Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W swych sensacyjnych opowieściach Gilbert K. Chesterton powołał do życia całą serię niecodziennych detektywów, takich jak katolicki kapłan ksiądz Brown, roztargniony poeta Gabriel Gale czy ekscentryczny sędzia Bazyli Grant. W zbiorze opowiadań Człowiek, który wiedział za dużo dołącza do tej galerii kolejny dziwny bohater rozwiązujący skomplikowane zagadki kryminalne. To brytyjski arystokrata Horne Fisher, wykorzystujący swe dedukcyjne zdolności do demaskowania sprawców przestępstw dokonywanych w środowiskach wyższych sfer. W sensacyjnych odkryciach towarzyszy mu jego "doktor Watson", którym jest dziennikarz Howard March. W odróżnieniu od innych Chestertonowskich bohaterów, Fisher nie tryska energią i optymizmem - jest raczej przygnębiony i zgorzkniały. Powodem tego stanu jest znajomość ludzkiej natury. Udręczony własną wiedzą, obciążony jej brzemieniem detektyw powtarza, że to, co wie, nie jest warte poznania. Bliższy mu jest z pewnością Marlowe z mrocznych kryminałów Chandlera niż Hercules Poirot z powieści Agaty Christie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gilbert Keith Chesterton (1874-1936)
Angielski powieściopisarz, poeta, dramaturg i eseista. Mistrz groteski, paradoksu i humoru absurdalnego. Przeciwnik socjalizmu i agnostycyzmu. Często polemizujący publicznie z G. B. Shawem czy H. G. Wellsem. Zadebiutował w 1900 roku tomikiem Błędny rycerz i inne wiersze. Ogółem jego twórczość obejmuje 80 książek. Część z nich weszła na stałe do historii angielskiej i światowej literatury. Największą sławę przyniosły mu powieści, takie jak: Napoleon z Notting Hill, Człowiek, który był Czwartkiem czy Kula i krzyż. Jego wiersz Lepanto angielscy żołnierze powtarzali w okopach podczas I wojny światowej. W 1922 roku głośnym echem w Europie odbiła się jego konwersja z anglikanizmu na katolicyzm. Chesterton jako myśliciel religijny był także autorem książek apologetycznych (np. Ortodoksja) i polemicznych (Heretycy). Dał się poznać jako wielki przyjaciel naszego kraju, wielokrotnie nazywając rozbiór Polski zbrodnią.
W serii POWIEŚCI Z KRZYŻYKIEMdotychczas ukazały się:
GILBERT KEITH CHESTERTON KULA I KRZYŻ CZŁOWIEK, KTÓRY BYŁ CZWARTKIEM PRZYGODY KSIĘDZA BROWNA NAPOLEON Z NOTTING HILL LATAJĄCA GOSPODA KLUB NIEZWYKŁYCH ZAWODÓW POETA I WARIACI CZŁOWIEK KTÓRY WIEDZIAŁ ZA DUŻO PARADOKSY PANA PONDA POWRÓT DON KICHOTA
GERTRUD VON LE FORT PAPIEŻ Z GETTA
JOHN HENRY NEWMAN KALISTA
WALTER M. MILLER JR KANTYCZKA DLA LEIBOWITZA
BRIAN MOORE KATOLICY
Tytuł oryginałuTHE MAN WHO KNEW TOO MUCH
Copyright © 2009 by FRONDA PL SP. z o. o. Warszawa
TłumaczenieTomasz WalenciakCopyright © by Tomasz Walenciak
Redakcja Justyna Rojek
ISBN 978-83-64095-84-9
Wydawca FRONDA PL Spółka z o. o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa tel. (22) 836 54 44, (22) 877 37 35 faks (22) 877 37 34 e-mail: [email protected] www.wydawnictwofronda.pl
Menedżer projektu Wojciech Salwa
Harold March, obiecujący dziennikarz i krytyk polityczny, przemierzał energicznym krokiem rozległy płaskowyż wrzosowisk i łąk kończących się na horyzoncie odległymi lasami słynnej posiadłości Torwood Park. Był to przystojny, ubrany w tweed młody człowiek o bardzo jasnych, kręconych włosach i bladych, czystych oczach. Maszerując w wietrze i słońcu przez ten prawdziwy krajobraz wolności, był wciąż wystarczająco młody, aby pamiętać o swoich przekonaniach politycznych, a nie tylko starać się o nich zapomnieć. Jego wyprawa do Torwood Park miała bowiem charakter polityczny. Spotkanie tam wyznaczył mu sam minister skarbu, sir Howard Horne, który w owym czasie wprowadzał w życie swój tak zwany budżet socjalistyczny i gotów był objaśnić go w wywiadzie udzielonym tak obiecującemu człowiekowi pióra. Harold March był jednym z tych ludzi, którzy o polityce wiedzą wszystko, nic natomiast nie wiedzą o samych politykach. Wiedział także sporo o sztuce, literaturze, filozofii i ogólnie pojętej kulturze. W istocie posiadał spory zasób wiedzy na niemal każdy temat, z wyjątkiem tego, na jakim świecie żył.
Nagle pośród tej słonecznej i wietrznej równiny natknął się na rozpadlinę, tak wąską, że niemal można by ją nazwać pęknięciem w ziemi. Była jednak wystarczająco duża, by płynął nią mały strumień znikający co pewien czas w tunelu z zielonych zarośli, jak w karłowatym lesie. W rzeczy samej, March miał dziwne poczucie, jakby był olbrzymem spoglądającym w dół na dolinę liliputów. Kiedy jednak opuścił się w zagłębienie, wrażenie znikło. Skaliste brzegi, choć niewiele wyższe od wiejskiej chatki, zbliżały się ku sobie nad jego głową, tworząc coś na kształt przepaści. Kiedy wiedziony próżną, choć romantyczną ciekawością powędrował z biegiem strumienia, wzdłuż wody lśniącej pomiędzy wielkimi, szarymi głazami i krzewami miękkimi jak wielkie, zielone mchy, jego wyobraźnia podążyła w całkowicie przeciwnym kierunku. Czuł się teraz raczej, jakby ziemia otwarła się pod nim i pochłonęła go w jakiś podziemny świat snów. A kiedy na srebrnym tle strumienia dostrzegł siedzącą na wielkim głazie ciemną postać ludzką podobną z wyglądu do wielkiego ptaka, towarzyszyło mu być może przeczucie, że oto spotyka najdziwniejszą przyjaźń swojego życia.
