Człowiek, o którego upomniało się morze - Centkiewicz Alina, Centkiewicz Czesław - ebook

Człowiek, o którego upomniało się morze ebook

Centkiewicz Alina, Centkiewicz Czesław

5,0

Opis

Bohaterem powieści jest Roald Amundsen (1872-1928), który jako pierwszy zdobywca bieguna południowego stał się jednym z najsłynniejszych Norwegów. Pioniersko przepłynął szlak łączący Ocean Atlantycki i Ocean Spokojny - tzw. Przejście Północno-Zachodnie - i dokonał przelotu nad biegunem północnym przy użyciu włoskiego sterowca. Zaginął podczas ekspedycji ratunkowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKCJARobert Ratajczak

KOREKTAAneta Wdowczyk

WSPÓŁPRACANatalia JargiełoMonika Ratajczak

KONSULTACJATemenużka WdowczykBorił Wdowczyk

PROJEKT OKŁADKINatalia Jargieło

FOTOGRAFIA AUTORÓWz archiwum Aliny i Czesława Centkiewiczów

OPRACOWANIE GRAFICZNEPRZYGOTOWANIE PUBLIKACJI ELEKTRONICZNEJArtur Kaczor, PUK KompART

ISBN 978-83-67334-03-7

WYDAWCAWydawnictwo VectraCzerwionka-Leszczyny 2022www.arw-vectra.pl

CZĘŚĆ PIERWSZA

Lodowy chrzest u brzegów Antarktydy

W tym domu wszystko zaczyna się od morza i na morzu kończy

— …Lecieliśmy na łeb, na szyję, ze zrefowanymi żaglami. Cztery doby gnał nas ten wściekły północny wiatr. Całe góry wody, jak lawina, zwartą ścianą przelewały się przez „Biörna” od dziobu po rufę, zerwały szalupy, rozbiły je w drzazgi, zmiotły za burtę gdzieś daleko w morze, strzaskały bok sterówki. Falconem, naszym bosmanem, tak prasnęło o deski, że się ledwie pozbierał. Mało brakowało, i mnie by zmyło z pokładu. A huczało! Bębenki pękały w uszach. Nie, takiego morza jeszcze nie widziałem. Kotłowało się jak wrzące mleko w garnku. Strach było patrzeć. Rozwścieczone, groźne, białe od piany aż po horyzont. — Ręka marynarza o energicznej, ogorzałej twarzy zatoczyła w powietrzu szeroki krąg. Urwał i jakby wciąż jeszcze oślepiony sztormem, niewidzącymi oczyma powiódł po zasłuchanych twarzach.

Policzki Roalda pałały. Niezauważony przez nikogo wśliznął się cicho do pokoju, przysiadł na brzegu krzesła przy drzwiach i wsłuchiwał się w każde słowo najstarszego brata. Antonius powrócił do domu z łowieckiej wyprawy, która w ciągu kilku miesięcy w pogoni za fokami krążyła przy wschodnich brzegach Grenlandii.

„Ten ma przynajmniej co opowiadać. Kiedyż wreszcie i na mnie przyjdzie kolej?” — pomyślał z zazdrością. Na domiar złego dwaj pozostali bracia, marynarze jak Antonius, skorzystali z chwili ciszy.

— Rok temu na Oceanie Indyjskim wpadliśmy niespodziewanie w samo oko tajfunu. W jednej chwili poszło całe ożaglowanie i maszt. Śmierć zajrzała mi w oczy — wyrzucił z siebie pośpiesznie Gustaw.

— …Mnie lepiej zapytajcie, jak pod awaryjnym takielunkiem przeżyłem sztorm na Morzu Karaibskim… — zaczął chełpliwie Leon, ale przerwało mu mocne stuknięcie fajką o stół.

— Spokój! Dajcie Antoniusowi skończyć! — uciszył synów głos nieznoszący sprzeciwu, głos kapitana nawykłego do dawania rozkazów.

Widząc, że ojciec podnosi do ust wygasłą fajkę, Gustaw zerwał się z miejsca i podał mu ogień. Był rosły jak Antonius i Leon. Granatowa marynarska kurtka ciasno opinała szeroką pierś. Gdyby podniósł ramię, dotknąłby belek sufitu.

Ciszę, jaka zapadła, przerwał znów głos Antoniusa. Jasny krąg naftowej lampy wiszącej nad stołem, przy którym zebrała się cała rodzina kapitana Jensa Amundsena, rzucał łagodne światło na zasłuchane twarze. Roald jak urzeczony chłonął dalej chciwie opowieść o sztormie na Morzu Grenlandzkim, o fali, co w jednym mgnieniu oka pokrywała olinowania i deski pokładu szkliwem lodu, o atakach pól lodowych na burty o białych zaporach icebergów, wyłaniających się niespodziewanie z mgły tuż przed dziobem myśliwca o skośnookich Eskimosach, co na wąskich łupinach kajaków jak nikt potrafili przemykać się w gąszczu odłamków kry. Wydawało mu się przez moment, że frędzle abażuru zabłysły niczym lodowe sople, zadrgały niespokojnie, jakby przeciągnął po nich sztormowy podmuch. Skulił się odruchowo. Zastawiony półmiskami stół, nakryty starannie białą serwetą, zamienił się naraz w jego wyobraźni w nieheblowane skrzynie zarzucone skórami białego niedźwiedzia. Czerwieniły się na nich płaty surowego mrożonego mięsa. Twarze ojca i braci, tak podobne do siebie jak krople wody, znikły pod puszystą sierścią futrzanych kapturów, ich niebieskie oczy zalśniły wąskimi, czarnymi szparkami. Przysiągłby, że za każdym oddechem z ust unoszą się w powietrzu strużki pary. Niespokojnie spojrzał na matkę, zerwał się z krzesła.

— Roald, czemuś taki blady? Kiedyś wrócił? Usiądź przy mnie. — Piękna twarz Hanny Henrikke rozjaśniła się na widok najmłodszego syna. Jej łagodny głos przywrócił go do przytomności. Szybko wsunął się na swoje zwykłe miejsce między matką a ojcem.

— Znów się spóźniłeś, chłopcze, gdzie byłeś? Pewnie w bibliotece? Poproszę chyba fru Oleson, żeby ci już nie pożyczała książek — kapitan Jens Amundsen usiłował nadać swemu głosowi surowy ton, ale wzrok jego z czułością spoczął na drobnej postaci Roalda. — Nie, nie bój się, żartuję tylko — dorzucił widząc jego zaniepokojenie. — Czytaj, chłopcze, czytaj, ucz się jak najwięcej. Ja w twoim wieku o tym nie myślałem. Cały dzień u szkutnika z toporem i dłutem w ręku, wieczorem szło się trochę potańczyć czy pogadać z przyjaciółmi przy kuflu piwa. Potem włóczęga po morzach, na naukę czasu nie było ani ochoty. Młody byłem, głupi. Dziś gorzko żałuję, że stroniłem od książki, życie przeleciało raz dwa, a teraz za późno. Wy za to, chłopcy, musicie być ode mnie mądrzejsi.

— Nie wiem, jak będzie ze mną, z Antoniusem i Gustawem, ale z Roalda na pewno będziesz mieć pociechę, ojcze. To mól książkowy — roześmiał się z nutką złośliwości w głosie Leon. — Jak nie w szkole, to w bibliotece, jak nie w bibliotece, to w porcie. Godzinami gapi się na statki, co z całego świata ściągają do naszej Kristianii, zaczepia marynarzy różnych narodowości, wypytuje ich Bóg wie o co, wraca do domu i zapisuje, co usłyszał. Sam widziałem jego notatki. Nie wiem, jak wytrzyma bez tych rozmów i bez bazgrot na wakacjach w Borge.

— Tam, w stoczni, też się nie znudzi — wtrącił Gustaw.

— Nic się nie martw, Leon, już on wie, co robi — rzucił niecierpliwie kapitan Jens. — Niech chodzi do portu, niech przygląda się pracy szkutników w Borge. Spokojniej umrę, jeśli będę wiedzieć, że on obejmie po mnie stocznię. Nie będę musiał już dopraszać się u obcych inżynierów o projekty statków. Żaden z nich nie zna się tak jak ja na budowie, żaden lepiej nie potrafi wybrać drewna na każdą część szkunera, ale sam nie potrafię nowego zaprojektować. Jestem od nich zależny. Roald mnie wyręczy, będzie mózgiem naszej stoczni w Borge. Zobaczysz, synku, czego razem dokonamy, na cały świat rozsławimy Amundsenów… — urwał naraz na widok niezadowolenia malującego się na twarzy żony. — Hanno Henrikke, jeśli Roald będzie wolał zostać lekarzem czy adwokatem, nie będę mu bronił — dorzucił pojednawczo.

— Szkoda twego trudu, ojcze, Roald i tak pójdzie na statek, jak my — roześmiał się hałaśliwie Leon i umilkł widząc, że kapitan Jens ruchem głowy wskazu znacząco na matkę.

Hanna Henrikke wzruszyła bezradnie ramionami. Jak zawsze w domu Amundsenów, rozmowa musiała zejść na morze, na szyprów, kapitanów, statki, stocznie. Jakby nic poza tym nie istniało na świecie. Przygarnęła do siebie mocno Roalda. On jeden, wątły, delikatny, niepodobny był do braci. I po raz nie wiadomo który poprzysięgła sobie w duchu, że najmłodszego syna nie odda morzu.

Svend niechętnie zdradza tajemnicę Hanny Henrikke

Rok szkolny dobiegał końca. Na kilka tygodni przed wyjazdem na wakacje do Borge Roald długo w nocy leżał z otwartymi oczami, wyobrażając sobie, co będzie robić w ojcowskiej stoczni. Rozpoczynał wielkie przygotowania, gromadząc sznury, stare bloki, małe kotwice; tam wszystko mogło się przydać. Zasypiając czuł w ustach słony smak morskiej wody. Ostatnie dni wlokły się wolno, bardzo wolno. Trudno było wprost znaleźć sobie miejsce. W szkole nie uważał, z zazdrością goniąc wzrokiem sunące po niebie obłoki — do złudzenia przypominały mu żagle. Zatopiony w marzeniach, nie słyszał nawet, kiedy na lekcji łaciny nauczyciel wyrwał go do tablicy. Nie wiedział, o co chodzi, i ze wstydem musiał wysłuchiwać ostrych słów nagany.

