12,99 zł
Westerplatte – miejsce, które znają wszyscy Polacy – to symbol początku drugiej wojny światowej. Tu przez siedem dni 180 polskich żołnierzy dzielnie odpierało ataki wielotysięcznych sił niemieckich. Pomimo ogromnej przewagi wroga, wspieranego przez artylerię pancernika „Schleswig-Holstein” i naloty bombowców nurkujących, polscy obrońcy walczyli dużo dłużej niż przewidywano w planach. Historia ta, oparta na relacjach uczestników tamtych wydarzeń, oddaje dramatyzm pierwszych dni września 1939 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
25 sierpnia 1939 roku Gdańsk był widownią niecodziennej uroczystości. Od strony morza ukazał się przed wejściem do kanału portowego okręt o wyniosłych masztach i kominach szarej barwy zlewających się prawie w jedno z wodami Bałtyku. Eskortowała go grupa czterech trałowców. Przed portem trałowce zrobiły zwrot o 180 stopni i odeszły, honorową eskortę przejęły dwa gdańskie holowniki: „Albert Forster”, nazwany tak od nazwiska gdańskiego gauleitera partii hitlerowskiej, oraz „Danzig”. Holowniki wyszły na powitanie pancernika w pełnej gali flagowej, podkreślającej wagę niezwykłej chwili.
Gdańskie gazety „Danziger Vorposten” i „Danziger Neueste Nachrichten” na pierwszych stronach zawiadamiały miejscową ludność o wydarzeniu i wzywały do stawienia się na uroczystości powitalne, które miały się odbyć w Nowym Porcie, zwanym wówczas Neufahrwasser.
Gdańsk w tych letnich dniach przeżył kilka sensacji morskich – na jego redzie pojawił się m.in. ogromny czterdziestotysięcznik pasażerski S/S „Columbus”, chluba niemieckiej floty, ale obecna wizyta miała w sobie coś szczególnego. Pozornie nosiła wszelkie cechy pokojowe, mimo że nadciągający wielki okręt nie był jednostką handlową. Okręt wszedł powoli w wąski kanał portowy i przycumował w wyznaczonym miejscu; na nabrzeżu zgromadziły się tłumy młodzieży podnieconej widokiem stalowego kolosa. Orkiestra dęta grała bojowe marsze, pamiętające cesarza Wilhelma II i jego flotę. Powietrze drżało od dźwięku piszczałek, łomotu werbli i głębokich basów trąb, połyskujących w słońcu wypolerowanym mosiądzem. Machano chorągiewkami – miniaturkami wielkich flag, którymi Gdańsk z polecenia Forstera był przynajmniej od pół roku przystrojony: czarna swastyka na białym okrągłym tle wymalowanym na czerwonej wstędze. Entuzjazm zebranych doszedł do szczytu, gdy ujrzeli z bliska kadetów morskich III Rzeszy, słynnych Blaue Jungen. Było ich na okręcie 525, obok 725 ludzi etatowej załogi. Mieli w niedalekiej przyszłości zasilić kadry Kriegsmarine. Hitlerowska marynarka wojenna pod dowództwem admirała Raedera, który podczas pierwszej wojny światowej służył pod rozkazami słynnego Scheera, a pamiętał także czasy admirała Tirpitza, twórcy cesarskiej floty, rozwinęła się nadzwyczaj szybko i w roku 1939 liczyła 5 okrętów liniowych, 8 krążowników, około 40 niszczycieli i torpedowców oraz kilkadziesiąt okrętów podwodnych.