Wyglądało na to, że człowiek ten łowił ryby. Przynajmniej siedział w pozie wędkarza, bardziej jednak nieruchomo niż wędkarz. Przez kilka chwil March mógł się mu przyjrzeć dokładnie, prawie jakby ten był pomnikiem, zanim ten pomnik przemówił. Był to wysoki, mizernej postawy jasnowłosy mężczyzna o opadających powiekach i wysoko sklepionym nosie, sprawiający wrażenie bujającego w obłokach. Gdy jego twarz była ocieniona szerokim, białym kapeluszem, lekki wąs i gibka postać nadawały mu młodzieńczy wygląd. Kapelusz jednak leżał na mchu obok niego i March zauważył, że jego czoło przedwcześnie wyłysiało, co w połączeniu z nieco zapadniętymi oczami sugerowało atmosferę pracy umysłowej, a nawet bólu głowy. Najdziwniejsze jednak było w nim to – z czego March zdał sobie sprawę dopiero po chwili dokładnej obserwacji – że choć mężczyzna wyglądał jak wędkarz, nie łowił.
Zamiast wędki trzymał coś, co mogło być podbierakiem używanym przez niektórych wędkarzy, choć o wiele bardziej przypominało zwykłą zabawkową siatkę, na ogół używaną beztrosko przez dzieci do połowu krewetek lub łapania motyli. Zanurzał ją co pewien czas w wodzie, z powagą przyglądał się badawczo zebranym wodorostom lub błotu, po czym opróżniał ją ponownie.
— Nie, nic nie złapałem – zauważył spokojnie, jakby odpowiadając na niewypowiedziane pytanie. – Kiedy mi się uda, wypuszczam je, zwłaszcza duże ryby. Ale interesują mnie niektóre małe stworzonka, o ile udaje mi się je złapać.
— Zainteresowania naukowe, jak mniemam? – zapytał March.
— Obawiam się, że raczej amatorskie – odpowiedział dziwny wędkarz. – Interesuję się w pewnym stopniu tak zwanymi zjawiskami fosforescencji. Ale raczej niezręcznie byłoby obracać się w towarzystwie ze śmierdzącymi rybami przy sobie.
— Raczej tak – powiedział March z uśmiechem.
— To byłoby dosyć dziwne, gdyby tak wejść do salonu z wielkim fosforyzującym dorszem – ciągnął nieznajomy ospałym głosem. – Jak uroczo byłoby móc nosić go przy sobie jak latarkę lub używać małych szprotek jak świec. Niektóre z morskich stworzeń naprawdę byłyby ładne jako abażury. Na przykład pewien błękitny ślimak morski lśni cały jakby światłem gwiazd. A niektóre z czerwonych rozgwiazd naprawdę świecą jak czerwone gwiazdy. Ale oczywiście nie szukam ich tutaj.
March chciał go zapytać, czego szukał, ale ponieważ nie czuł się na siłach do technicznej dyskusji głębokiej co najmniej jak morza zamieszkiwane przez ryby głębinowe, powrócił do zwyczajniejszych tematów.
— Zachwycające miejsce – powiedział. – Ta mała zadrzewiona dolina i rzeka. To jak te miejsca, o których pisze Stevenson, gdzie coś powinno się wydarzyć.
— Wiem – odpowiedział jego rozmówca. – Mam wrażenie, że to dlatego, iż samo to miejsce, by się tak wyrazić, wydaje się nie tylko istnieć, ale i przydarzać. Być może właśnie to starają się wyrazić stary Picasso i niektórzy kubiści poprzez swoje kąty i poszarpane linie. Niech pan spojrzy na tę skalną ścianę podobną do niskiego klifu, która nachyla się pod kątem prostym nad podchodzącą do niej płynnym ruchem trawiastą skarpą. To jak cicha kolizja. To jak fala poruszająca się w obu kierunkach naraz.
March spojrzał na zwisającą nad zielonym grzbietem skałę i skinął głową. Zainteresował go ten człowiek, który z taką łatwością przeskakiwał od technicznych zawiłości nauki do subtelnych zagadnień sztuki. Zapytał go, czy podziwia nowych artystów kubizmu.
— W moim odczuciu kubiści nie są dość kubistyczni – odparł nieznajomy. – To znaczy, brak im głębi. Sprowadzając rzeczy do matematyki, spłycają je. Wyjmijmy żywe linie z tego krajobrazu, uprośćmy je do kątów, a spłaszczymy go do zwykłego wykresu na papierze. Wykresy mają swój urok, ale jest on zupełnie innego rodzaju. Oznaczają one rzeczy niezmienne, spokojne, wieczne, matematyczną prawdę. Pokazują to, co ktoś nazwał „białym blaskiem”…
Urwał i zanim wypowiedział następne słowo, coś wydarzyło się tak szybko i nieodwołalnie, że niemal nie zdążyli sobie tego uświadomić. Zza wystającej skały dobiegł ich jakiś hałas, jakby rozpędzonego pociągu, po czym pojawił się nad nimi wielki samochód. Zawisł na szczycie klifu, czarny na tle słońca jak rydwan bitewny pędzący ku zniszczeniu w jakimś szalonym eposie. March mechanicznie wyciągnął przed siebie dłoń w próżnym geście, jakby chciał złapać spadającą filiżankę w salonie.
Przez ułamek sekundy zdawało się, że samochód odrywa się od skalnej półki jak samolot. Potem wydało im się, że samo niebo zatacza się nad ich głowami jak koło i pojazd runął pomiędzy rosnące poniżej wysokie trawy. W ciche powietrze unosiła się z niego powoli cienka strużka szarego dymu. Nieco poniżej, rzucona w dół stromego zielonego zbocza, leżała z rozrzuconymi bezładnie kończynami i odwróconą od nich twarzą postać mężczyzny o siwych włosach.
Ekscentryczny wędkarz rzucił swoją sieć i pospieszył na miejsce wypadku. Jego nowy znajomy poszedł za nim. Kiedy podeszli bliżej, odczuli jakąś potworną ironię faktu, że martwa maszyna nadal warkotała i dudniła pracowicie jak fabryka, podczas gdy człowiek leżał tak nieruchomo.
Bez wątpienia nie żył. Z nieodwołalnie śmiertelnego pęknięcia w tyle czaszki wypływała na trawę krew, jednak zwrócona ku słońcu twarz była nienaruszona i sama w sobie zdawała się dziwnie przyciągająca. Była to jedna z tych obcych twarzy, które są tak charakterystyczne, że zdają się znajome. W pewien sposób odczuwamy, że powinniśmy je rozpoznać, nawet jeśli się nam to nie udaje. Była to szeroka, kanciasta twarz o wielkich szczękach, prawie jak u człekokształtnej małpy. Szerokie usta zaciskały się tak mocno, że tworzyły zaledwie kreskę, zaś nozdrza krótkiego nosa zdawały się chłonąć z apetytem powietrze. Najdziwniejsze w tej twarzy były jednak brwi, z których jedna unosiła się pod znacznie ostrzejszym kątem od drugiej. March pomyślał, że nie widział jeszcze nigdy twarzy tak pełnej życia jak ta twarz nieboszczyka, której przerażająca energia zdawała się jeszcze dziwniejsza z powodu aureoli siwych włosów. Z kieszeni martwego mężczyzny wystawały jakieś papiery, spomiędzy których March wydobył bilet wizytowy. Przeczytał na głos nazwisko na kartce.