Każda godzina była teraz wyczekiwaniem na tę następną, która miała go przybliżyć do upragnionego wyjazdu. Tak było co roku. Kochał Borge, ten prosty drewniany dom na kamiennym podmurowaniu i jego ciemne ściany oplecione dzikim winem, i ten wyrwany lasowi ogródek, i tę rozsiadłą szeroko na brzegu fiordu stocznię, z daleka huczącą stukotem siekier, zgrzytem pił, pełną zawsze ruchu i gwaru. Najbardziej jednak cieszył się na spotkanie ze swym przyjacielem, cieślą okrętowym Svendem.

*

— Roald, uwaga, ojciec idzie! — mruknął ostrzegawczo cieśla, nie przestając mocnymi uderzeniami topora ociosywać wielkiego bala sosny kanadyjskiej, na którym siedział okrakiem.

Nie odwrócił się, słysząc, jak w wielkiej stercie wiórów tuż za nim coś się gwałtownie zakotłowało, podniósł głowę dopiero w chwili, gdy na złotawą powierzchnię obnażonego z kory drzewa padł cień nadchodzącego kapitana.

— Dzień dobry, Svend! Jak myślisz, kiedy skończysz tę stępkę? Żebra już mamy gotowe. — Kapitan Jens i Amundsen przysiadł na pniu i wyjął z kieszeni wypchany kapciuch ze skóry.

Szkutnik wbił w drzewo błyszczące w słońcu ostrze topora, powoli, z namaszczeniem wyciągnął wielką glinianą fajkę, sięgnął po kapciuch, ułożył na dłoni garstkę tytoniu, splunął, zmiął ją dokładnie w kulkę i wcisnął do fajki. Jens poszedł za jego przykładem. Długą chwilę obaj milczeli zapatrzeni leniwie w siwe krążki dymu unoszącego się wysoko w chłodnym powietrzu. Podobni byli do siebie jak bracia: ogorzałe twarze, wydatne nosy, pod jednakowymi kraciastymi koszulami szerokie bary pozwalały odgadnąć mocne, stwardniałe od długoletniej pracy mięśnie, spod krzaczastych brwi patrzyły śmiało oczy jakby wyblakłe od długiego wpatrywania się w morze. Piękną twarz kapitana Jensa szpeciła tylko szeroka, długa szrama; biegła po policzku od szczęki po samą skroń i ginęła w bujnej czuprynie, gęsto przyprószonej srebrnymi pasmami.

— Dopiero tu, w Borge, oddycha się morzem — westchnął. — Obaj z Roaldem dni liczyliśmy do wyjazdu z Kristianii. Nie wiesz, Svend, gdzie on się zawieruszył? Matka kazała mi synalka odnaleźć.

— Widziałem go niedawno, strzępi gdzieś pewnie język na brzegu. Nasi ludzie przepadają za nim, nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie przyjedzie. — Cieśla szybko przeszedł na inny temat: — Stępkę chciałbym położyć jutro, za tydzień najpóźniej zamocujemy wręgi. Ewald przygotował już deski poszycia. Możesz być spokojny, Jens, kuter będzie gotów na czas, stocznia Amundsenów jak zawsze dotrzyma terminu!

Kapitan kiwnął z zadowoleniem głową i nie bez dumy rozejrzał się wokół. Na trzech pochylniach wokół szkunerów uwijali się ludzie, ze wszystkich stron dobiegał rytmiczny stukot toporów i młotków, w dużej szopie pod brzeziną metalicznym tonem grały piły głusząc piskliwy jazgot mew. Słony zapach morza mieszał się z mdłą wonią drewna, bijącą od stert ułożonych równo beli i desek, spod których tu i ówdzie przebijały modre plamki pierwszych przylaszczek. Na wilgotnej korze brzozy — która wyciągnęła nad wodą fiordu wiotkie gałęzie, obsypane lepkimi jeszcze listkami — odbijało się wiosenne słońce.

— O statki z naszej stoczni ludziska się dobijają, nie wykonamy chyba tych wszystkich zamówień, jakie dostajesz, Jens. Flotylla twoich żaglowców bez przerwy pracuje na morzach. Niejeden ci zazdrości.

Kapitan Amundsen przytaknął w milczeniu, pociągnął z fajki i ciężko westchnął. Wzrok jego zatrzymał się na wysmukłych masztach stojącego przy brzegu kutra. Szybko, jakby z żalem, odwrócił głowę.

— Takiś ty, bracie — zaśmiał się hałaśliwie cieśla. — Na morze cię ciągnie, co? Chciałbyś nie tylko budować statki, ale i na nich pływać. A może Hanna Henrikke zgodzi się wreszcie kiedyś? Tyle już przecież lat upłynęło, może zapomniała? Pogadaj z nią, Jens.

— Nic z tego, nie zapomni, kobiety długo pamiętają, znienawidziła morze, nie chce o nim słyszeć. Nawet tutaj, do Borge, nie lubi przyjeżdżać, wolałaby mnie widzieć w jakimś kantorze, przy biurku. Żebyś ty wiedział, co wycierpiała, kiedy Antonius poszedł na morze, potem Gustaw, znów na statek. — Umilkł na chwilę, zaciągnął się i patrzył, jak smużki sinego dymu płyną swobodnie w powietrzu, nim się rozwieją. — A wreszcie trzeci, Leon. Myślałem, że tego nie przeżyje, ale to święta kobieta, pogodziła się jakoś z losem. „Każdy musi dźwigać swój krzyż” — powiedziała. Ale Roalda nie puści za żadne skarby. Ma chyba rację, za wątły na morze, ale w stoczni mógłby wiele zrobić — mówił kapitan nie zwracając uwagi na cieślę, który raz i drugi poruszył się niespokojnie, zakasłał, jakby chciał mu przerwać. — Cóż ja poradzę, że moi synowie kochają morze — ciągnął dalej, jakby sam sobie odpowiadając na jakieś pytanie. — Nie darmo w naszych żyłach płynie krew marynarzy i rybaków, dobra krew, to wina dziada i pradziada, że osiedlili się pięćdziesiąt mil morskich od Kristianii, na Hvaler, że rodzili się na tych wysepkach, z mlekiem matek wysysali smak morskiej wody, tam żyli, tam kochali, rzadko który z nich umierał w swoim łóżku…

— Jens, spójrz, co te wariaty wyprawiają! Wszystko krzywo ułożą! — przerwał mu nagle szkutnik.

Kapitan sprężyście zerwał się z kłody i wielkimi krokami popędził na trzecią pochylnię.

Svend wyczekał chwilę i obejrzał się za siebie.

— Roald, możesz już wyjść!

Sterta wiórów nagle ożyła. Powoli, ostrożnie wychynęła z niej głowa, jasne, wielkie oczy uważnie zbadały horyzont, po chwili chłopak stanął koło cieśli. W zmierzwionych włosach tkwiły jeszcze pasma wiórów, pokryte nimi było całe ubranie.

— Wyglądasz jak strach na wróble… — próbował żartować cieśla, ale rozpalone policzki chłopca i jego roziskrzone oczy mówiły za siebie. Musiał słyszeć wszystko, o czym nie powinien był wiedzieć.

— Svend, wytłumacz mi, czemu matka nie zechce puścić ojca na morze? Ani mnie?

— Daj mi święty spokój! Ja nie powiedziałem ojcu, żeś się schował w wiórach, a ty… Kto cię uczył podsłuchiwać starszych?

— Svend, ja muszę wiedzieć, już dawno zauważyłem, że matka nie może słuchać o morzu, nie znosi opowiadań o podróżach. Kiedyś skrzyczała mnie, gdy zapytałem ją o nasz dom w Chinach, a przecież tam się urodził Antonius.

— W Chinach! — przeraził się cieśla. — Nigdy przy matce nie waż się wspominać o tym kraju. Nie chce o nim słyszeć, to jej rzecz, rozumiesz? Jak będziesz starszy, sama ci opowie.

— Nie jestem dzieckiem — żachnął się Roald. — Svend, powiedz, ja umiem milczeć.

— Po co ci to? — spytał niepewnie cieśla.

— Dobrze, zapytam Olava, on także wie, sam kiedyś zaczął… — w głosie chłopca zabrzmiała nuta uporu.

Ogorzała twarz Svenda spurpurowiała po koniuszki włosów, ręka z toporkiem zawisła w powietrzu.

— Co? Z tym starym plotkarzem chcesz mówić, z tym zatraconym pijaczyną, co z nóg się wali po trzech kuflach piwa? — wykrzyknął z oburzeniem. — Tego się po tobie nie spodziewałem…

— Nie gniewaj się, Svend. Proszę cię, powiedz, nie pisnę ani słówkiem nikomu.

— Jak chcesz. I tak się kiedyś dowiesz.

*

Tego wieczora Roald szybciej niż zwykle pobiegł do swego pokoju, przekręcił klucz w zamku, chciał być sam. Rozumiał już teraz lęk Hanny Henrikke na wspomnienie o Chinach, jej niechęć do morza. Wiedział wreszcie, czemu ojciec wyrzekł się dalekich rejsów, pojął, że na przeszkodzie jego własnych marzeń o podróżach stanie serce matki, która nie może zapomnieć. Daremnie wtulał głowę w poduszki; pod przymknięte powieki wciąż natarczywie wciskały się obrazy, jakie podsuwała wyobraźnia rozbudzona opowiadaniem Svenda.

*

…Trójmasztowy szkuner „Constantin”, najpiękniejszy z całej flotylli kapitana Amundsena, płynie pod pełnymi żaglami po wodach Pacyfiku. W błękitnawej mgiełce dawno już znikły zarysy chińskich wybrzeży. — Na mostku sterówki — kapitan Jens, w granatowym mundurze suto obszytym złotymi galonami, w dłoni długa luneta, przez którą bada pusty horyzont. Od czasu do czasu zerka na górny pokład, po którym przechadza się jego ukochana Hanna Henrikke, młoda i piękna, jak na tym portrecie, co wisi nad kominkiem w salonie. Szkuner płynie kursem na Hawanę. Już od trzech lat krąży bez przerwy na tej trasie, przewożąc kulisów chińskich na plantacje trzciny cukrowej i kawy. Ameryka nieustannie potrzebuje na Kubie taniej siły roboczej, a statki norweskie i norweskie załogi od wieków cieszą się dobrą sławą na całym świecie. Pod pokładem i teraz „Constantin” wiezie co najmniej trzystu kulisów. Wychudli, wynędzniali — z długimi czarnymi warkoczami na plecach, w porwanych, zatłuszczonych kimonach — budzą litość. W zatłoczonych ładowniach duszno jest i ciasno. I chociaż regulamin tego nie wymaga, kapitan Amundsen każe ich raz dziennie niewielkimi grupami wypuszczać na krótki spacer po pokładzie, żeby mogli odetchnąć świeżym powietrzem.

