Czego nie pamiętamy. Pieszo śladami ucieczki ojca - Christiane Hoffman - ebook

Czego nie pamiętamy. Pieszo śladami ucieczki ojca ebook

Christiane Hoffman

4,3

Opis

Christiane Hoffmann (ur. 1967) – niemiecka dziennikarka, córka dwójki uchodźców. Dorastała w Wedel w Szlezwiku-Holsztynie, gdzie trafiła rodzina jej ojca, która od XIII wieku do stycznia 1945 mieszkała we wsi Rosenthal na Dolnym Śląsku (dziś Różyna w województwie opolskim). Rodzina jej matki pochodziła z Prus Wschodnich. Studiowała slawistykę, historię i dziennikarstwo. W latach 1999–2012 publikowała w dzienniku „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (jako korespondentka zagraniczna między innymi w Moskwie i Teheranie). W latach 2013–19 pracowała w tygodniku „Der Spiegel”. Od 2022 roku jest zastępczynią rzecznika rządu federalnego Niemiec. Mieszka w Berlinie. Jej wydana w 2022 roku książka "Alles, was wir nicht erinnern"  stała się w Niemczech bestsellerem.

 

W styczniu 2020, półtora roku po śmierci swojego ojca, Christiane Hoffmann postanawia przebyć pieszo drogę jego ucieczki przed Armią Czerwoną zimą 1945 z rodzinnej wsi Rosenthal (dziś Różyna) na Dolnym Śląsku do miejscowości Křižovatka w dzisiejszych Czechach. Przemierza niemal 550 kilometrów na zachód. Idąc szlakiem 9-letniego wówczas ojca i jego bliskich, stawia pytania o piętno, które historia odcisnęła na życiu jej rodziny i innych wypędzonych Niemców, o niemiecką pamięć, winę i odpowiedzialność, a także o doświadczenie Polaków, którzy trafili na te tereny. 

 

Relacja Hoffmann jest znakomitą „opowieścią drogi”, esejem o niemieckim zmaganiu się z przeszłością, jak i rozmową z nami mieszkającymi w „poniemieckim” pejzażu. Adam Krzemiński, „Polityka”

 

Ta książka to głęboko poruszający reportaż literacki o poszukiwaniu domu. Nie mam na myśli geograficznego miejsca, lecz symboliczne schronienie, łączące przeszłość z teraźniejszością, pozwalające kolejnym pokoleniom wybiegać w przyszłość wolną od winy, utraty i rozpaczy

przodków. Autorka buduje swój dom w podróży śladami zmarłego ojca – ze strzępów opowieści i tego, co nigdy nie zostało wypowiedziane, ze spotkań z ludźmi i z krajobrazem, ze wspomnień i tego, co zapomniane. Piękną narrację Hoffmann przenika palące pragnienie zrozumienia. Ta radykalna hermeneutyka wątpienia, podejrzeń i zachwytów przynosi tekst, który może być lekturą dla każdego, kto nadal szuka swojego miejsca w rodzinnej historii.

Joanna Bator

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hanka_Ant

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe spojrzenie na przeszłość z niemieckiej perspektywy. Autorka empatycznie patrzy też na polski stosunek do historii, szuka punktów wspólnych, próbuje zrozumieć, co nas łączy, a co dzieli. Nie podważa niemieckiej odpowiedzialności za wojnę, skupia się na doświadczeniu pojedynczych ludzi, i Niemców, i Polaków wypędzonych z Kresów. Prawdziwa opowieść drogi, dobrze się czyta i daje do myślenia.
10

Popularność




Tytuł oryginału: Christiane Hoffmann, Alles, was wir nicht erinnern. Zu Fuß auf dem Fluchtweg meines Vaters

Copyright © Verlag C.H.Beck oHG, München 2022

Copyright for the Polish edition © Fundacja Ośrodka KARTA, 2024

Copyright for the Polish translation © Ewa Czerwiakowska, 2024

REDAKCJA Hanna Antos, Małgorzata SopyłoWSPÓŁPRACA Alicja Rosenau

OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKIFot. Mateusz Kaniewski

TŁUMACZENIE DOFINANSOWANE PRZEZFund for Central & East European Book Projects, Amsterdam

Przekład książki został dofinansowany przez Goethe-Institut

Fundacja Ośrodka KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

KONTAKT DO [email protected]

[email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWAksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-66707-98-6

1

A módlcie się, żeby ucieczka wasza nie wypadła w zimie.

Mt 24,20

Ucieczka jest ostatnimi najbardziej radykalnym rozwiązaniem,jakie można podjąć w życiu.

Aleida Assmann

Wyruszam około ósmej rano. Po kilku krokach wieś mam za sobą, domy szare lub kolorowe, domy opuszczone i te, w których mieszka tylko samotna stara kobieta, domy młodych rodzin, stodoły o zapadających się dachach i jasną wieżę kościoła. Wieś zostaje z tyłu, jak już nieraz bywało, cicha, pokorna i pełna miłosierdzia wobec ludzi, którzy muszą to miejsce porzucić.

Kamienny anioł błogosławi mnie na drogę, dwunożna tablica drogowa jakby chciała mi skinąć, wykrzywia w uśmiechu swoje czerwone usta, Różyna, nazwa wsi, przekreślona na ukos od lewego dolnego rogu do górnego po prawej. A potem jestem już sama na szosie i dopada mnie wiatr.

Ponad rozległą ziemią chmury leżą jak szara pikowana kołdra, tylko na horyzoncie, gdzie szczyty Karkonoszy dotykają nieba, jaśnieje niebieskawe pasemko. Olchy wzdłuż szosy chylą się na południe, jemioła na ich nagich gałęziach wygląda jak zwęglone ozdoby na choinkę.

Jest ciepło, jak na koniec stycznia.

Kiedy wy wtedy ruszaliście w drogę, szosę w kierunku Lossen pokrywał głęboki śnieg, był mróz, pewnie ze 20 stopni mniej niż teraz. Musiało już być ciemno, po południu, około piątej. Z tyłu słyszeliście ostrzał sowieckiej artylerii przez Odrę – to Ruscy, jak zawsze mówiłeś.

Już kilka dni wcześniej rozpoczęło się dudnienie zza Odry. Wojna podchodziła do wioski z hukiem, coraz głośniej grzmiało zza rzeki, wojna szła jak wielkie zwierzę, jak smok, który szalał na drugim brzegu, powstrzymywany jedynie wąskim pasem wody. Poprzedniego dnia Wehrmacht wysadził w powietrze mosty.

Jak usłyszeliśmy, że Ruscy strzelają przez Odrę… – to jedno z twoich zdań. Poza tym nie zapamiętałeś prawie nic więcej.

Wcześnie zaczęłam zadawać pytania, jeszcze jako dziecko, ale już wówczas minęły ponad trzy dekady od tamtego dnia i twoja pamięć była jak zakrzepła krew na starej ranie. Twarda skorupa przykrywała wszystko, co się wydarzyło, zawsze takimi samymi zdaniami. Pytałam i pytałam, ale ty opowiadałeś ciągle tę samą historię: jak opuszczając w pośpiechu dom, zapomnieliście zabrać górę twojego marynarskiego ubranka – białą bluzę z granatowym kołnierzem, odświętny strój na śląskiej wsi. Ubranko było nowe, miałeś dziewięć lat, dostałeś je na Boże Narodzenie i jeszcze ani razu nie założyłeś, leżało – jak mówiłeś – w stołowym pokoju pod choinką.

Marynarskie ubranko, Ruscy, Odra – niczego więcej nie można się było od ciebie dowiedzieć, ale ja od tego czasu dużo przeczytałam, rozmawiałam z innymi, poskładałam skrawki i ułożyłam sobie obraz tamtego 22 stycznia 1945. To był poniedziałek.

Wiem teraz więcej niż ty, wiem, że już dwa dni wcześniej, w sobotę wieczorem, pojawili się we wsi żołnierze Wehrmachtu – zmotoryzowana kolumna, która zakwaterowała się w gospodarstwach wzdłuż wiejskiej ulicy. Wy, chłopcy, zjeżdżaliście właśnie z górki przy kościele i przybiegliście, żeby na sankach zawieźć do kwater ciężkie żołnierskie tornistry.

W niedzielę dudnienie się wzmogło, po mszy dorośli stali w grupkach na zaśnieżonej drodze. Zatroskane rozmowy: trzeba będzie uciekać? Strach zakradał się do chłopskich izb, w których kobiety nocami opłakiwały poległych mężów i modliły się za zaginionych synów.

Kiedy w poniedziałek rano kolumna Wehrmachtu w popłochu opuściła wieś, wszystkich ogarnął niepokój. Scholzowie spakowali się poprzedniego dnia i chcieli zaraz ruszać, ale Schütz, wójt i partyjniak, stanął na drodze wyjazdowej z pistoletem gotowym do strzału i nikomu nie pozwalał przejechać. Dopiero po południu, około czwartej, nadszedł rozkaz opuszczenia wsi w ciągu godziny. Schütz zaczął biegać od zagrody do zagrody i ogłaszał nowinę.

Twoja matka nie zaczęła nawet na dobre pakować najpotrzebniejszych rzeczy, dwoiła się i troiła, upychała bieliznę i pościel w worki na zboże, owies dla koni wsypała do jakiegoś pudła. Ludzie chwytali, co im wpadło w ręce: wędzoną szynkę z ostatniego świniobicia, trochę narzędzi, trochę biżuterii. Kto nie miał swojego wozu, błagał innego gospodarza o zabranie dobytku na jego pojazd.

Twoja matka wyprowadziła ze stajni konie. Gniady poszedł kilka tygodni wcześniej razem z twoim ojcem, kiedy zaciągnęli go do Volkssturmu. Opowiadałeś, że w zagrodzie zostały tylko dwa konie: jeden kulawy i jeden młody, który jeszcze nigdy nie szedł w zaprzęgu. Matce nie udało się ich zaprząc. Marynarskie ubranko, Ruscy, Odra, konie.

Coraz głośniej grzmiały działa, przed wsią smok stanął dęba, ział ogniem, poganiając ludzi do pospiesznej bieganiny, w powietrzu szumiało, ziemia się trzęsła, wokół domów ze wszystkich stron padały pociski i wyrywały kratery w zmarzniętej glebie. Panika ogarnęła też zwierzęta, krowy ryczały, psy szczekały i szarpały się na łańcuchach. Służące pobiegły jeszcze raz do obór i chlewów, napełniły koryta paszą, sypnęły kurom ziarna na trzy dni; na dłużej nie opuszczacie wsi – tak wam powiedziano. Mieliście tylko na krótko ewakuować się ze strefy ostrzału.

Zmierzchało. Sąsiad pomógł zaprząc konie. Twoja matka usadowiła na wozie swoją teściową i wuja, który kulał jak wasz koń. Kulawy wuj, kulawy koń – obu określaliście tym samym słowem. Ty miałeś iść pieszo.

I w tym pośpiechu, w tym gorączkowym łapaniu rzeczy pośród huku dział i ognistym podmuchu, tak wyszło, że zabraliście tylko połowę marynarskiego ubranka. Bluza została i wpadła w ręce Ruskich, a może później nosił ją jakiś polski chłopiec, w każdym razie dla ciebie zaginęła na zawsze.

Marynarskie ubranko, Ruscy, Odra, konie. W tych powtarzanych zdaniach słyszałam nie ciebie, lecz innych, to były zawsze obce, martwe słowa, przez które moje pytania nie mogły się przebić. Ale chciałam zawsze od nowa słuchać twojej opowieści o tej chwili, kiedy ruszacie, o tej chwili, która wszystko zmieniła i wszystko określiła niczym scena z prapoczątków naszej rodzinnej historii. Marynarskie ubranko, Ruscy, Odra, konie. Teraz ja zamiast ciebie będę o tym pamiętać. Wiem już więcej niż ty, ale ciągle jeszcze chciałabym cię o coś zapytać, nawet teraz, kiedy jest to już niemożliwe.

Przed odwiedzinami u ciebie musiałam zakładać ochronne ubranie. Leżało na regale w przedsionku pokoju pacjenta, obok rurek i jednorazowych strzykawek, było bladożółte, w kolorze wodnistego śluzu z nosa. Pielęgniarka pomagała mi je zakładać, wiązać u góry na karku i na plecach – jak operacyjny fartuch. Ubranie było jednorazowe. Po wyjściu z twojego pokoju trzeba było wrzucić je do dużego pojemnika na śmieci w kącie. Pewnego razu zapomniałam je zdjąć. Na korytarzu pielęgniarka zwróciła mi zaraz uwagę.

Maseczka na usta z gumką naciągniętą wokół głowy przykrywała też nos, na górnej krawędzi miała drut, który można było dopasować do jego kształtu, aby lepiej chroniła. Nie znałam czegoś takiego, wówczas, półtora roku przed pandemią. Najgorsze były gumowe rękawiczki. Dobrze było z tobą rozmawiać, ale ja przychodziłam, żeby potrzymać cię za rękę.

Pierwszego dnia przestrzegałam zasad. Tak mnie nauczyliście. Teraz żałuję, żałuję tych wielu godzin, kiedy mogłabym cię dotykać. Jeszcze jedna utracona szansa.

Dopóki żyła babcia, wieczorami dorośli siadywali czasem u niej przy kuchennym stole – ty i mama, twój brat Manfred z żoną, babcia, jej bracia i ich synowie, którzy często przyjeżdżali w odwiedziny. Papierosowy dym mieszał się z zapachem sera z kanapek, przez druciany abażur lampy, na który mama naciągnęła brązowy materiał w kwiatki, padało przytłumione światło.

Pod stołem było prawie ciemno. Tam bawiliśmy się my, dzieci. Z fascynacją pomieszaną z obrzydzeniem porównywaliśmy owłosienie nóg dorosłych, widoczne między skarpetką i nogawką spodni – pojedyncze kosmyki na twoich nogach, gęstą szczecinę u twojego brata Manfreda. Bose stopy babci tkwiły w pantoflach, łydki miała żylaste, usiane bliznami i siniakami, które chyba nigdy nie znikały. Rolowaliśmy brzegi twoich skarpetek w górę i w dół, zwijając ściągacze w miękkie rulony. Nie mieliśmy odwagi, żeby zrobić to samo u Manfreda.

Były to miłe, czasem ponure wieczory. W mieszkaniu babci wszystko miało nieokreślony ciemny kolor – od zasłon na oknach po pantofle, podobnie proste meble, na które babcia i dziadek mogli sobie pozwolić pod koniec lat 50., kiedy wreszcie dostali własne mieszkanie od „Nowej Ojczyzny”.

Graliście w skata i politykowaliście. Rozmowy najczęściej zaczynały się od aktualnych wydarzeń, podatków, polityki Willy’ego Brandta, potem schodziło na czasy nazizmu i wojnę, na to, co przecież też kiedyś trzeba powiedzieć. Że nie wszystko było takie złe. Autostrady i praca dla każdego. Że hitlerowskie Niemcy, czy to się komuś podoba, czy nie, ostatecznie uratowały Europę przed komunizmem. I że zbombardowanie Drezna naprawdę nie było potrzebne. I kiedy wszystko to zostało powiedziane i ustalone, kiedy już wyliczono wszystkie doznane krzywdy, atmosfera rozmowy łagodniała, zapalczywość ustępowała nostalgii, nadchodził czas wspomnień z ojczyzny, ze stron rodzinnych.

Na górze przy stole rodzina wzdychała. My, pod stołem, staraliśmy się być cichutko, bo zdarzało się, że właśnie w takich nostalgicznych momentach twój brat Manfred nagle wybuchał. Głośny śmiech spod stołu lub schowany przez nas pantofel mogły sprowokować go do nieoczekiwanej i bolesnej dla nas reakcji. Ty zwykle siedziałeś w milczeniu. Na górze przy stole wspominano ojczyznę, a wspomnienie to brzmiało jak ciężka, powolna melodia, jak chór niewolników z opery Nabucco, który, jak wiedziałam, był ulubioną kompozycją dziadka, twojego ojca, podczas gdy twoja matka wolała Nad pięknym modrym Dunajem.