— Sir Humphrey Turnbull. Na pewno słyszałem już gdzieś to nazwisko.
Jego towarzysz westchnął cicho i milczał przez chwilę, jakby rozmyślając, po czym powiedział tylko:
— Biedaczysko, jest całkiem martwy – i dodał kilka naukowych terminów, pośród których jego słuchacz znowu poczuł się zagubiony.
— Tak się składa – ciągnął ten sam dziwnie dobrze poinformowany osobnik – że w świetle prawa będzie lepiej, jeśli zostawimy ciało w tej pozycji, dopóki nie poinformujemy policji. W istocie wydaje mi się, że będzie lepiej, jeśli nie powiadomimy nikogo z wyjątkiem policji. Niech się pan nie zdziwi, jeśli się panu wyda, że ukrywam to przed niektórymi z naszych sąsiadów.
Po czym jakby zachęcony do wyjaśnienia tej nieco nagłej poufałości powiedział:
— Przyjechałem tu odwiedzić w Torwood kuzyna; nazywam się Horne Fisher. Można by z tego ułożyć żart na temat moich zajęć w tej okolicy, prawda?
— Czy pański kuzyn to sir Howard Horne? – spytał March. – Ja także udaję się właśnie do Torwood Park, aby spotkać się z nim, tyle że oczywiście w sprawie jego działalności publicznej i zasad, których tak wytrwale broni. Myślę, że ten budżet to najwspanialsza sprawa w historii Anglii. Jeśli zawiedzie, będzie to najbardziej heroiczna porażka w dziejach tego kraju. Czy pański wielki krewniak napawa pana podziwem, panie Fisher?
— Całkowicie – powiedział pan Fisher. – Jest najlepszym strzelcem, jakiego znam.
Powiedziawszy te słowa, jakby szczerze pożałował swojej nonszalancji, dodał więc z entuzjazmem:
— Ale naprawdę jest świetnym strzelcem.
Jakby własne słowa dodały mu energii, wskoczył na skalną półkę nad sobą i wspiął się po niej z nagłą zręcznością zdumiewająco sprzeczną z jego ogólną ospałością. Przez kilka chwil stał na cyplu w górze, z zarysowanym na tle nieba pod białym kapeluszem orlim profilem, i przypatrywał się okolicy, zanim jego towarzysz zdołał się wgramolić za nim.
Na położonym powyżej doliny równym terenie rozciągała się łąka, na której dość wyraźnie zarysowały się bruzdami ślady feralnego samochodu. U krawędzi doliny kończyła się ona jednak raptownie połamanymi głazami wszelkich kształtów i rozmiarów, jak skalnymi zębami. Zdawało się prawie niemożliwe, by ktokolwiek mógł rozmyślnie wjechać w taką śmiertelną pułapkę, zwłaszcza w pełnym świetle dnia.
— Nic z tego nie rozumiem – powiedział March. – Czy był ślepy? Czy całkiem pijany?
— Sądząc z jego wyglądu, żadne z powyższych – odparł Fisher.
— W takim razie to było samobójstwo.
— Nie wydaje się to przyjemnym sposobem jego popełnienia – zauważył jego towarzysz. – Poza tym, jakoś nie wyobrażam sobie, żeby biedny, stary Mops mógł popełnić samobójstwo.
— Biedny, stary kto? – zapytał zdziwiony dziennikarz. – Znał pan tego nieszczęśnika?
— Nikt go dokładnie nie znał – odparł dość niejasno Fisher. – Ale oczywiście był znany. W swoim czasie był postrachem w Parlamencie i sądach, i tak dalej, zwłaszcza w tej awanturze o obcokrajowców deportowanych jako osoby niepożądane, kiedy chciał powiesić jednego z nich za morderstwo. Tak miał tego dość, że odszedł z ławy sędziowskiej i od tamtej pory oddawał się głównie samotnym przejażdżkom. On też miał przyjechać do Torwood na weekend i nie rozumiem, dlaczego miałby rozmyślnie skręcić sobie kark niemal u samych drzwi. Wydaje mi się, że Hoggs, to znaczy mój kuzyn Howard, przyjechał tu specjalnie, żeby się z nim spotkać.
— Torwood Park nie jest własnością pańskiego kuzyna? – zapytał March.
— Nie. Widzi pan, kiedyś należało do rodziny Winthrop – odparł Fisher. – Teraz nabył je ktoś nowy, jakiś człowiek z Montrealu o nazwisku Jenkins. Hoggs przyjeżdża tu postrzelać. Mówiłem już, że jest świetnym strzelcem.
Ten powtarzany pean na cześć wielkiego męża stanu wywarł na Haroldzie Marchu takie wrażenie, jakby ktoś określił Napoleona jako wybitnego karciarza. Ale w tym natłoku nowych spraw uchwycił również inne, nieukształtowane w pełni wrażenie i wydobył je zanim zniknęło pod powierzchnią.
— Jenkins – powtórzył. – Chyba nie myśli pan o Jeffersonie Jenkinsie, tym reformatorze społecznym? To znaczy tym, który walczy o nowy plan zabudowy wiejskiej? Jeśli wolno mi tak powiedzieć, spotkanie z nim byłoby równie interesujące co spotkanie z dowolnym ministrem pod słońcem.
— Tak, Hoggs powiedział mu, że to musi być zabudowa wsi – rzekł Fisher. – Powiedział, że hodowlę bydła ulepszano już zbyt często i ludzie zaczynali się z tego podśmiewać. I, rzecz jasna, trzeba mieć do czego przyczepić tytuł szlachecki, choć ten biedak jeszcze go nie ma. Hola, jest tu ktoś jeszcze.
Zostawiwszy samochód za sobą w dolinie, wciąż brzęczący okropnie, jak wielki insekt, który zabił człowieka, ruszyli po jego śladach. Te doprowadziły ich do zakrętu drogi, która z jednej strony prowadziła prosto w stronę odległej bramy parku. Było jasne, że samochód przyjechał tą długą, prostą drogą, a potem zamiast skręcić razem z nią w lewo, pojechał prosto przez trawę ku swemu przeznaczeniu. Jednak wzrok Fishera przykuło nie to odkrycie, ale coś bardziej namacalnego. Na zakręcie białej drogi stała nieruchomo prawie jak drogowskaz ciemna, samotna postać. Był to rosły mężczyzna w niedbałym stroju strzeleckim, z gołą głową i zmierzwionymi, kręconymi włosami, które nadawały mu nieco dziki wygląd. Kiedy podeszli bliżej, to pierwsze fantastyczne wrażenie zbladło. W pełnym świetle postać przybrała bardziej konwencjonalny kształt zwykłego dżentelmena, który przypadkiem wyszedł na dwór bez kapelusza, nie uczesawszy uprzednio zbyt starannie włosów. Pozostawała jednak masywna sylwetka, a głęboko, a nawet przepastnie głęboko osadzone oczy chroniły jego zwierzęcą urodę przed banalnością. Jednak March nie miał czasu przyjrzeć się mu bliżej, ponieważ, ku jego wielkiemu zdumieniu, jego przewodnik rzucił tylko: „Serwus, Jack!” i przeszedł obok, jakby ten rzeczywiście był drogowskazem, nie próbując nawet poinformować go o katastrofie za skałami. Była to właściwie błahostka, jednak była pierwsza w serii groteskowych wydarzeń, na spotkanie których prowadził go jego nowy, ekscentryczny przyjaciel.
