Czarny karzeł -  Sir Walter Scott - ebook

Czarny karzeł ebook

Sir Walter Scott

3,0

Opis

Zanurz się w barwnej scenerii szkockich krajobrazów, gdzie historia splata się z legendami, a tajemnica ukrywa się za każdym zakrętem. „Czarny karzeł” Waltera Scotta przeniesie Cię w czasy tuż po Unii Szkocji z Anglią w 1707 roku, do pagórków Liddesdale, które autor doskonale znał, zbierając ludowe ballady dla swojego dzieła „Minstrelsy of the Scottish Border”. Głównym bohaterem jest Sir Edward Mauley, nazywany Czarnym Karłem – pustelnikiem, który zdaniem mieszkańców miał niewątpliwe związki z Diabłem. Staje się on głównym uczestnikiem zawiłej opowieści o miłości, zemście, zdradzie, spiskach jakobickich i przymusowym małżeństwie. Postać ta jest wzorowana na Davidzie Ritchie, którego Scott spotkał na jesieni 1797 roku. „Czarny karzeł” przeniesie Cię, miły Czytelniku, w świat pełen emocji, zaskakujących zwrotów akcji i niezapomnianych bohaterów. Jednak nawet mistrzowie literatury mogą czasem poddać się wewnętrznym burzom. Scott przyznaje, że choć początki powieści były obiecujące, zmęczył się powtarzaniem tych samych motywów. Ale jednak, mimo wszystko, pozostawił nam dzieło, które wciąż zachwyca swoją intrygą i swoim urokiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przyj0kr

Całkiem niezła

Jakaś taka naiwnie czarno biała... kiedyś mi się podobne podobały ale chyba wyrosłem...
00

Popularność




Walter Scott

 

Czarny karzeł

 

przekład anonimowy

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: „Elshie, The Black Dwarf”, from Sir Walter Scott's The Black Dwarf (1886),

licencja public domain, źródło: A Legend of Montrose and The Black Dwarf by Sir Walter Scott, Bart. Edinburgh: Adam  

& Charles Black, 1886. Volume VI of Waverley Novels: Centenary Edition - https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Sir_Walter_Scott_-_Elshie,_The_Black_Dwarf.jpg 

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich, włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi. 

 

 

Tekst wg edycji z roku 1875. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-475-6 

 

 

 

WSTĘP DO POWIEŚCI MOJEGO GOSPODARZA

Jeżeli bez zarozumiałości przypuścić mi się godzi, że imię i zamiar wydawcy niniejszego pisma, zajmą pilną i myślącą część powszechności, do której jedynie odwołać się chcę – jak to starannemu nauczycielowi młodzieży i gorliwemu wykonawcy obrzędów sobotowych przystoi – sądzę zatem, że zbyteczną jest rzeczą rozniecać we dnie pochodnię, to jest nie potrzebuję pisma tego poprzedzać poleceniem, które dla rozsądnego czytelnika już w samym tytule jest objęte. Wszelako wiem dobrze iż są tacy – albowiem zawiść prześladuje zasługę – którzy sobie podszeptywać będą, że wprawdzie przeciw mojej uczoności i moim dobrym zasadom nic Bogu dzięki zarzucić nie można, jednak położenie moje w Gandereklengh bardziej sprzyja mojemu wydoskonaleniu, w obrębie naukowości, niż zbogaceniu moich spostrzeżeń nad pożyciem teraźniejszych pokoleń. Na przypadek gdyby takowy zarzut miał być uczynionym, odeprę go trzema dowodami.

Najprzód. – Gandereklengh było i jest punktem środkowym naszego ojczystego królestwa, Szkocyi, tak, że mieszkańcy jego, ze wszystkich stron wybierając się za interesami swemi do naszej stolicy praw, Edymburga, lub do naszej stolicy handlu, Glasgowa – w Gandereklengh przenocować zwykli; najuporczywszy zatem niedowiarek przyznać powinien, że ja, który od czterdziestu lat, letnią i zimową porą, co wieczór, w zajezdnym domu pod Walasem, w gościnnym pokoju siedzę sobie w skórzanem krześle z poręczami, po lewej stronie od komina, więcej poznałem obyczajów i zwyczajów najrozmaitszych stanów i ludzi, aniżeli gdybym je gdzie indziej z wielkim mozołem i trudem był zbierał. – Tak to celnik siedzący spokojnie w swojej budzie celnej, przy kobylicy gościńca bardzo odwiedzanego, więcej zbiera doświadczenia niż sam po nim podróżujący; na którym, gdyby każdy prosił go o jałmużnę, zebrana massa próśb, zapewne by przewyższyła możność ich zaspokojenia.

