Czarny Korsarz - Emilio Salgari - ebook

Czarny Korsarz ebook

Emilio Salgari

0,0

Opis

Powieść Emilio Salgariego, jednego z najpopularniejszych włoskich pisarzy, uważanego za ojca włoskiej powieści przygodowej, stanowiąca pierwszą, najbardziej znaną część cyklu Korsarze z Antyli. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie XVII wieku. Po Morzu Karaibskim grasuje Czarny Korsarz, łupiący holenderskie i hiszpańskie statki. W rzeczywistości nazywa się Emilio di Roccabruna i jest włoskim księciem, szukającym zemsty za śmierć swoich braci na Van Gouldzie, holenderskim namiestniku w służbie króla Hiszpanii. Czarny Korsarz sprzymierza się z największymi piratami owych czasów: Franciszkiem L'Ollonais, Michałem Baskiem i Henrym Morganem, przysięgając nie spocząć, póki nie zabije Van Goulda i wszystkich jego krewnych. Razem z kamratami szykuje wielką wyprawę na Maracaibo, bogate miasto portowe, którego namiestnikiem jest Van Gould.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Emilio Salgari
Czarny Korsarz
tłum. Sandra Strugała, Marcin Wyrembelski
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emilio Salgari

Czarny Korsarz

tłum. Sandra Strugała, Marcin Wyrembelski

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-5838-1

Czarny Korsarz

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Rozdział I. Piraci z Tortugi

Wśród spowijających morze gęstych mroków donośnym echem rozbrzmiała wypowiedziana ochrypłym głosem pogróżka.

— Hej, wy tam! Stójcie! Albo poślemy was na dno!

Niewielka łódź, która opornie cięła atramentowe fale, oddalając się w pośpiechu od ledwie majaczącego na horyzoncie wysokiego brzegu — zupełnie jakby uciekała przez jakimś niebezpieczeństwem — zatrzymała się raptownie. Dwaj znajdujący się na jej pokładzie marynarze podnieśli się jak na komendę i szybko wciągnęli wiosła. Z niepokojem wpatrywali się w przestrzeń przed sobą, aż w końcu dostrzegli wielki cień, który niczym duch wyłonił się z morskiej otchłani.

Obydwaj mężczyźni mieli pod czterdziestkę, ostre rysy twarzy, a ich gęste, nastroszone brody, które prawdopodobnie nigdy nie widziały szczotki ani grzebienia, przydawały im iście zuchwałego wyglądu.

Na głowach nosili podziurawione jak rzeszoto szerokie kapelusze filcowe o postrzępionych rondach. Ich wypłowiałe, podarte i pozbawione rękawów koszule flanelowe ledwo okrywały masywne torsy. Obaj byli przepasani czerwoną tkaniną — podobnie jak reszta odzienia w godnym pożałowania stanie. Przytrzymywała ona dwa wielkie i ciężkie pistolety, których używano pod koniec szesnastego wieku. Nawet ich krótkie spodnie były obszarpane, a nogi i bose stopy ubabrane w czarnym błocie.

Krótko mówiąc, dwóch obdartusów. Gdyby osławione gujańskie kolonie karne powstały już w tamtych czasach, można by ich z powodzeniem wziąć za dwóch zbiegłych więźniów. W świetle gwieździstej poświaty patrzyli na wyłaniający się zza granatowej linii horyzontu cień. Gdy ten zaczął nabierać coraz wyrazistszych kształtów, spojrzeli po sobie z niepokojem.

— Co widzisz, Carmaux? — zapytał ten, który wyglądał na młodszego. — Przypatrz się dobrze, masz lepszy wzrok ode mnie. Wiesz, że to kwestia życia lub śmierci.

— Widzę statek oddalony o jakieś trzy strzały z pistoletu, ale nie umiem powiedzieć, czy płynie od strony Tortugi1, czy z hiszpańskich kolonii.

— Czyżby przyjaciele? Aż trudno uwierzyć, że ośmieliliby się podpłynąć tak blisko, niemal pod lufy fortecznych dział. W dodatku ryzykują spotkanie z flotą wielkich żaglowców eskortujących galeony pełne złota!

— Kimkolwiek są, to już nie gra roli. Spostrzegli nas, Van Stillerze, i na pewno nie pozwolą nam uciec. Lepiej nawet nie próbować, bo jeden kartacz2 by im wystarczył, żeby nas posłać do diabła.

Ten sam, co uprzednio, donośny głos ponownie rozległ się w ciemności, niosąc się echem daleko ponad wodami Zatoki:

— Kto tam?

— Diabeł — odburknął człowiek zwany Van Stillerem.

Jego kompan zaś wszedł na ławkę i krzyknął na całe gardło:

— A kto śmie pytać, kim jesteśmy? Jeśli cię zżera ciekawość, to sam tu do nas zejdź, a przywitamy cię pięknie kulką z pistoletu.

Ta bezczelna zaczepka, zamiast rozsierdzić człowieka wypytującego przybyszów, wprawiła go chyba w zadowolenie, gdyż odparł:

— Moi dzielni przyjaciele! Chodźcie tu do nas i uściśnijcie Braci Wybrzeża3!

— Bracia Wybrzeża! — krzyknęli dwaj mężczyźni w łodzi, nie posiadając się z radości.

A ten, który nazywał się Carmaux, dodał:

— Niech mnie morze pochłonie, że nie rozpoznałem głosu, który przynosi nam te wspaniałe wieści.

— Kto to niby jest? — zapytał jego kompan, zabierając się energicznie do wiosłowania.

— Spośród wszystkich śmiałków z Tortugi tylko jeden pirat mógłby poważyć się na wyprawę pod same hiszpańskie forty.

— Czyli kto?

— Czarny Korsarz.

— Niech mnie kule biją! To on! We własnej osobie!

— Mamy dla niego przykre wieści — wyszeptał Carmaux i westchnął. — Niestety nie żyje...

— Być może łudził się, że jeszcze zdąży go wybawić z rąk Hiszpanów, prawda, przyjacielu?

— Tak, Van Stillerze.

— I pomyśleć, że to już drugiego mu wieszają!

— Tak, drugiego... Dwaj bracia zgładzeni na przeklętej szubienicy!

— Będzie chciał ich pomścić, Carmaux?

— Mam nadzieję. A my mu w tym pomożemy. Dzień, w którym ten przeklęty gubernator Maracaibo4 zawiśnie, będzie najpiękniejszym dniem mojego życia. Sprzedam wtedy dwa szmaragdy, które noszę zaszyte w spodniach. Dostanę za nie przynajmniej tysiąc piastrów5, co starczy na obfitą wyżerkę w gronie moich kamratów.

— Jesteśmy! A nie mówiłem?! To „Błyskawica” Czarnego Korsarza!

Statek, który chwilę temu był tylko cieniem, teraz znajdował się na pół kabla6 od łodzi.

Był to trzymasztowy żaglowiec, jeden z tych, których używali piraci z Tortugi podczas łowów na ogromne, hiszpańskie galeony, wywożące do Europy skarby z Ameryki Środkowej, Meksyku i innych ziem położonych w pobliżu równika.

Te zwinne korsarskie statki wyposażone były zazwyczaj w potężne maszty, umożliwiające żeglugę nawet przy najlżejszej bryzie. Miały wąską stępkę oraz zadarte wysoko dziób i rufę, zgodnie z prawidłami ówczesnej sztuki konstruktorskiej, a także dysponowały pierwszorzędnym uzbrojeniem.

Dwanaście karonad7 gotowych zionąć niszczycielskim ogniem ze swoich czarnych gardzieli wyzierało po stronie sterburty i bakburty8, na kasztelu9 natomiast prężyły się dwie lekkie armaty ładowane kartaczami, mogące obrócić w perzynę każdy statek.

Korsarski żaglowiec stanął w dryf, czekając na przybicie łodzi. W świetle latarni widać było stojący na dziobie tuzin uzbrojonych ludzi, którzy nie zawahaliby się wypalić z muszkietów przy najmniejszym podejrzanym ruchu.

Dwaj marynarze wciągnęli wiosła, po czym przycumowali do żaglowca. Załoga rzuciła im drabinkę, a oni z zaskakującą zręcznością wspięli się na pokład.

Dwóch zbrojnych z załogi wycelowało w nich muszkiety, podczas gdy trzeci, oświetlając nowo przybyłych światłem latarni, zbliżył się do nich i zapytał:

— Kto wy?

— Na Belzebuba, mego stróża! — wykrzyknął Carmaux. — To nie poznajecie już przyjaciół?

— A niech mnie rekin połknie, jeśli to nie Bask Carmaux! — wykrzyknął człowiek z latarnią. — Jakim cudem jeszcze żyjesz! Wszyscy na Tortudze myśleli, żeś martwy! A tu proszę — kolejny wskrzeszony! A czy to nie przypadkiem hamburczyk Van Stiller?

— Z krwi i kości — odpowiedział pirat.

— A więc i ty wywinąłeś się od stryczka?

— Cóż... śmierć mnie nie chciała, więc postanowiłem pożyć jeszcze parę lat.

— A wasz kapitan?

— Sza! — uciszył go Carmaux.

— Możesz mówić. Nie żyje?

— Stado indorów! Już żeście sobie pogdakali? — zawołał szorstki głos, ten sam, który wcześniej groził dwóm mężczyznom w łodzi.

— Niech mnie piorun trzaśnie! Czarny Korsarz! — wyjąkał drżącym głosem Van Stiller.

Carmaux zaś rzekł podniesionym tonem:

— Jestem na twoje rozkazy, kapitanie.

Z mostku kapitańskiego zszedł mężczyzna i z ręką opartą na kolbie przypiętego do pasa pistoletu skierował się w ich stronę.

Od stóp do głów ubrany w czerń, która przydawała mu elegancji, co było nietypowe dla korsarzy z Zatoki Meksykańskiej, którzy zazwyczaj zadowalali się parą spodni i koszulą, dbając bardziej o broń niźli o ubranie.

Miał na sobie cienki kaftan z czarnego jedwabiu, obszyty koronką tego samego koloru, z mankietami z czarnej skóry. Z tej samej tkaniny uszyte były spodnie, przewiązane w pasie szeroką szarfą z frędzlami. Do tego wysokie buty z cholewami, a na głowie nosił szerokorondny filcowy kapelusz ozdobiony długim, czarnym piórem, które zadziornie się zakrzywiało i opadało mu na ramię.

Podobnie jak jego ubiór, także i wygląd miał w sobie coś żałobnego. Na tle czarnych koronek kołnierzyka i wielkiego kapelusza odcinała się blada, posągowa twarz, którą zdobiła krótka, lekko kręcona czarna broda upodabniająca go do Jezusa z Nazaretu.

A rysy twarzy miał przepiękne: regularny nos, małe, czerwone jak korale usta, szerokie czoło przecięte ledwie widoczną zmarszczką, która przydawała mu smutku oraz kształtne, czarne niczym dwa węgielki oczy, długie rzęsy, które raz po raz rozbłyskiwały z taką mocą, że na ich widok drżeli nawet najzuchwalsi korsarze z Zatoki.

Wysoka, smukła sylwetka, pełna elegancji postura i arystokratyczne dłonie od pierwszego wejrzenia wskazywały na jego szlachetne pochodzenie, a także na wrodzone zdolności przywódcze.

Dwaj kamraci ujrzeli, że mężczyzna ruszył w ich kierunku. Spojrzeli po sobie z niepokojem, szepcząc:

— Czarny Korsarz!

— Kim jesteście i skąd przybywacie? — zapytał Czarny Korsarz i zatrzymał się przed nimi, z ręką niezmiennie wspartą na rękojeści pistoletu.

— Jesteśmy piratami z Tortugi, należymy do Bractwa Wybrzeża — odpowiedział Carmaux.

— Skąd przybywacie?

— Z Maracaibo.

— Uciekliście z rąk Hiszpanów?

— Tak, kapitanie.

— Pod czyim dowództwem pływaliście?

— Czerwonego Korsarza.

Na te słowa Czarnego Korsarza przeszedł dreszcz. Stał przez chwilę w milczeniu i mierzył obu piratów płomiennym spojrzeniem.

— A więc na statku mojego brata — odezwał się w końcu drżącym głosem.

Gwałtownie chwycił Carmaux za ramię i zaciągnął go niemalże siłą na rufę. Przechodząc pod mostkiem kapitańskim, spojrzał w kierunku mężczyzny wyczekującego na rozkaz i rzucił:

— Pozostań na pełnym morzu, panie Morgan. Załoga ma być w gotowości bojowej, kanonierzy z zapalonymi lontami. W przypadku zagrożenia od razu meldujcie!

— Tak jest, panie kapitanie — odpowiedział marynarz. — Żadna łajba nie zbliży się bez twojej wiedzy.

Czarny Korsarz, nie zwalniając uścisku na ramieniu Carmaux, zszedł pod pokład i skierował się do małej, bardzo elegancko umeblowanej kabiny, oświetlonej pozłacaną lampą, co było niezgodne z panującym na korsarskich statkach zakazem palenia świateł po dziewiątej wieczorem. Wprowadził do środka Carmaux i wskazał mu krzesło, po czym utkwił w nim wzrok i przez chwilę przypatrywał mu się uważnie z założonymi rękami. Jego twarz przybrała siny odcień i była bledsza niż zwykle, a pierś unosiła się i opadała w rytm szybkiego oddechu.

Dwukrotnie otwierał usta, żeby zadać pytanie, jednak od razu je zamykał w obawie przed odpowiedzią, której nie chciał usłyszeć.

W końcu przemógł się i zapytał bezdźwięcznym głosem:

— Zabili go, tak?

— Kogo?

— Mojego brata, tego, którego zwano Czerwonym Korsarzem.

— Tak, panie kapitanie — odpowiedział Carmaux i westchnął — Tak samo, jak zabili Zielonego Korsarza.

Z piersi kapitana wyrwał się rozdzierający krzyk. Straszliwie zbladł, chwycił się dłonią za serce, po czym opadł na krzesło, zasłaniając twarz szerokim rondem kapelusza.

Zamarł tak na kilka chwil, a kajutę wypełnił jego szloch. Po chwili zerwał się na równe nogi zawstydzony tym odruchem słabości. Okropne uczucie, które nim zawładnęło, wyparowało w okamgnieniu. Na jego twarzy na powrót zagościł spokój, czoło wypogodziło się, skóra przybrała swój dawny odcień, tylko spojrzenie płonęło blaskiem tak ponurym, że przyprawiało o ciarki.

Dwukrotnie obszedł kabinę, by trochę ochłonąć, po czym usiadł na krześle i rzekł:

— Obawiałem się, że nie zdążę na czas. Teraz pozostaje mi tylko zemsta. Rozstrzelali go?

— Powiesili, panie.

— Jesteś tego pewien?

— Widziałem na własne oczy, jak zawisł na szubienicy wzniesionej na Plaza de Granada.

— Kiedy go zabili?

— Dzisiejszego popołudnia.

— Jak umarł?

— Jak bohater, panie. Czerwony Korsarz nie mógł przecież umrzeć inaczej.

— Mów dalej.

— Kiedy pętla zaciskała się na jego szyi, wykrzesał z siebie resztkę sił, by splunąć gubernatorowi w twarz.

— Temu ścierwu Van Gouldowi?

— Tak, księciu flamandzkiemu.

— Znowu on! Wszędzie tylko on! Czyżby poprzysiągł mi nieubłaganą nienawiść? Zabrał mi braci: jednego zdradziecko zabił, a dwóch powiesił!

— Nienawidził ich, bo to byli najodważniejsi korsarze w Zatoce, panie.

— Ale pozostaje mi jeszcze zemsta! — krzyknął złowrogim głosem pirat. — Nie, nie spocznę póki nie zniszczę Van Goulda i całej jego rodziny i póki nie obrócę w popiół miasta, którym rządzi. Maracaibo, przywiodłoś mnie do zguby, więc teraz ja przywiodę do zguby ciebie! Choćbym miał wezwać z Tortugi wszystkich korsarzy i wszystkich bukanierów10 z San Domingo i Kuby, nie pozostanie z ciebie kamień na kamieniu! A teraz mów, przyjacielu! Opowiedz mi wszystko od początku. Jak was schwytano?

— Nie w otwartej walce, lecz podstępem, kapitanie. Twój brat, kapitanie, o czym zresztą wiedziałeś, obrał kurs na Maracaibo, by pomścić śmierć Zielonego Korsarza. Podobnie jak i ty, poprzysiągł księciu flamandzkiemu śmierć na szubienicy. Było nas osiemdziesięciu, byliśmy gotowi na wszystko, także do walki zbrojnej, lecz w naszych zamiarach nie przewidzieliśmy nadchodzącego załamania pogody. Przy wejściu do Zatoki zaskoczył nas straszny huragan, który zepchnął statek na płyciznę, gdzie rozszalałe fale roztrzaskały go w drzazgi. Zaledwie dwudziestu sześciu piratów z trudem dotarło do brzegu. Wszyscy byliśmy w opłakanym stanie, zupełnie wyczerpani, w dodatku bez broni. Czerwony Korsarz podnosił nas ciągle na duchu. Obawiał się, że Hiszpanie mogą zauważyć naszą obecność i rozpocząć pościg, więc poprowadził nas przez bagniska. Jednak zamiast znaleźć w leśnej gęstwinie bezpieczne schronienie, wpadliśmy w zasadzkę. Trzystu Hiszpanów pod wodzą Van Goulda we własnej osobie otoczyło nas zwartym pierścieniem. Tych, którzy stawiali opór, zabili, a pozostałych wzięli w niewolę i powlekli do Maracaibo.

— Mój brat był wśród nich?

— Tak, kapitanie. Choć był uzbrojony zaledwie w sztylet, bronił się jak lew. Wolał zginąć w walce, niż dać się powiesić, ale Flamandczyk, gdy tylko go rozpoznał, zamiast przeszyć go szablą czy kulą, wyznaczył mu inną śmierć. Zawlekli nas do Maracaibo i skazali na śmierć przez powieszenie. Po drodze żołnierze znęcali się nad nami, a miejscowi nie szczędzili obelg. Wraz z moim przyjacielem Van Stillerem mieliśmy więcej szczęścia od naszych kamratów. Wczoraj rano udusiliśmy stojącego na warcie strażnika i uciekliśmy. Znaleźliśmy schronienie w chacie pewnego tubylca, skąd widzieliśmy śmierć twojego brata i jego ludzi. Późnym wieczorem, dzięki pomocy naszego czarnego przyjaciela, wsiedliśmy do łodzi z zamiarem przepłynięcia Zatoki Meksykańskiej i dotarcia do Tortugi. Oto cała historia, kapitanie.

— A mój brat nie żyje... — rzekł Czarny Korsarz z przerażającym spokojem.

— Byłem blisko niego, tak jak teraz blisko ciebie, kapitanie.

— I wciąż wisi na tej przeklętej szubienicy?

— Będzie tak wisieć przez trzy dni.

— A potem wrzucą go do rynsztoku?

— Tak, kapitanie.

Czarny Korsarz gwałtownie wstał i podszedł do pirata.

— Strach cię obleciał? — zapytał wyzywającym tonem.

— Nie boję się nawet Belzebuba, kapitanie.

— Więc nie obawiasz się śmierci?

— Nie, panie.

— Popłyniesz ze mną?

— Gdzie?

— Do Maracaibo.

— Kiedy?

— Dzisiejszej nocy.

— Złupimy miasto?

— Nie, na razie jest nas za mało, ale wkrótce Van Gould o mnie usłyszy. Popłyniemy my dwaj i twój kompan.

— Sami? — zapytał zdumiony Carmaux.

— Zgadza się.

— Co zamierzasz?

— Odzyskać zwłoki brata.

— Uważaj, kapitanie! Jeszcze wpadniesz w ich łapska.

— Czy wiesz, kim jest Czarny Korsarz?

— Do stu tysięcy piorunów! Toż to najzuchwalszy pirat z Tortugi.

— Zatem zaczekaj na mnie na mostku, ale wpierw każ szykować szalupę.

— Mam lepszy pomysł, szybciej będzie naszą łodzią.

— Zgoda. A teraz ruszaj!

Rozdział II. Śmiała wyprawa

Carmaux usłuchał rozkazu i oddalił się pośpiesznie, wiedział bowiem, że z groźnym Korsarzem nie ma żartów.

Van Stiller czekał na niego na pokładzie w towarzystwie kwatermistrza i kilku piratów, którzy wypytywali go o tragiczną śmierć Czerwonego Korsarza i jego ludzi, domagając się krwawej zemsty na Hiszpanach z Maracaibo i nade wszystko na samym gubernatorze. Hamburczyk, gdy dowiedział się, że mają przygotować łódź, by popłynąć na brzeg, z którego cudem uciekli, nie krył zdumienia i obawy.

— Mamy tam wrócić?! — wykrzyknął. — Przecież zapłacimy za to głową, Carmaux.

— No cóż! Tym razem nie popłyniemy tam sami.

— A niby kto zamierza nam towarzyszyć?

— Czarny Korsarz.

— A to zupełnie co innego. Ten czort wcielony wart jest więcej niż stu korsarzy.

— Tyle tylko, że on sam z nami popłynie.

— To nic, Carmaux. Z nim nic nam nie grozi. Płyniemy prosto do Maracaibo?

— Tak, przyjacielu, jeśli wyprawa zakończy się sukcesem, to dobra nasza. Hej, kwatermistrzu, wrzuć do łodzi trzy muszkiety, trochę amunicji, parę kordelasów11 dla nas obu i coś na ząb. Nigdy nic nie wiadomo, co się może wydarzyć ani kiedy wrócimy.

— Już wszystko załadowane — odkrzyknął kwatermistrz. — Dołożyłem też tytoniu.

— Dziękuję ci, przyjacielu. Jesteś perłą wśród kwatermistrzów.

— A oto i on — powiedział w tej samej chwili Van Stiller.

Na mostku pojawił się Czarny Korsarz. Ubrany był w swój żałobny strój, do boku przypasał długą szpadę, a za pas włożył dwa duże pistolety i jeden z tych ostrych, hiszpańskich sztyletów zwanych mizerykordią12. Przez ramię przewiesił obszerną pelerynę, kruczoczarną jak reszta ubioru.

Zbliżył się do stojącego na mostku kapitańskim marynarza, najprawdopodobniej swojego zastępcy i zamienił z nim kilka słów. Chwilę później zwrócił się do obu korsarzy:

— W drogę!

— Jesteśmy gotowi — odpowiedział Carmaux.

Wszyscy trzej opuścili się na pokład łodzi, którą już wcześniej przycumowano do rufy, by załadować na nią broń i żywność. Czarny Korsarz szczelnie owinął się peleryną i zajął miejsce na dziobie, podczas gdy piraci złapali za wiosła i odpłynęli.

Na korsarskim żaglowcu szybko wygaszono światła pozycyjne, strymowano13 żagle. „Błyskawica” ruszyła kursem za łodzią, halsując14, aby jej nie wyprzedzić. To Morgan odprowadzał swojego dowódcę w pobliże wybrzeża, by w razie zagrożenia przyjść mu z pomocą.

Czarny Korsarz leżał z głową wspartą na ramieniu i milczał. Bystrym wzrokiem dokładnie lustrował mroczny horyzont, próbując przeniknąć ciemności spowijające południowoamerykańskie wybrzeże. Od czasu do czasu odwracał głowę w stronę swojego statku, który nieustannie podążał ich śladem w odległości siedmiu lub ośmiu kabli, po czym znów kierował wzrok z powrotem na południe.

Tymczasem Van Stiller i Carmaux energicznie wiosłowali, a lekka i zwrotna łódka pruła czarne fale. Ani jeden, ani drugi nie wydawał się być zmartwiony powrotem na ziemie zamieszkałe przez ich bezwzględnych wrogów, albowiem w odwadze i przemyślności niezwykłego Korsarza, którego imię wzbudzało strach we wszystkich nadmorskich osadach rozległej Zatoki Meksykańskiej, pokładali bezgraniczną wiarę.

Wody jeziora Maracaibo15 były gładkie, zupełnie jakby wylano na nie oliwę, co ułatwiało wioślarzom sprawną i szybką żeglugę. Zwieńczone od strony morza dwoma wzniesieniami, układające się w podkowę niewysokie brzegi akwenu chronią wewnętrzne wody jeziora przed uderzeniami fal, co zapobiega tworzeniu się w ich głębinach silnych prądów morskich.

Dwaj piraci wiosłowali zawzięcie od godziny, kiedy Czarny Korsarz, który do tej chwili pozostawał niemal w całkowitym bezruchu, zerwał się nagle na nogi, jakby chciał lepiej przyjrzeć się temu, co rysowało się na szerokim horyzoncie.

W oddali, mniej więcej na południowym zachodzie, w jednominutowych odstępach błyskało światło, odbijając się od powierzchni wody.

— Maracaibo — powiedział Czarny Korsarz ponurym głosem, który zdradzał z trudem tłumioną wściekłość.

— Zgadza się — potwierdził Carmaux.

— W jakiej odległości się znajdujemy?

— Będą ze trzy mile16, panie kapitanie.

— A więc o północy dotrzemy na miejsce.

— Tak.

— Czy straż pilnuje wybrzeża?

— Tylko łodzie celników.

— Musimy ich ominąć.

— Znamy miejsce, gdzie możemy bezpiecznie przybić do brzegu i ukryć łódź w nabrzeżnym gąszczu.

— Naprzód!

— Za pozwoleniem, kapitanie...

— Mów!

— Lepiej by było, żeby nasz statek nie podpływał już bliżej.

— Już zawrócił. Zaczeka na nas na pełnym morzu — odparł na to Czarny Korsarz.

Przez kilka chwil stał w milczeniu, po czym zapytał:

— To prawda, że hiszpańska flota patroluje okolicę?

— Tak, kapitanie, oddziały admirała Toledo czuwają nad bezpieczeństwem na wodach od Maracaibo po Gibraltar17.

— Ha! Czyli że nas się boją?! Ale razem z Franciszkiem l’Olonnais poślemy ich wszystkich na dno. Cierpliwości, jeszcze kilka dni i Van Gould przekona się, z kim ma do czynienia.

Owinął się znów peleryną, zasunął kapelusz na oczy i usiadł, wpatrując się nieruchomo w jasny punkt, który zwiastował latarnię morską. Łódź pomknęła przed siebie, lecz już nie kierowała się ku przesmykowi prowadzącemu do jeziora Maracaibo. Piraci zmienili kurs i wyminęli patrole, które niechybnie zatrzymałyby łódź i uwięziły jej załogę.

Pół godziny później brzeg zatoki był już wyraźnie widoczny, dzieliła ich od niego odległość trzech lub czterech kabli. Gęsto zalesiona namorzynami18 plaża łagodnie schodziła do morza. Zaduch panujący pośród tych porastających ujścia rzek i cieków wodnych roślin powodował okropną gorączkę, jak choćby vomito prieto, czyli żółtą febrę. Nieco wyżej, na tle rozgwieżdżonego nieba, kłębiła się bujna roślinna szata, ponad którą górowały pękate korony gigantycznych rozmiarów drzew.

Carmaux i Van Stiller zwolnili i odwrócili się ku brzegowi. W obawie przed zasadzką, płynęli dalej z wielką ostrożnością, zachowując ciszę i rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Czarny Korsarz przez cały czas nawet nie drgnął, położył tylko przed sobą trzy załadowane na pokład przez kwatermistrza muszkiety. Był gotów powitać prochem każdą łajbę, która ośmieliłaby się zbliżyć na odległość strzału.

Było już po północy, gdy łódka dobiła do plaży, wbijając się w sam środek gęstwiny i powykręcanych korzeni namorzynów.

Czarny Korsarz wstał. Omiótł wzrokiem wybrzeże, po czym zwinnie zeskoczył na ziemię i przywiązał łódź do jednej z gałęzi.

— Zostawcie muszkiety — rozkazał Van Stillerowi i Carmaux. — Macie pistolety?

— Tak, kapitanie — odpowiedział hamburczyk.

— Wiecie, gdzie jesteśmy?

— Jakieś dziesięć, dwanaście mil od Maracaibo.

— Zdołamy zakraść się tam dzisiejszej nocy?

— To niemożliwe, kapitanie. To nieprzebyty gąszcz i nie damy rady się przez niego przedrzeć przed świtem.

— Musimy więc zaczekać do jutrzejszego wieczora?

— Chyba że chcesz podjąć ryzyko i pojawić się w mieście za dnia. W przeciwnym razie musimy odczekać.

— Pojawienie się w mieście za dnia byłoby nieostrożnością — odparł Czarny Korsarz, jakby mówił do siebie. — Gdybym miał wsparcie swojego statku, który mógłby nas w każdej chwili zabrać na pokład, byłbym gotów podjąć takie ryzyko, ale „Błyskawica” żegluje teraz daleko, po wodach wielkiej Zatoki Wenezuelskiej.

Pogrążył się w zadumie na kilka chwil, po czym rzekł:

— Uda nam się jeszcze odnaleźć mojego brata?

— Jego ciało będzie wisiało na Plaza de Granada przez trzy dni — odparł Carmaux. — Tak, jak mówiłem.

— A więc mamy czas. Znacie kogoś w Maracaibo?

— Tak, Murzyna, który poratował nas łodzią w trakcie ucieczki. Zamieszkuje w odludnym szałasie na obrzeżach lasu.

— Nie zdradzi nas?

— Ręczymy za niego.

— Zatem w drogę!

Carmaux szedł przodem, Czarny Korsarz w środku, a Van Stiller zamykał pochód. Wdrapali się na skarpę, po czym zagłębili w samo serce mrocznej puszczy, zachowując ostrożność i nasłuchując. W dłoniach trzymali nabite pistolety, w każdej chwili spodziewając się zasadzki.

Dookoła rozpościerała się nieprzebrana gęstwina, wśród której panowały ciemności jak we wnętrzu wielkiej jaskini. Bujne korony drzew wieńczące pnie różnych kształtów i rozmiarów przysłaniały całkowicie nieboskłon.

Niezliczone liany to pięły się wysoko, mocno oplatając palmy, to zwisały długimi warkoczami prosto ku ziemi albo rozrastały się we wszystkich kierunkach, co na tyle utrudniało przemarsz, że śmiałkowie zmuszeni byli torować sobie drogę, karczując roślinność za pomocą swoich kordelasów. Z kolei plątanina potężnych korzeni wyrastających z ziemi wymuszała na nich szukanie jakiejś okrężnej drogi wolnej od takich przeszkód. Co jakiś czas w leśnej gęstwinie rozbłyskiwały niczym lampiony ławice małych światełek, które na zmianę wirowały wokół drzew, iskrzyły się w ich koronach i tańczyły tuż przy ziemi. Na chwilę nagle gasły, po czym rozjarzały się na nowo, tworząc przepiękne świetlne fale, rodem ze świata baśni.

Były to olbrzymie świetliki zamieszkujące lasy Ameryki Środkowej zwane vaga-lume19. Siła wytwarzanego przez nie światła pozwala odczytać z odległości kilku kroków nawet najdrobniejsze pismo. Zaledwie kilka sztuk tych owadów zamkniętych w słoiku wystarczy do oświetlenia całego pokoju. Nie brakowało też Lampyris occidental, robaczków świętojańskich, innego gatunku fosforyzujących owadów, które żyją w olbrzymich rojach w gujańskich lasach równikowych.

Trzej korsarze kontynuowali marsz w całkowitym milczeniu, wciąż zachowując należytą czujność — dobrze zdawali sobie bowiem sprawę, że oprócz ludzi muszą strzec się także mieszkańców lasu — krwiożerczych jaguarów, a nade wszystko węży, zwłaszcza żararak, których skóra przybiera odcień zeschłych liści, czyniąc je niemal niedostrzegalnym dla ludzkiego oka w świetle dnia.

Pokonali tak bez mała dwie mile, gdy idący na przedzie Carmaux, który najlepiej znał te okolice, zatrzymał się nagle i wycelował przed siebie pistolet.

— Jaguar czy człowiek? — bez cienia strachu spytał Czarny Korsarz.

— Mógł to być jaguar, ale równie dobrze mógłby to być szpieg — odparł Carmaux. — W tych dzikich krainach nigdy nie można być pewnym jutra.

— Którędy przeszedł?

— Dwadzieścia kroków ode mnie.

Pirat ukucnął, wstrzymał oddech i cały zamienił się w słuch. Usłyszał szelest liści, lecz tak niewyraźny, że tylko wyjątkowo czujne ucho byłoby w stanie go wyłowić.

— To może być zwierzę — rzekł, prostując się. — Nie jestem pewien! Ale my się niczego nie boimy. Szable w dłoń i za mną.

Obszedł pień wielkiego drzewa, które górowało nad pobliskimi palmami, po czym zatrzymał się w gąszczu gigantycznych liści, wytężając wzrok w ciemności. Szelest liści ustał, jego ucho tymczasem wyłapało brzęk metalu, a chwilę później jakby suchy trzask przypominający odgłos odciąganego kurka.

— Stójcie! Ktoś nas śledzi i czeka tylko na odpowiedni moment, aby nas powystrzelać.

— Czyżby zauważyli, że przybiliśmy do brzegu? — wymamrotał zaniepokojony Carmaux. — Hiszpanie wszędzie mają szpiegów.

Trzymając szablę w prawej dłoni, w lewej zaś pistolet, Czarny Korsarz zaczął bez najmniejszego szmeru przeszukiwać liściasty gąszcz. Nagle Carmaux i Van Stiller zobaczyli, jak rzuca się na postać ukrytą w zaroślach. Błyskawiczny atak udaremnił próbę ucieczki czającego się pośród roślinności człowieka, który uderzony z pełnym impetem rękojeścią szpady w twarz upadł na wznak.

Carmaux pośpiesznie podniósł broń, którą tamten wypuścił z ręki w chwili upadku, nie zdoławszy oddać nawet jednego strzału, podczas gdy Van Stiller trzymał go na muszce.

— Drgnij tylko, a już po tobie — powiedział Van Stiller.

— To jeden z naszych wrogów — zauważył Czarny Korsarz.

— Żołnierz przeklętego Van Goulda — dopowiedział Van Stiller. — Chętnie się dowiem, dlaczego czaił się właśnie tutaj.

Hiszpan, który solidnie oberwał w głowę, powoli dochodził do siebie i próbował się podnieść.

— Carrai! — wymamrotał drżącym głosem. — Chyba wpadłem w ręce samego diabła?

— Zgadłeś — powiedział Czarny Korsarz. — Niech będzie i samego diabła, skoro tak nas, piratów, lubicie nazywać.

Hiszpan zadrżał, co nie umknęło uwadze Carmaux.

— Nie trzęś tak portkami, przynajmniej na razie — rzekł i zaśmiał się w głos. — Oszczędzaj siły na później, gdy będziesz już dyndał i wywijał w powietrzu fandango20 z zaciśniętym na szyi powrozem.

Następnie zwrócił się do Czarnego Korsarza, który w milczeniu obserwował jeńca, i rzekł:

— Posłać mu kulkę, kapitanie?

— Nie — odparł tenże.

— A może wolisz go powiesić na jednej z gałęzi tego tam olbrzymiego drzewa.

— Bynajmniej.

— A co jeśli to jeden z tych, co wieszali naszych kamratów i Czerwonego Korsarza, kapitanie?

Na te słowa oczy Czarnego Korsarza rozbłysły złowrogim blaskiem, który jednak szybko zgasł.

— Nie chcę jego śmierci — rzekł oschle. — Żywy przyda nam się bardziej niż jako wisielec.

— Zatem zwiążmy go porządnie — odpowiedzieli jednogłośnie dwaj piraci.

Oderwali kawałek czerwonej tkaniny, którą byli przepasani, po czym skrępowali nim nadgarstki więźnia, ten z kolei ani myślał stawiać opór.

— Przyjrzyjmy się, coś ty za gagatek — powiedział Carmaux.

Zapalił kawałek odciętego od armaty lontu, który przechowywał w kieszeni, i zbliżył go do twarzy Hiszpana. Nieszczęśnik, który wpadł w ręce straszliwych piratów z Tortugi, miał na oko trzydzieści lat, kanciastą twarz pokrytą rudawą brodą i szare, rozbiegane z przerażenia oczy, był chudy i tyczkowaty niczym jego krajan Don Kiszot.

Miał na sobie żółty, skórzany kaftan wyszywany arabeskami, szerokie i krótkie spodnie w czarno-czerwone paski i wysokie buty z czarnej skóry. Na głowie nosił stalowy hełm przystrojony mocno już przerzedzonymi piórami nie pierwszej świeżości, a za pasem, w znacznie już zardzewiałej pochwie, tkwiła szabla.

— Na rogi Belzebuba! — wykrzyknął Carmaux, śmiejąc się. — Z tego, co widzę, gubernator Maracaibo nie żywi swoich wojaków kapłonami21, bo ten tu jest chudszy niż wędzony śledź. Myślę, panie kapitanie, że warto go powiesić.

— Nie kazałem go wieszać — odparł Czarny Korsarz, a następnie trącił więźnia końcem szabli i rzekł:

— Teraz nam się wyspowiadasz!

— I tak już po mnie, więc nic ci nie powiem — odparł Hiszpan. — Nikt przecież nie wychodzi żywy z twoich rąk. Nawet jeśli powiem ci to, co chcesz usłyszeć, wcale nie mogę być pewny, że dożyję jutra.

— Zuch z niego — rzekł Van Stiller.

— A swoją odpowiedzią zasłużył sobie na łaskę — dodał Czarny Korsarz. — No już, będziesz gadał?

— Nie — powiedział jeniec.

— Obiecuję, że ocalisz życie.

— A kim ty jesteś, żeby ci wierzyć?

— Przecież wiesz, kim jestem.

— Piratem.

— Owszem, ale piratem, co się zwie Czarny Korsarz.

— Najświętsza Panienko z Gwadelupy! — krzyknął Hiszpan i zrobił się blady jak ściana. — Czarny Korsarz tutaj?! Przybyłeś wyrżnąć nas wszystkich w pień i pomścić śmierć brata, Czerwonego Korsarza?

— Zgadza się, a jeśli nie wyśpiewasz mi wszystkiego — powiedział Czarny Korsarz ponurym głosem — pozabijam was wszystkich, a z Maracaibo zostaną zgliszcza!

— Święci pańscy! Co ty tu robisz? — powtórzył jeniec, który nie otrząsnął się jeszcze z szoku.

— Gadaj, bo wypruję z ciebie flaki.

— I tak już jestem trupem.

— Czarny Korsarz to człowiek honoru, weź to pod uwagę. On nigdy nie złamał raz danego słowa — odparł kapitan uroczyście.

— Niech ci będzie, zaufam ci.

Rozdział III. Jeniec

Na dany przez kapitana znak Van Stiller i Carmaux podnieśli jeńca i posadzili u stóp drzewa. Nie rozwiązali mu jednak rąk, choć byli pewni, że nie będzie próbował ucieczki.

Czarny Korsarz usiadł naprzeciw niego, na olbrzymim korzeniu, który wił się niczym monstrualny wąż, a dwaj piraci stanęli na straży przed zaroślami, obawiali się bowiem, że jeniec nie jest sam.

— Powiedz mi — rzekł Czarny Korsarz po kilku minutach milczenia — czy ciało mojego brata wciąż jest wystawione na widok publiczny?

— Tak — odpowiedział jeniec. — Gubernator rozkazał nie ściągać go przez trzy dni i trzy noce, potem rzuci zwłoki do lasu na pożarcie dzikim bestiom.

— Myślisz, że da się wykraść ciało?

— Być może, bo Plaza de Granada jest strzeżona tylko przez jednego wartownika. Piętnastu wisielcom trudno by przecież było uciec.

— Piętnastu?! — powiedział Czarny Korsarz złowrogim tonem. — Ten łotr Van Gould nie oszczędził nawet jednego?

— Nikogo.

— I nie straszna mu zemsta piratów z Tortugi?

— Maracaibo ma mury umocnione i obsadzone armatami.

Pogardliwy uśmiech zagościł na ustach dumnego Czarnego Korsarza.

— Co nam mogą zrobić armaty? Nasze kordelasy znaczą wiele więcej. Mieliście okazję się o tym przekonać podczas szturmu na San Francisco de Campeche22, na St. Augustine23 na Florydzie i w innych miejscach.

— To prawda, ale Van Gould czuje się bezpiecznie w Maracaibo.

— Ach tak?! W takim razie zobaczymy, jak się poczuje, gdy rozmówię się z Franciszkiem l’Olonnais.

— Franciszek l’Olonnais! — wykrzyknął Hiszpan, którego przeszedł dreszcz przerażenia.

Czarnego Korsarza najwyraźniej nie obeszło przerażenie jeńca, bo kontynuował swoje przesłuchanie, choć nieco innym już tonem:

— Co tu robiłeś?

— Pełniłem wartę na plaży.

— Sam?

— Tak.

— Podejrzewaliście, że napadniemy na miasto?

— Obawialiśmy się ataku, wartownicy zauważyli podejrzany statek.

— Czy gubernator rozkazał wzmocnić obronę fortu?

— Nie tylko, wysłał też kilku zaufanych ludzi do Gibraltaru, by ostrzec admirała.

Tym razem to Czarnego Korsarza przeszedł dreszcz, tyle że był to dreszcz niepokoju, bo bać to się raczej nie miał w zwyczaju.

— Ach tak! — wykrzyknął, a jego blada twarz zrobiła się czerwona ze złości. — A więc mój statek może być w niebezpieczeństwie? — zamyślił się, po czym wzruszył ramionami i dodał:

— To nic! Kiedy okręty admirała dotrą do Maracaibo, będę już na pokładzie „Błyskawicy”.

Zerwał się gwałtownie, zagwizdał na dwóch piratów stojących na czatach przed zaroślami i rzucił krótko:

— Wracamy.

— A co robimy z jeńcem? — zapytał Carmaux.

— Zabierzemy go ze sobą. Odpowiadacie za niego głową.

— Niech mnie kule biją! — wykrzyknął Van Stiller. — Przywiążę go sobie sznurem do pasa, wtedy odejdzie mu ochota na ucieczkę.

Ruszyli w drogę gęsiego. Prowadził Carmaux, Van Stiller zaś zamykał pochód i pędził przed sobą jeńca, nie chcąc ani na chwilę stracić go z oczu.

Wstawał świt. Różowe promienie jutrzenki rozpraszały ciemności i rozlewały się po niebie, przenikając przez baldachim gigantycznych drzew. Liczne w południowej Ameryce, a zwłaszcza w Wenezueli małpy budziły się do życia, wypełniając gęstwinę dzikimi krzykami.

Na czubkach smukłych i eleganckich palm zwanych assai, w bujnych koronach ogromnych drzew kapokowych, w gąszczu sipos, olbrzymich lian oplatających pnie drzew i czepiających się powietrznych korzeni storczyków, pośród zachwycających bromelii, obficie obsypanych szkarłatnymi kwiatami, figlarnie niczym chochliki pląsały małpy wszelkiej maści.

Nieopodal baraszkowało stadko uroczych małpek mico, które pomimo swoich lilipucich rozmiarów — mieściły się w pirackiej kamizelce! — pod względem bystrości i zwinności nie miały sobie równych w świecie człekokształtnych. Kawałek dalej z kolei harcowały gromady sahuì, nieco większych od wiewiórek, o rudej sierści i grzywie jak u lwiątek, a także czeredy mono, najchudszych wśród wszystkich małp, wyposażonych w tak długie, patykowate kończyny, że z daleka łatwo je pomylić z olbrzymimi pająkami. Nie brakowało też stadka prego, które z dzikim upodobaniem niszczą wszystko, co napotkają na swej drodze, stając się prawdziwym utrapieniem plantatorów.

Wszędzie było widać nieprzeliczone chmary ptactwa, a najprzeróżniejsze ptasie okrzyki zlewały się z wrzaskami małp. Wśród rozłożystych liści drzew pomponasse, z których wytwarza się piękne i lekkie panamskie kapelusze, w zagajnikach laransia o kwiatach wydzielających odurzające zapachy, na wspaniałych palmach quaresme o purpurowych kwiatach trajkotały na cały głos malutkie mahiaco, gatunek papug o ciemnoniebieskiej główce; skrzeczały też ary, dorodne ptaki o czerwonym upierzeniu, które od świtu do zmierzchu z uporem godnym lepszej sprawy wrzeszczą bez ustanku „arà arà”, oraz choradeira, ptaki-płaczki, wyśpiewujące smętnie swą wieczną skargę.

Piraci i ich hiszpański jeniec, nawykli do marszu przez gęstą dżunglę porastającą kontynent i wyspy Zatoki Meksykańskiej, nie zatrzymywali się, by podziwiać rośliny, małpy czy ptaki. Maszerowali najszybciej, jak się dało, wyszukując w gąszczu przetarte przez drapieżniki lub tubylców przejścia, albowiem pragnęli czym prędzej wydostać się na otwartą przestrzeń i ujrzeć wody jeziora Maracaibo.

Czarny Korsarz popadł zgodnie ze swoim zwyczajem w posępną zadumę, która towarzyszyła mu wszędzie bez względu na to, czy przebywał akurat na pokładzie statku, czy też korzystał z uroków Tortugi.

Owinięty w swoją długą, czarną pelerynę, z kapeluszem nasuniętym na oczy, kroczył za Carmaux z głową zwieszoną na piersi. Z dłonią wspartą na szpadzie, nie spoglądając ani na towarzyszy, ani na jeńca, maszerował niczym samotny wędrowiec przedzierający się przez dżunglę.

Piraci, którzy dobrze znali jego zwyczaje, o nic nie wypytywali i pozwolili mu rozmyślać w samotności. Od czasu do czasu szeptem zamieniali ze sobą kilka słów, chcąc uzgodnić kierunek marszruty, po czym przyśpieszali kroku, zagłębiając się coraz to bardziej w splątaną sieć niekończących się sipos, drzew palmowych, jacarandò i massaranduba, które chroniły ich przed hordami uroczych ptaszków trochilidi o lśniąco błękitnych piórach i czerwono-ognistym dziobie, znanych też pod nazwą „ptaki-muchy”. Byli już w drodze od dobrych dwóch godzin, w dodatku coraz bardziej przyśpieszali kroku. W pewnym momencie Carmaux zaczął uważnie przyglądać się podłożu i otaczającym go drzewom, po czym przystanął, wskazując Van Stillerowi zagajnik cajueiro, drzew o skórzastych liściach, które przy wietrznej pogodzie wydają dziwaczne dźwięki.

— To tutaj, Van Stillerze? — spytał. — Chyba mnie pamięć nie myli.

Chwilę później pośród zarośli dało się słyszeć przyjemne dla ucha, łagodne dźwięki, które brzmiały, jakby ktoś je wygrywał na flecie.

— Cóż to takiego? — odezwał się Czarny Korsarz, podnosząc nagle głowę i zrzucając z siebie pelerynę.

— Flet Moko — odparł uśmiechnięty Carmaux.

— Kim jest Moko?

— To Murzyn, który pomógł nam w ucieczce. Jego szałas stoi w tym zagajniku.

— Dlaczego gra?

— Zapewne zajęty jest hipnotyzowaniem swoich węży.

— Czyżby był zaklinaczem tych gadów?

— Zgadłeś, kapitanie.

— Ale ten flet może nas zdradzić.

— Zabiorę mu go, a węże wyślemy na wycieczkę po dżungli.

Czarny Korsarz gestem dłoni nakazał im iść dalej, ale dobył szabli na wypadek przykrej niespodzianki. Carmaux zdążył już zniknąć w zaroślach. Szedł ostrożnie ledwie widoczną w gąszczu ścieżynką, aż nagle zatrzymał się, wydając z siebie okrzyk, w którym zdziwienie mieszało się z obrzydzeniem.

Przed splecionym z gałęzi szałasem, zadaszonym szerokimi liśćmi palmowymi, na wpół ukrytym pod cujerą, olbrzymią rośliną ocieniającą częstokroć tubylcze chaty i obfitującą w podobne do dyni owoce siedział czarnoskóry mężczyzna budową ciała przypominający Herkulesa24: szeroki w barkach, o bardzo umięśnionych ramionach i nogach, które z pewnością skrywały wielką siłę.

Miał mięsiste wargi, płaski nos i wystające kości policzkowe. W jego twarzy było coś dziecięcego, biła z niej bliżej nieokreślona naiwna dobroć.

Mężczyzna siedział na pniu drzewa i grał na flecie z cienkiej trzciny bambusowej, wydobywając z niego łagodne, przeciągłe dźwięki, które wywoływały w słuchającym przedziwną niemoc.

Przed nim wił się posłusznie z tuzin najbardziej niebezpiecznych węży środkowej Ameryki: popielato-brązowe żararaki, o małej trójkątnej głowie i smukłym ciele, tak jadowite, że nie bez powodu Indianie ochrzcili je przydomkiem „przeklętych”; ich jeszcze bardziej jadowite kuzynki żararaki urutu, zwane także wężami krzyżowymi ze względu na plamę na głowie w kształcie krzyża, posiadające jad paraliżujący nerwy wokół miejsca ukąszenia; tak zwane kaskawele, znane także jako grzechotniki straszliwe, oraz zupełnie czarne węże naja, których jad powoduje błyskawiczną śmierć.

— Moko — krzyknął Carmaux, przerywając czarodziejski rytuał.

Melodia urwała się. Murzyn wbił w pirata swoje porcelanowe oczy i z niedowierzaniem rzekł:

— To wy? Co tu jeszcze robicie?! Myślałem, ze już dawno dotarliście do Zatoki, daleko od Hiszpanów.

— Tak, to my, ale... niech mnie piorun trzaśnie, jeśli sądzisz, że podejdę do ciebie bliżej, skoro dookoła roi się od tych paskudnych gadzin.

— Moje węże nie zrobią krzywdy przyjaciołom — roześmiał się Murzyn. — Zaczekaj chwilę, biały przyjacielu, tylko je uśpię.

Przyniósł wypleciony z liści koszyk, włożył zwierzęta do środka, bacząc, by się nie rozpełzły, zamknął go dokładnie, na wszelki wypadek przyciskając wieko dużym kamieniem, po czym rzekł:

— Teraz bez obaw możesz podejść bliżej, biały bracie. Jesteś sam?

— Nie, przyprowadziłem ze sobą kapitana mojego statku, brata Czerwonego Korsarza.

— Czarnego Korsarza? On tutaj? No to Maracaibo ma się czego obawiać!

— Posłuchaj mnie, czarny bracie, chcemy cię prosić o kolejną przysługę: pozwól nam skorzystać z twojego szałasu. Możesz liczyć na naszą wdzięczność.

W tej chwili nadszedł Czarny Korsarz wraz z Van Stillerem prowadzącym jeńca. Pozdrowił Murzyna skinieniem dłoni, po czym wziął na stronę Carmaux i zapytał:

— To ten człowiek pomógł ci w ucieczce?

— Tak, panie kapitanie.

— Nienawidzi Hiszpanów?

— Tak samo jak my.

— Zna Maracaibo?

— Nie gorzej niż my Tortugę.

Czarny Korsarz odwrócił się w kierunku Murzyna i podziwiając w milczeniu jego imponującą muskulaturę, rzekł jakby do siebie:

— Tak, takich ludzi właśnie mi trzeba.

Następnie wszedł do szałasu i rozejrzał się po jego wnętrzu. Zauważył stojące w kącie splecione z gałęzi krzesło, usiadł na nim i na powrót pogrążył się w zadumie.

Tymczasem Murzyn pośpieszył przygotować posiłek, na który złożyły się różne smakołyki: placuszki z manioku, rodzaju mąki otrzymywanej z zawierających trujące substancje bulw, które po starciu i odciśnięciu soków tracą swoje szkodliwe właściwości; owoce gravioli, kształtem przypominające szyszki, skrywające pod kolczastą skórką biały, smakowity miąższ o kremowej konsystencji; tuziny pachnących bananów zwanych „złotymi”, mniejszych od tych tradycyjnych, ale smaczniejszych i pożywniejszych.

Jakby jeszcze tego było mało, Moko uraczył gości tak zwanym pulque, sfermentowanym napojem powszechnie pozyskiwanym z agawy, serwując go w wydrążonej dyni.

Trzej piraci, którzy podczas nocnej wędrówki niczego nawet nie przegryźli, najedli się teraz do syta, nie zapominając przy tym o nakarmieniu więźnia. Po jedzeniu wyciągnęli się wygodnie na świeżo naciętych liściach, które Moko specjalnie dla nich zniósł do szałasu, po czym zasnęli snem tak spokojnym, jakby znajdowali się w najbezpieczniejszej na świecie kryjówce.

Sam Moko tymczasem mocno związał powierzonego jego pieczy jeńca i zaczął pełnić wartę.

Przez cały dzień żaden z piratów się nie poruszył, lecz gdy tylko zapadły ciemności, Czarny Korsarz ocknął się raptownie.

Był bledszy niż zwykle, a jego czarne oczy płonęły ponurym blaskiem.

Nerwowym krokiem kilkukrotnie okrążył szałas, po czym zatrzymał się przed więźniem, mówiąc:

— Dałem ci słowo, że cię nie zabiję, choć mógłbym powiesić cię na pierwszej lepszej gałęzi. Musisz mi odpowiedzieć na pytanie: Czy dam radę zakraść się niepostrzeżenie do pałacu gubernatora?

— Chcesz go zamordować, by pomścić śmierć Czerwonego Korsarza?

— Zamordować?! — zawołał gniewnie pirat. — Ja się pojedynkuję, a nie morduję zdradziecko! Jestem człowiekiem honoru. Pojedynek pomiędzy mną a nim, tak, ale nie morderstwo.

— Gubernator jest stary, a ty, panie, młody. Poza tym nie zdołasz przedostać się do jego sypialni niezauważony. Nad jego bezpieczeństwem czuwają liczne straże.

— Wiem, że jest odważny.

— Jak lew.

— Wciąż jest pełen krzepy. Mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy.

Odwrócił się w stronę dwóch piratów, którzy także już wstali, i polecił Van Stillerowi:

— Zostaniesz tu i będziesz miał oko na jeńca.

— Do tego wystarczy Murzyn, kapitanie.

— Nie, Murzyn jest silny jak Herkules, więc pomoże mi przenieść zwłoki mojego brata. — Chodź, Carmaux, wkrótce wypijemy butelkę hiszpańskiego wina w Maracaibo.

— Do stu zdechłych wielorybów! O tej porze, kapitanie? — zawołał zdziwiony Carmaux.

— A co, strach cię obleciał?

— Gdzieżby znowu, za tobą poszedłbym choćby do piekła zagrać na nosie samemu Belzebubowi, ale boję się, że nas złapią.

Drwiący uśmiech wykrzywił wąskie wargi Czarnego Korsarza.

— To się jeszcze okaże — odparł. — Chodź!

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

Rozdział IV. Pojedynek w Maracaibo

W owych czasach Maracaibo było jednym z najważniejszych miast w Zatoce Meksykańskiej znajdujących się w posiadaniu hiszpańskich kolonizatorów, choć liczba jego mieszkańców nie przekraczała dziesięciu tysięcy.

Położone malowniczo na południowym krańcu Zatoki Wenezuelskiej, naprzeciw przesmyku otwierającego się na wody szerokiego jeziora o tej samej nazwie, które wcina się daleko w głąb lądu, Maracaibo od samego początku stało się ważnym ośrodkiem handlu, do którego sprowadzano wszystkie produkty z pozostałych wenezuelskich miast.

Hiszpanie wybudowali w nim solidny fort, wyposażony w liczne armaty, a na dwóch wysepkach, które strzegły miasta od strony Zatoki, postawili potężne garnizony, które miały chronić miasto w razie łupieżczych napadów.

Podróżnicy, którzy jako pierwsi postawili tu stopę, wznieśli w okolicy piękne domy, a nie brakowało też pałaców zaprojektowanych przez architektów przybyłych z dalekiej Hiszpanii, poszukujących szczęścia w Nowym Świecie. W Maracaibo wyjątkowo liczne były gospody, gdzie zwykle gromadzili się majętni właściciele kopalń i gdzie o każdej porze roku tańczono fandango i bolero25.

Kiedy Czarny Korsarz, Carmaux i Moko wkroczyli do miasta, nie napotykając na swej drodze żadnych przeszkód, na ulicach wciąż było gwarno, a w tawernach zaopatrzonych w zamorskie trunki roiło się od klientów, Hiszpanie bowiem nawet we własnych koloniach nigdy nie odmawiali sobie kieliszka malagi26 czy rodzimego sherry27.

Czarny Korsarz zwolnił kroku. Z nasuniętym na oczy kapeluszem, szczelnie owinięty peleryną, choć wieczór był ciepły, z lewą ręką dumnie wspartą na rękojeści wiernej szpady, czujnie obserwował domy i ulice, starając się zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół otoczenia.

Gdy dotarli na główny plac miasta, Plaza de Grenada, Czarny Korsarz zatrzymał się nagle na rogu jednego z budynków i oparł się ciężko o mur.

Jego oczom ukazał się widok tak makabryczny, że przyprawiłby o ciarki nawet najbardziej bezdusznego człowieka na ziemi.

Naprzeciw pałacu, na którym powiewała hiszpańska flaga, na piętnastu ustawionych w półkolu szubienicach wisiało piętnastu nieboszczyków.

Ich stopy były bose, ubrania w strzępach, z wyjątkiem jednego wisielca, który odziany był w szaty czerwone jak ogień, a na nogach miał wysokie, pirackie buty.

Nad wisielcami krążyły całe stada zopilotes i urubu, niewielkich, czarno upierzonych sępów, powszechnie znanych w Ameryce Środkowej jako czyściciele miast. Najwyraźniej chciały jak najszybciej rozpocząć swą upiorną ucztę, nie czekając, aż ciała nieszczęśników zaczną się rozkładać.

Carmaux zbliżył się do Czarnego Korsarza i powiedział wzruszony:

— To nasi kamraci.

— Tak — potwierdził stłumionym głosem Czarny Korsarz. — Chcą zemsty, więc będą ją mieli!

Wyprostował się nadludzką siłą woli, po czym zwiesił głowę na piersi, jak gdyby chciał ukryć pełne wzruszenia oblicze, i oddalił się szybkim krokiem w stronę tak zwanej posady, niewielkiego hoteliku, w którym przesiadywali, opróżniając całe beczki wina, lubujący się w nocnym życiu mieszkańcy miasta.

Czarny Korsarz wypatrzył wolny stolik, po czym usiadł, a raczej bezwładnie opadł na wysoki fotel i zwiesił głowę. Carmaux zaś zawołał:

— Hej, karczmarzu, ty szelmo, podaj nam karafkę twego najzacniejszego jerez! Tylko, żeby mi było prawdziwe hiszpańskie, bo inaczej marny twój los! Morskie powietrze tak mnie wysuszyło, że z chęcią opróżniłbym całą twoją piwniczkę!

Na wypowiedziane przezeń w nienagannym baskijskim słowa karczmarz zagęścił ruchy i niezwłocznie pośpieszył do stolika z butelką osławionego trunku.

Carmaux napełnił trzy szklanice, lecz Czarny Korsarz był tak bardzo pogrążony w rozmyślaniach, że nawet nie tknął swojej.

— Do stu zdechłych wielorybów! — wymamrotał Carmaux, trącając łokciem Murzyna. — Kapitan jest wzburzony jak nigdy, nie chciałbym teraz znaleźć się w skórze Hiszpanów. Muszę przyznać, że to niebywała zuchwałość z naszej strony zapuścić się aż tutaj. No ale on niczego się nie boi.

Rozejrzał się po karczmie z zaciekawieniem, ale i z pewną bliżej nieokreśloną obawą. Zauważył kilku uzbrojonych w długie navajas28 osobników, którzy podejrzliwie mu się przyglądali.

— Coś mi się zdaje, że nam się przysłuchują — szepnął do Moko. — Co to za jedni?

— Baskowie w służbie gubernatora.

— Rodacy walczący pod obcą flagą. Ha! Jeśli myślą, że ich navajas robią na mnie wrażenie, to grubo się mylą.

Tymczasem mężczyźni zagasili cygara, zwilżyli gardła kilkoma kielichami malagi i zaczęli rozmawiać między sobą tak głośno, że Carmaux nie miał najmniejszych problemów, by wyłapać, co mówią.

— Widzieliście wisielców? — zapytał jeden z nich.

— Dziś wieczorem znowu im się przyjrzałem — odrzekł inny. — Ci łajdacy wciąż dają niezłe przedstawienie. Na widok jednego z nich, tego z wywalonym na wierzch jęzorem, można pęknąć ze śmiechu.

— A Czerwony Korsarz? — rzucił trzeci. — Wetknęli mu do ust cygaro, żeby jeszcze śmieszniej wyglądał. — Chętnie bym mu jeszcze podał parasol, coby się jutro osłonił przed słońcem. Zobaczymy, czy...

Huk uderzającej o stół pięści przerwał zdanie w połowie. Aż podskoczyły wszystkie kielichy. Carmaux nie mógł już dłużej znieść tych bezczelnych zniewag. Odskoczył od stolika tak błyskawicznie, że Czarny Korsarz nawet się nie zorientował.

— Niech mnie piorun trzaśnie! — zagrzmiał. — Wielka mi odwaga obśmiewać nieboszczyków! Spróbujcie pośmiać się z żywych, moi drodzy caballeros29!

Pięciu kompanów, zaskoczonych nagłym wybuchem gniewu nieznajomego, podniosło się jak na komendę, ściskając w dłoniach swoje navajas. Jeden z nich, bez wątpienia najodważniejszy, zapytał z groźnym wyrazem twarzy:

— Kim jesteś, caballero?

— Porządnym Baskiem, który szanuje zmarłych, lecz który umie także rozpruć flaki żywym.

Słysząc tę zaczepkę, mężczyźni wybuchli śmiechem, co jeszcze bardziej rozjuszyło pirata.

— Ach, więc to tak?! — rzucił blady z gniewu.

Carmaux spojrzał w stronę Czarnego Korsarza, który ani drgnął, zupełnie jakby całe zajście go nie dotyczyło. Następnie wyciągnął rękę w stronę tego, który zadał mu pytanie, i z całej siły go pchnął, wykrzykując mu w twarz:

— Myślisz, że prawdziwy wilk morski nie poradzi sobie z takim lądowym szczurem jak ty?!

Pchnięty Bask zatoczył się na stół. W mgnieniu oka jednak się podniósł, błyskawicznie wyciągnął zza pasa nóż i otworzył go z głośnym trzaskiem. Już miał rzucić się na Carmaux i przeszyć go ostrzem na wylot, kiedy Moko, który dotychczas przyglądał się całemu zajściu, na dany przez Czarnego Korsarza znak wskoczył pomiędzy dwóch raptusów, wywijając groźnie ciężkim, drewnianym krzesłem z żelaznymi okuciami.

— Stój albo cię zatłukę! — krzyknął do uzbrojonego Baska.

Pięciu wojowniczych najemników zrobiło krok do tyłu w obawie, że zamaszyście wywijający w powietrzu ciężkim krzesłem olbrzym o skórze czarnej jak węgiel roztrzaska im zaraz głowy. Szamotanina zaalarmowała kilkunastu siedzących w sąsiedniej sali biboszów30, którym przewodził drągal o fizjonomii zbira z przepasaną u boku szablą, w zawadiacko przechylonym na jedno ucho kapeluszu, ubrany w napierśnik z kordobańskiej skóry.

— Co tu się dzieje? — zapytał oschle i teatralnym gestem wyciągnął szablę z pochwy.

— Dzieją się tu rzeczy, mój drogi caballero... — odparł Carmaux, komicznie się kłaniając — które nie powinny cię obchodzić.

— Na wszystkich świętych! — warknął drągal, przyjmując groźny wyraz twarzy. — Widzę, że nie poznaliście jeszcze don Gamary y Mirandy, hrabiego Badajoz, szlachcica z Camarguy, i wicehrabiego...

— Wicehrabiego od siedmiu boleści — odparł Czarny Korsarz, zrywając się na równe nogi i mierząc wzrokiem dryblasa.

Władca Gamary i innych posiadłości najpierw spurpurowiał jak piwonia, a potem zbladł, po czym rzucił ochrypłym głosem:

— Do stu diabłów! Zaraz poślę cię na tamten świat i będziesz mógł się przywitać z tym ścierwem, które dynda sobie teraz wraz ze swoją piracką hałastrą na Plaza de Granada.