Człowiek, którego minęli, spojrzał za nimi z pewną podejrzliwością, ale Fisher pogodnie szedł dalej prostą drogą obok bramy wielkiej posiadłości.
— To ten podróżnik, John Burke – raczył wyjaśnić. – Przypuszczam, że słyszał pan o nim, poluje na grubego zwierza i takie tam. Przepraszam, że nie mogłem się zatrzymać, by pana przedstawić, ale śmiem twierdzić, że spotka go pan później.
— Oczywiście, znam jego książkę – powiedział March z ożywionym zainteresowaniem. – To z pewnością wspaniały opis, ten fragment, w którym zdali sobie sprawę z bliskości słonia dopiero, kiedy kolosalna głowa przesłoniła im księżyc.
— Tak, myślę, że młody Halkett pisze całkiem nieźle. Co? Nie wiedział pan, że Halkett napisał książkę Burke’a za niego? Burke nie umie się posługiwać niczym poza swoją strzelbą, a nią nie da się pisać. Och, na swój sposób jest całkiem autentyczny, wie pan, odważny jak lew lub nawet – wedle wszelkich opowieści – odważniejszy.
— Wydaje się, że wie pan o nim wszystko – zauważył March z nieco oszołomionym śmiechem. – Jak i o wielu innych ludziach.
Łyse czoło Fishera zmarszczyło się nagle, a w jego oczach pojawił się dziwny wyraz.
— Wiem za dużo – powiedział. – Na tym polega mój problem. Na tym polega problem z nami wszystkimi i wszystkim wokół. Wiemy za dużo. Za dużo o sobie nawzajem, za dużo o samych sobie. Dlatego teraz właśnie interesuje mnie naprawdę to, czego nie wiem.
— To znaczy? – spytał jego rozmówca.
— Dlaczego ten biedak nie żyje.
Szli prostą drogą już prawie milę, rozmawiając w ten sposób co pewien czas, a March miał dziwne uczucie, że świat został wywrócony na lewą stronę. Pan Horne Fisher nie obrażał zbytnio swoich przyjaciół i krewnych z wyższych sfer, o niektórych z nich mówił z czułością. Wydawało się jednak, że byli to całkowicie inni mężczyźni i kobiety, przypadkiem noszący te same nazwiska, co mężczyźni i kobiety wymieniani najczęściej w gazetach. March miał wrażenie, że żadna furia rewolucji nie mogła być dogłębniej rewolucyjna niż ta zimna poufałość. Była jak światło dnia po drugiej stronie teatralnej scenografii.
Dotarli do wielkiej bramy parku i ku zdumieniu Marcha minęli ją i poszli dalej niekończącą się, białą, prostą drogą. Było jednak za wcześnie na spotkanie z sir Howardem i March nie miał nic przeciwko temu, by ujrzeć koniec eksperymentu swojego nowego przyjaciela, jakikolwiek miałby on być. Dawno już zostawili za sobą wrzosowiska i połowa białej drogi poszarzała, skąpana w wielkim cieniu sosnowych lasów Torwood, które wyglądały jak szare pręty krat opuszczonych przed światłem słońca i tworzących w środku własną nocną ciemność wśród tego jasnego południa. Wkrótce jednak pojawiły się w nich szczeliny, jak połyski witraży. W miarę jak szli przed siebie, drzewa przerzedzały się i cofały, zastąpione dzikimi, nierównymi zagajnikami, w których według słów Fishera cały dzień trwała strzelecka zabawa. Zrobiwszy jeszcze około dwieście kroków, dotarli do pierwszego zakrętu drogi.
Na zakręcie stała jakaś podniszczona gospoda pod wypłowiałym szyldem „Winogrona”. Szyld był obecnie ciemny i nieczytelny. Czarny na tle nieba i szarych wrzosowisk był mniej więcej równie zachęcający co szubienica. March zauważył, że budynek wygląda na gospodę, w której podają raczej ocet niż wino.
— Dobrze to pan ujął – powiedział Fisher. – I tak by było, gdyby wykazał pan dostatecznie mało rozsądku, by pić tu wino. Za to piwo jest bardzo dobre, tak samo brandy.
March z pewnym zdumieniem wszedł za Fisherem do baru, a jego niejasne poczucie odrazy nie minęło na widok gospodarza, różniącego się bardzo od powieściowych gościnnych karczmarzy kościstego osobnika o niespokojnych, czarnych oczach, cichego pod czarnym wąsem. Choć gospodarz był małomówny, detektywowi udało się w końcu dzięki zamówieniu piwa oraz uporczywej i szczegółowej rozmowie na temat samochodów wyciągnąć z niego strzęp informacji. Wyraźnie uważał gospodarza za szczególnego znawcę samochodów, wtajemniczonego w najbardziej skomplikowane zagadnienia związane z ich mechanizmem i obsługą. Przez cały czas przypatrywał się mu lśniącym okiem jak stary marynarz z wiersza Coleridge’a. Z całej tej nieco zawiłej rozmowy udało się w końcu wyłowić informację, że opisany przez rozmówcę samochód zatrzymał się godzinę temu przed gospodą i że wysiadł z niego starszy mężczyzna, prosząc o pomoc mechanika. Zapytany, czy gość prosił o jakąś inną pomoc, gospodarz odparł krótko, że starszy dżentelmen napełnił butelkę i kupił kanapki. Po tych słowach nieco niegościnny gospodarz wyszedł pospiesznie z baru i usłyszeli, jak trzaska drzwiami w mrocznym wnętrzu.
Znużony wzrok Fishera wędrował po zakurzonej i posępnej sali, aż spoczął marzycielsko na jej jedynej ozdobie – szklanej gablotce zawierającej wypchanego ptaka, nad którą zawieszono na hakach strzelbę.
— Mops był dowcipnisiem – zauważył. – Przynajmniej na swój własny, nieco ponury sposób. Ale kupno kanapek na chwilę przed zamierzonym samobójstwem wydaje się nieco zbyt ponurym żartem.
— Jeśli już o tym mowa – powiedział March – to raczej dziwne, by kupować kanapki nieopodal bram posiadłości, w której ktoś zamierza się zatrzymać.
— Nie… nie – powtórzył Fisher, niemal mechanicznie, po czym nagle wbił wzrok w swojego rozmówcę z o wiele żywszym wyrazem.
— Na Jowisza! To jest myśl. Ma pan całkowitą rację. A to narzuca bardzo niezwykły wniosek, prawda?