Pancernik „Schleswig-Holstein”, choć w nomenklaturze oficjalnej określany jako schulschiff – okręt szkolny, był pełnowartościową jednostką bojową. W ogromnych wieżach działowych ustawionych na dziobie i rufie spoczywały cztery działa kalibru 280 milimetrów mogące wyrzucić pociski o wadze 330 kilogramów każdy. W pancernych kazamatach tkwiło dziesięć dział 150-milimetrowych. Posiadał on także artylerię przeciwlotniczą. W jednej bocznej salwie „Schleswig-Holstein” mógł posłać śmiercionośny ładunek o wadze 1690 kilogramów. Wszystkie żywotnie ważne części okrętu chronione były grubym pancerzem – pomost bojowy płytami pancernymi o grubości do 300 milimetrów, linia wodna od 100 milimetrów do 240, wieże działowe od 170 do 300 milimetrów. Pancernik brał udział w największej bitwie morskiej pierwszej wojny światowej, ścierał się pod Jutlandią z kolosami brytyjskiej Royal Navy. Zapas paliwa pozwalał mu na pełnomorskie rejsy o zasięgu do 5900 mil i niejeden z kadetów, którzy teraz schodzili na nabrzeże Nowego Portu, przebył podróż szkolną wiodącą przez Atlantyk do portów Południowej Ameryki. Po unowocześnieniu artylerii oraz urządzeń kierowania ogniem „Schleswig-Holstein” miał szanse mierzenia się na Bałtyku z każdą jednostką pływającą.
Niemiecka młodzież Gdańska nie bez kozery patrzyła z podziwem na ten wielki okręt o wyporności kilkunastu tysięcy ton. Napawał ją uczuciem dumy: Trzecia Rzesza nie zapomniała o Freie Stadt Danzig – Wolnym Mieście Gdańsku i w tych dniach wielkiego napięcia przysyłała tu symbol swojej siły…
Dla młodszych czytelników rzecz wydaje się trudna do wyobrażenia, zwłaszcza dla tych, którzy znają Gdańsk lat naszych. Nawet dziś i starszym, gdy chodzą po odbudowanym wspaniałym Starym Mieście gdańskim, zwiedzają jedną z największych na świecie stoczni, trudno wracać pamięcią do tamtych dni. A jednak tak było, a jednak Gdańsk, położone u ujścia Wisły miasto o kluczowym znaczeniu dla naszego obszaru państwowego i interesów narodowych, przechodziło w ciągu wieków różne, także i tragiczne koleje losu.
Pradawna osada pomorska, gród, który raz po raz widział obecność polskich załóg, w roku 1308 padł ofiarą podwójnej agresji. Brandenburczycy natarli z wielką siłą na miasto, w którym sprawował rządy wojewoda polski Bogusza. Ten, widząc wielką przewagę, słał gońców do Łokietka po pomoc. Zajęty walką z przeciwnikami jego władzy w Krakowie, nie mógł książę Władysław przyjść z odsieczą, wojewoda nie bacząc na następstwa swej decyzji wezwał Krzyżaków. Ci nadciągnęli bez zwłoki. Brandenburczycy zmuszeni byli ustąpić przed przeważającymi siłami. Od tego czasu nad Gdańskiem zawisło nowe niebezpieczeństwo. Krzyżacy nie chcieli odejść z „wyzwolonego” przez siebie miasta. Umocnieni w gdańskim zamku, czekali na chwilę sposobną, aby spaść na miasto i włączyć je jako cenne ogniwo do łańcucha swych nadbałtyckich posiadłości.
25 listopada 1308 roku, gdy ludność miasta, rycerze pomorscy i polscy spali lub przebywali w gospodach – była to pora jarmarku – zastępca wielkiego mistrza Heinrich von Plotzke z braćmi zakonnymi i knechtami ruszył znienacka na Gdańsk i po krótkiej, ale zaciętej walce zawładnął nim. Ludność została wyrżnięta, a miasto spalone… Jeszcze w kilkanaście lat później, na procesie w Inowrocławiu, próbowali Krzyżacy udowodnić, iż „ludność gdańska samorzutnie leża swe opuściła, uprzednio je spaliwszy”.
Prawie sto pięćdziesiąt lat trwało w Gdańsku krzyżackie panowanie. Dość długo, aby nawet sprowadzeni i osadzeni tu niemieccy mieszczanie mieli go dosyć. W wojnie trzynastoletniej Gdańsk już zdecydowanie poparł króla Kazimierza Jagiellończyka przeciw Krzyżakom. Dzięki temu miasto uzyskało poważne przywileje. W gdańskich dokumentach Jagiellończyk tytułowany jest „Najjaśniejszym i Najpotężniejszym Panem Królem Polski Kazimierzem, naszym Najłaskawszym Panem”.