Na te słowa Carmaux już miał się rzucić na bezczelnego pyszałka, lecz powstrzymał go Czarny Korsarz, który ściągnął kapelusz, zrzucił pelerynę i szybkim ruchem dobył szpady, mówiąc drżącym głosem:

— Sam jesteś ścierwo, a twej padliny diabeł nie przyjmie nawet do piekła.

Gestem ręki dał znak, żeby wszyscy się rozstąpili. Jego ruchy zdradzały niebywałą pewność siebie i mogłyby zbić z pantałyku nawet najzuchwalszego adwersarza. Niewątpliwie świadczyły o wybornej znajomości fechtunku. Ustawił się na wprost szlachcica, po czym przyjął postawę do walki.

— Walcz, wicehrabio od siedmiu boleści! — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Za chwilę będzie tu o jednego trupa więcej.

Przeciwnik ustawił się w pozycji wyjściowej, lecz po chwili wyprostował się i rzekł:

— Zaraz, zaraz, caballero. Gdy staję z kimś w szranki, mam prawo poznać imię mojego przeciwnika.

— Pochodzę z lepszej niż ty rodziny. To ci wystarczy?

— Nie, panie, chcę poznać twoje imię.

— Moje imię? Niech tak będzie, ale tym gorzej dla ciebie, bo już nikomu go nie wyjawisz — odparł, po czym zbliżył się do niego i wyszeptał mu kilka słów do ucha. Dryblas wydał okrzyk zaskoczenia, w którym zabrzmiała nuta strachu. Cofnął się o dwa kroki, zupełnie jakby chciał schronić się w stojącej za jego plecami gromadce pobratymców i wyjawić jej dopiero co poznany sekret, lecz Czarny Korsarz jak błyskawica przystąpił do ataku, zmuszając go do natychmiastowej obrony.

Zgromadzeni wokół bibosze utworzyli wokół walczących szeroki krąg. Moko i Carmaux stali w pierwszym szeregu, obaj ze spokojem przyglądali się pojedynkowi, zwłaszcza ten ostatni dobrze znał umiejętności kapitana.

Pyszałkowaty szlachcic już po pierwszych ciosach zrozumiał, że ma przed sobą groźnego przeciwnika, który wykorzysta każdy najdrobniejszy moment nieuwagi i niepewności, żeby tylko wysłać go na tamten świat, w związku z czym bronił się, jak tylko umiał, uciekał się do wszystkich możliwych i znanych mu trików i forteli.

Nie był to jednak pierwszy lepszy szermierz, którego można tak po prostu lekceważyć. Był wysoki, barczysty i umięśniony. Ręka mu nie drżała, a ramię miał sprawne i silne. Widać było, że łatwo się nie podda.

Jednak zwinny i szczupły Czarny Korsarz nie dawał mu chwili wytchnienia. Był stale gotowy wyprowadzić cios, uderzał bez ustanku, nie chcąc, by nawet chwila zwłoki przesądziła na korzyść nieprzyjaciela.

Szpada Czarnego Korsarza zagrażała awanturnikowi z każdej strony i zmuszała go do ciągłego odparowywania ciosów. Uderzenia klingi o klingę krzesały iskry, lśniąca szpada to zadawała energiczne pchnięcie, to uderzała z całym impetem w ostrze rywala, który wydawał się coraz bardziej zdezorientowany.

Po kilku minutach pojedynku, mimo siły na miarę Herkulesa, don Gamara y Miranda zaczął dyszeć i ustawać w walce. Odparowywanie wszystkich ciosów Czarnego Korsarza sprawiało mu widoczną trudność. Spokój odczuwany na początku walki powoli go opuszczał. Czuł, że gra idzie o jego skórę i niewiele brakuje, by zasilił w zaświatach towarzystwo wisielców z Plaza de Granada.

Czarny Korsarz zaś wydawał się tak rześki, jakby dopiero co wyciągnął szpadę z pochwy. Poruszał się ze zwinnością jaguara, napierając coraz to bardziej na przeciwnika.

Jedynie jego oczy, rozświetlone ponurym blaskiem, zdradzały wewnętrzne wzburzenie. Ani na chwilę nie odwracał wzroku od wroga, jakby chciał go zahipnotyzować i wytrącić z równowagi. Gapie przerwali okrąg i usunęli się, by ustąpić miejsca szlachcicowi, który cofał się nieustannie, zbliżając się do przeciwległej ściany. Carmaux przyglądał się pojedynkowi z uśmiechem, nie miał bowiem wątpliwości co do jego rozstrzygnięcia.

W pewnym momencie dryblas uderzył plecami o mur. Zbladł jak płótno, a wielkie krople potu zrosiły mu czoło.

— Dość już — wycharczał zmęczonym głosem.

— Nie — odrzekł Czarny Korsarz złowrogo. — Moja tajemnica musi umrzeć razem z tobą.

Ogarnięty strachem przeciwnik skulił się w sobie, po czym rzucił się naprzód, wyprowadzając kilka ciosów jeden po drugim.

Nieruchomy niczym skała Czarny Korsarz odparował wszystkie z jednakową szybkością.

— Teraz przybiję cię do ściany — zagroził.

Sparaliżowany strachem dryblas, przeczuwając swój rychły koniec, wrzasnął jak opętany:

— Pomocy! To jest Cza...

Lecz szpada Czarnego Korsarza przeszyła mu pierś, przygwożdżając go do ściany i gasząc ostatnie słowa na jego ustach.

Krew trysnęła mu z ust i rozlała się na skórzany napierśnik, który nie zatrzymał śmiertelnego pchnięcia. Wybałuszył nieludzko oczy, rzucając przeciwnikowi ostatnie, pełne przerażenia spojrzenie, po czym osunął się ciężko na ziemię, łamiąc ostrze, które przybiło go do ściany.

— No i zszedł — drwiąco skwitował Carmaux, po czym pochylił się nad trupem, wyrwał mu szpadę z dłoni i wręczył kapitanowi, który ponuro przyglądał się pokonanemu.

— Skoro swoją połamałeś, to weź tę w zamian. Na Bachusa! To ostrze wykute w Toledo, najprawdziwsze z prawdziwych, jestem tego pewien, mój panie.

Czarny Korsarz bez słowa chwycił szpadę, podniósł kapelusz, rzucił na stół złotego dublona31 i wyszedł z karczmy wraz z Carmaux i Moko, zanim gapie mieliby odwagę go zatrzymać.

Rozdział V. Ciało na szubienicy

Zanim Czarny Korsarz z dwoma towarzyszami powrócił na Plaza de Granada, zapadły już takie ciemności, że nie można było dostrzec człowieka z odległości dwudziestu kroków.

Spowijającą plac głęboką ciszę przerywało tylko od czasu do czasu złowieszcze krakanie urubu pilnujących piętnastu wiszących ciał. Nie było słychać nawet kroków strażnika pełniącego wartę przed gubernatorskim pałacem, wzdłuż którego fasady stały szubienice.

Czarny Korsarz, Carmaux i Moko szli ostrożnie i powoli, trzymając się blisko murów i kryjąc się za pniami palm. Mając oczy i uszy szeroko otwarte, niespokojnie ściskając w rękach — kapitan szpadę, a pozostali dwaj szable, usiłowali niepostrzeżenie przedostać się do powieszonych kamratów.

Gdy zalegającą w mieście ciszę raz na jakiś czas przerywał złowrogi podejrzany hałas, wówczas przystawali na chwilę w cieniu drzew lub pod ciemnymi sklepieniami wieńczącymi bramy budynków i czekali niespokojnie, aż zagrożenie minie.

Zaledwie kilka kroków dzieliło ich od szubienicy, na której wisiał owiewany nocną bryzą, prawie nagi Czerwony Korsarz, gdy wtem kapitan wskazał kompanom postać poruszającą się w pobliżu pałacu gubernatora.

— Niech mnie niech mnie żarłacz ludojad połknie! — wymamrotał Carmaux. — Przeklęty strażnik! Ten człowiek gotów zepsuć nam cały plan.

— Moko jest silny — odparł Murzyn. — Moko pójdzie i porwie strażnika.

— Który podziurawi cię szpadą...

Murzyn uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy białych niczym kość słoniowa zębów, a ostrych tak, że niejeden rekin mógłby mu ich pozazdrościć, po czym rzekł:

— Moko jest przebiegły i umie się poruszać bezszelestnie jak węże, które zaklina.

— Idź! — powiedział Czarny Korsarz. — Zanim zdecyduję, czy cię zabrać ze sobą, chcę się przekonać, ile jesteś wart.

— Zaraz się przekonasz, mój panie. Schwytam tego człowieka tak, jak swego czasu chwytałem żararaki.

Odwiązał sobie od pasa wypleciony ze skóry lekki, zakończony pętlą sznur, którym posługiwali się meksykańscy vaqueros32 przy łapaniu byków, po czym oddalił się bezszelestnie.

Ukryty za pniem palmy Czarny Korsarz przyglądał mu się uważnie, być może podziwiał odwagę tego człowieka, który prawie zupełnie bezbronny miał stawić czoło dobrze uzbrojonemu i gotowemu na wszystko żołnierzowi.

— Nie wie, co to strach — odezwał się Carmaux.

Czarny Korsarz skinął tylko głową na potwierdzenie, ale nic nie powiedział. Nie spuszczał wzroku z tubylca, który czołgał się po ziemi niczym wąż, z każdą chwilą coraz bardziej przybliżając się do pałacu gubernatora.

Uzbrojony w halabardę i przypasaną do boku szablę wartownik maszerował teraz w kierunku pałacowych drzwi.