Powtóre. Jeżeli zaś mi zarzucą, że Itakus, największy mędrzec grecki, wedle zapewnienia rzymskiego rymotwórcy, winien swoją sławę oglądaniu wielu ludzi i miast, odpowiadam w tedy zoilowi, który przy tym zarzucie obstawa, że ja de facto widziałem i miasta i ludzi; byłem bowiem w dwóch sławnych miastach: Edymburgu i Glasgowie, a zwłaszcza w pierwszem mieście dwa, w ostatniem trzy razy w ciągu mojej ziemskiej pielgrzymki, miałem nawet zaszczyt znajdowania się na ogólnem zgromadzeniu – ma się rozumieć, jako słuchacz, na galeryi – na którem przysłuchiwałem się wybornym rozprawom de Jure Patronatus, z których takie korzystne owoce odniosłem, iż od czasu jak szczęśliwie i w dobrem zdrowiu wróciłem do Gandereklengh, za wyrocznię w tych rzeczach uchodzę.

Potrzecie. Jeżeli wszakże mimo to, ktoby chciał utrzymywać, że moja znajomość świata, jakkolwiek rozciągła i mozolnie nabyta, częścią w domowem otoczeniu, częścią dalekiemi podróżami, nie wydoła jednak podjętemu zamiarowi, ułożenia rozkosznych powieści mojego gospodarza, niechaj wtedy panowie krytycy niniejszem uwiadomieni będą, na swoje wieczne zawstydzenie i hańbę, a zarazem i ci wszyscy, którzy nieostrożnie przeciw mnie powstaną, że wcale nie jestem autorem, wydawcą, ani zbieraczem powieści mojego gospodarza, i że tem samem ani za jedną w nich literę odpowiedzialnym być nie mogę. Teraz więc wy recenzenci, co się do góry pniecie nakształt jadowitych wężów, językiem sykacie i ranicie żądłem, wracajcie do prochu z któregoście stworzeni! Poznajcie, żeście myśleli jak prostacy, mówili jak głupcy! – Samym sobie zastawiliście sidła i we własne wpadliście dołki! Wyrzeczcie się przeto czynności, która dla was aż nadto jest trudną; nie-psujcie sobie zębów chcąc rozgryźć postronek, nie marnujcie sił waszych chcąc obalić mur; ochraniajcie oddech i nie bieżcie w zawody z szybkim rumakiem, lecz zostawcie ocenienie powieści mojego gospodarza tym, którzy przynoszą z sobą miarę prawdy, i tym którzy ręce rozsądnej skromności oczyścili ze rdzy uprzedzenia.

Dla tych to one są zebrane, co wykażę z krótkiej powieści, którą moja gorliwość dla prawdy, skłania do załączenia obok niniejszego wstępu.

Wiadomo, że mój gospodarz był to człowiek wesoły i towarzyski, cała parafia Gandereklengh chętnie go widziała, wyjąwszy poborcę cła i tych którym już wina na kredyt dawać nie chciał. Przyczyny tych poróżnień z kolei opowiem i nie omieszkam nad niemi poczynić moich po-strzeżeń przychylnemu czytelnikowi.

Poborca obwiniał naszego ś. p. gospodarza o to, że częstokroć i po wielu miejscach był sprawcą śmierci zająców, kuropatw, kokoszek, cietrzewi i innych ptaków lub czworonożnych zwierząt, a to nie w czasie do polowania wyznaczonym, i wbrew prawom krajowym, które mordowanie tych zwierząt zachowały możnym panom tej ziemi, co szczególne, lubo nie pojęte dla mnie, upodobanie w tem znajdują. Na obronę więc nieboszczyka mego przyjaciela, wypada mi na ten zarzut odpowiedzieć, że lubo powierzchowny kształt zwierząt, któremi gości swoich częstował, zupełnie był podobny do kształtu owych przez prawa protegowanych, to jednak było to tylko deceptio-visus, albowiem mniemane zające były to młode dzikie kozy, ptaki zaś mające podobieństwo do dzikiego ptastwa, były prawdziwie grzywacze, pod którem to imieniem były zastawiane i spożywane.

Nadto, poborca twierdził, że były mój gospodarz trudnił się procederem, który zowiemy dystylowaniem, nie uzyskawszy na to od rządu zezwolenia, albo używając technicznego wyrażenia; nie będąc patentowanym; ja zaś z mego miejsca podnoszę się na zbicie tego zmyślonego zarzutu, i na przekorę jego miernika, kałamarza i pióra, utrzymuję, że przez całe życie w domu mego gospodarza, anim jednego nieprawego kieliszka aquae vitae, nie zoczył i nie pił. Słodki bowiem i ponętny trunek, który w zajezdnym domu pod Walasem sprzedawano i używano, wcale nie używał tego nazwiska i pod imieniem rosy górnej był przedawanym. Jeżeli istnieje jakie prawo przeciw paleniu takowej wódki, niech mi je okaże, a w razie nawet okazania, oświadczam bez ogródki, że nie mogę się do niego stosować.

Co się nareszcie ściąga do tych, którzy do mojego gospodarza na wódkę przychodzili, a dla braku pieniędzy lub kredytu znowu pragnący odeszli, muszę powiedzieć, że to mnie zawsze wskroś przenikało, jakbym sam tego doświadczał: mój zaś gospodarz znał też dobrze potrzeby pragnącej duszy, i gdy biednym ludziom gardło za nadto wyschło, pozwolił im pić za całą wartość ich zegarków i sukien, koszul tylko wcale nie przyjmował, z obawy utraty wziętości swego domu.

Co do mnie samego, mogę wyznać, że mi nigdy nie odmówił pokrzepiającego napoju, którym moje siły po utrudzeniach szkoły wzmacniać zwykłem. Prawda, żem uczył jego pięciu synów angielszczyzny, łaciny, niekiedy też matematyki, i jego córek grać i śpiewać, ale mimo tego nie przypominam sobie, abym kiedyś za tę moją pracę choć szeląg od niego dostał. Ów zatem pokrzepiający trunek wyżej wspomniony, stanowił jedyną nagrodę która mi się od niego za moje trudy nauczycielskie dostawała. Rodzaj przecie tak dziwnej zapłaty spodobał mi się niewymownie: mieć bowiem suche gardło, jestto dla mnie być w najprzykrzejszem położeniu jakiego człowiek prawdziwie porządny obawiać się może.

Jeżeli zaś mam bez wszelkiej osłony mówić prawdę, wyznać mi należy, że gospodarz mój w tym względzie szczególniej podciągał pod rachubę rozkosz, jaką mu rozmowy moje sprawiały. Te wprawdzie były w rzeczy samej poważne i budujące, i nakształt architonicznego pałacu dowcipnemi napisami ozdobionego, zabawnemi powieściami przeplatane, a zatem nader interesujące; mój zaś gospodarz tak sobie smakował w tych rozmowach, że nie ma ani jednej okolicy w Szkocyi, ani jednego zwyczaju lub obyczaju, nad którym byśmy długo nie rozprawiali z sobą. Obecni często mawiali, że samo przysłuchiwanie się nam tak rozumującym, warte butelki piwa i dla tego nie jeden podróżny z sąsiedztwa lub z najodleglejszych okolic królestwa, wmieszawszy się do naszych rozmów, opowiadał nam nowiny z obcych krajów albo przypominał to, co przed laty zaszło na naszej ojczystej ziemi.

Podówczas to miałem nauczyciela do klas niższych, młodego Patrika Patisson, który był w szkołach dobrze wychowany, a nawet kilka razy miał kazanie. Upodobawszy sobie szczególniej zbieranie starych historyjek i podań, ubarwiał je kwiatami poezyi, której się próżnym i światowym sposobem poświęcał; nie szedł bowiem za przykładem poważnych rymotwórców, których mu za wzór wystawiałem, lecz klecił bezmyślne nowomodne wierszyki, mało pracy i rozwagi potrzebujące. Miewałem też często z nim sprzeczki o zasady niewiązanej mowy, która zawsze była aż nadto przesadną i rozwlekłą, nigdy zaś, podług mojej rady, szczytną i zwięzłą. Mimo ten smak nieokrzesany i nałóg sprzeciwiania się swojemu przełożonemu i spierania się z tymże o kilka miejsc łacińskich autorów których składnia szyku jest wątpliwą, żałowałem jednak serdecznie, że Patrika Patissona śmierć mi wyrwała, jakby własnym moim był synem. Gdy zaś jego papiery składano do rąk moich, jako wynagrodzenie wydatków w czasie jego choroby i pogrzebu, sądziłem się być upoważnionym do sprzedania temu który się handlem książek trudni, części tych papierów, mających napis: Powieści mojego gospodarza. Pan Patrik był rzeźwy człowiek, małego wzrostu, niepospolitej zdatności w przedrzeźnianiu innych głosów, pełen żartobliwych mów i historyjek i którego dla jego bezinteresowności – szczególniej szanowałem.

Ztąd się przekonają ci, którzy sądzą mnie niezdolnym do napisania tych powieści, że wprawdzie potrafiłbym je napisać, lecz tego nie uczyniłem; wszelka przeto nagana na jaką one zasłużą, dotknie ś. p. Patrika Patisson, przeciwnie zaś pochwały sobie przypisać mogę, bo jak uczony autor dowcipnie i logicznie powiada:

Causa sine qua non:

To dzieło więc zostanie względem mnie w tym samym stosunku, w jakim dziecię względem ojca; jeżeli dziecię przyzwoicie się sprawuje, ojciec odnosi chwałę i zaszczyt, jeżeli nie, wszelka nagana na dziecię spada.

Dodać mi jeszcze pozostaje, że Patrik Patisson autor tych powieści, więcej słuchał głosu swojej wyobraźni, niż surowej prawdy, że często nawet dwa i trzy opowiadania w jedno połączył jedynie w tym zamiarze, aby się lepiej przydały do jego planów. Nie wziąłem też na siebie obowiązku przerobienia onych, lubo to zboczenie z prawdy szczerze ganię, lecz taka była wola zmarłego, aby pisma jego nie zmienionemi z pod prassy wyszły. Byłto dziwaczny upór nieboszczyka przyjaciela mojego, który gdyby był mędrszym, powinien był raczej zaklinać mnie na wszystkie drogie węzły przyjaźni i wspólnych nauk naszych, o przejrzenie troskliwe tych pism, odmienienie i pomnożenie onych wedle mego sądu i widoku. Lecz wola umarłych powinna być sumiennie dochowaną, nawet jeżeli ich upór i omamienie opłakujemy.

Jedediach Cleisbotam.

CZARNY KARZEŁ.

ROZDZIAŁ I.

Było to w pogodny dzień kwietniowy, (tylko że zeszłej nocy wielki upadł śnieg, i gruba, mięka warstwa śniegu zakryła ziemię), gdy się dwóch jeźdźców zatrzymało przed zajezdnym domem pod Walasem. Jeden z nich był wysoki, barczysty, nosił suknię szarą, kapelusz powleczony ceratą, miał witkę w srebro oprawną, buty i duże kalosze: siedział na wysokim, dzielnym, gniadym koniu, wprawdzie nie starannie chędożonym, ale zresztą dobrze utrzymanym, na siodle żołnierskiem: wędzidło zaś podobnież żołnierskie, zdawało się trochę zardzewiałem. Towarzyszący mu, bez wątpienia jego służący, jechał na małym pstrokatym kłusaku, miał na głowie granatową czapkę, dużą różnokolorową chustkę na szyi zawiązaną i ubrany był w długie granatowe spodnie, które razem miejsce butów zastępowały; jego ręce obnażone, zwalane były smołą, w ułożeniu przebijało uszanowanie i poważanie dla spółtowarzysza, ale ani śladu owej wyższości i surowej uległości, jaką zwykle pomiędzy wyższemi a ich podwładnymi napotykamy: przeciwnie, wjechali obok siebie w dziedziniec karczmy i razem zakończyli głosem donośnym rozmowę temi słowy: „Bóg wie, co się w tym czasie z jagniętami stanie”.

Gospodarz spostrzegłszy podróżnych, przyskoczył, zatrzymał konia pańskiego za cugle; uśmiechnął się uprzejmie, a tymczasem parobek tęż samą uczynił usługę towarzyszowi. – Gospodarz powitał pana, i niedawszy mu nawet odpocząć zapytał, jakie mają nowiny?

– Nowiny? – odpowiedział dzierżawca – śliczne nowiny! jeżeli owce ocalimy, będziemy mogli sobie powinszować, z poddaniem się woli boskiej, musimy jagnięta zostawić Czarnemu Karłowi.

– Tak, tak – przydał stary pastuch którym był drugi z przyjezdnych kiwając głową: – on w tym roku strasznie wojuje.

– Czarnemu Karłowi? – odezwał się mój uczony protektor i przyjaciel P. Jededjach Clejsbotham, a cóż to za jeden?

– O! nie udawaj przyjacielu! – odpowiedział dzierżawca – przecie musiałeś słyszeć o Czarnym Karle, o tym mądrym Elzenderze, wszakże cały świat opowiada sobie różne o nim anegdoty, ale to wszystko brednia, ja ani słowa temu nie wierzę od początku aż do końca.

– Wasz ojciec jednak mocno w to wierzył – rzekł stary pastuch, z widocznym gniewem o niedowiarstwo swego pana.

– To prawda Bartłomieju, ale to było w czasie szarych djabełków i podobnej zgrai. Bóg wie jakie niedorzeczności wówczas sobie rojono; wszystkie te bajki zupełnie teraz poszły w niepamięć i nikt już o nich nie wspomina, od czasu jak długie owce hodujemy.

– Tem gorzej, tem gorzej – odpowiedział staruszek: – często wam powiadałem, że ojciec jego nie małoby się zadziwił, gdyby teraz zmartwychwstał, i wszystko ujrzał przewrócone do góry nogami. Jakżeby się zmartwił, zobaczywszy ten śliczny kawałek gruntu, na którym teraz pług zapuszczono, gdzie zawsze siadywał i pocieszał się widokiem krów z gór schodzących.