Owego pamiętnego dnia upał był nie do wytrzymania; osłonięta barwną chińską parasolką, wsparta o reling Hanna Henrikke z niecierpliwością czeka, kiedy mąż wreszcie znajdzie dla niej chwilę czasu.

Godzina spaceru kulisów. Na pokład wysypuje się ciżba skośnookich ludzi. Jeden z nich niepostrzeżenie wymyka się z tłumu, wdrapuje na pomost sterówki, bezszelestnym krokiem skrada się od tyłu do kapitana, prawą dłoń skrytą ma pod kimonem, jest tuż, tuż, błyskawicznym gestem podnosi w górę topór… Hanna Henrikke chce krzyknąć, ostrzec męża, ale głos więźnie jej w gardle, strach paraliżuje te ruchy. Jakby czując niebezpieczeństwo, kapitan Jerns odwraca się raptownie, odskakuje w tył. Za późno. Stalowe ostrze wcina mu się w twarz, zalany krwią pada na deski pokładu. Kobiecy głos przeszywa powietrze, z ładowni szeroką falą wylewają się kulisi uzbrojeni w noże, sztylety, toporki, obezwładniają paru marynarzy, krzyczą wniebogłosy. Jak spod ziemi przy leżącym bezwładnie kapitanie wyrasta pierwszy oficer; w obu jego dłoniach lśni stal rewolwerów, raz po raz błyska z nich ogień. Na pomoc nadbiegają uzbrojeni marynarze, salwy górują nad wrzaskiem tłumu. Powoli, opornie załoga spycha kulisów pod pokład. Hanna Henrikke klęczy już przy mężu, ostrożnie unosi zalaną krwią głowę. Niewiele brakowało, a cios byłby śmiertelny. Na szczęście czaszka nienaruszona, krawędź ostrza ześliznęła się tylko po twarzy.

…Bunt na statku nie wygasa. Nikt nie wie, kiedy i jak rozszalali kulisi zdołali podpalić trap prowadzący do ładowni. Walka toczy się dalej, płomienie ognia liżą suche drewno.

— Zagłuszyć wszystkie luki! Zakryć brezentami odwietrzniki! — padają rozkazy.

Kulisi pobici zostali własną bronią: kłęby dymu dławią, oślepiają, zmuszają ich wreszcie do poddania.

Odzyskawszy przytomność kapitan Amundsen wysłuchuje meldunku pierwszego oficera:

— Na szkuner razem z kulisami przedostała się szajka piratów. Chcieli zawładnąć naszym statkiem, obiecując wielkie zarobki, namówili łatwowiernych do wszczęcia buntu. W rzeczywistości mieli zamiar sprzedać ich w pierwszym amerykańskim porcie. Przywódcy buntu są już pod kluczem, zostaną oddani w ręce policji natychmiast po dobiciu do brzegu…

Niczego nie pragnę tak, jak twego szczęścia

Ledwie kwadrat okna wypełnił się pierwszym brzaskiem, Roald wypadł na dwór i z rozkoszą wciągnął w płuca chłodne powietrze. Obmyte nocną ulewą delikatne listki pozieleniały, pnie brzóz wydawały się jeszcze bielsze w świetle poranka. Słońce przygrzewało, daleko odpędzając nocne koszmary. W oczach znikały kałuże, nad dymiącym jeszcze poranną mgłą fiordem chmara ptactwa wiodła codzienny bój. I naraz siedmioma barwami jak olbrzymia podkowa zajaśniała tęcza, jednym końcem wsparta w siwą powierzchnię wody, drugim w ciemną linię sosnowego lasu za domem. Południowo-wschodni wiatr wzburzył spokojną taflę Glomme, pomarszczył ją, tak jak na oceanie, białymi grzywami fal, wpychając w górę rzeki masy słonej morskiej wody. Roald stanął niezdecydowany. Umówił się ze Svendem na drugim brzegu, ale taki widok mógł przerazić nawet doświadczonego marynarza. Wahał się krótko.

Mocnym ruchem zepchnął łódkę i co sił w ramionach wparł się w wiosła. W mgnieniu oka prąd porwał ją jak łupinkę i wyniósł na środek rzeki. Jedna fala, druga przetoczyły się przez niską burtę, zalały dno. Wydawało się, że krzyż pęknie od wysiłku napiętych mięśni, wiosła gięły się w rękach jak patyki, woda stawiała opór niczym skała, wypełniała szybko łódź, dochodziła do kolan. Nie sposób było dłużej czekać. — Opuścić statek! — krzyknął jak kapitan, który wydaje rozkazy załodze, i jednym podrzutem ciała skoczył w spieniony nurt.

Nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, jak długo walczył ze wzburzoną falą. Minuty, kwadranse, godziny? Całą siłą woli zmuszał się do spokoju. Wypluwał zmętniałą wodę zalewającą mu usta, nie mógł rozewrzeć powiek, starał się, żeby ruchy ramion i nóg były miarowe i silne, jak najsilniejsze. Nie wiedział, kiedy stracił przytomność ani czyje ręce wyciągnęły go wreszcie na brzeg. Svend uniósł chłopca lekko jak piórko, zaniósł do suszarni, rozebrał i mocno nacierał szmatami skostniałe ciało.

— Dobrześ się spisał, nie ma co mówić. Jens byłby z ciebie dumny, ale wiesz, lepiej nic mu nie powiemy, gotów jeszcze się wygadać, a wtedy Hanna Henrikke raz na zawsze zabroni ci kąpieli. No co, już cieplej? Aleś ty sobie mięśnie wyrobił, chłopcze, trudno wprost uwierzyć. Dawniej, jak cię brałem za ramiona, to mi się serce z żalu ściskało, takie patyki, a teraz?! Jakeś do tego doszedł?

— Staram się, jak mogę, już mi obrzydło, że każdy mi od chuchra wymyśla — Roald rad był z pochwały.

— Ale co za licho cię podkusiło, żeby wypłynąć na taką falę?

— Jak to, Svend, zapomniałeś? Umówiliśmy się, że przepłynę na drugą stronę rzeki, że ci pomogę…

— Takiś słowny? — cieśla z uwagą popatrzył na bladą jeszcze twarz chłopca.

— Jestem i będę zawsze — upewnił go poważnie Roald.

Chłodna kąpiel, która mogła skończyć się tragicznie, nie zniechęciła Roalda. Korzystał z każdej sposobności, żeby niepostrzeżenie wymknąć się nad rzekę. Pływał długo, póki nie omdlały ramiona, póki nie odmówiły posłuszeństwa mięśnie nóg, nie zsiniały wargi. Coraz szybciej i sprawniej pokonywał Glomme, coraz mniej się męczył; nie mógł sobie także odmówić radości nurkowania. Im głębiej — tym chłodniej, tym trudniej, a nic nie jest przecież bardziej pasjonujące niż przezwyciężanie przeszkód.

Kiedy wracał do domu na kolację po całym dniu biegania, krzątaniny w stoczni — podrapany, pokaleczony, nieraz w podartym ubraniu — serce Hanny Henrikke napełniało się niepokojem, ale na widok ogorzałych policzków syna, jego rozjaśnionych oczu, milkła, nie chcąc mu psuć radosnych chwil.

Szybko upłynęło lato, jak co roku zbliżała się chwila powrotu do Kristianii. Nie huczały już na niebie letnie grzmoty, ptaki prześpiewały wszystkie swoje pieśni i niektóre szykowały się do odlotu, tylko mewy kłóciły się wciąż tym samym, świdrującym uszy, jazgotliwym krzykiem.

Smutek rozstania ze Svendem, ze stocznią, ze swobodą łagodziła myśl o pełnym różnojęzycznego gwaru porcie w Kristianii, o nowych książkach w bibliotece, dziennikach okrętowych tych szczęśliwców, którzy poznali dalekie morze.

*

Mijały beztroskie lata dzieciństwa. Jeden rok, drugi, trzeci. Roald coraz chętniej przysłuchiwał się rozmowom ojca z cieślą, razem z nimi cieszył się projektem rozbudowy Borge, przywykał powoli do myśli, że stanie kiedyś do pomocy ojcu. Stocznia to nie ciasna klitka kancelarii adwokackiej, nie gabinet lekarski, to marynarze, to szeroko roztwarte okno na świat. Ale los chciał inaczej. Zaniedbane podczas jesiennych słot zapalenie płuc w błyskawicznym tempie zmogło silny organizm kapitana Jensa. Nagła śmierć ojca jak grom poraziła Roalda. Rozpacz matki kazała mu się opanować. Był teraz jej jedynym opiekunem; bracia pływali na dalekich morzach, Svend od chwili pogrzebu kapitana Jensa zamilkł i postarzał, jakby mu naraz kilka dziesiątków lat zwaliło się na barki. Roald nie spodziewał się, jak szybko spadną na niego nowe ciosy; sprzedaż stoczni, której nie miał teraz kto prowadzić, sprzedaż domu w Borge, rozstanie z cieślą, starym, oddanym przyjacielem dziecinnych lat…

Z ciężkim sercem poszedł popatrzeć ostatni raz na wybrzeże, na fiord, na rzekę.

„Już nigdy więcej” — kołatała w mózgu natrętna myśl. Była nie do zniesienia. Nie mógł słuchać szumu morza, patrzeć dłużej na fiord. Rzucił się w las, roztrącając stadko owiec skubiących pożółkłe źdźbła trawy. Pod smukłymi sosnami nie dochodził szum fali, mroczno było i cicho, powietrze pachniało igliwiem namokłym mgłą. Jesienny podmuch strącał z buków i brzóz ostatnie liście i zmiatał je w złote, szeleszczące pod stopami sterty.

W dali rozległ się nagle cienki dyszkant syreny. Jakby morze przyzywało Roalda, jakby mu nie dawało o sobie zapomnieć. I naraz zrozumiał, że rozstanie ze stocznią w Borge nic w jego życiu nie zmieni, że i tak wypłynie kiedyś w daleki świat, za którym do ostatniego tchu tęsknił kapitan Jens.