Od tego czasu przez z górą trzysta lat Gdańsk był złączony z Rzecząpospolitą. Jego rozwój i pomyślność w naturalny sposób wiązały się z zapleczem, z ziemiami położonymi w dorzeczu Wisły, które w porcie gdańskim miały naturalną bramę do wyjścia na szeroki świat. Tutaj krzyżowały się drogi sprowadzanych i wywożonych towarów, w portowych magazynach gromadzono zapasy różnych produktów dostarczanych z głębi kraju. Cała flota brytyjska XVI i XVII wieku budowana była z polskiego drzewa i z polskiej smoły eksportowanej przez Gdańsk. Stąd szły smukłe polskie masztowe sosny, tędy szedł złoty jantar, złote polskie zboże na statkach holenderskich, angielskich i francuskich, tutaj przywożono najbardziej wyszukane produkty krajów Wschodu i Zachodu. Prowadził też Gdańsk żywy handel z najbliższymi sąsiadami na Bałtyku.
Rozbiory Polski przecięły ten naturalny i tak dla Gdańska korzystny rozwój. Przybyło wtedy miastu sporo ciężkich gmachów, szarych lub ciemnoczerwonych, odbijających się niekorzystnie od renesansowego cudu architektury gdańskiej, który wskrzesiliśmy po ostatniej wojnie rękami naszych budowniczych.
O to miasto, w sumie jednak tak piękne, w którym wieki nakładały się budowlami pełnymi wspaniałości i bogactwa, o to miasto – okno na świat Polski, doszło do wielkiej międzynarodowej rozgrywki, gdy z wstrząsów pierwszej wojny światowej i wstrząsów rewolucyjnych, które przeszły przez Europę waląc trony zaborcze, wyłoniła się po półtorawiecznej niewoli Polska. I głównie polityce brytyjskiej w tym czasie, tradycyjnej polityce „równowagi sił”, mieliśmy do „zawdzięczenia” fakt, że Gdańsk do Polski nie został włączony, lecz uczyniony „wolnym miastem”.
Powstał więc na mocy traktatu wersalskiego twór sztuczny, sprzęgnięty i równocześnie oddzielony od Polski, osłabiający naszą pozycję wobec naturalnego wyjścia na świat, uzależniający nas w jakiś sposób od konfiguracji sił politycznych na terenie miasta, zmuszający do ciągłej gry i lawirowania. A ponieważ obszar Wolnego Miasta Gdańska, liczący 1800 kilometrów kwadratowych, posiadał lądową granicę z obszarem Prus Wschodnich, stanowiących historyczną pamiątkę po podbojach Zakonu Krzyżackiego i zaborczości Hohenzollernów, istniała w każdej chwili możliwość – zwłaszcza w okresach napięć w stosunkach polsko-niemieckich – interwencji niemieckich sił zbrojnych na jego terenie.
Dzień 25 sierpnia 1939 roku był tego wyraźnym potwierdzeniem: do kanału portowego wpływał pancernik III Rzeszy, witany miedzią trąb, lasem chorągiewek i podniesionych w hitlerowskim salucie rąk. Była to potężna, bezpośrednia demonstracja siły, choć powód wizyty pancernika był pozornie niewinny: 25 sierpnia 1914 roku, a więc przed 25 laty, najechał na mieliznę krążownik „Magdeburg”. Tutaj, w Gdańsku, macierzystym porcie okrętu, pochowano jego marynarzy, którzy polegli w walce z flotą rosyjską. Trudno oczywiście – jeżeli dziś patrzymy na te sprawy – uznać rocznicę fatalnej nawigacji za powód uroczystości, i nie o to w końcu chodziło: w pancernym sejfie dowódcy, umieszczonym w ścianie kabiny, tkwił tajny rozkaz operacyjny, przeznaczony dla pancernika „Schleswig-Holstein” na dzień 26 sierpnia 1939 roku, podpisany przez dowódcę Grupy Operacyjnej „Wschód”, generała admirała Albrechta.