– Milcz Bartłomieju – przerwał mu pan: – pij twoją wódkę i nie wtykaj nosa do rzeczy, które do ciebie nie należą.

– Za wasze zdrowie mości panowie! rzekł pastuch: wypróżnił swój kieliszek i wychwaliwszy przecudowność trunku, tak dalej mówił: – prawda, tacy jak my, nigdy nie powinni o niczem stanowić, ale żal wszelako ślicznego kawałka gruntu słońcem oświetlonego, byłoby to dobre schronienie dla jagniąt, w tak przeraźliwie ostre powietrze.

– Ej wszak ci wiadomo Bartłomieju, że teraz pasza tam się rodzi: dobrzeby nam było, gdybyśmy jeszcze nie jedną godzinę czasu na owem miejscu strawili, na opowiadaniu sobie śmiechu godnych historyjek o Czarnym Karle, i podobnych temu bredni, jak się zwykle robiło gdy jeszcze krótkie owce chowano.

– Tak, to nie inaczej – odrzekł parobek: – krótkie owce mało są intratne panie.

Tu wdał się raz jeszcze w rozmowę mój uczony i godny protektor, robiąc uwagę, że względem długości jednej i drugiej owcy istotnej nie znajduje różnicy.

Na te słowa dzierżawca zaczął śmiać się do rozpuku i pokazał twarz pełną zadumienia. – Wełna to przyjacielu, wełna, dla której zowiemy je długiemi lub krótkiemi: sądzę, że gdybyśmy mierzyli ich grzbiety, krótkie owce byłyby najdłuższe: ale od wełny wszystko zależy, i ona to teraz popłaca.

– Na moje życie, Bartłomiej mówi prawdę! Krótkie owce mało czynią intraty; ale ja nie mam czasu tu siedzieć i gadać: daj śniadanie gospodarzu, i zobacz czy nasze konie mają obrok; jam tu przybył w zamiarze ułożenia się z Chrystyanem Wilson o dawny dług: bogdajby nie przyszło do procesu!... Słuchaj panie sąsiedzie – mówił dalej obracając się do mego godnego i uczonego protektora – jeżeli jeszcze chcesz więcej dowiedzieć się o krótkich i długich owcach, o samej pierwszej będę z powrotem; jeżeli zaś ciekawym jesteś posłuchać kilkunastu anegdot o Czarnym Karle i podobnej hołocie, oto Bartłomiej, ten się dokładnie na tem zna. – Gdy z Chrystyanem Wilson zgodnie się ułożę, kochanku! sprawię ci suty poczęstunek, a ja sam wszystko zapłacę.

Dzierżawca powrócił o godzinie oznaczonej z Chrystyanem Wilson, interes bowiem został pomyślnie załatwionym bez potrzeby udawania się do sądów. Mój uczony i godny protektor nie omieszkał stawić się dla użycia obiecanych pokrzepień ciała i duszy (lubo jak wiadomo był w pierwszych bardzo umiarkowanym). – Towarzystwo do którego także gospodarza wezwano, bawiło się do późna w noc, i zaprawiało ucztę swoją rozmaitemi powieściami i piosneczkami; ostatnie zdarzenie które sobie przypominam, było, że uczony i godny protektor spadł z krzesła, właśnie gdy był przy ostatnich słowach swojej prelekcyi o wstrzemięźliwości. – W ciągu zabaw nie przepomniano i o Czarnym Karle, a stary pastuch Bartłomiej umiał o nim opowiedzieć wiele historyjek, które całemu gronu słuchaczy niezmiernie się podobały.

Po wypróżnionej trzeciej wazie ponczu pokazało się, że dzierżawca słuchał podań swoich przodków z takiem zbudowaniem, z jakiem je stary Bartłomiej opowiadał: przy czwartej zaś oświadczył że treść ich odpowiednia jest godności męża, który płaci 300 funtów szterlingów rocznej dzierżawy.

Podług mojego zwyczaju, zasięgnąłem bliższych wiadomości od znających dobrze surową pasterską krainę, w której się ta powieść utworzyła i byłem tak szczęśliwy, żem odkrył niektóre nie powszechnie znane rysy onej, które przynajmniej za nowy dowód służą, ile ją podanie ludu zabobonem i gusłami przeistoczyło.

ROZDZIAŁ II.

W jednym z najoddaleńszych okręgów południowej Szkocyi, gdzie wysokie, ciemne góry tworzą linię pograniczną, oddzielającą kraj od pobratymskiego królestwa, młody majętny dzierżawca Halbert Eliot, wywodzący swój ród od podaniem i pieśniami sławnego Marcina Preakinthurme, powracał pewnego razu po odbytem polowaniu na sarny. Zwierzyna, niegdyś tak liczna w tych odludnych puszczach, uszczupliła się do kilku małych stad, które w odległych i nieprzystępnych zakątkach się chowając, ściganie uczyniły przykrem i bezkorzystnem. Mimo to, wiele młodzieży tej okolicy, lubiło z zapałem polowanie, z wszystkiemi jego niebezpieczeństwy i trudami. Połączenie koron na głowie Jakóba I króla Wielkiej Brytanii, miało ten zbawienny skutek, że więcej jak sto lat szpada w pochwie spoczywała. W kraju pozostały jeszcze ślady tego co było dawniej. Mieszkańcy których spokojne zatrudnienia wojnami domowemi poprzedzającego wieku tylokrotnie przerywane były, nawykli zwolna do porządnej skrzętności swoich sąsiadów. Owiec mało hodowano; chów bydła rogatego, stanowił najcelniejsze zatrudnienie. Po górach i dolinach włościanin zazwyczaj w pobliskości swego mieszkania tyle zasiewał owsa i jęczmienia, ile go na mąkę w gospodarstwie potrzebował, od tej zatem szczupłej i niedoskonałej uprawy ziemi, jego parobkom wiele jeszcze zbywało czasu, który zwykle młodzież spędzała na polowaniu i rybołówstwie: ubieganie się zaś za przygodami, dawniej przyczyna niesnask i wypraw na łupiestwo, odbywały się z całym zapałem z jakim te wiejskie zabawy prowadzono.

W chwili, w której się nasza powieść zaczyna, najodważniejsi bardziej z nadzieją niż bojaźnią wyglądali sposobnej pory naśladowania swoich ojców w czynach wojennych, których opowiadanie składało najszczególniejszą część ich domowych zabaw. Zawarcie Szkockiego aktu bezpieczeństwa, zrodziło w Anglii zaburzenie, ponieważ ten akt zdawał się zmierzać do rozłączenia dwóch Brytańskich królestw po śmierci królowej Anny, panującej monarchini. Godolfin zostający podówczas na czele angielskiego zarządu, przewidział, że nie ma innego środka zaradzenia klęskom domowej wojny, nad połączenie obu koron w jedno państwo. Jak ten układ zawarto, jak on w początkach zdawał się mało zbawiennych zwiastować owoców, które potem wzrosły, nauczają dzieje owoczesne. Do naszego opowiadania dosyć będzie to wspomnieć, że cała Szkocya rozjątrzona była na wszystkich, co ją wyzuli z niepodległości. Niechęć powszechna stała się powodem zawiązywania najdziwaczniejszych stowarzyszeń. Kameronianie byli gotowi wziąść się do broni dla przywrócenia na tron Stuartów, których dawniej za swoich uciemięży cieli uważali. Zaburzenie było powszechne, gdy Szkoci już podczas zawarcia aktu bezpieczeństwa do wybuchu się przygotowali i tak do wojny uzbroili, że potrzeba było tylko odezwania się niektórych z wyższej szlachty, aby lud zerwał się do broni. Takim był czas politycznego odmętu w którym się nasza powieść zaczyna.

Dziki parów, w którym Halbert Eliot ścigał zwierzynę, już daleko leżał za nim, i już był odszedł znaczny kawał drogi do domu, gdy noc go zaskoczyła. Okoliczność ta zresztą obojętną była dla doświadczonego młodzieńca, od dzieciństwa z temi stepami oswojonego; lecz się znalazł w bliskości miejsca nader źle uważanego pomiędzy pospólstwem, które wierzyło, że w niem nadprzyrodzone zjawiska przebywają. Powieściom tego rodzaju Halbert od dzieciństwa z wielką przysłuchiwał się uwagą, i żadna inna część kraju nie dostarczała takiej obfitości podań: nikt przeto nie był świadomszym ich od Halberta z Hanghoot, bo tak zwano naszego rycerza dla odróżnienia go od kilkunastu Eliotów to samo imię chrzestne noszących. Z łatwością mu zatem przyszło przypomnieć sobie wszystkie straszliwe wypadki, zostające w styczności z pustą dziczą, w którą teraz wstąpił i to z takiem życiem i prawdą, że go dreszcz przejął całego.

Dzicz ta powszechnie zwana była kamienną puszczą, od ogromnego nie okrzesanego granitu, który na środku jej na wzgórku sterczał w kształcie kolumny, i wedle wszelkiego podobieństwa, był albo pomnikiem mężnego spoczywającego pod nią śmiertelnika, lub pamiątką krwawego boju. Nie można było oznaczyć z pewnością czem był w istocie: podanie zaś które równie zmyśla, jak do wykrycia prawdy dopomaga, wynagrodziło go wieścią, którą sobie Halbert na pamięć przywiódł.

Ziemia w około słupa była zasłana dużemu także granitowemi kamieniami, lub raczej niemi otoczona: kamienie te dla ich nieforemnego kształtu i położenia, pospólstwo zwykło nazywać siwemi gęsiami na kamiennej puszczy. Podanie chciało nazwisko i kształt wyprowadzać od zgonu zawołanej i straszliwej czarownicy, która niegdyś w tych górach przesiadywała i spełniała wszystkie obrzydliwości, jakie pospolicie tym istotom przypisują. Ona to w tej puszczy zwykła była odbywać swe schadzki z siostrami czarownicami; pokazywano nawet okrągłe place, na których ani trawa ani modrzew nie rośnie, torf zaś zdawał się uschłym od kopyt jej piekielnych towarzyszek.

Wieść niesie, że ta czarownica jednego razu przeszła przez bagnisko gnając gromadę gęsi, które umyśliła na bliskim jarmarku korzystnie sprzedać: dobrze bowiem wiadomo, że zły duch jakkolwiek jest skorym w udzielaniu drugim swej mocy i spełnianiu obrzydliwych czynów, często jednak swoich sprzymierzonych stawia w konieczności poddania się dla swego wyżywienia najlichszym pracom wiejskim. Dzień już był upłynął, a jeżeli chciała mieć zyskowną sprzedaż, powinna była pierwsza na targu stanąć; gęsi zaś, które dotąd porządnie szły przed nią, wychodząc na tę obszerną, bujnemi zaroślami okrytą równinę, nagle się rozbiegły, dla pobujania w tym miłym żywiole. Oburzona na upór, który wszystkie jej prace zgromadzenia ich znowu w niwecz obrócił; nie pomna umowy, na mocy której zły duch na pewien czas słuchać jej rozkazów był obowiązany, zawołała czarownica: – Do djabła, radabym abyście i wy i ja nie mogły ruszyć się z miejsca.... Ledwo co wyrzekła te słowa, aliści jak gdyby metamorfozą tak gwałtowną jak Owidyusza, czarownica wraz ze swoją uporczywą gromadą przemieniła się w kamienie. Duch któremu służyła, korzystając chciwie ze sposobności, ścisłem dopełnieniem życzeń zniszczył jej ciało i duszę.

Gdy spostrzegła – przydaje wieść – swoje przemienienie, zawołała na zdradliwego nieprzyjaciela: – O ty fałszywy oszuście! dawno już mi szarą suknię przyobiecałeś, teraz mam jedną którą na sobie wiecznie zatrzymać muszę.

Niezmierna wielkość kolumny i kamieni często bywała wspominaną, jako dowód silnej postaci i kształtu kobiet i gęsi dawnych czasów, od wszystkich wielbicieli przeszłości, którzy obstawali za tem zdaniem, że plemię ludzkie coraz się rozdrabnia i upadla.

Przypomniał sobie wszystkie te okoliczności Halbert, gdy przez tę puszczę przechodził: wspomniał także iż od czasu jak się ten wypadek zdarzył, wszelka istota ludzka tego miejsca unika, w którem jak powszechnie słychać schadzają, jak dawniej, straszydła, szare djabełki i czarownice, które teraz, jako przyszłe uczestniki piekielnych uciech, przychodzą odwiedzać swoją przemienioną mistrzynię, Halberta jednak wrodzona odwaga, walczyła mężnie ze wzruszeniami bojaźni, jakie się do jego serca wkradały. Przywołał do siebie swoich dwóch chartów, wiernych towarzyszów polowania, które, jak mówił, ani psa ani djabła się nie lękają, opatrzył zamek swej fuzyi, i zanucił wesołą piosneczkę wojenną, jak dowódzca, który każę bić w bęben dla odżywienia trwogi swoich żołnierzy.

Tak w myślach zatopionemu, nader miło było usłyszeć za sobą znajomy głos, który mu zwiastował towarzysza w nocnej drodze; Halbert zatrzymał się i wnet został doścignionym od dobrze mu znanego młodzieńca, dziedzica w tej samotnej krainie mieszkającego, szlacheckiego rodu, który, podobnie jak on, na polowaniu się zabałamucił. Młody Ernseliff świeżo wyszedłszy z małoletności, został właścicielem miernego majątku, gdyż ten przez uczestnictwo jego krewnych w zaburzeniach tego czasu, bardzo się uszczuplił. Jego przodkowie używali w kraju wielkiego szacunku, a młodzieniec dobrego wychowania i najlepszych zasad, starał się sławę domu swego utrzymać.

– Miło mi zawsze, Panie Ernseliff – zawołał Halbert – cię spotykać, a na tej odludnej puszczy, dobre towarzystwo jeszcze szacowniejsze – gdzieżeś polował?