Syrena huczała wciąż bliżej i bliżej, tłumiona podnoszącym się nad wodami fiordu oparem mgły. Cienkim, monotonnym głosikiem wtórowała jej przybrzeżna boja, poruszana falą. Chłodny podmuch niósł w ciszę lasu słone kropelki.

*

— Teraz mam już tylko ciebie, ty jeden mi pozostałeś — usłyszał Roald przekraczając próg tonącego w półmroku pokoju.

Wiedział, że matka z trudem stara się uśmiechnąć, ale słowa jej zabrzmiały jak szloch.

— Przyrzeknij, synku, że ty przynajmniej nigdy mnie nie opuścisz. Niedługo skończysz szkołę… posłuchaj mnie, idź na medycynę. Wiesz, jak o tym marzę od dawna. Wyjedziemy gdzieś na prowincję, ot, choćby do Sarpsborg. Ożenisz się, będę tam niańczyć wnuki, wyrosną wśród starych przyjaciół rodziny Amundsenów. Będziesz, jak nasz zacny Svenson, leczyć ludzi, przynosić im ulgę w cierpieniach. Otoczą cię za to szacunkiem, wdzięcznością — mówiła chaotycznie, jednym tchem, jakby chciała zrzucić z serca wielki ciężar.

Jej oczy patrzyły błagalnie na pochyloną głowę syna.

— Spójrz na mnie, Roald, powiedz, że mnie rozumiesz, że się zgadzasz. Błagam cię, zrób to dla mnie! Jednego tylko w życiu pragnę: twojego szczęścia. I jestem pewna, że osiągniesz je na tej drodze.

Wargi Hanny Henrikke drżały, głos łamał się, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem.

— Dobrze, mamo, zrobię, jak sobie życzysz — usłyszała po dłuższej chwili bezbarwny, dziwnie obcy głos.

Uszczęśliwiona przytuliła syna. W milczeniu schylił się nad jej ręką. Cóż mógł matce powiedzieć? Jak wyznać ciężko dotkniętej śmiercią męża, osamotnionej w tym pustym domu, że nic mu nie jest bardziej obce niż zawód prowincjonalnego lekarza? Pragnąc jego szczęścia Hanna Henrikke nie potrafiła zrozumieć, że przekreśla wszystkie plany syna, kładzie kres marzeniom całego dzieciństwa, zamyka wrota dalekiego świata i życia na morzu.

Teraz już tylko ukradkiem, najczęściej po nocach, czytał, co tylko mógł znaleźć w bibliotece o polarnych wyprawach. Zamęczał bibliotekarkę prośbami o książki podróżnicze, „o rejsach po arktycznych morzach” — powtarzał jej za każdym razem. Gdy zabrakło norweskich, duńskich i szwedzkich, sięgał po angielskie. Z niemałym mozołem, zaglądając raz po raz do słownika, wertował dokładnie stronę po stronie, pragnąc wszystko zrozumieć.

Młodzieńczą wyobraźnią wstrząsnęły tragiczne losy uczestników amerykańskiej ekspedycji, wysłanej na zachodnie wybrzeża Grenlandii w związku z pracami Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego. Do „czarnej karty historii arktycznej”, jak nazywano tę ekspedycję na łamach prasy, powracał Roald wielokrotnie.

Znając z książek jak mało kto w Norwegii Daleką Północ, długo nie mógł pojąć, czemu dowódcą wyprawy podbiegunowej zamianowano beztrosko w Waszyngtonie porucznika kawalerii, którego „ktoś komuś polecił”. A że młody wojskowy nie miał zamiłowań badawczych i niewiele wiedział o Arktyce, do pomocy dodano mu znanego podróżnika, który sporo lat spędził w krajach tropikalnych. Na domiar złego niedoświadczonemu dowódcy przydzielono nie naukowców czy przyzwyczajonych do trudów mórz polarnych marynarzy, lecz żołnierzy piechoty. Zamiast do jakiegoś spokojnego garnizonowego miasteczka, w którym życie płynęłoby beztrosko, odkomenderowano ich ot tak, po prostu, pod osiemdziesiąty drugi stopień szerokości północnej.

W zeszycie Roald zapisywał kolejno wydarzenia, jakie rozgrywały się podczas wielu koszmarnych miesięcy tej wyprawy, notował daty i trasy marszów, temperatury powietrza, pragnął zrozumieć, jakie błędy popełniali ci ludzie, co należało uczynić, żeby uniknąć podobnego losu.

Wieczorami, zamykając książkę, długo nie mógł zasnąć. W ciemności zalegającej pokój, prócz żółtawego migotu gazowej latarni ulicznej oczyma wyobraźni widział nad głową barwne wstęgi zorzy polarnej, jedynego światła, które przez długie trzy zimowania towarzyszyło uczestnikom wyprawy Greely’ego.

Kiedy dowódca traci wiarę

— To oni! — wrzasnął nagle marynarz na widok wyblakłych strzępów gwiaździstego sztandaru, który ledwie widoczny powiewał wśród skał.

— Greely! Greely! — krzyczeli inni biegnąc w kierunku wtulonego w ziemię namiotu.

Odpowiedziała im cisza.

— Wymarli chyba wszyscy — wyszeptał któryś przerażony, potknąwszy się o zesztywniałe zwłoki.

Nieopodal leżały drugie i trzecie, przykryte śniegiem. Jeden z marynarzy wybuchnął płaczem, inni gorączkowo cięli nożami zmarznięty, sztywny niczym blacha brezent milczącego namiotu.

„…Byli tu ludzie, ale żaden z nich się nawet nie poruszył, nie drgnął — opowiadał później dowódca grupy ratowniczej ze statku «Thetis». — Jeden, o szklistych, nieprzytomnych oczach i opadniętej jak u trupa szczęce, wydawał się martwy. Drugi leżał niby kłoda, okaleczony, bez stóp, bez dłoni, do przegubu prawej ręki miał przywiązaną łyżkę. W kącie kuliły się jakieś cztery wynędzniałe postacie. Ktoś w brudnych strzępach, z długą, zmierzwioną brodą, bardziej do szkieletu podobny niż do żywego człowieka, nie mogąc utrzymać się na opuchniętych nogach, przyczołgał się do mnie na czworakach.

— Porucznik Greely? — rzuciłem, sam sobie nie dowierzając.

— Tak, to ja — wymamrotał z wysiłkiem, jakimś głuchym, drewnianym głosem. — Zostało nas tylko siedmiu, umieramy, zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Sami zaświadczycie.

I wyczerpany zwalił się na ziemię.”

Widząc, w jak strasznym stanie znajdują się na wpół obłąkani z głodu uczestnicy wyprawy, marynarze „Thetis” czym prędzej przynieśli coś do jedzenia. Z Greely’m musieli stoczyć walkę, żeby wyrwać mu z rąk puszkę konserw mięsnych, rzucił się na nią jak wygłodniałe zwierzę.

Z dwudziestu czterech ludzi przy życiu zostało zaledwie siedmiu. Siedem ludzkich szkieletów.

„…Głód skręcał nam kiszki. Kiedy otworzyliśmy beczkę z zepsutymi sucharami dla psów — wspominał później któryś z uratowanych — w mgnieniu oka rozszarpywaliśmy zbutwiałe, zielone od pleśni okruchy… wydrapywaliśmy je ze śniegu.”

Wstrząśnięci głęboko, przerażeni tym, co zobaczyli, uczestnicy wyprawy ratowniczej stopniowo, dzień po dniu, godzina po godzinie dowiadywali się o losach nieszczęsnej ekspedycji, która była jednym splotem tragicznych nieporozumień.

Na Daleką Północ wyprawę amerykańską dowiózł statek „Proteus” wiosną 1881 roku.

Początkowo wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Po upływie miesiąca w Zatoce Lady Franklin na Ziemi Ellesmera wznosiły się już drewniane baraki stacji „Fort Conger”. Arktyczna zima nie przeraziła nikogo; pełni zapału żołnierze chwalili sobie Grenlandię.

— Wcale nie jest taka straszna ta Daleka Północ — stwierdzali jedni z pewnym zawodem, gdyż spodziewali się egzotycznych przeżyć, inni z wyraźną ulgą.

Pierwsze wiosenne wyprawy w teren przyniosły im jednak pierwsze przykre niespodzianki. Ze zgrozą przekonali się, czym jest naprawdę Arktyka. Nękały ich czterdziestostopniowe mrozy i burze śnieżne. Huraganowy wiatr nieraz porywał sanie wyładowane żywnością i rzucał je w szczeliny lodowe.

Niedoświadczeni Amerykanie, zaskakiwani w drodze zadymką, z trudem wznosili domki śnieżne, niczym nie przypominające szczelnego, ciepłego eskimoskiego igloo. Do rozpalenia ogniska z przemarzniętego drzewa zużyli kiedyś nadaremnie ostatnie pudełko zapałek. Dygotali z zimna. Gdybyż tak kawałek papieru…

Ociągając się jeden z żołnierzy wyciąga wreszcie z portfela największy swój skarb, list od narzeczonej, pożegnalny, pełen ciepłych słów — od chwili wyjazdu nosił go na sercu niby relikwię — i ogień bucha jasnym płomieniem.

„…Myślę, że nikt nie przeszedł tego, co myśmy tu wycierpieli” — notuje naiwnie, nie przeczuwając, co los im jeszcze zgotuje.

Miesiąc mijał za miesiącem na wyczekiwaniu „Proteusa”. Statek miał przywieźć latem do „Fort Conger” nową załogę, zapasy żywności, a zimowników zabrać do kraju. Daremnie jednak niecierpliwe spojrzenia wypatrywały na horyzoncie żagli. Greely żelazną dyscypliną wojskową i rygorami starał się zapobiec narastającemu rozgoryczeniu. Gorszej drogi nie mógł wybrać.

Poróżniwszy się ze swym zastępcą już w pierwszych miesiącach zimowania, przestał z nim rozmawiać, ograniczając się do wydawania poleceń na piśmie. Faworyzował jednych, upośledzał innych, nie ukracał niesnasek i swarów, jakie wybuchały z lada powodu. Bogu ducha winni żołnierze nie wiedzieli, czemu się męczą, co ich czeka, dowódca nie zadał sobie trudu, żeby im wytłumaczyć, jaki cel mają uciążliwe obserwacje i pomiary, które musieli nieustannie przeprowadzać, żeby wypełnić zadania związane z Międzynarodowym Rokiem Polarnym. Pracy mieli niewiele, czasu na niewesołe rozmyślania dużo, liczyli więc dalej dni, ale tygodnie mijały za tygodniami, a widnokrąg wciąż był pusty.

Lato zbliżało się ku końcowi, nad pustkowiem Ziemi Ellesmera zakłębiło się morze mgły, wodę przy brzegach zaciągnęło cienkie szkliwo młodego lodu, tylko patrzeć, jak zamarznie w twardą skorupę. Co wtedy?

Nikt już nie mógł łudzić się dłużej. Statek nie zdąży przypłynąć przed zimą. Każda doba przynosiła potwierdzenie tej strasznej prawdy. Dowódca stracił nadzieję, ze zgrozą myślał o drugim zimowaniu. Rozpacz była mu złym doradcą. Coraz surowiej, coraz bezwzględnej odnosił się do swych żołnierzy. Byle drobiazg urastał teraz w „Fort Conger” do olbrzymich rozmiarów, wyprowadzał z równowagi, drażnił. Każde odezwanie brzmiało jak warknięcie, a milczenie pełne było goryczy. Porucznik Greely nie umiał stanąć na wysokości zadania, które mu nieopacznie powierzono. Zamiast podnosić na duchu załamanych, podejść do nich po przyjacielsku, wynaleźć jakąś pracę, wykrzesać atmosferę zrozumienia we wspólnym nieszczęściu, uciekał się do systemu coraz cięższych kar. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej trudna. Tym trudniejsza, że nad „Fort Conger” zawisło widmo głodu. Na bezkresnych pustkowiach Ziemi Ellesmera nieczęsto udawało się Amerykanom coś upolować, a surowo racjonowane resztki zabranych z kraju zapasów żywności, obliczonych na jedno tylko zimowanie, były już na ukończeniu.

U kresu ciężkiej i trudnej do przetrzymania drugiej nocy polarnej każdy żył tylko nadzieją, że nadejście statku położy kres cierpieniom. Ale i tego lata daremnie wypatrywano „Proteusa”. Zrozpaczony dowódca postanowił wreszcie opuścić „Fort Conger” i wycofać się bardziej na południe, do miejsca, w którym kapitan miał założyć pomocniczy skład żywności, w przypadku gdyby lód nie przepuścił statku do stacji.

W niewielkim kutrze parowym z trudem pomieściła się cała załoga. Porucznik Greely wydał rozkaz pozostawienia na brzegu trzech łodzi, psów i części zapasów. Był tak pewny, iż dotrze łatwo do dobrze zaopatrzonego składu, że nie zdawał sobie sprawy z własnej lekkomyślności.

Po przepłynięciu zawalonego krą kanału wokół kutra zamknęły się lodowe pola. Walka z zastygłym morzem pochłonęła resztki sił rozgoryczonych i wygłodniałych ludzi. Dowódca postanowił zejść na ląd i iść dalej pieszo. Marsz był niezwykle ciężki, a zakończenie tragiczne.

Ze składu wiała pustka… Gdzieś w kącie poniewierało się parę zaledwie worków z żywnością, zostawionych jak na pośmiewisko, i list kapitana, wyjaśniający tę straszną tajemnicę. „Proteus” przed rokiem został zmiażdżony przez lód o dwieście kilometrów od Zatoki Lady Franklin. Jakiś przypadkowo napotkany wielorybnik uratował wprawdzie rozbitków, ale przerażeni katastrofą, szczęśliwi, że uchodzą z życiem z białego piekła, nie zatroszczyli się o los Greely’ego. „…Nie traćcie nadziei, zachowajcie odwagę” — zakończył list kapitan. Łatwo mu przyszło rzucić na wiatr te słowa…

Cóż pozostawało Amerykanom? Iść dalej, jak najdalej na południe.

Po strasznej pieszej wędrówce wyprawa dotarła wreszcie do Przylądka Sabiny nad Cieśniną Smitha. Może tu prędzej niż gdzie indziej przedostanie się wiosną jakaś pomoc — zdecydował porucznik Greely.

„…Czemu nie wysłano innego statku na ratunek? Czy już zapomniano o nas w kraju, czyżby wykreślono nas z listy żywych?” — zapytywał się w duchu każdy z uczestników wyprawy, nikt jednak tych gorzkich pytań nie ośmielił się wypowiedzieć głośno. I tak nie było na nie odpowiedzi.

Dowódca popełnił jeszcze jeden błąd. Nie zdecydował się zawezwać na pomoc łowców eskimoskich z osady leżącej o sześćdziesiąt zaledwie kilometrów od Przylądka Sabiny. Nie lubił Eskimosów, drażnili go swym prostactwem, brudem, nieokrzesaniem. Przesądy rasowe nie pozwalały mu — jak sam później pisał — na „utratę twarzy”. „To dzikusy, nie są zdolni pojąć wielkich celów badawczych, jakie nam przyświecają, byliby mi tylko zawadą” — tłumaczył wcześniej, nie chcąc przyjąć eskimoskich przewodników. A kiedy wreszcie w obliczu trzeciego przymusowego zimowania ugiął się i postanowił wysłać do osiedla dwóch zwiadowców — było już za późno. Bariery lodowe stanęły im na przeszkodzie. Zapas żywności, którym rozporządzali Amerykanie w przededniu trzeciego zimowania, mógł wystarczyć zaledwie na dni czterdzieści, a dni tych było przed nimi jeszcze dwieście pięćdziesiąt…

Przed zapadnięciem trzeciej nocy polarnej zapomniani przez Boga i ludzi uczestnicy wyprawy Greely’ego zdążyli sklecić lepiankę z brył skalnych. Zapanowały w niej wkrótce głód i rozpacz i one dyktowały ludziom swe nieubłagane prawa.

*

Po zakończeniu Pierwszego Roku Polarnego czterdzieści osiem stacji objętych międzynarodowym programem zakończyło swe badania, uczestnicy wypraw powrócili do krajów, zaczęto opracowywać wyniki dokonywanych przez cały rok obserwacji. Brak było tylko wieści o ekspedycji Greely’ego. Tragiczne losy podróżników amerykańskich, Haysa, Kane’a — którzy przed kilku laty próbowali dotrzeć do bieguna północnego zaślepieni wiarą w istnienie „wolnego od lodów morza” — uświadomiły nagle opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych niebezpieczeństwo, w jakim mógł znaleźć się Greely. Nie zapomniano jeszcze katastrofy amerykańskiego statku „Jeannette”, zmiażdżonego przez lód przy syberyjskich wybrzeżach, i tragicznego losu jego dowódcy, porucznika de Longa. Prasa amerykańska wielkim głosem zaczęła domagać się akcji ratowniczej dla ekspedycji porucznika Greely’ego. Pod naciskiem opinii publicznej władze zdecydowały się wreszcie wysłać pomoc spóźnioną o dwa lata.

W 1883 roku załoga „Thetis” długo przeszukiwała pustynne, dzikie wybrzeża, nigdzie nie natrafiając na ślad łudzi. Marynarze postanowili płynąć dalej na północ i tam próbować jeszcze szczęścia. I wtedy któryś z nich, przypadkiem, w ostatniej chwili, spostrzegł gwiaździsty sztandar.

W parę lat później o dniach głodu i śmierci, tej czarnej karcie arktycznych kronik, napisał sam Greely, mianowany już generałem.

Ostatnie stronice dziennika wyprawy mówiły więcej niż jakiekolwiek komentarze. I jak przestroga zapadły w pamięć Roalda.

*

„6 kwietnia 1883 r. Od dwudziestego piątego lutego Lockwood czuje się znacznie gorzej. To nie szkorbut — to osłabienie głodem. Przydzielam mu dodatkową porcję, cztery uncje surowego ptasiego mięsa.

8 kwietnia… Lockwood ma zapaść, nie wiem już, którą z kolei, potem występują oznaki zaburzenia umysłowego.

9 kwietnia… O czwartej nad ranem traci przytomność, w dwanaście godzin później umiera.

20 maja… Chcąc ratować Izraela, daję mu cztery uncje ptasiego mięsa, ostatnie, jakie nam pozostały. Nie pomaga.

23 maja… Umiera Ralston, na chwilę przed śmiercią Izraela wysuwa się ze śpiwora martwy… Leżę kostniejąc z zimna, jakie wieje od zwłok. Straszna noc. Przy życiu trzyma chyba tylko wola przetrwania. Zostało nas już tylko czternastu. Jeśli nie uda się zapolować lub pomoc nie nadejdzie w czas, zginiemy wszyscy.

4 czerwca… Brak sił, żeby pochować zmarłych.

6 czerwca… Szeregowiec Henry przyznał się, że na poprzednim postoju ukradł skóry foki, z których gotujemy zupę. Skazałem go na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok wykonano. … Benden zmarł dzisiaj po południu. Przypuszczam, że to rozstrzelanie Henry’ego przyśpieszyło jego śmierć. Doktor Parry zażył cały zapas morfiny, jaki miał w apteczce podręcznej, zmarł o szóstej po południu.

8 czerwca… Spokojny, jasny dzień. W ciągu pięciu godzin zdołałem uzbierać kilka garści porostów… Po południu zjedliśmy gulasz z ostatnich kawałków rzemieni, wymieszanych z porostami i mchem.

9 czerwca… Nowe objawy szkorbutu. Cornellowi krwawią dziąsła, Schneiderowi puchną i sztywnieją kolana… zaczyna bredzić. Na kolację odrobina porostów, herbata i rękawice z foczej skóry. Ostatnie.

12 czerwca… Gardiner zmarł zagłodzony.”

Z morzem nie wolno bezkarnie żartować

— Jestem doprawdy szczęśliwa, fru Borchgrevink, że mój Roald, choć taki odludek, zaprzyjaźnił się z pani synem. Carsten jest wprawdzie znacznie starszy, ale przylgnęli do siebie jak bracia. Kiedy są razem, usta im się nie zamykają, jeden mówi przez drugiego. Roald nie miał dotychczas wielu przyjaciół w szkole, skryty jest, małomówny. A od śmierci ojca, gdy nie ma już stoczni, zdziwaczał po prostu, nic tylko książki i książki, to przecież w życiu nie wystarcza. — Drobne rysy twarzy fru Amundsen wyrażały troskę, ale kiedy uśmiechnęła się do swej sąsiadki, można by powiedzieć, że cały świat pragnęła przycisnąć do serca.

Biedna Hanna Henrikke… Jeżeli mogłaby domyślić się, co było tą nierozerwalną nicią sympatii między obu chłopcami, na pewno nie przyjmowałaby tak gościnnie Carstena Borchgrevinka w domu przy Uranienborgveien. Łączyła ich bowiem wspólna pasja do tajemniczego obszaru lodu, do białych plam na mapach świata. Jak magnes przyciągały młodzieńczą wyobraźnię, rozpalały pasję poznania nieznanego, budziły podziw dla tych, co walczyli, cierpieli i ginęli niejednokrotnie, a wtedy na ich miejsce przychodziły zastępy innych. Roald i Carsten, pomagając sobie nawzajem, zdobywali wszystko, co tylko ukazało się w druku o polarnych krainach, po norwesku, po duńsku, po szwedzku, po niemiecku czy po angielsku. Wiem przynajmniej, po co się uczę obcych języków — notował w tym czasie Roald.

Zeszyty z jego zapiskami pęczniały. Nie ufając swej fenomenalnej pamięci, nie żałując czasu i trudu, sumiennie od lat prowadził notatki z przeczytanych książek, układał wykazy polarnych ekspedycji i nazwy statków. Na starannie szkicowane mapki nanosił trasy morskich i pieszych szlaków, jakie człowiek przemierzył lub przemierzyć usiłował.

„Może mi się to kiedyś przydać, nigdy nie wiadomo” — myślał mrużąc zmęczone czytaniem oczy. Trzeba solidnie pracować nad sobą, Carsten ma rację. „Polarnik musi być odporny na chłód, to pierwsza zasada, będę się więc hartować” — postanowił. I jak zwykle, szybko przechodząc od zamierzeń do czynów, późnym wieczorem otworzył na roścież okno. Do pokoju wtargnęła fala mroźnego powietrza. Roald odruchowo naciągnął kołdrę na głowę i podkulił nogi. Nie na wiele się to przydało, chłód przeniknął do szpiku kości, mięśnie sztywniały, ząb zaczął uderzać o ząb.

— Czyś ty oszalał, Roald? Zapalenie płuc pewne, Boże, co ja mam z tobą! — Hanna Henrikke wpadła do pokoju i z trzaskiem zamknęła okno. — Całe mieszkanie wyziębiłeś. Obudziło mnie zimno, trzęsłam się pod pierzyną, nie wiedząc, dlaczego. Co cię napadło, chłopcze? — pytała łagodnie. — Może ci zagrzać herbaty? Zapomniałeś pewnie zamknąć i zasnąłeś, prawda? Wszystko przez to czytanie po nocach. Nakryję cię kocem, szybciej się ogrzejesz.

— Dziękuję, mamo, uciekaj, bo się przeziębisz — powiedział głośno Roald, a w duchu pomyślał: „Zapomniałem o szparze, polarnik o wszystkim musi pamiętać”.

Ledwie drzwi się zamknęły za matką, znów uchylił okno, jak mógł najciszej, zwinął w rulon wełniany dywanik sprzed łóżka i szczelnie zatkał nim szparę. „Matka nie potrzebuje polarnej zaprawy, po cóż ma marznąć; ja muszę wytrwać”. Na wszelki wypadek drzwi zasłonił jeszcze kocem i kołdrą, a sam przykrył się zimowym płaszczem.

Wybieg niewiele pomógł. Skoro świt, przybiegła usłużna sąsiadka.

— Okno w pokoju Roalda było całą noc otwarte. Czy to za pani wiedzą, fru Amundsen?

— Mamo, zrozum, nie mogę spać w zaduchu, to doprawdy niezdrowo, duszę się, potrzebne mi świeże powietrze — tłumaczył gorąco Roald. — Nie będę otwierał okna, jeśli nie pozwolisz, uchylę je tylko na noc, zostawię małą, ot taką malutką szparkę — głos chłopca był przymilny, oczy patrzyły błagalnie.

— Dobrze, niech będzie. I tak Cię sąsiedzi uważają za dziwaka, żadna matka nie odda ci pewnie córki za żonę, a ja bym chciała przecież wychować twoje dzieci. Zgadzam się, a ile pod jednym warunkiem: dam ci pierzynę, żebyś mi nie zamarzł.

Uszczęśliwiona swym pomysłem fru Amundsen uśmiechnęła się pogodnie do syna. Roald musnął jak co dzień wargami jej policzek, wdzięczny matce za troskliwość; czuł, że jego zadaniem jest wypełnić jej samotność, wynagrodzić wszystkie ciosy, ale czyż mógł zerwać z tym wszystkim, o czym marzył? Jeżeli po pewnym czasie przekona się, że jej wątły syn jest silny, zdrów, zahartowany, że nie cherla jak dotychczas, będzie szczęśliwa — pocieszał się. Okno nadal otwierał, a pierzyna przydała mu się znakomicie, żeby niemal hermetycznie uszczelnić drzwi.

Tego roku zima w Kristianii była wyjątkowo surowa. Pierwsze polarne próby zakończyły się dla Roalda sromotną porażką.

*

— Niech się pani nie przejmuje wysoką gorączką, Hanno Henrikke, na szczęście to nie płuca, może najwyżej wywiązać się jakieś zapalenie oskrzeli, ale i tego, da Bóg, unikniemy stosując w porę właściwe środki. — Doktor spojrzał z troską w zalęknione oczy fru Amundsen.

— Czy pan czego nie ukrywa przede mną, doktorze? Więcej potrafię znieść, niż się panu wydaje.

— Ależ nie, proszę być najzupełniej spokojną — zniecierpliwił się lekarz — ten zastrzyk trzeba zrobić możliwie szybko, gorączka powinna opaść jutro rano, za tydzień Roald zapomni o chorobie, ale pani? Proszę nie czuwać przy nim w nocy, to zbędne, jutro mógłbym w tym domu mieć dwóch pacjentów zamiast jednego.

— To wszystko skutki tego nieszczęsnego otwierania okna — jęknęła Hanna Henrikke opowiadając lekarzowi, jak wbrew jej zakazom syn postanowił się hartować. — Nie może pogodzić się, doktorze, ze swym słabym zdrowiem, za wszelką cenę chciałby być silny, wytrzymały jak jego bracia. Nie rozumie, biedak, ile go to może kosztować.

— Istne piekło… Lód napiera na burty… Dzień i noc olbrzymie zwaliska gromadzą się, piętrzą, łamią z hukiem, zasypują pokład błyszczącymi bryłami… Każda chwila wydaje się nam ostatnią — rozległ się od strony łóżka przejmujący szept. — Trzecie zimowanie bez zapasów, w strzępach ubrań, z resztkami amunicji… Mróz siarczysty, pięćdziesiąt cztery stopnie, racje żywności zmniejszone do trzystu gramów sucharów… grozi głód. Trzech ludzi dostaje pomieszania zmysłów. Jeśli tak dalej pójdzie, reszta…

— Co on bredzi? — zmarszczył się doktor.

Fru Amundsen wzruszyła bezradnie ramionami.

— A bo ja wiem? Cytuje całymi stronicami którąś z tych książek — z niechęcią wskazała grzbiety starannie poukładanych na półce tomów” „Saga o Eryku Rudobrodym”, „Historia odkryć arktycznych”, „Dzieje ekspedycji sir Johna Franklina w świetle nowych odkryć”, „Tragiczna wyprawa Greely’ego”. — Zna je wszystkie chyba na pamięć, marzą mu się widać jakieś dalekie rejsy, nieodrodny syn swego ojca, a już myślałam, że te dziecinady wywietrzały mu z głowy — pieszczotliwym ruchem przesunęła po rozpalonym czole Roalda. — Każdy, doktorze, dźwiga w życiu swój krzyż — dodała po chwili.

Lekarz popatrzył na nią z nieukrywanym współczuciem.

— Przejdzie mu to, minie bez śladu jak to gorączka, będzie pani jeszcze miała z niego pociechę, wszystko ułoży się po pani myśli, proszę mi wierzyć, a teraz, Hanno Henrikke, proszę pójść do swego pokoju i starać się zasnąć, musi pani mieć dużo sił. Dla Roalda.

*

Zapalenie oskrzeli minęło, jak to przepowiedział doktor Svenson, a fru Amundsen łatwo przebaczyła synowi, uszczęśliwiona jego skruchą i szybkim powrotem do zdrowia.

Walcząc nadal konsekwentnie z wątłym organizmem, szesnastoletni chłopak nie zdawał sobie nawet sprawy, że jednocześnie wyrabia w sobie cierpliwość, silną wolę i odporność. „Najlepiej uczyć się na własnych błędach” — zapisywał wielokrotnie na kartkach zeszytów. Sypiał teraz na dywaniku obok łóżka, przykryty tylko paltem lub po prostu gazetami. Marzł, ale nie rezygnował. Polarną zaprawę przeprowadzał jednak rozsądniej niż dotąd.

Hanna Henrikke nie mogła go namówić na szkolne wieczorki.

— Nie mam nic wspólnego z tymi dziewczętami, nie interesują się tym, o czym ja im opowiadam, a mnie nie obchodzą plotki. Głupie gąski, umieją tylko oczami przewracać! Szkoda czasu.

— A Margarett? Miła, ładna, gospodarna i lubi cię bardzo.

— Margarett ujdzie, ale wolę ją spotykać na nartach czy na ślizgawce.

Na powodzenie u koleżanek Roald istotnie nie mógł w owym czasie liczyć: tańczył źle, mówił mało, do żadnej się nie zalecał i nie ukrywał, że go nudzą. Dla Margarett czynił wyjątek pod warunkiem, że słuchała cierpliwie, co jej mówił. Zaszczycona jego względami, z zapałem uczyła się na pamięć trudnych terminów żeglarskich. Wiedziała już, czym bejdewind różni się od fordewindu, co to jest ścieg bosmański i jak odbywa się likowanie żagla likliną. Nieraz warty, sztangi, bukszpryty tańczyły jej w głowie jakiś piekielny taniec, ale nie poddawała się i czytała posłusznie to, co doradził. Pojąć nie mogła tylko, czemu polarnicy skazują się dobrowolnie na straszne, pełne wyrzeczeń życie, nigdy jednak nie ośmieliłaby się zapytać o to Roalda. Wpatrzona w jego ożywioną twarz, z trudem tłumiła ziewanie, przysięgając sobie w duchu, że wybije mu kiedyś z głowy te niedorzeczne zainteresowania, że doprowadzi w przyszłości do tego, by o nich zapomniał, widział tylko ją i jej tylko patrzył w oczy.

Arktyczne marzenia i smutna rzeczywistość

— Czytałaś już o Nansenie, mamo? Fantastyczna wyprawa, genialny człowiek! — rozgorączkowany Roald z daleka wymachiwał wielką płachtą „Aftenposten”.

Hanna Henrikke zmęczona ruchem złożyła robotę szydełkową na kolanach.

— Ależ, synku, przecież wszyscy mówią, że to wariat. Jak śmie narażać siebie i innych? Nikt rozumny nie zechce i pójść z nim na pewną śmierć! — oburzyła się szczerze, patrząc z niepokojem na pałające policzki syna, na jego rozpalone entuzjazmem oczy.

— Nie wierzysz, mój drogi? — dodała po chwili. — Spójrz tylko, co piszą o tym twoim wspaniałym Nansenie. Sam przeczytaj. Ten szaleniec chce być podobno mądrzejszy nawet od profesora Nordenskjolda, uważa, że uda mu się wedrzeć w głąb Grenlandii, dalej niż doszedł ten doświadczony, okryty światową sławą szwedzki naukowiec. Jajko mądrzejsze od kury! Widzisz tę karykaturę w „Morgenbladet”? Przypatrz się jej dobrze: narciarz przeskakuje przepaść w lodzie: z zamkniętymi oczami, to właśnie on, ten twój niedowarzony bohater, posłuchaj, jaki dowcipny podpis: „Młody, zaledwie dwudziestoośmioletni laborant Fridtjof Nansen z Muzeum Przyrodniczego w Bergen zamierza tego lata zorganizować niezwykłe zaiste przedstawienie — bieg na nartach po lodzie Grenlandii. Miejsca dla publiczności rezerwuje się w rozpadlinach lodowych. Wykupywanie biletów powrotnych zgoła bezcelowe…” I cóż ty na to?

— Nansen zwycięży! Poszedłbym z nim bez chwili namysłu, wszystko oddałbym, żeby wziąć udział w takiej wyprawie!

— A jeśli zginie?

— Będzie przynajmniej wiedział dlaczego. Czyż może być piękniejsza śmierć? — krzyknął z tak głębokim przekonaniem, aż Hanna Henrikke zadrżała, przesunęła rękę po oczach, jakby chciała z nich zdjąć pajęczynę dręczących wspomnień; zdawało się jej, że słyszy głos męża. Nieodrodny syn swego ojca. Ile łez wylała, nim wreszcie Jens ustąpił…

Roald już dawno wypadł za próg, a ona wciąż jeszcze siedziała bez ruchu.

— Co ten szalony chłopak znów sobie wymyślił? Ostatnimi laty nie wspominał już nawet o dziecinnych mrzonkach, czyżby miały dziś odżyć na nowo? Może to tylko jakiś młodzieńczy zryw, słomiany ogień? — usiłowała się pocieszyć, ale jej matczyne serce ściskał niepokój.

Roald wierzył gorąco w powodzenie wyprawy Nansena. Imponowała mu śmiałość pomysłu, logika rozumowania. Żałował, że Carsten Borchgrevink studiował teraz biologię w Anglii na uniwersytecie, że nie było z kim mówić o polarnych sprawach, nikt się na nich nie znał.

Brak jakichkolwiek wiadomości o losach wyprawy Nansena — który postawił sobie za cel przejść nieznany, tajemniczy ląd Grenlandii nie położył kresu szyderstwom i drwinom. Prasa stolicy przypominała niedawną, Przed paru lat zaledwie tragedię amerykańskiej wyprawy Greely’ego przy zachodnich wybrzeżach wyspy, lubowała się w opisach okropności i wróżyła ekspedycji Nansena podobny los.

— Nie przejmuj się, postaraj się zapomnieć, już od trzech miesięcy nie ma wiadomości i nie będzie. Nie czekaj dłużej, trudno, zaryzykował i przegrał. Od początku wszyscy to przepowiadali — tłumaczyła synowi Hanna Henrikke.

Mijały dni pełne oczekiwania, mijały miesiące. Roald milczał uparcie. Wciąż jeszcze nie tracił nadziei. Któregoś dnia jak huragan wpadł do domu, wymachując tryumfalnie gazetą.

„…Zwycięstwo! Nasz rodak okrył całą ojczyznę chwałą! — krzyczały tłuste czcionki tytułu na pierwszej stronie. — Doktor Fridtjof Nansen i jego czterej towarzysze, cali, zdrowi, pierwsi w historii przeszli na przełaj Grenlandię. Nie zdążyli niestety na ostatni statek odpływający do Europy, zostaną całą zimę w osiedlu eskimoskim Godthaab na zachodnich wybrzeżach wyspy”.

— „…Wnętrze Grenlandii — donosił w swym krótkim raporcie Fridtjof Nansen — pokryte jest potężnym pancerzem lodu. Lód, lód i nic prócz lodu, żadnych lasów, żadnych śladów roślinności, jak dotychczas przypuszczali uczeni całego świata… Wyprawa nasza poruszała się w najcięższych, jakie znają uczeni, warunkach klimatycznych. W lipcu i sierpniu temperatura spadała do minus czterdziestu stopni…” — czytał głośno matce Roald rozkoszując się każdym słowem.

Przejęty sensacyjnymi odkryciami Nansena gromadził wytrwale wycinki wszystkich artykułów. Gazety rozpisywały się teraz na wyścigi o różnych najdrobniejszych nawet wydarzeniach z jego dzieciństwa, wczesnej młodości, zamieszczały fotografie, przytaczały wywiady z tymi, co mieli zaszczyt dawniej znać wielkiego Fridtjofa.

— „…Od dzieciństwa pływał, hartował się, trenował… mistrz jazdy na łyżwach, wielokrotnie zdobywał tytuł mistrza narciarskiego Norwegii… — czytał Roald. — …Od najmłodszych lat chodził w góry, po pierwszym rejsie arktycznym na myśliwskim statku «Jason» jako młody biolog postanowił poświęcić się polarnym badaniom…”

„A więc może i ja kiedyś?” — powtarzał sobie młody Amundsen.

W dniu 30 maja 1889 roku cała Kristiania wyległa na spotkanie powracającego z grenlandzkiej wyprawy Nansena. Saluty armat ze starego fortu Akershuus raz po raz wstrząsały murami, wielokrotnym echem odbijały się od okolicznych wzgórz; miasto, jak wiosenny bukiet, zakwitło gąszczem flag. Stolica witała swego wielkiego syna honorami, jakie przystają królewskim głowom. Na statkach, kutrach, na barkach, wypełniających szczelnie port, różnymi tonami huczały syreny.

Wielotysięczny tłum na brzegu wiwatował bez końca, w górę leciały kapelusze, czapki, nad morzem głów powiewały białe chustki na znak powitania. Najgłośniej chyba jednak krzyczał nieprzytomny z radości Roald. Przybiegł do portu wczesnym rankiem, jeden z pierwszych, cierpliwie czekał wiele godzin, żeby na własne oczy zobaczyć Fridtjofa Nansena, żeby z jego twarzy wyczytać, co trzeba uczynić, aby stać się do niego podobnym, nieulęknionym i wytrwałym, aby jak on dokonać w życiu czegoś wielkiego.

I w tej pamiętnej chwili poprzysiągł sobie pójść w ślady swego bohatera.

*

— Nie potrzebuję mówić, z jak wielkim zawsze uznaniem jesteśmy dla pani, fru Amundsen, jak żywa jest dla nas pamięć nieodżałowanego kapitana Jensa, ale… — oczy dyrektora błysnęły spod okularów — nie mogę Roalda dopuścić do egzaminu dojrzałości. Ma opinię wyjątkowo inteligentnego, zdolnego i pracowitego — dodał szybko na widok zmienionej twarzy kobiety — daje sobie doskonale radę wyłącznie z tymi przedmiotami, które go ciekawią: z geografią, historią, matematyką, z językami nowożytnymi. Jego łacina i greka pozostawiają natomiast wiele do życzenia. Fru Amundsen, czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby chłopca podciągnąć? Może dopomógłby mu korepetytor, może popracuje z nim przez lato? Tak jak obecnie stoją sprawy, nie chciałbym, co mówię, nie mógłbym dopuścić go do matury, gotów wstyd przynieść naszej powszechnie znanej i szanowanej szkole. Nigdy jeszcze nie ukończył jej uczeń, który ma tak niskie, jak Roald, stopnie z tych dwu przedmiotów. Wolałem drogą panią uprzedzić, przykro mi bardzo, proszę mnie jednak zrozumieć, postawić się w moim położeniu.

*

Tego wieczoru Hanna Henrikke nie mogła doczekać się powrotu Roalda. Obawa o przyszłość syna walczyła w jej sercu z tkliwością. Długo nie odrywała oczu od fotografii, która stała zawsze na jej sekretarzyku. Naiwne, ufne spojrzenie paroletniego malca, okrągła dziecinna buzia, na której nie znać jeszcze uporu, uśmiechała się beztrosko do życia, a dziś?

Łagodne zazwyczaj oczy Hanny Henrikke rzucały gniewne błyski, kiedy powtarzała synowi, słowo w słowo, co powiedział dyrektor.

— Jak mogłeś mnie tak narazić, czy nie pomyślałeś choćby przez chwilę, jaki to byłby cios dla twego ojca? Wszystko przez tego Nansena, przez te polarne wyprawy — dodała w końcu z nieukrywanym wyrzutem. Tyle rozpaczy było w jej głosie, że serce chłopca ścisnęło się żalem.

Rozmowa była krótka. Roald opanował się szybko i solennie przyrzekł matce, że egzaminy maturalne zda na jesieni jako ekstern. Hanna Henrikke czuła, że może mu wierzyć. Był poważny jak nigdy.

— Błagam cię, zrób dla mnie ten wysiłek. A zresztą i tak łacina będzie ci potrzebna już na pierwszym roku medycyny — przypomniała mu jeszcze, nie zdając sobie sprawy, że i tak syn dość cierpi.

Roald dotrzymał słowa. Całe lato przesiedział nad łaciną i greką, z głową nabitą trudnymi tekstami, które były mu obce; nie opuszczał prawie swego pokoju. Zamykał okiennice, żeby nie widzieć, jak swobodnie po niebie wędrują obłoki, zaniechał odwiedzin w porcie i wreszcie dopiął celu. Jesienią 1890 roku zdał maturę jako ekstern i wstąpił na wydział medycyny Uniwersytetu w Kristianii.