Zapadło milczenie, po czym March poruszył się gwałtownie z nieuzasadnioną nerwowością, gdy drzwi gospody otwarły się na oścież i kolejny gość podszedł szybko do baru. Rzucił na kontuar monetę i głośno zamówił brandy, zanim zauważył dwóch pozostałych mężczyzn siedzących przy nagim, drewnianym stole pod oknem. Kiedy się obrócił z nieco zdumionym spojrzeniem, Marcha ogarnęło kolejne niespodziewane uczucie, ponieważ jego przewodnik pozdrowił przybysza imieniem Hoggs i przedstawił mu go jako sir Howarda Horne’a.
Jak to bywa z politykami, wyglądał nieco starzej niż na swoich chłopięcych gazetowych portretach. Jego gładkie, jasne włosy były już przyprószone siwizną, ale twarz była niemal komicznie okrągła, a z rzymskim nosem w połączeniu z żywymi, jasnymi oczami przypominała trochę papugę. Czapkę miał zsuniętą na tył głowy, pod pachą zaś trzymał strzelbę. Chociaż Harold March wyobrażał sobie wiele rzeczy na temat swojego spotkania z wielkim politycznym reformatorem, nigdy nie wyobrażał go sobie ze strzelbą pod pachą pijącego brandy w pubie.
— Tak więc ty też zatrzymałeś się u Jinka – powiedział Fisher. – Zdaje się, że wszyscy tam są.
— Tak – odpowiedział minister skarbu. – Świetne strzelanie. Przynajmniej kiedy nie strzelał Jink. Nigdy nie znałem kogoś, kto miałby takie warunki do strzelania, a był tak marnym strzelcem. Owszem, świetny z niego kompan i w ogóle, nie powiem słowa przeciwko niemu. Ale pakując wieprzowinę czy co tam robił, nie nauczył się nawet trzymać strzelby. Mówią, że zestrzelił rozetę z czapki swojego służącego. Oczywiście to do niego podobne, by kazać służbie nosić rozety. Zestrzelił kurka z dachu tej swojej śmiesznej, pozłacanej altany. Jak sądzę, to jedyny ptak, jakiego kiedykolwiek uda mu się ustrzelić. Wybierasz się tam teraz?
Fisher odpowiedział nieco wymijająco, że wybierze się wkrótce, gdy tylko coś załatwi, po czym minister skarbu opuścił gospodę. March miał wrażenie, że zamawiając brandy, był nieco zdenerwowany lub niecierpliwy, i że rozmowa przywróciła mu dobry humor, nawet jeśli nie była całkiem zgodna z oczekiwaniami jego literackiego gościa. Kilka minut później Fisher wyprowadził ich powoli z zajazdu i stanął pośrodku drogi, spoglądając w stronę, z której przybyli. Następnie przeszedł jakieś dwieście kroków z powrotem w tym kierunku i ponownie się zatrzymał.
— To chyba tutaj – powiedział.
— Tutaj? – zawtórował pytająco jego towarzysz.
— Tutaj zabito tego biedaka – powiedział smutnym głosem Fisher.
— Co pan chce powiedzieć? – dopytywał się March. – Przecież roztrzaskał się na skałach półtorej mili stąd.
— Nie – odparł Fisher. – Wcale nie spadł na skały. Nie zauważył pan, że spadł tylko na stok miękkiej trawy poniżej? Spostrzegłem, że tkwiła w nim już kula.
Po przerwie dodał:
— Był żywy w gospodzie, ale był martwy na długo przed tym, jak wpadł na skały. Został więc zastrzelony, kiedy jechał samochodem tym odcinkiem prostej drogi. Powiedziałbym, że stało się to gdzieś w tej okolicy. Oczywiście samochód pojechał dalej prosto, skoro nie było komu zatrzymać go czy skręcić. Na swój sposób to naprawę sprytna sztuczka. Ciało znaleziono by daleko i większość ludzi powiedziałaby jak pan, że to wypadek samochodowy. Morderca musiał być szczwanym lisem.
— Ale czy strzału nie usłyszałby ktoś w gospodzie lub gdzie indziej? – spytał March.
— Owszem. Ale nie zwróciłby na niego uwagi. Tutaj – ciągnął detektyw – morderca znowu okazał swój spryt. W okolicy przez cały dzień trwała strzelanina. Bardzo prawdopodobne, że tak dobrał czas swojego strzału, aby zlał się z innymi. Z pewnością był to pierwszorzędny przestępca. Był również kimś jeszcze.
— Co pan ma na myśli? – spytał jego towarzysz z przyprawiającym o gęsią skórkę niewytłumaczalnym przeczuciem, że coś się zbliża.
— Był pierwszorzędnym strzelcem – powiedział Fisher.
Odwrócił się gwałtownie i poszedł teraz wąską, trawiastą ścieżką, niewiele szerszą od śladu wozu, która biegła naprzeciw gospody i wyznaczała granicę wielkiej posiadłości i początek otwartych wrzosowisk. March poszedł za nim z tą samą bezcelową uporczywością i odkrył, że Fisher wpatruje się przez przerwę w wielkich chwastach i cierniach w płaską powierzchnię pomalowanego parkanu. Za parkanem wznosiły się w rzędzie wielkie, szare kolumny topól, wypełniających niebo nad nimi ciemnozielonym cieniem i drżących łagodnie na wietrze, który osłabł z wolna do lekkiego powiewu. Popołudnie przechodziło w wieczór, a tytaniczne cienie topól pokrywały już trzecią część krajobrazu.
— Czy jest pan pierwszorzędnym przestępcą? – spytał Fisher przyjaznym tonem. – Obawiam się, że ja nie jestem. Ale może zdołam się stać swego rodzaju podrzędnym włamywaczem.
I zanim jego towarzysz odpowiedział, udało mu się przerzucić na rękach przez ogrodzenie. March poszedł w jego ślady bez większego wysiłku fizycznego, za to znacznie zaniepokojony. Topole rosły tak blisko ogrodzenia, że prześliźnięcie się obok nich sprawiło im pewną trudność, za topolami zaś dostrzegali tylko wysoki, wawrzynowy żywopłot, lśniący zielono w poziomych promieniach słońca. Coś w tym zamknięciu serią żywych ścian sprawiło, że poczuł, jakby wchodził do domu o pozamykanych okiennicach, a nie na otwartą przestrzeń. Czuł się, jakby wszedł przez nieużywane drzwi lub okno i odkrył, że drogę blokują mu meble. Obszedłszy żywopłot, wyszli na jakiś trawiasty taras opadający jednym zielonym stopniem w stronę podłużnego trawnika jak murawa do gry w kule. Za nim znajdował się jedyny budynek w zasięgu wzroku, niska oranżeria, która zdawała się oddalona od wszystkiego jak szklana chatka stojąca w pustej przestrzeni w krainie czarów. Fisher znał dość dobrze ten osamotniony wygląd oddalonych części wielkiego domu. Zdał sobie sprawę, że stanowi on lepszą satyrę na arystokrację, niż gdyby budynek był zrujnowany i porósł chwastami. Nie jest bowiem zaniedbany, a mimo to jest opuszczony, w każdym razie nie jest używany, regularnie zamiatany i przystrajany dla właściciela, który nigdy nie nadchodzi.