Komandor Kleikamp, dowódca pancernika, oficer marynarki w starym i, jak uważał, dobrym pruskim stylu – nigdy nie mógł się nadziwić zwięzłości i rzeczowości starego Conrada Albrechta, który dobiegał właśnie sześćdziesiątki i zdążył dowodzić dywizjonem torpedowców w pierwszej wojnie światowej, przejść wszystkie szczeble sztabowej marynarskiej roboty w Kriegsmarine, którą Kleikamp uważał w duchu za postawioną niżej w hierarchii społecznej organizację niż Reichsmarine, nie mówiąc już o flocie cesarskiej, będącej pępkiem niemieckiego świata na początku stulecia. Młodzi oficerowie wydawali mu się w jakiś sposób parweniuszami, system wychowania błędny, a powszechne donosicielstwo, nie wiadomo czemu uważane za kontrwywiad, uwłaczające czci ludzkiej. Z drugiej strony Kleikamp nie widział dla siebie drogi wyjścia. Minął już dawno pięćdziesiątkę, lat czynnej służby pozostawało mu niewiele, a zresztą Rzesza Niemiecka (trzecia z kolei – nie najszczęśliwsza cyfra – żartował sobie w duchu) szykowała się jawnie do wojny. „Znów popracuję w swoim zawodzie – powiedział do swego zastępcy poprzedniego dnia. – Trudno przecież uważać galę, wizyty i dryl za zawód, nieprawdaż, mój Ryszardzie?”
Z zastępcą żył dobrze, mieli wspólny pogląd na wiele spraw, a zresztą z dala od rodziny, pozostawionej gdzieś w Berlinie, Kleikamp czuł potrzebę oparcia się na kimś w krótkich chwilach odprężeń. Był zwolennikiem teorii i praktyki pruskiego sztabu generalnego, uważał, że w sztabie nie są ważne stopnie, tylko koncepcje i nie ma co sobie zawracać nimi głowy, przynajmniej w chwilach sprzyjających swobodniejszej rozmowie.
Rozmowa ich dotyczyła najbliższej przyszłości, najbliższego dnia. Ich okręt, który miał wykonać konkretne zadanie operacyjne, choć pozornie osamotniony tu, w gdańskim porcie, nie tracił łączności z potężnymi siłami morskimi, które rozwinęły się łukiem wokół polskiego wybrzeża. (Niewielkie było to polskie wybrzeże w 1939 roku, ośmiokrotnie mniejsze od obecnego – wszystkiego 72 kilometry).
Główne siły floty niemieckiej przesunięte zostały na Bałtyk. W Świnoujściu kołyszą się krążowniki „Nürnberg”, „Leipzig” i „Koln” pod flagą wiceadmirała Denscha, w Piławie czeka na rozkazy dziewięć niszczycieli i flotylla ścigaczy pod flagą kontradmirała Lütjensa oraz dziesiątki jednostek pomocniczych. Tak czy inaczej flota jest niedaleko, a oni są w Gdańsku, w samym sercu światowego konfliktu dyplomatycznego.
Weszli do kanału po dziewiątej rano, o 9.30 „wizyta się rozpoczęła”, jak napisze wieczorne wydanie gazety. Kleikamp wspominał nie bez pewnego wzruszenia pierwsze chwile w Gdańsku, marsz grany na powitanie (sfałszowali w jednym miejscu – dodał w myśli gwoli ścisłości). Saluty, uściski dłoni. Wizyta u wysokiego komisarza Ligi Narodów, Burckhardta (mój Boże, jak skomplikowana sytuacja władzy w tym mieście!), u przewodniczącego senatu gdańskiego, Greisera, wreszcie u polskiego Wysokiego Komisarza w Gdańsku – podobno w randze ministra. Kleikamp przypomniał sobie, że czuł się trochę nieswojo podczas wizyty – wymieniał z Polakiem słowa grzecznościowe, frazesy, wypił nawet kieliszek wina, a w sejfie w jego kabinie wykładanej mahoniową boazerią (luksus cesarstwa) spoczywał dokument podpisany przez starego Albrechta: jutro rano 26 sierpnia o godzinie 4.45 jego pancernik miał jako pierwszy otworzyć ogień w wojnie, o której wszyscy naokoło mówili, że potrwa zaledwie kilkanaście dni.