Nim minęło kilka miesięcy, uświadomił sobie, że medycyna gorsza jest jeszcze niż łacina i greka. Długie godziny spędzał nad książkami, starając się wbić sobie do głowy zawiłe terminy anatomii.

— Nie zamęczaj się, Roald, żal na ciebie spojrzeć — perswadowała mu poczciwa żona Svenda. Po śmierci cieśli, który jak wierny przyjaciel poszedł śladami kapitana Jensa, Betty była częstym gościem w domu przy Uranienborgveien.

— Zrozum, muszę, przyrzekłem matce: Pragnie, żebym został lekarzem.

— To prawda, Hanna Henrikke jest szczęśliwa, wierzy, że będziesz znany, szanowany, że będziesz miał dużą praktykę, jak nasz domowy doktor.

— Może będę, ale żebyś wiedziała, Betty, jakie to nudne, tyle lat muszę się jeszcze męczyć. Nie idzie mi wcale do głowy to, co wkuwam — w głosie Roalda brzmiała rezygnacja.

Betty myliła się. Hanna Henrikke nie była szczęśliwa. Martwił ją mizerny wygląd syna, jego zgaszone spojrzenie, wymuszony uśmiech. Przy wspólnych posiłkach rozprawiał z nią wprawdzie z ożywieniem, ale nie zmylił tak łatwo matczynego serca.

— Co ci dolega, synku? Przecież medycyna cię interesuje, sam mówiłeś, że jesteś szczęśliwy — powtarzała bezradnie i niezmiennie słyszała tę samą odpowiedź:

— Z tobą, mamo, zawsze!

Tkliwy pocałunek nie dopuszczał do dalszych pytań, kładąc kres niebezpiecznej rozmowie.

Trudności w przyswajaniu suchej wiedzy medycznej były dla Roalda zapowiedzią porażki.

— …Kłykcie potyliczne, condyli occipitales, do połączenia z powierzchniami stawowymi górnymi kręgu szczytowego — czytał na głos — mają kształt owalny i pokryte są chrząstką w kierunku strzałkowym i poprzecznym, są wypukłe…

„Nigdy przez to nie przebrnę” — myślał zrozpaczony i znów uparcie wlepiał wzrok w podręcznik.

„Co mnie to wszystko obchodzi?” — powtarzał wygrażając czaszce, którą kupił od starszego kolegi, żeby łatwiej i szybciej przyswoić sobie tajniki anatomii.

W odpowiedzi drwiąco szczerzyła do niego zęby, chwilami nie mógł znieść jej widoku. Dniem i nocą zastanawiał się, męczył, czy nie wyznać Hannie Henrikke prawdy, nie powiedzieć, że nawet jeśli ukończy medycynę, nigdy nie będzie dobrym lekarzem. „Nie waż się, udawaj dalej! — wydawały się mówić puste oczodoły czaszki. — Pomęcz się jeszcze, nie ty pierwszy i nie ty ostatni.”

Zdecydował wreszcie ukończyć studia, jak tego pragnęła matka, uzyskać dyplom lekarza i wtedy dopiero wyznać jej, o czym marzy, błagać, żeby pozwoliła mu odejść na polarne morza.

Przeglądając kiedyś świeżo nabytą książkę medyczną, Roald natrafił na tytuł rozdziału: „Wpływ chłodu na organizm ludzki”. „Nareszcie coś ciekawego” — przemknęło mu przez głowę. Kiedy skończył, oczy błyszczały mu zapałem, świat odzyskał barwy. A więc można studiować medycynę i nie zostać prowincjonalnym lekarzem, raz na zawsze przykutym do jednego miejsca. Studia medyczne dadzą się może, pogodzić z dalekimi rejsami, z badaniami podbiegunowych obszarów. „To zupełnie zmienia postać rzeczy” — pomyślał z entuzjazmem. I widział już siebie na pokładzie statku, przedzierającego się wśród ławic lodowych, jako lekarza okrętowego. Wiatr gwizdał w olinowaniach żaglowca odwieczną, monotonną pieśń, chłostał twarz zerwaną z grzbietów fal pianą, wydmuchiwał śnieg z najmniejszej szczeliny w deskach. Życie znów było piękne.

Tej zimy, uszczęśliwiona zmianą, jaka się dokonała w Roaldzie, Hanna Henrikke nie dziwiła się, że co niedziela i każdego wolnego od zajęć dnia jej syn wyruszał na długie narciarskie wycieczki po lasach Nordmarku.

— To mu świetnie zrobi, oderwie się trochę od książek, zasłużył sobie na to — powtarzała w rozmowach z sąsiadkami, które obecnie nie miały już wiele okazji do plotek o Roaldzie.

Nie wiedziała, biedaczka, że każdą z takich wycieczek jej syn traktował jako zaprawę do wymarzonych polarnych ekspedycji, że uczył się, jak stawiać czoło arktycznej przyrodzie.

Uśmiechała się radośnie na widok powracającego do domu; Roald nie powinien był nigdy dowiedzieć się, ile kosztował ją każdy taki uśmiech. Hanna Henrikke źle się czuła, z każdym rokiem była słabsza, ale krzątała się po domu, zawsze czynna, ruchliwa. Chwilami tylko, sądząc, że nikt nie widzi, chwytała się za serce — dokuczało jej ostatnio bardziej niż kiedykolwiek. Nikomu nie mówiła jednak o swych cierpieniach, nie wzywała doktora.

Któregoś wieczora Roald spieszył do domu uszczęśliwiony. Zdał świetnie ciężki egzamin, do którego długo się przygotowywał, i cieszył się na myśl, jaką radość sprawi tym matce. Otworzyła mu Betty, ze spuchniętymi od płaczu oczyma; położyła palec na ustach, wskazując otwarte drzwi sypialni. Wychodził stamtąd ze zgnębioną twarzą domowy lekarz. Na widok młodego Amundsena rozłożył ręce.

— Nie cierpiała wcale. Niech to ci będzie pociechą! — szepnął bezradnie.

Droga była tylko jedna — prowadziła morzem

Hanna Henrikke już nigdy nie powita syna na progu, nigdy się do niego nie uśmiechnie, nie zapyta: „Przemarzłeś?” „Głodny może jesteś?” Nigdy nie przyjdzie nocą zgasić lampy, żeby nie męczył sobie oczu. Z trudem oswajał się z myślą, że jest sam. Nie mógł znaleźć sobie miejsca w okrytym żałobą, opustoszałym domu. Na każdym kroku wszystko przypominało mu matkę. Ciężko było decydować samemu o własnym losie, chociaż tak bardzo o tym dawniej marzył. Po śmierci Hanny Henrikke los ten przestał kogokolwiek obchodzić. Roald gorzko wyrzucał sobie teraz, że nie zawsze słuchał matczynych rad z głębi serca płynących, że nieraz odpowiadał jakimś szorstkim słowem, a te ciepłe, najczulsze, których nie zdążył wypowiedzieć, dziś same cisnęły mu się na usta. Dziś, kiedy już było za późno.

Po długich namysłach postanowił rzucić medycynę i poświęcić się w przyszłości całkowicie, jak Nansen, badaniom obszarów podbiegunowych.

Przed wprowadzeniem w życie tych planów czekała go jeszcze służba wojskowa. Nie myślał o niej z niechęcią, jak większość jego kolegów, wprost przeciwnie, wojskowy rygor traktował jako jeszcze jedną niezbędną zaprawę przed życiem pełnym trudów. Był zapewne jedynym pośród kilkudziesięciu młodych ludzi czekających na komisję poborową, który drżał na myśl, że lekarze mogą uznać go za niezdolnego do służby czynnej. Lękał się orzeczenia lekarskiego, a zwłaszcza wyroku okulisty. Lata ślęczenia nad książkami, nocy nieprzespanych nad notatkami, lata nienoszenia okularów, przepisanych mu od dawna przez lekarza, lata uporu, żeby ukryć przed ludźmi tę jedyną słabość, jakiej nie mógł zwalczyć, dziś mogły się na nim zemścić. Postanowił, że wyrok lekarzy zadecyduje o jego dalszych losach. Jeżeli komisja orzeknie „niezdolny”, porzuci marzenia o polarnych wyprawach.

Nie mógł doczekać się swej kolejki.

Starszy mężczyzna o nieprzystępnej twarzy długo mierzył go przenikliwym spojrzeniem od stóp do głów. Czyżby odgadł? Wciąż nic nie mówiąc podszedł do Roalda, dotknął ramion, nóg i gwizdnął z uznaniem.

— Co za wspaniałe muskuły, twarde jak stal, brawo, młodzieńcze! Jakeś do tego doszedł?

— Piłka nożna, gimnastyka, narty, forsowne marsze, pływam od dziecka, wiosłuję — wyliczał pospiesznie Roald.

— Szkoda, że inni młodzi ludzie nie idą w twoje ślady, niektórzy pięknie są zbudowani, a mięśnie mają jak flaki, aż przykro dotknąć. Zabrakło im twojej silnej woli… Rokrocznie przewijają się setki rekrutów przed naszą komisją, ale takiego jak ty nie widziałem jeszcze, będzie z ciebie pociecha, gratuluję ci.

I rozentuzjazmowany doktor zapomniał o zbadaniu wzroku. Taki okaz zdrowia musi mieć oczy orła — pomyślał zapewne.

— Zdolny do służby liniowej — oświadczył nie wiedząc, że zadecydował w tym momencie o przyszłości Roalda.

*

W garnizonie Moen rekrut Roald Amundsen był przykładem karności i rzadko spotykanej wytrzymałości fizycznej. Wszystkie rozkazy sierżanta wypełniał bez zmrużenia powiek. Do niczego nie można się było przyczepić, wielogodzinne „padnij”, „powstań”, czołganie się w błocie i forsowne marsze z obciążeniem nie potrafiły wytrąć go z równowagi ani zmęczyć.

— Jedno tylko mógłbym mu zarzucić — wyznał kiedyś koledze podoficer, który wszystkich „sztuczek” próbował bez powodzenia na Roaldzie — za dużo czyta. Co dzień kupuje kilka gazet, wertuje je od deski do deski, jakby czegoś tam szukał.

— To jego sprawa, nie czepiaj się — usłyszał w odpowiedzi.