyda­rzeń. Oczy­wi­ście, anga­żo­wali się nie­zmier­nie ci, któ­rzy nosili brą­zowe mun­dury SA, odznakę NSDAP w kla­pie. Ale masy, które swoją zna­ko­mitą wymową fascy­no­wał począt­kowo Hitler, nie wyka­zy­wały nale­ży­tego entu­zja­zmu. Pułki wycho­dzące w stronę pol­skiej gra­nicy nie były obrzu­cane kwia­tami, jak w pamięt­nym lipcu 1914 roku. Kobiety nie rzu­cały się na szyję żoł­nie­rzom. Co innego upa­jać się sło­wami o nie­miec­kiej rodzi­nie, o nie­miec­kim samo­cho­dzie dla każ­dego, co innego wysłu­chi­wać słów uza­sad­nia­ją­cych, że tylko jeden naród nie­miecki jest naro­dem wybra­nym przez Opatrz­ność i każdy syn zro­dzony w nie­miec­kiej rodzi­nie to ukłon Opatrz­no­ści, to zrzą­dze­nie szczę­śli­wego losu i wspa­niała przy­szłość, a co innego patrzeć, jak umun­du­ro­wane sze­regi synów, mężów, narze­czo­nych masze­rują w stronę nie­wia­do­mego prze­zna­cze­nia, powo­do­wane sło­wem, które brzmiało tak dum­nie, ale które stało się… cia­łem masze­rującym na front.

Kle­ikamp na wszelki wypa­dek pole­cił swemu I A, czyli ofi­ce­rowi arty­le­rii, pro­stemu jak świeca, prze­pro­wa­dzić nor­malne pomiary arty­le­ryj­skie. Tego dnia spo­tkał się z koman­do­rem pod­po­rucz­ni­kiem Hor­nac­kiem, który miał zapew­nić środki potrzebne okrę­towi w cza­sie pobytu w por­cie, a także w pew­nym stop­niu ubez­pie­czać go. Hor­nack miał do dys­po­zy­cji kil­ku­set mło­dych ludzi zmo­bi­li­zo­wa­nych do for­ma­cji „Küstenschutzu” czyli ochrony wybrzeża. Kle­ikamp nie mógł sobie jakoś w gło­wie uło­żyć peł­nego obrazu sto­sun­ków w two­rze, który nazy­wał się Freie Stadt Dan­zig, miał na każ­dym domu cho­rą­gwie ze swa­styką, a w her­bie dwa krzyże z koroną kró­le­stwa pol­skiego. Prze­szłość i teraź­niej­szość, żywioł nie­miecki i pol­ski, spla­tały się tu, two­rzyły zawiłe, prze­dziwne kom­bi­na­cje woj­skowe, poli­tyczne i gospo­dar­cze. Pol­ska rzą­dziła tu na przy­kład pocztą i cłem, ale nie poli­cją. Nie­miec­kie flagi zwi­sały w pobliżu pol­skich czer­wo­nych skrzy­nek pocz­to­wych, kole­ja­rze nosili, nie wie­dzieć czemu, roga­tywki, a nie okrą­głe czapki. Z wypo­wie­dzi Kor­nacka wyni­kało, że każdy wła­ści­wie Gdańsz­cza­nin może być powo­łany do peł­nie­nia służby wyma­ga­nej dla „bez­pie­czeń­stwa mia­sta”. „Mamy tu taką ustawę już od paź­dzier­nika 1938 roku” – dodał Hor­nack, mru­żąc jakby lekko oko. W paź­dzier­niku wła­śnie Führer wysu­nął wobec Pol­ski żąda­nie odda­nia Gdań­ska i prawo zbu­do­wa­nia eks­te­ry­to­rial­nej auto­strady przez Kory­tarz, ina­czej mówiąc Pomo­rze Gdań­skie „w tak łaj­dacki spo­sób zagar­nięte przez Pola­ków”. Bóg opu­ścił Niemcy w 1918 roku, banda czer­wo­nych socjal­de­mo­kra­tów pod­cięła tron. Teraz przy­cho­dził czas porządku, czas spra­wie­dli­wo­ści. Nie­miecki Gdańsk stwo­rzył swoje siły zbrojne. W sumie dwie dywi­zje. Kle­ikampowi Hor­nack nie­zu­peł­nie się podo­bał – był tro­chę za niski jak na ofi­cera floty, zanadto się pod­nie­cał, wyczu­wało się w nim rezer­wi­stę, czło­wieka, który szedł naprzód nie tyle dzięki umie­jęt­no­ściom, co róż­nym powią­za­niom poli­tycz­nym. Ale osta­tecz­nie… nie to było teraz ważne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki