Czarownicy - Dzikowska Elżbieta - ebook

Czarownicy ebook

Dzikowska Elżbieta

3,3

Opis

Ameryka Środkowa i Południowa lat 70. i 80. Dwoje sławnych podróżników – Elżbieta Dzikowska i Tony Halik – przemierza miasta, wsie i miasteczka w poszukiwaniu czarowników i znachorów, tradycji, zwyczajów i zabobonów. Chcą odsłaniać tajemnice, sprawdzać, czy to tylko bajanie i omamy – a może prawdziwa magia…? Tony Halik z entuzjazmem poddaje się różnym zabiegom, Elżbieta Dzikowska sceptycznie, ale z uwagą, obserwuje i notuje. Rozmawia z profesorami uniwersytetów, naukowcami i konfrontuje ich naukowe opinie ze słowami i zachowaniami czarowników i znachorów. Czy świnka morska może pokonać złe duchy? A kolba kukurydzy wywołać deszcz? Co oznacza, gdy przyśni się zakonnica i dzwon? Jakie zioła należy palić, a co należy wypić, aby wyleczyć się z bólu gardła? Czy znachor to jedynie szarlatan, czy też zielarz, a może nawet i lekarz? Kim jest dla turysty, a kim dla lokalnej społeczności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 201

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (13 ocen)
2
4
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evicia49a

Całkiem niezła

Książka opowiada o doświadczeniach pani Eli i żony Halika i ich spotkaniach vz różnymi szamanami, znachorami Ameryki Południowej, którzy leczyli i przywracali zdrowie ludziom za pomocą ziół,kwi zwierząt i ptaków lub innych naturalnych sposobów.. wierzyć,nie wierzyć..ale książkę dobrze się czytało.
00

Popularność




Elżbieta Dzikowska

Podróżniczka, historyk sztuki, sinolog. Reżyser i operator filmów dokumentalnych. Autorka wielu książek, programów telewizyjnych (najbardziej znany to „Pieprz i wanilia”), audycji radiowych, a także wystaw sztuki współczesnej. Wraz z mężem, Tonym Halikiem, zrealizowała około 300 filmów dokumentalnych. Pracowała w „Kontynentach” od pierwszego numeru w 1964 r. do stanu wojennego (1981). Wznowiła współpracę z „Kontynentami” w roku 2017.

Redaktor:
Dariusz Fedor
Projekt graficzny okładki, projekt layoutu, skład:
Krzysztof Grzegorz Sufa-Chrostowski
+48 501453924
Fotografia na okładce:
Elżbieta Dzikowska
Wydawca:
FEDOR Dariusz Fedor
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
© Copyright by „Kontynenty” 2020
© Copyright by Elżbieta Dzikowska
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie III
Zielonka 2020
ISBN: 978-83-943281-8-4
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Od Autorki

Znachorzy, czarownicy... Pierwsi leczą, drudzy mogą uczynić krzywdę – czasem wyłącznie po to się do nich przychodzi. Jednych i drugich łączy szczególne, duchowe narzędzie: magia. I to mnie zafascynowało, choć – jak się okazało – na mnie ta siła nie działała. Magia to bowiem wiara, ja zaś skłaniałam się ku wiedzy. Chciałam zrozumieć. Dlatego przez wiele lat podróżowałam tropem znachorów i czarowników przez różne kontynenty, z aparatem fotograficznym i kamerą filmową. Sama lub z Tonym Halikiem. Zrobiliśmy wspólnie film „Czarownicy”, ja napisałam książkę pod tym tytułem, która doczekała się dwukrotnego wydania. Wiele jednak lat upłynęło od tego czasu.

Zainteresowanie magią jest wciąż żywe, kiedy więc redaktor naczelny „Kontynentów” zaproponował mi wznowienie książki, pomyślałam – czemu nie? Zawarte są w niej nie tylko moje przeżycia – i Toniego też, on był bardziej na magię podatny – ale także spory zasób wiedzy. Mam nadzieję, że to będzie ciekawa i pożyteczna lektura.

Elżbieta Dzikowska

Wierzyć, nie wierzyć...?

Etnografowie dzielą ich na znachorów, czarowników i szamanów.

Znachor to ten, który zna choroby i potrafi je leczyć. Czarownik sprowadza na zamówienie najrozmaitsze dopusty, ze śmiercią włącznie. Szaman zaś potrafi i pomóc, i zaszkodzić, ale przede wszystkim nawiązuje w transie kontakt z siłami nadprzyrodzonymi – pełni zatem rolę pośrednika między ludźmi i bogami. W wielu regionach świata, zwłaszcza w Azji, szamanizm uznawano za religię. W Ameryce Łacińskiej jest inaczej. Tutaj bywa, że te trzy magiczne funkcje przeplatają się ze sobą.

W Meksyku nafta jest, przemysł jest, rewolucja też ciągle jest, sztuka – proszę bardzo, przedkolumbijska, ludowa, i ta najlepsza, współczesna. Ale czarowników – nie ma. Ani znachorów. Jakże mają być, skoro prawo mówi wyraźnie, że leczyć może ten jedynie, kto ukończył odpowiednie studia?!

Tak słyszałam oficjalnie przez lata. Czarownicy byli jak wstydliwy pryszcz. Że zakazani – fascynowali mnie tym bardziej.

Zauroczenie tematem rozpoczęło się od przypadku. Zanim spotkałam Joannę, uważałam magię za niegodnego konkurenta codzienności Latynosów. Żadnych dziwactw, egzotyki! Niech Czytelnik poznaje dzień powszedni, procesy i tendencje, bo inaczej jego wiedza będzie wypaczona.

– Znachorzy to także dzień powszedni – zadecydowała Joanna. – I bynajmniej nie jest to świadectwo zacofania kraju, lecz dowód przetrwania tradycji. Moim zdaniem medycyna przedkolumbijska musiała mieć wspaniałe osiągnięcia, traktowała integralnie ciało i psychikę chorego. Właśnie poprzez działanie na psychikę potrafiła często uporać się z dolegliwościami, które wymagają dzisiaj nieobojętnej dla organizmu interwencji środków farmakologicznych. A jakie potrafili robić operacje...!

– To przeszłość...

– Przeszłość?

Joanna szybkim ruchem zrzuciła bluzę i kazała mi obejrzeć swój kręgosłup. Była na nim drobna, ledwie już widoczna blizna. Ślad po operacji zrobionej przez znachorkę.

Najpierw, gdy wypadł jej dysk, poszła do szpitala. To proste, stwierdzili lekarze, ale trzeba zrobić zabieg; potem rehabilitacja, słowem dwa – trzy miesiące wykreślone z życia. Wtedy Joanna przypomniała sobie o tej starej kobiecie – znachorce. Mąż miał zrazu opory, ale postawiła na swoim. Kurna chata, tłum chorych. Wreszcie przyszła kolej na nią. Cięcie było pewne, szybko poruszały się palce znachorki. Pamięta rytualne modły, zioła, które trzeba było wypić, i jak ostrożnie ją kładziono na podłodze. Nie wolno się ruszać przez siedemdziesiąt dwie godziny, przykazała stara.

Bolało, ale tępo, była zamroczona. Wkrótce jednak jej ciekawość zaczęła się przedzierać coraz śmielej poprzez odurzenie. Leżała w tym samym pomieszczeniu, gdzie przyjmowała znachorka. Niesamowite się tam działy rzeczy. Choćby jeden przykład. Przychodzi Indianka z szesnastoletnimi bliźniakami. Jednojajowi, identyczni. Ale jeden rozwinięty normalnie, drugi jąka się, bełkoce. I oto stara, nożem przypominającym kuchenny, otwiera jąkale czaszkę. Operuje w skupieniu, pomrukując zaklęcia. Nagle – cud: stara pyta o coś chłopca, a ten odpowiada jej normalnie!

Joannę po upływie trzech dób podniesiono sztywno, tak jak deskę, i postawiono na nogi: była zdrowa.

Wierzyć, nie wierzyć... – Joanno, gdzie mieszka ta znachorka? Chciałabym ją zobaczyć.

Joanna kręci. Nie może podać adresu. Znachorzy nie chcą, by o nich pisano, boją się prześladowań. Jest to daleko od stolicy, na prowincji. Może kiedyś sama mnie tam zabierze, obiecuje.

Nie spotkałam więcej Joanny, polskiej malarki, tak zauroczonej indiańskim Meksykiem, że rzuciła olejne farby i zaczęła tworzyć swoje obrazy laką, przedkolumbijskim sposobem stosowanym do dzisiaj w Olinalá, gdzie spędzała kilka miesięcy w roku. Jeśli znachorka nie była li tylko tworem wyobraźni, musi mieszkać – myślałam – w górzystej, niedostępnej prawie głuszy jednego z najbiedniejszych stanów Meksyku, gdzieś w Guerrero. Postanowiłam ją odnaleźć. Udało mi się to jednak dopiero... w Polsce.

Zrazu nie skojarzyłam sobie zupełnie, że pani Maria Dulębina to matka Joanny. Opowiadano mi wprawdzie, że mieszka w Warszawie pani, którą uleczyła Indianka, ale tyle znałam już wówczas podobnych wypadków z samego Meksyku, że nie szukałam w Polsce kontaktu – z Polką. Traf chciał, że pewnego razu pani Maria znalazła się w moim domu.

– Moja córka także kocha Meksyk jak pani. Może dlatego, że znalazła tam pomoc. Cierpiała na dyskopatię – zwierzyła mi się.

Dopiero wtedy dostrzegłam podobieństwo rysów pomiędzy emerytowaną nauczycielką polskiego z warszawskiego Liceum Sztuk Plastycznych i moją zwariowaną znajomą z Meksyku.

– Czy pani córka ma na imię Joanna...?

– Joanna. To ona uratowała mi nogę. A właściwie – Pachita.

Pachita umarła w 1979 roku i nie mogę jej poznać. Wcale nie była Indianką z zapadłej wsi, do której trudno dotrzeć. Zapewne Metyska, mieszkała w stolicy, gdzie... grała w teatrze.

– I oto – opowiada pani Maria Dulębina – pewnego razu aktorka usłyszała głos nakazujący jej wykonywanie operacji. „Nigdy w życiu” – miała odpowiedzieć Pachita. Po pierwsze nie znała się na leczeniu, po wtóre zaś – wcale nie miała zamiaru zmieniać zawodu. A jednak musiała rzucić scenę – została sparaliżowana. Z czego żyć? Zapasy wyczerpały się szybko, przyszło żebrać na ulicy. Wtedy znowu posłyszała ten sam głos – opowiada pani Dulębina. „Uzdrowię cię, ale będziesz mi pomagać w operacjach...

Nie było rady, musiała się zgodzić. Zresztą – to nie ona operowała, tylko właściciel owego tajemniczego głosu, zmarły przed dwustu laty sławny znachor tybetański. On kierował rękoma Pachity podczas skomplikowanych zabiegów, wcielał się w nią, by pomagać ludziom.

Pani Maria poznała Pachitę w roku 1977, kiedy była aktorka miała już około dziewięćdziesięciu lat. – Pani o ogromnym apetycie – wspomina pani Maria – ale nie otyła, sprawna fizycznie, wyglądała najwyżej na sześćdziesiąt lat.

Jak doszło do tego spotkania?

To długa historia... Kiedy pani Dulębina miała szesnaście lat, zwichnęła niefortunnie nogę w kolanie. Stale spadała rzepka, ale pewien włoski chirurg poprzekładał odpowiednio mięśnie i po pewnym czasie noga stała się z powrotem tak sprawna, że panna Marysia mogła śmigać na nartach.

Drugi wypadek miał miejsce, kiedy Joanna była już w Meksyku. Goniły się dwa psy i w zacietrzewieniu wpadły prosto pod nogi pani Dulębiny. Przewróciła się. Zerwała się nie tylko rzepka w tym samym co przed laty kolanie, ale także wszystkie ścięgna. I doszło do zmiażdżenia łękotki.

– Wszystko w porządku – powiedział lekarz z warszawskiej kliniki, wypisując pani Marii receptę na kule.

Czas mijał, a ona nie mogła chodzić. Udała się więc do bardzo dobrego chirurga, prywatnie. Okazało się, że wadliwe ustawienie kości spowodowało – podczas gdy noga była w gipsie – przyrastanie rzepki w niewłaściwym miejscu; uszkodził się staw.

– Sprawa nieodwracalna – poinformował brutalnie chirurg.

I dodał, dla pocieszenia:

– W domu jest winda, sklepik naprzeciwko, to po co ma pani chodzić...?

Diagnozę potwierdziło trzech chirurgów urazowych zatrudnionych przy kadrze narodowej; tacy dobrze znają się na rzepkach i łękotkach. Była skazana na kule do końca życia. I na ten okropny ból przy każdej nierówności drogi, przechyleniu stopy.

To wówczas Joanna namówiła ją listownie, aby zrezygnowała z pomocy medycyny oficjalnej. Niech przyjeżdża do Meksyku. Pachita pomoże jej na pewno.

Pachita stale zmieniała miejsce zamieszkania. Bez żadnych studiów medycznych, a wykonywała tak poważne operacje – nic dziwnego, że były kłopoty z policją. Musiała też kryć się przed tłumami chorych, nie miała przecież sił, by dopomóc wszystkim. Operowała tylko raz w tygodniu, zwykle w czwartek, wykonując około dwudziestu zabiegów. Najpierw – konsultacja, od czwartej do siódmej po południu, później właściwe operacje; kończyły się około pierwszej w nocy.

Kiedy Joanna zawiozła matkę do dość zamożnego domu, którego adresu nie pamięta – pani Maria zobaczyła w kącie pokoju, do którego ją zaprowadzono, smutną, ubraną w szarą suknię kobietę. Już była w transie.

– O co chodzi? – zapytała. I dotknęła jej kolana. – To głupstwo, prosty zabieg, będziesz chodzić normalnie – powiedziała. – Ale jeśli nie zrobisz najpierw operacji brzusznej, umrzesz już za kilka miesięcy...

Do dzisiaj nie wie, co to było, prawdopodobnie Pachita podniosła jej żołądek i narządy kobiece. Pewien jasnowidz Koreańczyk powiedział jej później: – Wiesz, że miałaś umrzeć?... Może więc, gdyby nie operacja – myśli nieraz – groziłby jej nowotwór?

Postanowiły z Joanną, że podda się wszystkiemu, co każe Pachita. I że poczekają, ile trzeba. Bo kolejność zabiegów nie była obojętna – operowano według stopnia wytrzymałości fizycznej: najpierw małych chłopców, później małe dziewczynki, następnie mężczyzn – od starszych do młodych i dopiero na końcu kobiety, także na początku te w podeszłym wieku.

Pani Maria była przerażona – wyznaczona przez Pachitę na sam koniec, musiała wysłuchać jęków i okrzyków bólu wszystkich poprzedzających ją pacjentów. Marzyła, żeby jak najszybciej zapaść w trans...

– Co pani pamięta z zabiegu?

W pokoju operacyjnym było na wpół ciemno – Pachita miała wprawdzie słaby wzrok, ale nie potrzebowała światła. Położono panią Marię na leżance, zobaczyła wokół siebie sześć osób. Była wśród nich jedna kobieta; kiedy Pachita zaczynała operować, kobieta wznosiła ręce do góry i wzywała na pomoc wyższą energię (może – myślę – była to po prostu asekuracja bioenergetyczna?). Asystent z prawej strony Pachity podawał jej nóż, spirytus i watę. Było to ustępstwo na rzecz szpitala, ale choć pomieszczenie wyglądało raczej brudno, Pachita nigdy nie miała infekcji. Asystenci byli ubrani zwyczajnie, tak jak na ulicy, żadnych białych kitlów. Chorym nie zdejmowano ubrań do zabiegu, odsłaniając tylko miejsce, w którym potrzebna była operacja.

– A Pachita?

Pachita miała na sobie – pamięta pani Dulębina – fartuch z dwiema dużymi kieszeniami, do których wkładano dowolne datki. Część rozdawała pod koniec dnia pracy biednym, część przeznaczała na potrzeby ufundowanego przez siebie sierocińca. Sama żyła bardzo skromnie. Budowała tylko dom dla córki i wnuka.

Jeszcze wspomnienie sprzed zabiegu. Do Pachity podeszła kobieta w podeszłym już wieku.

– Przyszłaś – mruknęła uzdrawiaczka. – Minęło trzydzieści lat, dosyć się nacierpiałaś. Odwiń rękę...

Kiedy Indianka odsunęła szal, pani Maria zobaczyła, że jej ręka jest uschnięta.

Pachita popatrzyła, dotknęła nieszczęśliwą.

– Idź już – wymruczała znowu.

Ani na twarzy Pachity, ani w zachowaniu się Indianki nie było widać szczególnych emocji. Tylko pani Maria otworzyła usta ze zdumienia. Bo ręka kobiety miała teraz kształt normalny.

Wierzyć – nie wierzyć?

Inne wspomnienia – głucha odzyskała pod wpływem dotknięcia Pachity słuch, Pachita operowała nowotwór mózgu i uszkodzenie kręgosłupa, w którym wymieniła kręgi. Jakimś magicznym sposobem zjawiały się w jej ręku części ludzkiego ciała potrzebne do wymiany podczas operacji, ale czasami – domniemywa pani Maria – przysyłano je ze szpitala. Kiedy operowała dysk Joanny po wypadku samochodowym, córka pani Marii widziała ponoć, jak w ręku uzdrawiaczki zjawiają się te zamienne części.

– A więc, powróćmy do pani operacji...

Nie pamiętała wiele. Kiedy położono ją na leżance, jeden z asystentów przytrzymał jej nogi, aby nie mogła się ruszać. Poczuła nagle silny ucisk i gorąco – tak jak przy miejscowym znieczuleniu. Trwało to krótko, może kilkanaście minut. Zamknęła oczy, żeby nic nie widzieć. Tylko Joanna obserwowała, jak Pachita zagłębia w brzuchu matki nóż indiański, powodując duży upływ krwi.

Cięcie było bardzo znaczne, ponad 30 centymetrów. Ale – zniknęło zupełnie już po dwóch tygodniach. Obeszło się bez zszywania, założono jej jedynie w operowanym miejscu wałek z waty i mocno zabandażowano. Pamięta, że po zabiegu zupełnie zesztywniała, wpadła w trans. Nie czuła bólu, kiedy wynoszono ją, trzymając pod karkiem i za pięty, a potem zawinięto w prześcieradło, położono na dywanie obok innych chorych. Po pewnym czasie zapragnęła zmienić pozycję, lecz pamięta to dziwne, nieznośne uczucie, którego nie potrafi nazwać. Poczuła chłód, dreszcze. Tymczasem Pachita i jej zespół zasiedli spokojnie do przygotowanej przez Joannę kolacji.

Maria powinna leżeć sztywno przez 72 godziny, przeniesiono ją jednak na łóżko znacznie wcześniej. Zaczęły się przygotowania do operowania nogi. Najpierw robiono jej okłady z ziół, żeby zmiękczyć zesztywniałe kolano. Rozpoznała wśród ingrediencji rutę, rumianek, szałwię, ale były także zioła miejscowe, indiańskie, których nie potrafi nazwać. Mieszano je z czerwonym winem i olejem orzechowym, podgrzewając następnie przez dwadzieścia minut. Z tak właśnie przygotowanej mikstury miała okład na kolano.

Po pięciu dniach przygotowań pojechały z Joanną do dzielnicy ubogich. Taksówką pod sam dom, tak jak kazała Pachita, obawiając się, że ktoś może napaść na dwie obce tu kobiety. Tutaj zobaczyły, jak żyje jedna z najsławniejszych kobiet w Meksyku. Była to bardzo nędzna chata. Pacjenci – zupełnie odmienni, biedni ludzie, byle jak ubrani; niektórzy nie dawali pewnie żadnych datków.

Pani Maria spróbowała raz jeszcze zgiąć nogę, ale ból był wielki, okłady nie zdołały usunąć całkowicie skurczu mięśni. Znowu znalazła się na leżance ułożona dość wysoko. Tym razem – pamięta – było tylko trzech asystentów. Na początku czuła wszystko i widziała ten nóż, dosyć duży, tępy, może była to nawet niewielka maczeta. W trans wpadła dopiero pod koniec zabiegu.

– Przez cały czas miała pani otwarte oczy?

Nie, znowu zamknęła. Słyszała jednak, jak trzeszczy przecinana skóra. I bolało ją – ale nie tak bardzo. Przykry był jedynie moment wyrwania łękotki, którą Pachita wyrzuciła i włożyła jej w kolano inną. Sądzi, że to nie była indiańska, tylko przywieziona ze szpitala. Słyszała, jak Pachita mówi odmienionym nagle, grubym, męskim głosem.

– Co tu naplątał ten mój poprzednik, poprzestawiał mięśnie, musimy je doprowadzić do porządku...

Po operacji znowu zesztywniała, była w transie. Teraz odczuwała błogość, cieszyła się, że wszystko co złe – już poza nią. Kolano było bardzo grubo zabandażowane. Trochę leżała na podłodze, jak poprzednio, ale pamięta, że przenoszono ją przez podwórze do innego pomieszczenia; też było biedne. Potem Joanna zabrała ją do hotelu. Na trzeci dzień zwlekła się z łóżka i pojechała z Joanną do Cuautli niedaleko Miasta Meksyku, gdzie – za radą Pachity – kąpała się w basenie. Mogła już poruszać nogą, która coraz bardziej się zginała, ale jeszcze chodziła o kuli. Kiedy po dwóch tygodniach powróciły do Meksyku – znowu radzono jej zastosować taką samą jak poprzednio kurację z ziołami. Całkowite wyleczenie, mówiła Pachita, nastąpi nad ciepłym morzem. I tak się też stało. Ale już nie w Meksyku. W Bułgarii.

– Jak się teraz pani czuje?

Znakomicie. Co niedzielę chodzi na dziesięciokilometrowe wycieczki do puszczy i nie ma wrażenia, żeby operowana noga męczyła się bardziej niż ta, która zawsze była zdrowa.

– Czy pozostał ślad po operacji?

Żadnego. Blizna, tak jak poprzednio, znikła całkowicie po dwóch tygodniach. Tak jak kazała Pachita, codziennie robi sobie krótki masaż i uprawia jogę.

– Czy widziała pani jeszcze kiedykolwiek Pachitę?

Pojechały do niej na kontrolę. Tym razem aż w okolice El Paso, gdzie wdzięczny pacjent wybudował jej dom, aby mogła odpocząć z dala od pacjentów. Tylko że Pachita zamieniła go natychmiast w klinikę, wstawiła dwadzieścia łóżek.

Poznała je natychmiast.

– Ach, to wy, z Polski – powiedziała znowu męskim głosem. – Wszystko w porządku.

To wtedy poleciła pani Marii moczenie się w ciepłym morzu.

Odprowadziłam panią Marię Dulębinę do furtki, a potem, ukryta za firanką, obserwowałam, jak prosto i pewnie idzie do przystanku autobusowego. Żaden ruch nie przypominał, że była skazana na trwałe kalectwo.

Wierzyć – nie wierzyć?

Drugie spotkanie, wciąż jeszcze pośrednie, z medycyną ludową, jak bardziej elegancko nazywa się znachorstwo, miało miejsce w Chile.

Nie wiem, czy żyje jeszcze Rosendo Huenuman. Indianin z plemienia Mapuczów, zwanych także Araukanami, był działaczem Komunistycznej Partii Chile, a Mapucze, którym rząd Salvadora Allende zaczął dawać ziemię, byli szczególnie zawzięcie eksterminowani przez dyktaturę Pinocheta. To Rosendo jeździł ze mną po osiedlach indiańskich, zwanych redukcjami; jego autorytet otwierał mi drzwi ruk – kurnych chat utkanych ze słomy. Mogłam robić zdjęcia, zbierać informacje.

Rosendo żałował, że byłam tak krótko na ziemi Mapuczów, ledwie kilka dni. Jego babka mieszkała daleko. A bardzo chciał, żebym ją poznała: była machi, szamanką. Podczas najważniejszych, związanych ze zbiorami i płodnością, świąt roku, zwanych Ngullatun, nawiązywała kontakt z głównym bogiem Mapuczów – Ngeneczenem. Nie ma jego świątyń ani wizerunków. Kapłanką jest machi. Wspina się ona na rytualną drabinę rehue i popada w trans. Wtedy dusza machi szybuje w zaświatach, przekazując Ngeneczenowi wyrazy dziękczynienia i prośby Mapuczów, pyta, jakie ofiary trzeba złożyć bogu.

– Ale może chcesz zobaczyć inną machi?

Poszliśmy do jednej z ruk. Jak zwykle ubita z ziemi polepa miast podłogi, na środku tlił się wieczny ogień, którego dym wydobywał się przez poszycie dachu. Niewiele sprzętów, nawet jak na indiańską chatę – stara kobieta, przykryta czarną chustą, mieszkała sama. Nie wyszła za mąż, nie miała dzieci, obniżyłoby to bowiem jej moce magiczne. Nie, nie chciała pokazać mi, jak popada w trans. Nie było ani święta, ani klęski, żeby przebłagiwać boga. A żartować zeń nie można. Owszem, zgodziła się pokazać swoje srebro. I drabinę też.

Na srebrnych ozdobach – stylizacja orła dwugłowego, tak popularnego wśród szamanów Azji. Może to ten ptak pomaga jej szybować w zaświaty, gdzie udaje się, wstąpiwszy na ostatni stopień drabinki rehue? Policzyłam, że drabina ma dziewięć stopni, a dziewiątka to magiczna liczba szamanów azjatyckich. Szaman miewa dziewięciu pomocników, wchodzi na dziewięć brzóz, święte drzewo (podobnie jak i drabina rehue – symbol drzewa kosmicznego) ma dziewięć lub siedem gałęzi. Czyżby jeszcze jeden dowód, że Indianie przybyli z Azji, a przodkowie Mapuczów, o cerze znacznie jaśniejszej niż pozostałe tubylcze ludy Ameryki, być może z Syberii lub Mongolii? Polski uczony, profesor doktor Andrzej Wierciński, utrzymuje, że była i taka fala odległej migracji.

Każda machi leczy, ale babka, powiada Rosendo, jest najsłynniejszą znachorką w regionie. Pamiętał, jak operowała jego matkę. Woreczek żółciowy. Czas już był najwyższy, wyjęła cztery kamienie jak przepiórcze jaja.

– Czy chora odczuwała ból?

Jeżeli – to niewielki. Machi zna sposoby anestezji. Jednym z nich jest hipnoza. Ale dużą rolę odgrywają liście świętego drzewa Mapuczów – canelo. I dym z papierosa. Lepiej, gdy jest to papieros specjalny, z liści maqui i innych traw, można jednak od biedy posłużyć się fabrycznym.

Jaki był przebieg operacji?

Najpierw babka obłożyła brzuch chorej liśćmi canelo i rozcięła przez nie skórę specjalnym nożykiem. Potem przedmuchała ranę dymem z papierosa i zdezynfekowała ją sokiem z liści świętego drzewa. Po zoperowaniu woreczka nie zaszyła rany, położyła tylko na niej te same liście i przewiązała brzuch paskiem. Cięcie zrosło się naprawdę szybko: nie sposób prawie znaleźć blizny.

Raz, wspominał Rosendo, przyjechał do babki chirurg z Temuco, stolicy regionu. Popatrzył zafascynowany i zaprosił starą z rewizytą do szpitala. Niech zobaczy miejskie operacje. Pojechała. Światła, maski, dziwne jakieś aparaty, instrumenty i maszyny. To nie był świat, do którego przywykła w swojej kurnej chacie. Nie pojechała więcej do Temuco.

Znowu: wierzyć, nie wierzyć...? Machi leczy miksturami z ziół, których skład wypracowało doświadczenie wieków. Miesza wyciągi ze skór żab i ropuch. Jest przekonana, że ich działanie potęgują tańce i magiczne zaklęcia. Ale oto amerykańscy uczeni odkryli, że chociaż skóra ropuszki kokoi zawiera jedną z najsilniejszych trucizn, jednak stosowana w odpowiednich dawkach potrafi ta trucizna leczyć skomplikowane schorzenia. Doktor Carlos Mariani stwierdził też, że w wydzielinach skórnych ropuch znajduje się substancja, zwana bufoteniną, posiadająca właściwości halucynacyjne. Może jednak coś się kryje i w sposobach machi...?

Trzecie spotkanie – z Delią Carrillo, nauczycielką z San Andrés Cohamiata. Siedziałyśmy na pniu drzewa, oczekując na samolot, który miał mnie zabrać do innej wsi Huiczolów. Nie były to wsie zwyczajne, raczej centra ceremonialne, które zapełniały się jedynie podczas świąt. Do niedawna w San Andrés Cohamiata stał tylko kościół otoczony prostokątem pustych chat, przed kilku laty przybyły szkoła z internatem i ośrodek zdrowia. Wtedy przyjechała tu i Delia, po naukach w Tepic i Morelii. Czarne włosy obcięte krótko, pokręcone, kostium ze sztucznego materiału – dziwna tutaj, miejska elegancja. Pewnie, myślę, już odstała od indiańskiej społeczności, może nawet jej się wstydzi.

Samolot, a raczej awionetka, która rozwozi po tym bezdrożnym regionie specjalistów Narodowego Instytutu Indiańskiego, nie ma określonych godzin lądowania. Wiadomo, że przyleci, jeśli pogoda dopisze, ale kiedy – któż to zgadnie. Trzeba czekać.

Delia opowiedziała mi już o swojej ranchería, jak nazywa się zagroda Huiczolów, o mężu i o szkole. Wreszcie zaczęła mówić też o swoim marakame.

Marakame to znachor, czarownik i szaman w jednej osobie. Poznałam marakame z Tuxpan de Bolaños. Był stary. Dawno już odbył dziesięć pielgrzymek w ciągu kolejnych dziesięciu lat do odległego stanu San Luis Potosí, koniecznych, aby zwykły śmiertelnik przekształcił się w duchowego przewodnika Huiczolów. Same zresztą pielgrzymki nie wystarczają: trzeba znaleźć na wzgórzu Wirikuta kaktusy peyote, takie, które rosną w kształcie jelenia, z większym kaktusem – sercem w środku. Przyszły marakame zjada halucynujący kaktus, który zawiera meskalinę. I ma wizje. Nie tylko widzi rośliny i zwierzęta, wspaniałe, nieziemskie światła i kolory, słyszy śpiew ptaków. Nie tylko jest szczęśliwy. Podczas peyotowego upojenia przychodzi doń inny marakame, maleńki jak dziecko. I uczy go, jak ma leczyć ludzi. Ale to dopiero po dziewiątej podróży na wzgórze Wirikuta. W dziesiątym roku przekazuje mu wiedzę o układaniu pieśni. Odtąd zostaje już prawdziwym marakame.

Marakame Delii mieszka o kilka dni drogi z San Andrés Cohamiata. To on dał jej imię Urrama, zobaczył je we śnie. Delia to imię dla obcych, imię z oficjalnych dokumentów. Zawsze odwiedza marakame, kiedy coś ją boli. Najczęściej boli głowa. Wystarczy, że marakame przytknie wargi do jej czoła i wyssie ziarno kiełkującej kukurydzy, a dolegliwość ustępuje. To właśnie kukurydza wprowadzona magicznie do jej ciała jest przyczyną choroby. Kiedy bolał Delię żołądek, marakame najpierw ukłuł ją w piersi końcem świętej strzały, potem wyssał z brzucha kamień. Innym razem wyjął znowu z nogi kukurydzę. Może też odnaleźć w ciele kawałki skóry albo sierści zwierząt, węgiel drzewny, rozmaite przedmioty magiczne.

Pytam Delię, dlaczego nie chodzi do zwykłego lekarza.

– Może by mi pomógł – zastanawia się Huiczolka – może wyleczyłby. Co jednak taki obcy może wiedzieć o przyczynie choroby Huiczola? A jeśli nie będę jej znała, zachoruję znowu. Tylko marakame może mi powiedzieć, jakiego obraziłam boga i jaką mu powinnam złożyć ofiarę w świętej grocie.

Była to opowieść kobiety wykształconej. Ale znowu jedynie relacja.

I oto coś się jakby odmieniło. Meksyk przestał się krępować swojej magii. Mówiono, że interesuje się nią pewien bardzo wysoki urzędnik państwowy w spódnicy. Kiedy jednak obiecano nam pomoc zafascynowanego etnografią dyrektora muzeum, postanowiliśmy z Tony Halikiem wyprawić się do Los Tuxtlas. Tam odbywają się kongresy czarowników.

[...]