Jednak spoglądając przez trawnik, spostrzegł coś, czego widocznie się nie spodziewał. Był to trójnóg podtrzymujący wielki dysk, jak obrócony bokiem okrągły blat stołu. Dopiero kiedy zeszli na trawnik i podeszli bliżej, aby się przyjrzeć, March zdał sobie sprawę, że to tarcza. Była stara i podniszczona od pogody, wesołe kolory jej koncentrycznych pierścieni już wyblakły. Możliwe, że została tam ustawiona w tych odległych czasach królowej Wiktorii, kiedy panowała moda na łucznictwo. March miał jedną ze swoich mglistych wizji dam w przypominających obłoki obfitych krynolinach i panów z bokobrodami w dziwacznych kapeluszach powracających do tego zagubionego ogrodu jak duchy.
Fisher, który badał tarczę z bliska, zaniepokoił go okrzykiem.
— Hola! – zawołał. – Ktoś jednak dziurawił tę tarczę śrutem i to całkiem niedawno. To chyba stary Jink próbował ćwiczyć tu swoje kiepskie oko.
— Tak, i wygląda na to, że nadal potrzeba mu ćwiczeń – odpowiedział ze śmiechem March. – Żaden z tych strzałów nie znajduje się choćby w pobliżu środka tarczy. Wydają się rozrzucone w najdziwniejszy sposób.
— W najdziwniejszy sposób – powtórzył Fisher, nadal wpatrując się bacznie w tarczę. Wydawał się po prostu wyrażać zgodę, ale March miał wrażenie, że jego wzrok zalśnił pod ospałymi powiekami i że wyprostował swoją przygarbioną postać z dziwnym wysiłkiem.
— Wybaczy pan na chwilę – powiedział, gmerając w kieszeniach. – Mam tu chyba trochę moich chemikaliów. Zaraz potem pójdziemy do domu.
Pochylił się ponownie nad tarczą i nakładał coś palcem na każdy otwór po kuli, o ile March dobrze widział, po prostu jakąś brudnoszarą maź. Po czym ruszyli długimi, zielonymi alejami w gęstniejącym mroku w stronę wielkiego domu.
Tu jednak ekscentryczny detektyw ponownie nie wszedł frontowymi drzwiami. Obszedł dom, aż znalazł otwarte okno i wskakując przez nie, wprowadził swojego przyjaciela do pomieszczenia, które wyglądało na zbrojownię. Pod ścianami stały rzędy zwykłej broni do strzelania do ptaków, ale na stole pod oknem leżał jeden czy dwa egzemplarze broni cięższego kalibru.
— Hejże, to przecież strzelby Burke’a na grubego zwierza – powiedział Fisher. – Nie wiedziałem, że je tu trzyma.
Podniósł jedną z nich, przyjrzał się jej szybko i odłożył z powrotem, marszcząc mocno czoło. Niemal w tej samej chwili do pomieszczenia wszedł pospiesznie nieznany młody człowiek. Ciemnowłosy, mocno zbudowany, o nierównym czole i mocnych szczękach wygłosił szorstkie przeprosiny.
— Zostawiłem tu strzelby majora Burke’a – powiedział – a chce, żeby je zapakować. Dziś wieczorem wyjeżdża.
I wyniósł obie strzelby, nie spoglądając nawet przelotnie na nieznajomego. Przez otwarte okno widzieli jego niską, ciemną postać odchodzącą przez lśniący ogród. Fisher ponownie przeszedł przez okno i stał, spoglądając za nim.
— To Halkett, o którym panu mówiłem – powiedział. – Wiedziałem, że jest kimś w rodzaju sekretarza i zajmuje się papierami Burke’a, ale nie wiedziałem, że zajmuje się jego strzelbami. Ale to typ cichego, zmyślnego małego czorta, który może się okazać dobry właściwie w czymkolwiek. Ktoś, kogo możesz znać latami, zanim odkryjesz, że jest mistrzem szachowym.
Ruszyli za znikającym sekretarzem i wkrótce ujrzeli na trawniku resztę rozgadanego i roześmianego towarzystwa. Spostrzegli wysoką postać i rozwianą grzywę łowcy lwów dominujące nad małą grupą.
— Przy okazji – zauważył Fisher – kiedy rozmawialiśmy o Burke’u i Halkettcie, powiedziałem, że nie da się pisać strzelbą. No cóż, teraz nie jestem już tego taki pewien. Słyszał pan kiedyś o artyście tak zręcznym, że potrafił rysować strzelbą? Jest tu w okolicy cudowny gość.
Sir Howard pozdrowił Fishera i jego przyjaciela dziennikarza z niemal żywiołową życzliwością. March został przedstawiony majorowi Burke’owi i panu Halkettowi, a przy okazji również swojemu gospodarzowi, panu Jenkinsowi. Ten okazał się pospolitym, małym człowieczkiem w krzykliwych tweedach, którego wszyscy zdawali się traktować z pewną czułością, jakby był dzieckiem.
Pełen żywiołowej energii minister finansów nadal opowiadał o zestrzelonym przez siebie ptactwie, o ptactwie zestrzelonym przez Burke’a i Halketta oraz o ptakach, których nie udało się zestrzelić Jenkinsowi, ich gospodarzowi. Zdawało się, że był to jedyny temat w tym towarzystwie.
— Ty i ta twoja gruba zwierzyna – wykrzykiwał agresywnie do Burke’a. – Każdy trafi grubego zwierza. Trzeba być prawdziwym strzelcem, żeby trafić małego ptaszka.
— Zgadza się – wtrącił Horne Fisher. – Gdyby tylko z tego krzewu mógł się wzbić w górę hipopotam lub gdybyś hodował tu latające słonie, wtedy…
— Wtedy nawet Jink trafiłby takiego ptaszka – zawołał sir Howard, z rozbawieniem klepiąc gospodarza w plecy. – Nawet on trafiłby w stóg siana lub hipopotama.
— Słuchajcie – powiedział Fisher. – Chciałbym, żebyście poszli ze mną na chwilę i postrzelali do czegoś jeszcze. Nie do hipopotama. To inny niezwykły zwierz, którego znalazłem w okolicy. To zwierzę z trzema nogami i jednym okiem, o wszystkich barwach tęczy.
— O czym ty u licha mówisz? – spytał Burke.
— Chodź i zobacz – odparł radośnie Fisher.
Ludzie tego pokroju zawsze szukają nowości, dlatego rzadko odmawiają czegoś nonsensownego. Z powagą uzbroili się ponownie w zbrojowni i ustawili się za swoim przewodnikiem. Sir Howard zatrzymał się tylko na chwilę w uniesieniu, aby pokazać słynną pozłacaną altanę, na której nadal stał przekrzywiony pozłacany kurek. Kiedy dotarli do odległego trawnika przy topolach i rozpoczęli nową, bezcelową zabawę w strzelanie do starej tarczy, zmierzch zmieniał się już w mrok.
Kiedy ta nonsensowna procesja stanęła w końcu przed tarczą, z trawnika znikały już ostatki światła, a topole na tle zachodu słońca wyglądały jak wielkie pióropusze na purpurowym karawanie. Sir Howard ponownie klepnął gospodarza w ramię, wypychając go w zabawie naprzód, by oddał pierwszy strzał. Bark i ramię, których dotknął, wydały się nienaturalnie sztywne i kanciaste. Pan Jenkins trzymał swoją strzelbę bardziej niezgrabnie, niż widzieli to kiedykolwiek lub spodziewali się jego skłonni do żartów przyjaciele.
W tej samej chwili dobiegł ich przeraźliwy krzyk, którego źródła nie byli w stanie określić. Był tak nienaturalny i tak niestosowny w tej scenerii, że mogło go wydać jakieś nieludzkie stworzenie unoszące się nad nimi na skrzydłach lub podsłuchujące w ciemnych lasach za nimi. Fisher jednak wiedział, że wydobył się on z gardła i zamarł na bladych wargach Jeffersona Jenkinsa z Montrealu i że nikt, kto w tej chwili ujrzałby jego twarz, nie uskarżałby się na jej pospolitość. W następnej chwili major Burke wypuścił z ust potok gardłowych, choć dobrze słyszalnych przekleństw, kiedy on i obaj pozostali mężczyźni ujrzeli to, co stało przed nimi. Tarcza stała w ciemnej trawie jak mroczny chochlik i dosłownie szczerzyła do nich zęby. Miała dwoje oczu jak gwiazdy, a podobnymi sinymi punktami światła zaznaczały się na niej zadarte ku górze i otwarte nozdrza oraz dwa końce szerokich, zaciśniętych ust. Kilka białych kropek nad każdym okiem wskazywało siwe brwi, z których jedna unosiła się niemal pionowo ku górze. Była to wspaniała karykatura wykonana jasnymi, kropkowanymi liniami, a March wiedział, kogo przedstawiała. Pomazana morskim ogniem świeciła wśród cienistej trawy, jakby do ciemnego ogrodu zakradł się jeden z podwodnych potworów z głową martwego człowieka.
— To tylko farba fosforescencyjna – powiedział Burke. – Stary Fisher zabawiał się tą swoją świecącą mazią.
— Zdaje się, że to stary Mops – zauważył sir Howard. – Bardzo do niego podobna.
Na to roześmiali się wszyscy z wyjątkiem Jenkinsa. Kiedy skończyli się śmiać, wydał odgłos jak zwierzę próbujące się roześmiać po raz pierwszy, zaś Horne Fisher podszedł nagle do niego i powiedział:
— Panie Jenkins, muszę natychmiast porozmawiać z panem na osobności.
*
March spotkał się ze swoim nowym przyjacielem w umówionym miejscu nad małym strumieniem na wrzosowisku, na stoku pod wiszącą skałą, zaraz po tej nieprzyjemnej, niemal groteskowej scenie, po której towarzystwo rozeszło się po ogrodzie.
— Nałożenie fosforu na tarczę było taką moją małą sztuczką – powiedział ponurym głosem Fisher. – Ale tylko pokazanie mu całej grozy znienacka mogło go poruszyć. A kiedy ujrzał na swojej tarczy ćwiczebnej rozświetloną piekielnym światłem twarz, do której strzelał, rzeczywiście go to poruszyło. Wystarczy dla mojej osobistej satysfakcji intelektualnej.
— Obawiam się, że nawet teraz nie całkiem rozumiem – powiedział March – co właściwie zrobił i dlaczego.
— Powinien pan – odparł Fisher ze swoim nieco ponurym uśmiechem. – Przecież to pan podsunął mi pierwszy trop. Tak, pan, i było to naprawdę bystre spostrzeżenie. Powiedział pan, że nikt nie kupowałby kanapek, wybierając się na kolację w wielkim domu. Celne spostrzeżenie, a wniosek był taki, że choć się tam wybierał, nie zamierzał zjeść tam kolacji lub spodziewał się, że może jej nie zjeść. Przyszło mi natychmiast do głowy, że przypuszczalnie spodziewał się, iż wizyta nie będzie przyjemna lub że spotka się z wątpliwym przyjęciem, lub że coś nie pozwoli mu skorzystać z gościny. Później przypomniało mi się nagle, że w przeszłości Turnbull był postrachem pewnych osobników o wątpliwej reputacji i że przyjechał tu zidentyfikować i zdemaskować jednego z nich. Od początku wszystko wskazywało na gospodarza, to znaczy na Jenkinsa. Jestem teraz przekonany, że to Jenkins był tym niepożądanym obcokrajowcem, którego Turnbull chciał skazać w innej sprawie o strzelaninę, ale jak pan widzi, ten strzelający dżentelmen miał jeszcze jeden nabój w lufie.
— Ale mówił pan, że musiałby być bardzo dobrym strzelcem – zaoponował March.
— Jenkins jest bardzo dobrym strzelcem – powiedział Fisher. – Bardzo dobrym strzelcem, który umie udawać bardzo złego strzelca. Czy mam zdradzić panu, co jeszcze oprócz pańskiej wskazówki kazało mi myśleć, że to Jenkins? To opowieść mojego kuzyna o jego pudłowaniu. Zestrzelił rozetę z czapki i kurka z dachu. W rzeczywistości trzeba strzelać naprawdę dobrze, żeby strzelać aż tak źle. Trzeba strzelać bardzo celnie, by trafić rozetę, a nie głowę czy choćby kapelusz. Gdyby strzały naprawdę padały, gdzie popadnie, szansa, że trafiłyby w tak widoczne i widowiskowe cele, jest jak tysiąc do jednego. Wybrał je, ponieważ były widoczne i widowiskowe. Stworzyły legendę opowiadaną w towarzystwie. Pozostawił tego przekrzywionego kurka na altanie, aby ją utrwalić. Potem zaś zaczaił się ze swoim złym okiem i złą strzelbą, ukryty bezpiecznie za swoim legendarnym brakiem umiejętności strzeleckich.
Jest jednak coś jeszcze. Na przykład sama ta altana. To znaczy, wszystko tutaj. Dlatego właśnie podśmiewają się z Jenkinsa, przez całą tę pozłotę i krzykliwe barwy i całą tę wulgarność, która ma naznaczyć go jako parweniusza. W istocie parweniusze na ogół tak nie postępują. Bóg świadkiem, że jest ich wokół dosyć i dobrze ich znam. To ostatnie, na co by sobie pozwolili. Na ogół zależy im aż za bardzo, aby wiedzieć, co jest właściwe i tak postępować. Błyskawicznie zdają się całkowicie na dekoratorów i znawców sztuki, którzy zajmują się za nich wszystkim. Nie ma chyba pod słońcem innego milionera, który miałby odwagę ozdobić krzesło – takim jak ten w zbrojowni – złotym monogramem.