Pocztówka „Pozdrowienia z Rosenthalu, powiat Brieg”. W lewym górnym rogu: gospoda i towary kolonialne Atzlera, placówka pocztowa, w prawym: część wsi. Na dole z lewej kościół, z prawej majątek LichtenWszystkie zdjęcia pochodzą ze zbiorów autorki

Dla mnie ojczyzna była brzmieniem piosenki Utknęliśmy pod Madagaskarem. „Ahoj, koledzy”, i w tym miejscu ponurą realność dżumy i zepsutej wody z piosenki przysłaniała miarowa, prawie pogodna melodia refrenu: „Hej, gdy na pokładzie harmonia nam gra”. I wtedy marynarze cichli w zadumie, a ich tęsknota za ojczyzną mimo zagubienia na dalekich morzach miała w sobie nutę pociechy, „bo przecież każdy tęskni do swoich stron i chce je znowu zobaczyć”. Właśnie tak było z wami.

Skłonność do sentymentalizmu mam po tobie.

Na górze przy stole rodzina wzdychała. My, pod stołem, bawiliśmy się w jeńców lub marynarzy. I tak poznawaliśmy ojczyznę jako coś utraconego na zawsze, znanego tylko naszym przodkom, coś, czego my sami nigdy nie mieliśmy i mieć nie będziemy. Ojczyzna była krainą tęsknoty, rajem, z którego zostaliśmy na zawsze wygnani. Jej nazwa też pasowała. Ojczyzna miała nazwę jak z bajki. Wyobrażaliśmy sobie jej piękno: zaczarowane miejsce nad rzeką, dolina pośród łagodnych wzgórz i rozległych pól, porośnięta różami. Bo ojczyzna nazywała się Rosenthal, czyli Różana Dolina.

Latem po twojej śmierci jadę do Rosenthalu, do nadodrzańskiej wsi, która teraz nazywa się Różyna.

‒ Po co tam jedziesz? ‒ pyta moja nauczycielka polskiego. ‒ To mała wioseczka.

Przed wyjazdem szukam w Google’u paru słów po polsku; kto wie, czy potem będę miała wi-fi. Urszula zaraziła mnie swoimi wątpliwościami: A gdzie będziesz spała? W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. W Rosenthalu.

– Weź śpiwór – mówi Urszula.

Pakuję do bagażnika namiot i izomatę, może rozbiję się za cmentarzem, biorę też rolkę papieru toaletowego. Mieten – wynająć, Badezimmer – łazienka i Steckdose – gniazdo, dopiero potem dowiem się, że wszyscy mówią: gniazdko. Kurs złotego, mniej więcej jeden do czterech, aplikacja pogodowa. Ma być gorąco. Cały tydzień.

– Weź coś do jedzenia – radzi mi przyjaciółka. Ale tu jestem pewna, że nie ma takiej potrzeby. Wystarczająco dobrze znam Wschód.

Wyruszam. Dokąd jadę? Jadę do Polski. Jadę na Śląsk, ale co to jest Śląsk? Prowincja, kraina, zaginione królestwo, jadę do kraju ojca. Ojciec pochodził z kraju, którego już nie ma. Jestem Ślązaczką; jestem Ślązaczką? Moi przodkowie byli Ślązakami.

Dorastałam w miasteczku Wedel pod Hamburgiem, mieszkałam tam prawie dwa dziesięciolecia, tak długo jak już nigdy potem w jednym miejscu, ale Wedel nigdy nie stał się moją ojczyzną. Ojczyzna to był Rosenthal, ojczyzny nie było. Rosenthal istniał jako odległy punkt zbiegu gdzieś na horyzoncie mojego zachodnioniemieckiego życia. I kiedy ktoś mnie pytał, skąd pochodzę, odpowiadałam: z Wedel, ale zawsze wydawało mi się, że to tylko połowa prawdy.

Jadę na wschód. Na autostradzie za Cottbus na tablicach są tylko pojedyncze nazwy miejscowości z odległością w kilometrach. Długo, długo nic, aż wreszcie pojawia się Wrocław. Niewielki ruch, od czasu do czasu wyprzedzam zielone flixbusy, Berlin‒Wrocław 21 euro, poza tym jestem prawie sama na drodze wśród lasów. Kilometr za kilometrem tylko las, tutaj zaczyna się Wschód, gigantyczna ziemia niczyja, przedsmak Syberii.

W Polsce mało kto trzyma się ograniczeń prędkości. Ludzie jeżdżą, jak się da. Jest mi to na rękę. Mknę w stronę Rosenthalu. Pędem przekraczam granicę w miejscu, gdzie kiedyś godzinami czekaliśmy na kontrolę, siedząc cicho jak myszy pod miotłą, nie wolno było śmiać się ani rozmawiać, żeby nie podpaść, małomówni mundurowi, ostre polecenia, opuszczanie szyby, pośpiech, tłumaczenia, gdy się zacinała, surowy wzrok omiatający wnętrze auta, dziwaczne stemple w moim dziecięcym paszporcie, zdenerwowanie mamy, gorliwe wypełnianie poleceń, uczucie podległości.

Teraz jadę bez przystawania, przeciwnie, dociskam pedał gazu, pospiesznie mijam na granicy odrapane budynki, a że jestem w Polsce, orientuję się dopiero wtedy, jak gładki niemiecki asfalt ustępuje betonowym płytom z szerokimi szparami, tudum, tudum, tudum, aż zaczyna mnie boleć głowa.

Moja pierwsza rozmowa kwalifikacyjna w redakcji, duże biuro niedaleko Dworca Głównego we Frankfurcie, wydawca w ciemnozielonym wełnianym swetrze.

– Była pani kiedyś w Stanach?

Jeszcze nigdy nie byłam w Stanach. Niemka z Zachodu, pod trzydziestkę, która jeszcze nigdy nie była w Nowym Jorku. Byłam już w Leningradzie i Moskwie, Kijowie i Lwowie, w Rydze, Tallinie i Tartu. Byłam w Ałtaju i Biszkeku, i na Krymie. Byłam w Barnaule.

‒ Zna pan Barnauł? To zachodnia Syberia, wtedy mieszkało tam jeszcze trochę Niemców nadwołżańskich, czyste wioski z domami wzdłuż drogi, tak zwane ulicówki, jak Rosenthal.

Nie byłam nigdy w Nowym Jorku i nawet tego nie żałowałam. Stany mogą zaczekać, pozostaną, jakie są, nie kryją w sobie żadnej tajemnicy. Tak wtedy myślałam. Ale potem, przed wielkim biurkiem we Frankfurcie, wyglądało to jak deficyt. Jak miałabym zostać redaktorką, specjalistką od polityki zagranicznej, skoro jeszcze nigdy nie byłam w Stanach?

‒ A więc jest pani ‒ powiedział wydawca ‒ człowiekiem Wschodu.

Człowiek Wschodu. Nikt z moich przodków, ani ze strony ojca, ani ze strony matki, nie urodził się tak naprawdę na zachód od Odry. Rodzice, czworo dziadków, ośmioro pradziadków – sami ludzie Wschodu: Danzig, Elbing, Königsberg, Heubude, Trunz i jeszcze jakieś majątki na Pomorzu, to linia matki, a ze strony ojca – Rosenthal, który leżał, no tak, półtora kilometra na zachód od Odry. Żadna miejscowość z historii naszej rodziny nie należy dzisiaj do Niemiec. Dokąd więc miałoby kierować się moje spojrzenie, jeśli nie na Wschód?

Tylko Polskę długo omijałam. W końcu wybrałam się kiedyś do Nowego Jorku. I podróżowałam coraz dalej na wschód, nad Wołgę i Amur, do Mińska i Kaługi, Irkucka i Chabarowska, nad Morze Białe, nad Morze Czarne, nad Bajkał, na Ural, w góry Tienszan i na Kaukaz, do Czeczenii, tam też były wsie ulicówki. Tylko do Polski nie jeździłam.

Trzy wizyty w Rosenthalu nie liczyły się, to nie była Polska, to była ojczyzna, wioska za siedmioma górami, miejsce bez geografii.

Około piątej konwój uchodźców rusza, prawie pięćdziesiąt zaprzęgów, trzy z nich ciągną woły, blisko trzystu mieszkańców, najstarszy pod dziewięćdziesiątkę, najmłodszy to kilkudniowe niemowlę. Zostaje garstka starych ludzi, którzy wolą umrzeć w domu niż uciekać. Trzystu mieszkańców, niespełna połowa rosenthalczyków, pozostali, mężczyźni i chłopcy w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat, są na wojnie, tak jak Manfred i Gotthard, twoi starsi bracia, i twój ojciec.

Manfred, rocznik 1925, chodził do gimnazjum w powiatowym Briegu, latem 1943 zdał przyspieszoną maturę, przez krótki czas działał jako standortführer1Hitlerjugend w wioskach Lossen, Jeschen, Jägerndorf, Koppen, Schwanowitz, Schönau, Pramsen, Frohnau i Rosenthal, a potem na ochotnika zgłosił się do marynarki. W kwietniu był w Rosenthalu po raz ostatni, na pierwszym i jedynym urlopie. W gospodzie Fuhrmanna poukładali na beczkach długie deski i wyświetlali film Reitet für Deutschland2 z Willym Birglem. Od tamtego czasu minęło dziewięć miesięcy.

Teraz Manfred jest w Gotenhafen. I kiedy na placu ćwiczeń ogłaszają, że potrzebni są ochotnicy do małych jednostek bojowych marynarki wojennej, występuje z szeregu, bo ma dosyć musztry i nie może znieść myśli, że jego młodszy brat jest już na froncie. Manfred odbywa przeszkolenie ‒ z jednoosobowej łodzi podwodnej ma umieszczać ładunki wybuchowe na wrogich okrętach, takiej akcji nie da się przeżyć, to misja straceńców, głęboko w morskich otchłaniach.

Twój ojciec, rocznik 1898, w połowie stycznia otrzymał powołanie do Volkssturmu, wcześniej walczył już w czasie I wojny światowej na zachodnim froncie, ale to co innego, był bardzo młody, skończył akurat siedemnaście lat, a na Śląsk tamta wojna nigdy nie dotarła.

Owego poniedziałku 22 stycznia 1945, kiedy Armia Czerwona pod Rosenthalem dociera nad Odrę, a twoja matka bezskutecznie usiłuje zaprząc konie, twój ojciec siedzi na wartowni w Breslau i pisze do was list. Nadawca: Volkssturmmann Herbert Hoffmann, Festungsbatterie 3049, Leuthenkaserne, Breslau. Do pani Olgi Hoffmann, Rosenthal, powiat Brieg.

„Kochana Mamulko, kochany Adolfie!”

Adolf to ty.

To długi list, zwłaszcza jak na chłopa, wygląda, jakby pisał go marynarz, pełen tęsknoty za domem i za życiem, które właśnie zostawił za sobą.

„O sobie mogę tylko tyle donieść, że o dobrym samopoczuciu nie ma mowy, bo nigdzie nie jest tak dobrze jak w domu. W tym wieku wojsko nie sprawia już żadnej przyjemności”.

Z pięćdziesiątką na karku twój ojciec czuje się naprawdę stary, przez ponad trzydzieści lat pracował od świtu do nocy, spłacił długi gospodarstwa, wydzierżawił nową ziemię. Cieszy się, że gospodarkę przejmie Gotthard, średni syn, który w sierpniu skończył siedemnaście lat, jedyny rolnik spośród trzech braci. Ale Gotthard jest od jesieni w Volkssturmie i ma bronić linii Odry.

To list pełen troski o synów na froncie.

„Myślami stale jestem przy Was i przy chłopcach”.

Pełen troski o gospodarstwo, o żonę, list pełen złych przeczuć.

„Myślę cały czas, że nie będziecie musieli opuszczać domu. Ale jeżeli będzie taka konieczność, to trzeba iść”.

Poprzedniego dnia gauleiter Hanke ogłosił Breslau twierdzą. Setki tysięcy kobiet i dzieci muszą opuścić miasto, wypędzają je w śnieżną zawieruchę. Wojna jeszcze nie dotarła do Breslau, ale kiedy Herbert o trzeciej nad ranem siedzi na wartowni i pisze list, smok podniósł już łapę. Smok porwie Herberta, zniszczy mu życie i dopiero po wielu latach wypuści ze swoich szponów, na wpół żywego, na drugim końcu Niemiec.

Twój ojciec straci kontrolę nad swoim życiem, będzie posłuszny rozkazom, niemieckim i sowieckim, wojna i niewola zadecydują o jego losie na całe lata. Nigdy już nie wróci do Rosenthalu i nigdy nie postawi nogi w swoim gospodarstwie. Jego matka, brat i jeden z synów nie przeżyją wojny, a żonę zobaczy dopiero po wielu latach, kiedy już wszystko utraci i nic nie będzie tak, jak było.

Tego wszystkiego nie wie, ale przeczuwa zbliżające się nieszczęście, przeczuwa, że to, „co jeszcze osiem dni temu miało wielkie znaczenie, teraz usuwa się w cień”.

„Nie wolno poddawać się zwątpieniu, w Bogu trzeba pokładać ufność, a wtedy można znieść nawet najgorsze”.

To do ciebie, „naszego kochanego Adolfa”, odnoszą się najbardziej czułe linijki.

„Ciągle mam przed oczami, jak odrabia lekcje, jak rozrabia na dworze, aż w spodniach robi dziury, a wieczorem znika w łóżku taty. Przeczytał już do końca książkę o marynarzach?”

To list cichy, dotykający tego, co bliskie, trzymający się spraw małych, nadziei na pocztę, może odwiedziny – dwójką albo dwunastką musiałaby dojechać do stacji końcowej, wyjaśnia żonie – i jeszcze pozdrowienia dla znajomych i krewnych we wsi, życzenia, by wszystko nie okazało się tak straszne, jak przeczuwa.

„Kiedyś wszystko się znowu odmieni i będziemy mogli spokojnie wrócić do pracy”.

I na końcu ta formuła: „Wszystko zrobione, wszystko dobrze”.

Brzmi to jak zaklęcie, bo nic nie jest dobrze, ale może to tajne przesłanie dla żony, może kładąc się spać po szesnastu, osiemnastu godzinach pracy w Rosenthalu w zagrodzie i w polu, szeptali do siebie: wszystko zrobione, wszystko dobrze.

Ów poniedziałek, 22 stycznia 1945, wszystko zmienia. Długo będzie określał nasz los, przez dziesięciolecia i pokolenia; zmienił twoje życie, wasze życie, moje i moich dzieci. Potem naszej rodzinie przez wiele lat brakuje gruntu pod nogami.

Bo także moje dzieciństwo ma ciemne, muliste dno, niczym bagno, w którym łatwo można ugrzęznąć, trzeba więc bardzo uważać i poruszać się tylko po oznakowanych ścieżkach, zawsze wracać do domu przed zapadnięciem zmroku i nie wpatrywać się zbyt intensywnie w tę czerń, bo może człowieka wciągnąć. To pewność, że z dnia na dzień, z godziny na godzinę, między szesnastą a siedemnastą można utracić wszystko, dom i zagrodę, synów, braci, rodziców, ojczyznę, a nawet pamięć.

Kiedy konwój mija wasze gospodarstwo, ostatnie przed polami, włączacie się do szeregu. Mówi się, że na krótko opuszczacie teren ostrzału, tylko na parę dni, aż sytuacja się uspokoi. Nie wszyscy w to wierzą, ale tylko niewielu czuje, że to pożegnanie na zawsze. Może wcale nie zapomnieliście o twoim marynarskim ubranku, może go po prostu nie zabraliście, wierząc, że za kilka dni będziecie z powrotem. Ale może jednak macie jakieś przeczucie? Od kiedy? Od momentu, kiedy dwa dni temu we wsi pojawili się pierwsi żołnierze Wehrmachtu? Od tygodnia? Miesiąca? Boicie się? I kiedy zaczęliście się bać? Można bać się czegoś niewyobrażalnego?

A my, czy my się boimy?

Rosenthal, prawdopodobnie 1943 rok. Ojciec autorki ze swoim ojcem Herbertem Hoffmannem

Kiedy u babci pod stołem robiło się już duszno, wychodziliśmy stamtąd i stawaliśmy obok dorosłych. Potem, skubiąc niebieskawy laminat odłażący od płyty pilśniowej kuchennego stołu, próbowaliśmy wydobyć z rozmów o ojczyźnie coś ciekawego, namacalnego. Ile było świń i krów w zagrodzie albo czy zimą można było na wiejskim stawku jeździć na łyżwach. Interesowały nas inne rzeczy niż to, co wśród westchnień wspominali dorośli. Zresztą babcia i tak wolała milczeć. Tylko twój brat Manfred wpadał czasem w gawędziarski ton. Stawek rzeczywiście co roku zamarzał, ale nikt nie miał łyżew. Manfred opowiadał o domu, domu głównym i wycugu3, który wybudował twój ojciec i w którym mieszkał okulały wuj Walter; opowiadał o stołowym pokoju, używanym tylko w dni świąteczne, i o tym, jak ciężko pracowali wasi rodzice.

Jednak kiedy chcieliśmy się dowiedzieć, jakie imiona miały konie i jak wabił się pies na podwórzu, dorośli zaczynali rozmawiać o innych mieszkańcach wsi, ludziach, których nigdy nie widzieliśmy: kto z kim dokąd uciekał, kto gdzie kogo zostawił i stracił z oczu, kto zginął w trakcie ucieczki, a kto pozostał w Rosenthalu.

Tuż za granicą szukam w samochodowym radiu polskiej rozgłośni, chcę sprawdzić, co dały mi ostatnie miesiące z Urszulą, moją nauczycielką polskiego. Efekt jest raczej mizerny. Przeskakuję stacje w poszukiwaniu audycji, którą mogłabym zrozumieć. Jeśli trafiam na muzykę, kręcę dalej, nie chcę ani polskich szlagierów, ani The Final Countdown. Nie do końca rozumiem, o co chodzi, ale jestem w stanie odróżnić prognozę pogody od informacji drogowych albo kazania w Radiu Maryja. Rozumiem: korek na A4 w kierunku Wrocławia, ale czyż nie jestem właśnie na A4 w kierunku Wrocławia? Reklamy też można rozpoznać po intonacji, tylko co reklamują? Ból głowy narasta, chociaż już skończyły się betonowe płyty ‒ korek na pasie w przeciwnym kierunku, gorąco i duszno, co parę kilometrów wielkie tablice pokazują temperaturę powietrza, 32 stopnie, i temperaturę asfaltu, 52. Kto chce wiedzieć, jak gorący jest asfalt?

Krótko przed Wrocławiem triumf. Wjeżdżam w korek, co wprawia mnie w euforię ‒ a więc jednak rozumiem po polsku. I kiedy wreszcie można jechać dalej, z tego entuzjazmu biorę zły zjazd i ląduję w korku po przeciwnej stronie.

Z oddalenia Rosenthal to ojczyzna, wieś jak z książki dla dzieci, wtulona w krajobraz pod wysokim niebem, pośród zieleni lśni biała wieża kościoła, mocna, kwadratowa, stoi na straży domów i stodół, pokrytych brązową i czerwoną dachówką, jej blaszany czubek połyskuje jak halabarda gotowa odeprzeć każde zbliżające się zagrożenie. Wszystko jak być powinno. Korzenie dębów sięgają głęboko, krajobraz przyjazny, rozległy, lekko pofałdowany, kraina taka, jakich chciałoby się mieć rodziców, opiekuńcza i życzliwa.

Rosenthal. Ta nazwa to zagadka, nie ma tu doliny, pola uprawne ciągną się płasko w dół ku brzegom Odry i Nysy. Tak naprawdę Rosenthal leży na lekkim wzniesieniu. Zagadką tą zajmowali się mieszkańcy od stuleci i stworzyli kilka teorii. Nazwa pochodzi rzekomo od słowa Rodeland, karczowisko, gdyż okolica była gęsto zalesiona, kiedy w 1238 roku joannici z Lossen zakładali wieś, kolonizując te ziemie. Inni twierdzą, że dyliżansy pocztowe zmieniały tu konie, dlatego miejscowość zyskała miano Ruhstall, stajnia na popas, po śląsku rustl. Pewne jest, że potocznie mówiono o niej Kucherustl, gdyż panował tu obyczaj szczodrego częstowania ciastem, czyli Kuchen, całej wsi przy okazji ważnych uroczystości, jak choćby wesela. Podobno wypiekano tu najlepszy na całym Dolnym Śląsku kołacz z makiem, ale może Rosenthal nie jest jedyną wsią konkurującą o takie pierwszeństwo.

Po upadku komunizmu mieszkańcy sporo zrobili, by wieś zasługiwała na swoją nazwę. Obsadzili ją różami; urosły do wysokości człowieka i kwitną we wszystkich ogródkach, białe, czerwone, żółte, herbaciane. Płoty ogrodowe ozdabia kute w żelazie różane kwiecie, a kamienny anioł u wjazdu do wsi trzyma w ręku róże z plastiku.

Około piątej po południu dojeżdżam do wsi, zostawiam auto przy gliniance i idę do gospodarstwa. Diana siedzi z synami pod drewnianą altaną, w miejscu, gdzie kiedyś był murowany gnojownik.

Po wybudowaniu wycugu dziadek chciał przenieść gnojownik ze środka podwórza za stodołę, ale już nie zdążył. Przez kolejne dziesięciolecia gnojownik pozostawał w tym samym miejscu. Dopiero po upadku komunizmu zniknął i gdy po przełomie tysiącleci przyjechaliśmy tutaj znowu, stał w tym miejscu biały baldachim ogrodowy, jak wszędzie wówczas, cała Europa Środkowa wyglądała jak obozowisko białych baldachimów. Siedzieli pod nim Jan i Jadwiga i popijali kawę, czekając na nas. Teraz stoi tam drewniany dach na mocnych słupkach, pod nim jest murowany grill, a na belce wisi huśtawka.

‒ Czego pani tutaj szuka? ‒ pyta Diana zza płotu.

Pies szczeka i podskakuje, a chłopczyk na jej rękach wtula się w szyję matki. Diana patrzy mi prosto w oczy, badawczo, ale raczej z ciekawością niż nieufnie.

‒ Tutaj urodził się mój ojciec ‒ mówię.

Nie odwracając ode mnie wzroku, jednym zawołaniem ucisza psa.

‒ Pani już tu raz była.

Ma rację. Nawet więcej niż raz. Po raz pierwszy byłam w Rosenthalu w 1978 roku, znam wieś jeszcze z czasów komunistycznych, kiedy w gospodzie Fuhrmanna działał dom kultury, a w sklepie były tylko ziemniaki i cebula. Znam ją też z początków kapitalizmu, z okresu białych baldachimów, kiedy zamknięto przedszkole, mężczyźni pracowali w irlandzkich rzeźniach, a kobiety opiekowały się w Niemczech starszymi ludźmi. Co jakiś czas odwiedzałam Rosenthal, ostatnio byłam tu trzy lata temu z dziećmi, a teraz jestem po raz pierwszy sama.

‒ I czego pani tutaj szuka? ‒ Diana powtarza pytanie.

‒ Chciałabym tu pobyć. Parę dni. Mogłabym gdzieś przenocować?

‒ Jesteś sama?

‒ Sama.

‒ W Brzegu jest hotel.

‒ A tu, we wsi?

‒ Niech pomyślę.

Ona ma rację: czego tutaj szukam?

Idę wiejską ulicą w stronę kościoła, gdzie przy murze tkwi jeszcze w ziemi kilka przekrzywionych kamiennych krzyży z niemieckimi inskrypcjami. Mijam sklep, przed którym stoi grupka pijaków. Pachnie letnim upałem, kurzem, suchą trawą i słomą, którą właśnie zwożą z pola, ulicą suną traktory z wielkimi przyczepami pełnymi zrolowanej słomy. Czuć nawozem, chociaż we wsi jest tylko kilku rolników i nie ma już w ogóle bydła, ledwie parę kur i koni.

W ogródkach i na szczytach domów powiewają biało-czerwone flagi, w donicach przy przystanku autobusowym kwitną pelargonie, białe i czerwone. Nad pamiątkowym kamieniem ku czci poległych w latach 1914–18 pochyla się Ukrzyżowany, a kościół jest świeżo odnowiony, pobielony, wymalowany, ma nowy dach, jak wszystkie kościoły tutaj we wszystkich wsiach. Choćby wioski były najbardziej zapuszczone, kościoły są w doskonałym stanie, a w co drugiej miejscowości stoi pomnik polskiego papieża.

Idę dalej ulicą przez wieś, dobry kilometr do ostatniego domu. Widziana z góry na Google Maps wieś wygląda jak stonoga piwniczna, wąskie i długie parcele przypominają łuski pancerza, pośrodku biegnie ulica. Z przodu od drogi domy, z tyłu grządki ograniczone polną drogą, zwaną niegdyś „Za płotem”. Za nią zaczynają się pola.

Rosenthal, początek lat 40. Po prawej ojciec autorki Adolf Hoffmann

Różyna ma 87 numerów, w Rosenthalu było ich 84. Poza tym niewiele się od tamtego czasu zmieniło, Różyna ciągle wygląda jak Rosenthal – taki, jakim opuściliście go tamtego styczniowego popołudnia w roku 1945. Obszerne domy, najczęściej dwa na jednej działce: wycug i dom główny, do którego przylegały stajnie, mieszkało się pod jednym dachem ze zwierzętami. To porządne domy, wyglądają godnie, dumne nawet w stanie rozkładu, murowane i otynkowane, stoją fasadą do ulicy. Nie jest to bogactwo, ale skromny dobrobyt. Za nimi jeszcze większe stodoły z dwojgiem wrót, te z przodu wychodzą na podwórze, tylne na pola.

Tak wyglądał Rosenthal wówczas, tak wygląda do dzisiaj. Przez dziesięciolecia pod komunizmem wieś pozostawała taka sama, kościół stał się katolicki, gospodarstwa podzielono, pod waszym numerem 84 też zamieszkały dwie rodziny, Furmanowie w głównym domu, Piwińscy w wycugu, brukowaną ulicę kiedyś zasmołowano, teraz asfalt już popękał. Działo się tu mniej niż w jakiejkolwiek innej wsi na zachód od Odry i Nysy.

Wszystko jeszcze tu jest: stare stodoły, w których już nie przechowuje się siana, obory, w których już nie doi się krów, chlewy, w których już nie tuczy się świń, i domy, które stoją puste, bo młodzi powyjeżdżali, a starzy umarli. Niemal nic tu nie przybyło, ani supermarket, ani szkoła z salą gimnastyczną, ani garaż ochotniczej straży pożarnej.

To był ów cud Rosenthalu. Mogliśmy tam powracać. Mogliśmy podróżować w przeszłość i ona nadal tam była. Podczas gdy w innych miejscach Europy na wieś wkroczyła nowoczesność, stodoły ustąpiły halom hodowlanym z kojcami dla bydła czy biogazowniom, a miastowi remontowali stare chłopskie domy i budowali nowe wille, Rosenthal drzemał dalej niczym śpiąca królewna i zakonserwowany w przedwojennym stanie czekał na nasze odwiedziny.

‒ Pani nie jest z Różyny?

Starszy człowiek wygląda zza płotu. Szorty, koszulka, krótkie siwe włosy, niedopałek w kąciku ust. Przyjazne ciemne oczy.

‒ Z Niemiec, aha. Z Berlina, aha. Kazik jestem.

Wychodzi na ulicę. Zna Berlin, jego córka, mówi, pielęgnuje tam starszego człowieka, gdzieś nad jeziorem, facet ma tyle lat co on; a on żyje tu sam i pije więcej, niż powinien. Wnuczek, urodzony w Berlinie, studiował medycynę w Kijowie, opatrywał rannych w Charkowie.

‒ Wiesz, o co chodzi, wschodnia Ukraina, wojna. Już nie żyje. Zabili go.

‒ Kto?

‒ No, Ukraińcy.

‒ Dlaczego?

No zabili, wiesz, jak to jest, wojna.

W ilu już wojnach Rosenthal był pustoszony, rabowany, a kościelna halabarda na nic się nie zdała? Wojny husyckie, wojna trzydziestoletnia, wojna śląska, wojny napoleońskie? Ileż to razy żołnierze ciągnęli drogą przez wieś, mieszkańcy barykadowali bramy obejść i spuszczali psy z łańcucha, ileż razy słyszeli tupot żołnierskich butów, rżenie koni, krzyki kobiet i trzask łamanych kurzych karków, cichy, o wiele cichszy od panicznego gdakania chwilę wcześniej.

Ale może Rosenthalowi zostało to oszczędzone, zdaje mi się to zresztą bardziej prawdopodobne, wieś leży z dala od dużych szlaków, przez Rosenthal prowadzi tylko boczna trasa do Frohnau, na południu Nysa Kłodzka, na wschodzie Odra, a po drugiej stronie rzeki było niespełna 60 kilometrów do granicy Rzeszy Niemieckiej, Rosenthal leżał na skraju, z boku, i myślę, że nie przypadkiem jeden z twoich ulubionych wierszy nosi tytuł Na uboczu, pióra Theodora Storma4. Jest tak cicho.

Kiedy wracam ze spaceru, Diana podejmuje decyzję. Parę miesięcy temu zmarła jej babcia. Jeden pokój jest wolny.

Diana powlekła już pościel, przyjmuje mnie u siebie tak po prostu, bo uważa, że tak trzeba, jakby było czymś oczywistym zaproszenie obcej kobiety tylko dlatego, że zapukała do drzwi. Wpuszcza mnie do domu, który wybudował twój ojciec, mój dziadek, wieczorem siedzę przy kuchennym stole z jej synem na kolanach i udaję, że rozumiem po polsku. Przyjmuje mnie tak, jak inni was przyjmowali w trakcie ucieczki. Nie ma w niej podejrzliwości, chociaż nie wie, czego tutaj szukam, przyjmuje mnie przyjaźnie i życzliwie, daje mi jeść, chce, bym dobrze się tu czuła, stara się odpowiadać na moje pytania, pożycza mi rower, żebym mogła pojechać do Kopania i Wronowa, śmieje się i kręci głową, kiedy idę pieszo do stacji w Łosiowie, bo wy wtedy też szliście pieszo do Lossen. I w upale popołudnia siedzimy na podwórzu pod drewnianym dachem i rozmawiamy o naszych dziadkach, którzy widzieli smoka; dwie potomkinie połączone przez ten przeklęty wiek XX, Diana, wnuczka Jana Piwińskiego, chłopa z okolic Lwowa na zachodzie Ukrainy, i ja, wnuczka Herberta Hoffmanna, chłopa ze Śląska. I po pewnym czasie ona zaczyna rozumieć, dlaczego tu jestem. Ja też.

Ojczyzna to nie miejsce, to uczucie. Domy są trwałe, zostają, ludzie przychodzą i odchodzą, ludzi się wygania. Ludzi można przesiedlać. Ale nie zawsze tak było. Kiedyś na Śląsku było inaczej, kiedyś ludzie zostawali na miejscu, nasza rodzina żyła tu od 1238 roku, od kiedy osadnicy z Frankonii i Nadrenii zaczęli tu uprawiać ziemię i karczować lasy.

Kiedyś ludzie zostawali, a kraj padał. Tak jest napisane w opracowaniach historycznych i na stronach miast w Wikipedii: Śląsk padł, Brzeg padł, Rosenthal padł. Przypadał wtedy jednym czy drugim, Czechom, Habsburgom, Prusom. Miasta padały, miejscowości padały, a wraz z nimi ludzie popadali pod takie czy inne panowanie. Kiedy kraj pada, nie ma winnych, nie ma siły sprawczej, kiedy przypada komuś innemu, oznacza to los, siłę wyższą.

Ale tym razem, pod koniec tamtej wojny, było inaczej, tym razem ludzie nie zostali, padła tylko wyludniona ziemia, Śląsk, opustoszały kraj, powłoka, która została na nowo wypełniona i długo nie pasowała.

Domy są trwałe, zostają, ludzie przychodzą i odchodzą, ludzi się wypędza.

Ludzi można przesiedlać, przelewać jak płynną materię, całą wieś, całą okolicę, tak jakby się przelewało wino z bukłaka. Tak było w Rosenthalu, tak przelano pół Polski po 1945 roku.

Kto jeszcze pamięta tamten czas?

W ogrodzie pod numerem 78 siedzi moja babcia. Ma krótkie siwe włosy i kwiecistą bluzkę z krótkim rękawem, fioletowe i żółte kwiatki, materiał sprany jak kuchenny fartuch, jak pościel w tanim hotelu albo jak zadawniony ból, wyblakły jak włosy mojej babci, śnieżnobiałe i bardzo niesforne. Jest gorąco.

Moja babcia siedzi przed domem w cieniu wiśni, mimo upału na nogach ma filcowe pantofle. Nie wchodzimy do środka, w domu trwa remont. Poznaję moją babcię po siniakach i opuchliźnie wykrzywionych nóg, poznaję ją po westchnieniach. Co było, to było.

‒ Jak to było wtedy, babciu?

Moja babcia mówi po polsku, ma na imię Stasia i nie jest moją babcią, ale pasowałaby na moją babcię. Moja babcia mówi po polsku i nie wszystko rozumiem. Ona mnie też nie rozumie.

Jest jedną z niewielu osób w Różynie, które jeszcze pamiętają lato 1945, kiedy tu się znalazły. Stasia miała siedemnaście lat, wywieźli ją na roboty do fabryki marmolady pod Hanower, a kiedy chciała wrócić do domu, do wsi na zachodzie Ukrainy, usłyszała, że jej wieś jest teraz na Dolnym Śląsku. Rodzinę Stasi wysłano do Różyny: Wybierzcie sobie tam jakiś dom.

‒ Jak to było, kiedy się tu znalazłaś?

‒ Co masz na myśli?

‒ Co pamiętasz? Co wtedy myślałaś?

‒ Miałam siedemnaście czy osiemnaście lat, co miałam myśleć?

‒ Jak trafiliście do Różyny?

‒ Ojciec poszedł w Brzegu do biura, tam dali nam adres.

‒ Dali wam adres? Stasiu, babuniu, co wam powiedzieli? Weźcie sobie tę wieś między Łosiowem i Wronowem, teraz nazywa się Różyna. Weźcie sobie, tak powiedzieli? A potem ruszyliście drogą przez Łosiów albo inną drogą wzdłuż Odry przez Kopanie, pieszo, ciągnęliście wózki czy mieliście własny wóz z koniem? Jak wyglądało przybycie do Różyny?

‒ Wieś była pusta, prawie wszystkie domy stały opuszczone, można było samemu zdecydować, który wziąć. Nikt nas o nic nie pytał i my też nie pytaliśmy.

‒ Dlaczego wzięliście ten dom?

‒ Jak tu przyszliśmy, wolnych było dużo domów, ale w tym mieszkała jeszcze niemiecka rodzina, właśnie się wyprowadzali, mieli klucz. Byli już spakowani i gotowi do wyjazdu. Więc babcia wzięła ten dom, dom z kluczem.

Zadaję pytania łamaną polszczyzną, dziecinnym językiem, żeby zrozumieć, co znaczy ojczyzna i utrata ojczyzny, jak niewidomy, który chce, żeby opisać mu obraz.

‒ Jakie to było uczucie mieszkać w obcym domu?

‒ Z początku było trudno, to nie był nasz dom. Myśleliśmy, że nie zostaniemy tu na długo, tylko na jakiś czas, a potem wrócimy do siebie.

Nikt nie mógł sobie wyobrazić, że tak będzie już na zawsze, ani Niemcy, ani Polacy. Nikt nie wierzył, że Polskę uda się im po prostu tak przelać.

‒ Byliśmy gdzieś pomiędzy. Wrócić nie mogliśmy, a tutaj nie byliśmy u siebie.

Nie pytali, kto przedtem mieszkał w tych domach. Mieli swój ból, swoją tęsknotę za ojczyzną, pięćset kilometrów na wschód, za inną wsią w rejonie Lwowa. W ZSRR, jak mówi Stasia.

‒ Nie mogliśmy wrócić. Tam byli Ruscy.

Ruscy, ciągle ci Ruscy.

‒ Musieliśmy tu zostać. Trzeba było zaorać i obsiać pole, upiec chleb. Później człowiek się przyzwyczaił.

‒ Dobrze się wam powodziło?

‒ Co masz na myśli?

‒ Byliście zadowoleni?

‒ Musieliśmy być zadowoleni.

Cień wiśniowych gałęzi przesuwa się po twarzy Stasi. Siedzi teraz w słońcu, mruży oczy. Na skroniach pojawiają się kropelki potu, ale nie narzeka.

‒ Pytaj dalej ‒ mówi. ‒ Pytaj, tak jest łatwiej.

Mówi, że przyjechała tu na Boże Narodzenie. W 1944 roku. Ale to niemożliwe, na Boże Narodzenie w 1944 roku wy jeszcze byliście w Rosenthalu, siedzieliście w stołowym pokoju, ty, twój ojciec, twoja matka i wuj Walter, a ty dostałeś marynarskie ubranko.

‒ Marzliśmy, było zimno, silny mróz. Mój wujek poszedł do lasu i ściął drzewo, przyciągnęli je na podwórze. Ale drewno było mokre i nie chciało się palić. Bardzo marzliśmy.

‒ Chodź ‒ mówię do Stasi ‒ tutaj jest za gorąco.

Idziemy po trawie w stronę domu, moja babcia nie potrzebuje pomocy, ma swoją laskę, wodę w nogach, jej łydki są jak ciasto po dziesięciu minutach w piecu, nabrzmiałe, gąbczaste, lekko zapadnięte w środku i pokryte cienką skórą. Idzie zaskakująco pewnym krokiem.

Siadamy w cieniu pod domem. Moja babcia zerwała gałązkę wawrzynu z żywopłotu i trzyma ją w palcach, ręce złożyła na kolanach.

‒ Co miałam myśleć? Byłam młoda, spotykaliśmy się, kilka dziewczyn, kilku chłopaków. Pośpiewało się, potem założyło się rodzinę i wszystko było inaczej. Trzeba było doglądać męża, dzieci, w oborze stała krowa, w chlewie świnia. To były inne czasy, ciężko się pracowało.

‒ Miałaś dobre życie?

‒ Co to znaczy: dobre życie? Co było, to było. Nie narzekam. Od siedemnastu lat jestem wdową, ale nie narzekam.

A potem, jakbym spytała ją o wyjaśnienie, wykonuje szybki gest. Podnosi dłoń do gardła, palcem wskazującym pstryka z boku w szyję, w miejscu, gdzie przepływa paląca łyknięta wódka, pstryk i już ręka spoczywa znowu na kolanach. Spokojne spojrzenie. Prosto w oczy.

Gest typowy dla Wschodu. Skąd on się wziął? Gest ze świata przestępczego czy z obozu, znany tylko wtajemniczonym, wspólnikom. Wiadomo, o co chodzi. Ten gest mówi, że ktoś wczoraj wieczorem się upił albo że zorganizował trzy połówki na potem. Najczęściej jednak oznacza przegrane życie. Życie męża Stasi, Kazika i wielu innych. Tylko samego słowa nie wolno nigdy używać, słowo jest tabu. Słowo wywołuje poczucie wstydu. Jest ordynarne, bezpośrednie, skacze do gardła jak szczur. A gest to tylko lekkie pstryknięcie w szyję.

‒ Nie było tak źle ‒ mówi Stasia. – Dla mnie zawsze był dobry, nigdy nie powiedział złego słowa, robił, co trzeba było zrobić. Mogło mnie nie być całą noc w domu, a jak wracałam nad ranem, nie pytał, gdzie byłam.

Stasia zna Niemców z fabryki marmolady, byli tam polscy i rosyjscy robotnicy przymusowi. Pracowała dziewięć miesięcy, a potem skończyła się wojna. Stasia nie mówi: praca przymusowa, mówi: wzięli mnie na roboty do Niemiec. Po polsku są dwa różne słowa, robota to ciężka, fizyczna praca. Dostawała 35 marek, ale nie było czego kupować, jedli tylko kapustę, głodowali. Raz ukradli cukier z fabryki i w baraku pędzili bimber. Przyłapał ich dyrektor, więc się z nim podzielili.

Kiedy przyszli Amerykanie i chcieli zabrać dyrektora, Polacy się za nim wstawili, powiedzieli Amerykanom: To dobry człowiek, puśćcie go wolno.

Wszystkie historie mówią o okrucieństwach wojny i o człowieczeństwie, które przetrwało. Jakby ci, którzy opowiadają o przeszłości, inaczej nie mogli jej znieść. W opowieściach przeważa łagodność, pamięć tego, co dobre, ludzkie, jest bardziej żywa niż pamięć okrucieństwa, nie dlatego, że trzeba przebaczyć Niemcom, lecz dlatego, że trzeba dalej żyć, zachować wiarę w człowieka, bo inaczej życie byłoby nie do zniesienia. I może dlatego, że to prawda. Twój ojciec też opowiadał, że w obozie dawali mu dodatkowe porcje, bo tak ładnie śpiewał, i że jeden Rosjanin podzielił się z nim chlebem, chociaż sam głodował.

‒ Gdybym mogła tam jeszcze raz pojechać, pokazałabym ci cmentarz.

‒ Jaki cmentarz?

‒ Dwa tygodnie przed nadejściem frontu Niemcy rozstrzelali w lesie ruskich robotników. I jak wkroczyli Amerykanie, kazali Niemcom odkopywać zwłoki. Gołymi rękami.

Wymordować Polaków Niemcy już nie zdążyli.

Kiedy wracam przez wieś, Kazik stoi z dwoma innymi mężczyznami przy płocie. W trawie pół tuzina pustych puszek po piwie i butelka czegoś mocniejszego. Jest czwarta po południu. W powietrzu zapach piwa i potu, wszyscy mają szkliste spojrzenia.

‒ Hej ty, pokaż jej, co tam masz ‒ mówi Kazik.

Jeden z kompanów idzie do domu i wraca ze starą gazetą, pożółkły papier, pokruszone brzegi stron, gotycki druk. „Der Landwirtschaftsbote” („Goniec Rolniczy”), zeszyt 34, rocznik XVI, wydanie z 24 sierpnia 1912, gazetka z ogłoszeniami: maszyny i ziarno siewne, pługi parowe Kemnasa, brony tarczowe Lessera i koparki buraków Siederslebena, racjonalne wydzielanie paszy zielonej z użyciem przegród paszowych Arato i stalowe grabie Tiegerkatze. Przechowali tę gazetkę przez 75 lat, leżała w jakiejś szufladzie, nie spalili jej, kiedy było im zimno, ani nie zawinęli w nią ryby, miała dla nich znaczenie, tylko jakie?

‒ Co opowiadali twoi rodzice o tamtych czasach? Jak to było, przyjść do obcej wsi?

Spojrzenie Kazika nagle się wyostrza, jest nieufne.

‒ My ten dom kupiliśmy ‒ mówi. ‒ Zapłaciliśmy, mam papiery, mogę ci pokazać.

Aż do późna w nocy po wiejskiej ulicy turkoczą przyczepy ze zbiorami. Potem zapada cisza. O świcie pieją koguty, gruchają gołębie, śpiewają kosy. Zanim nastanie upał, idę do Wronowa, które wtedy nazywało się Frohnau. Po drodze spotykam Kazika na rowerze. – Trzeba trochę przewietrzyć kości – woła do mnie. – No tak, trzeba.

Za wsią zaczyna się otwarte pole, zboże już zebrane, stoi tylko kukurydza. Słońce pali już o ósmej rano, tylko z południowego wschodu ciągnie leciutka bryza znad Odry. Pola spokojnie znoszą upał, wymęczone jak po porodzie. Sierpień to miesiąc, w którym urodził się twój brat Gotthard, dziecko lata, wyjątek w rodzinie. Wszyscy inni przychodzili na świat zimą, jak należy w chłopskiej rodzinie. Jeśli kobiety rodziły latem, nie mogły chodzić w pole w czasie żniw. Ale może to tylko legenda.

Dojazd do Wronowa nie jest asfaltowany, właściwie to zwykła polna droga, nierówna i rozmyta, spalona słońcem, jak z twardej gliny. Zrywa się myszołów. Po rżyskach suną wielkie bele słomy, toczą się w luźnym szyku na wschód jak czołgi na zdjęciu z czerwca 1941. A może ojczyzna to jednak miejsce, bo dlaczego ten krajobraz tak mnie porusza, jakbym znała go od dawna?

Przy wyjeździe z Frohnau od strony Odry stoi duży dworek, dwa kartusze nad wejściem, skute herby rodowe, wyblakłe rzymskie cyfry na tarczy zegara na wieży. Kiedy czas tu się zatrzymał? Duża wskazówka wisi na wpół do, jakby zabrakło jej sił do przesunięcia się na dwunastą. Małej wskazówki nie ma. Plamy na tynku, spod wykruszonych liszajów wyziera cegła, czerwona jak surowe mięso. Z tyłu domu zapadnięte schody na taras. Ale szyby w oknach są całe, a nowy dach pyszni się purpurowo i na murszejącym budynku wygląda jak świeżo ufarbowane włosy staruszki. Ktoś wiąże z dworkiem jakieś plany, nie daje mu popaść w ruinę.

Twoja mama, a moja babcia jako młoda dziewczyna była przez rok na służbie u państwa w majątku Frohnau, uczyła się bieliźniarstwa. Pościele, obrusy, bielizna, monogramy na ręcznikach i serwetkach, haft płaski, krzyżykowy, koronka klockowa, szycie lamówek. Ponoć państwo byli surowi, ale w dobrym sensie. Dla babci ten rok oznaczał wypoczynek. Pracę miała o wiele lżejszą niż w domu, na gospodarstwie w Kreisewitz, gdzie rządził jej ojciec, zamożny, ale skąpy rolnik, który córki traktował jak służące. Tymczasem jako bieliźniarka babcia nie musiała doić krów ani wyrzucać gnoju, wszystko było czyste, delikatne białe tkaniny, len, bawełna i adamaszek, posagi innych dziewcząt.

Moja babcia wyszła za mąż za człowieka, którego kochała. W tamtych czasach nie było to bynajmniej oczywiste, gdyż chłopi wyszukiwali dla swoich córek odpowiednich kandydatów z odpowiednimi gospodarstwami. Babcia uchodziła za dobrą partię, ale nie czekała, aż ojciec znajdzie dla niej męża, tylko zakochała się w stolarzu. Tak czy inaczej, nie wyszłaby za rolnika, nawet nie wiadomo jak bogatego, a potem jeszcze doszła miłość.

Wybrankiem mojej babci Olgi Geppert, córki zamożnego chłopa, która miała lekkie skłonności do melancholii, był pogodny stolarz Herbert Hoffmann, towarzyski, otwarty i skory do żartów. Grał na harmonii i organkach. Śpiewał w drodze do pracy, śpiewał przy heblowaniu i zbijaniu młotkiem, śpiewał w gospodzie. Właśnie wrócił z wojny, z wędrówki i miał w zanadrzu niekończące się opowieści o wielkim, dalekim świecie, którego Olga jeszcze nigdy nie widziała.

Brieg, początek lat 20. Babcia autorki Olga Geppert i dziadek Herbert Hoffmann

Olga wymogła na ojcu zgodę na swoją miłość. Chciała zamieszkać z Herbertem w mieście, nie na wsi, planowała, że przeniesie się do stolicy powiatu, do Briegu, gdzie mój dziadek miał przejąć warsztat bezdzietnego mistrza stolarskiego. Olga wiedziała, czego chce, i była blisko realizacji swoich marzeń. Ale stało się inaczej. Wiesz, jak to jest, wojna.