Pokolenie Kleikampa przeżyło jednak już jedną wojnę, która miała potrwać też trzy tygodnie i wszyscy od niej posiwieli, nie wspominając o tych, którzy położyli się do wspólnych żołnierskich grobów. I dlatego kolejny rozkaz, który przyniesiono mu z kabiny radiowej, nie zmartwił go: dzień 26 sierpnia, wyznaczony na moment uderzenia, nie miał być początkiem wojny. Dowództwo w ostatniej chwili zmieniło decyzję. Kleikamp odetchnął. Nie czuł jakoś ani w Kilonii, ani w Berlinie nastroju radości z powodu nadchodzących wydarzeń. Oczywiście, angażowali się niezmiernie ci, którzy nosili brązowe mundury SA, odznakę NSDAP w klapie. Ale masy, które swoją znakomitą wymową fascynował początkowo Hitler, nie wykazywały należytego entuzjazmu. Pułki wychodzące w stronę polskiej granicy nie były obrzucane kwiatami, jak w pamiętnym lipcu 1914 roku. Kobiety nie rzucały się na szyję żołnierzom. Co innego upajać się słowami o niemieckiej rodzinie, o niemieckim samochodzie dla każdego, co innego wysłuchiwać słów uzasadniających, że tylko jeden naród niemiecki jest narodem wybranym przez Opatrzność i każdy syn zrodzony w niemieckiej rodzinie to ukłon Opatrzności, to zrządzenie szczęśliwego losu i wspaniała przyszłość, a co innego patrzeć, jak umundurowane szeregi synów, mężów, narzeczonych maszerują w stronę niewiadomego przeznaczenia, powodowane słowem, które brzmiało tak dumnie, ale które stało się… ciałem maszerującym na front.
Kleikamp na wszelki wypadek polecił swemu I A, czyli oficerowi artylerii, prostemu jak świeca, przeprowadzić normalne pomiary artyleryjskie. Tego dnia spotkał się z komandorem podporucznikiem Hornackiem, który miał zapewnić środki potrzebne okrętowi w czasie pobytu w porcie, a także w pewnym stopniu ubezpieczać go. Hornack miał do dyspozycji kilkuset młodych ludzi zmobilizowanych do formacji „Küstenschutzu” czyli ochrony wybrzeża. Kleikamp nie mógł sobie jakoś w głowie ułożyć pełnego obrazu stosunków w tworze, który nazywał się Freie Stadt Danzig, miał na każdym domu chorągwie ze swastyką, a w herbie dwa krzyże z koroną królestwa polskiego. Przeszłość i teraźniejszość, żywioł niemiecki i polski, splatały się tu, tworzyły zawiłe, przedziwne kombinacje wojskowe, polityczne i gospodarcze. Polska rządziła tu na przykład pocztą i cłem, ale nie policją. Niemieckie flagi zwisały w pobliżu polskich czerwonych skrzynek pocztowych, kolejarze nosili, nie wiedzieć czemu, rogatywki, a nie okrągłe czapki. Z wypowiedzi Kornacka wynikało, że każdy właściwie Gdańszczanin może być powołany do pełnienia służby wymaganej dla „bezpieczeństwa miasta”. „Mamy tu taką ustawę już od października 1938 roku” – dodał Hornack, mrużąc jakby lekko oko. W październiku właśnie Führer wysunął wobec Polski żądanie oddania Gdańska i prawo zbudowania eksterytorialnej autostrady przez Korytarz, inaczej mówiąc Pomorze Gdańskie „w tak łajdacki sposób zagarnięte przez Polaków”. Bóg opuścił Niemcy w 1918 roku, banda czerwonych socjaldemokratów podcięła tron. Teraz przychodził czas porządku, czas sprawiedliwości. Niemiecki Gdańsk stworzył swoje siły zbrojne. W sumie dwie dywizje. Kleikampowi Hornack niezupełnie się podobał – był trochę za niski jak na oficera floty, zanadto się podniecał, wyczuwało się w nim rezerwistę, człowieka, który szedł naprzód nie tyle dzięki umiejętnościom, co różnym powiązaniom politycznym. Ale ostatecznie… nie to było teraz ważne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