Jeśli już o to chodzi, oprócz monogramu mamy też samo nazwisko. Takie nazwiska, jak Tompkins, Jenkins czy Jinks, są zabawne, ale nie prostackie. To znaczy są proste, ale nie pospolite. Czy też, jeśli woli pan tak to ująć, są pospolite, ale nie spotyka się ich powszechnie. To dokładnie takie nazwiska, jakie trzeba wybrać, by wydać się zwykłym, same w sobie są jednak niezwykłe. Czy zna pan wielu ludzi nazwiskiem Tompkins? Zapewniam, że jest o wiele rzadsze niż Talbot. Sprawy mają się bardzo podobnie z komicznym strojem naszego parweniusza. Jenkins ubiera się jak postać z rysunków w pismach satyrycznych, robi to jednak, ponieważ jest taką postacią. Chce powiedzieć, że jest postacią fikcyjną, baśniowym stworzeniem. Innymi słowy, nie istnieje.
Czy zastanawiał się pan kiedyś, jak to jest, być człowiekiem, który nie istnieje? To znaczy, być kimś o zmyślonym charakterze, który trzeba podtrzymywać kosztem nie tylko osobistych talentów. Być nowym rodzajem hipokryty ukrywającym swoje talenty pod nowym rodzajem ukrycia. Nasz człowiek wybrał bardzo pomysłową hipokryzję, zupełnie nowy jej rodzaj. Zmyślny łotr przebrał się za szykownego dżentelmena, szacownego człowieka interesów, filantropa i świętego, ale owiana legendą niezręczność komicznego, małego osobnika była naprawdę nowym przebraniem. Ale to przebranie musi być bardzo męczące dla kogoś, kto naprawdę potrafi coś robić. To zdolny, światowy łotrzyk, który potrafi setki rzeczy: nie tylko strzelać, ale także rysować i malować, a być może nawet – kto wie – grać na skrzypcach. Dla kogoś takiego ukrywanie swoich talentów może być użyteczne, ale nie potrafi on nigdy powstrzymać się od użycia ich w sytuacjach, gdy są bezużyteczne. Jeśli potrafi rysować, będzie rysował w roztargnieniu na bibule do suszenia pióra. Podejrzewam, że ten łotr często rysował w ten sposób twarz starego, biednego Mopsa. Zapewne zaczął od kleksów, tak jak potem robił to kropkami czy też raczej strzałami. Było mu wszystko jedno. W opuszczonej części ogrodu znalazł starą tarczę i nie mógł się oprzeć pokusie strzelania po kryjomu, jak inni po kryjomu piją. Sądził pan, że strzały są bezładnie rozrzucone i nieregularne i takie też były, ale nie były przypadkowe. Żaden ze strzałów nie padł choćby w podobnej odległości od drugiego; wszystkie punkty znajdowały się dokładnie tam, gdzie chciał je umieścić. Nic nie wymaga takiej matematycznej precyzji jak szalona karykatura. Parałem się nieco rysunkiem i zapewniam pana, że postawienie jednej kropki tam, gdzie chce się ją umieścić, jest wielkim osiągnięciem, nawet kiedy trzyma się pióro blisko kartki papieru. Dokonanie tego za pomocą strzelby było cudem. Ale człowieka, który potrafi czynić cuda, zawsze będzie ciągnęło, by je czynić, choćby w ukryciu.
Po chwili milczenia March zauważył z namysłem:
— Ale nie mógł zastrzelić go jak ptaka jedną z tych lekkich strzelb.
— Nie, dlatego właśnie wszedłem do zbrojowni – odparł Fisher. – Zrobił to jedną ze strzelb Burke’a. Burke’owi wydało się, że rozpoznał jej odgłos i dlatego wypadł bez kapelusza, z takim błędnym spojrzeniem. Zobaczył tylko mijający go szybko samochód, przez jakiś czas go śledził, po czym uznał, że się pomylił.
Ponownie zapadło milczenie. Fisher usiadł nieruchomo na wielkim głazie jak w trakcie ich pierwszego spotkania i wpatrywał się w szarosrebrną rzekę wijącą się zakolami w cieniu krzewów. Nagle March powiedział:
— Oczywiście, teraz zna już prawdę.
— Nikt nie zna prawdy poza panem i mną – odpowiedział Fisher nieco łagodniejszym głosem. – A nie wydaje mi się, abyśmy się kiedykolwiek poróżnili.
— Co pan chce powiedzieć? – spytał March zmienionym głosem. – Czy zrobił pan coś w tej sprawie?
Horne Fisher nadal wpatrywał się spokojnie w wirujący strumień. W końcu powiedział:
— Policja udowodniła, że to był wypadek.
— Ale pan wie, że tak nie było.
— Mówiłem już panu, że wiem za dużo – odparł Fisher ze wzrokiem utkwionym w rzekę. – Wiem to i wiem wiele innych rzeczy. Znam nastrój i sposób, w jaki to wszystko działa. Wiem, że temu osobnikowi udało się przekonać wszystkich, że jest kimś nieuleczalnie pospolitym i komicznym. Wiem, że nie można wszcząć postępowania przeciwko komuś pospolitemu i niegroźnemu. Gdybym powiedział Hoggsowi lub Halkettowi, że stary Jink jest zabójcą, prawie umarliby ze śmiechu na moich oczach. Nie twierdzę, że ich śmiech jest całkowicie niewinny, choć na swój sposób jest autentyczny. Potrzebują starego Jinka i nie mogliby się bez niego obejść. Nie twierdzę, że sam jestem całkowicie niewinny. Lubię Hoggsa i nie chcę, żeby znalazł się na bruku, a byłoby po nim, gdyby Jink nie mógł zapłacić za swój tytuł szlachecki. Mówię panu, w ostatnich wyborach byli piekielnie blisko przegranej. Jednak jedynym prawdziwym powodem jest fakt, że to niemożliwe. Nikt by w to nie uwierzył. To nie pasuje do obrazu. Ten przekrzywiony kurek na dachu zawsze zamieniłby to w żart.
— Nie wydaje się panu, że to haniebne? – zapytał cicho March.
— Wiele mi się wydaje – odpowiedział Fisher. – Nie sądzę, aby gatunek ludzki dużo stracił, jeśli kiedyś uda się wam posłać całą tę gmatwaninę do wszystkich diabłów za pomocą dynamitu. Proszę jednak nie osądzać mnie zbyt surowo tylko dlatego, że wiem, czym są wyższe sfery. Dlatego właśnie spędzam swój czas beztrosko, zajmując się takimi sprawami, jak śmierdzące ryby.
Umilkł i usadowił się z powrotem nad strumieniem, po czym dodał:
— Mówiłem już panu, że wypuszczam wielkie ryby.