– W parowie Carla, Halbercie – odpowiedział Ernseliff, pozdrawiając znajomego. – Ale czyliż nasze psy zgadzać się będą?

– O co moje to zapewne; one tak są zmęczone że ledwie na nogach stać mogą.

– Na poczciwość, zda mi się, że zwierzyna zupełnie się po kraju rozpierzchła, Bóg wie jak dalekom się zapuścił, a nic nie spotkałem, oprócz trzech sarniątek, które mi się nigdy nie dały do siebie zbliżyć na odległość strzału: szedłem przecież o pół mili manowcem dla wyszlakowania ich. Mało dbam o to, ale radbym był przynieść do domu jaką zwierzynę dla swojej dobrej staruszki. Ona siedzi w kąciku i żartuje sobie z chełpiących się strzelców i myśliwych tego czasu: prawdziwie, zdaje mi się, że jakby na złość wszystką zwierzynę w kraju wybito.

– Ubiłem P. Halbercie tłustego rogacza którego dziś rano posłałem do Ernseliff, masz z niego połowę dla twojej babki.

– Dziękuję ci serdecznie p. Patrik, cały świat zna twoje dobre serce: staruszka nie będzie się posiadać z radości, zwłaszcza gdy się dowie, że to od ciebie pochodzi, a bardziej jeszcze, jeżeli do nas przybędziesz i z nami zwierzynę spożyjesz: myślę jednak, że ci tęskno być musi w twoim starym zamku, również i twojej rodzinie w nudnym Edymburgu. Nie pojmuję jak tam wytrzymać mogą, w tych budach kamiennych, pod dachami łupkowemi, gdy przecież mogą mieszkać w swoich własnych tak miłych górach.

– Wychowanie moje i sióstr moich – odpowiedział Ernseliff – było przyczyną, że matka moja długo w Edymburgu mieszkała, ale daję słowo, że postaram się stracony czas nagrodzić.

– A! każesz podobno stary zamek znowu trochę upiększyć, będziesz żył poufale i po sąsiedzku z dawnym przyjacielem twego domu, jak to przystoi Ernseliffowi: winienem ci powiedzieć, że moja matka – nie, moja babka – gdyż od śmierci własnej matki naszej, ją raz matką, drugi raz babką nazywamy: – ale cóż chciałem mówić?... tak, jest pewną, że niezbyt daleko z tobą jest spokrewnioną.

– Prawda Halbercie, jutro przyjdę do Hanghoot na obiad, i to z całego serca.

– To wyśmienity pomysł!... jesteśmy dawni sąsiedzi: a to już dość, choćby krew nas wcale nie łączyła. Moja staruszka rada ci będzie bo zawsze opowiada o twoim ojcu, który przed wielu laty został zabitym.

– Milcz, milcz, Halbercie! ani słowa o tem! niech raczej wypadek ten pójdzie w niepamięć.

– O ja inaczej myślę: gdyby się podobny wypadek w naszej rodzinie wydarzył chyba dopiero pomściwszy się go, zapomniałbym o wszystkiem. – Tak mi uczucie własnej godności nakazuje. Ale sam wiesz co masz czynić, był to (jak mi powiadano) przyjaciel P. Elisława, który przebił twojego ojca, wyrwawszy mu pierwej żelazo.

– Przestań Halbercie! był to nierozsądny rozterk, skutek wina i zdań politycznych, wielu szpad dobyło, a nikt z pewnością powiedzieć nie może, kto dał powód do tego najazdu.

– Cóżkolwiek bądź, stary Elisław miał w tem swe uczestnictwo, ręczę ci, że jeżeli masz chęć poniszczenia się na nim, nikt tego za niesłuszność nie uzna, bo nie ma wątpliwości, że on zbroczył swe ręce w krwi twojego ojca. Wszak oprócz ciebie nie ma nikogo, któryby w tem miał interes i mógł się mu wy wzajemnie. Winienem ci powiedzieć, że wszyscy w tej okolicy sądzą, że musi między wami przyjść do rozprawy.

– Wstydź się Halbercie, jestże to po chrześcijańsku podżegać do przekroczenia prawa, zakazującego osobiste wymierzanie zemsty, a zwłaszcza na tem strasznem miejscu, gdzie nie wiemy jakie istoty nas podsłuchiwać mogą.

– Cicho, cicho – odrzekł Halbert, bliżej się cisnąc do swego przyjaciela – nie pomyślałem wcale o tem. Ale mogę się domyślać panie Patrik przyczyny, która twe ramię wstrzymuje. Wszyscy wiemy, że nie brak odwagi, lecz te dwoje niebieskich ocząt ładnej dziewczyny są hamulcem dla słusznej twej zemsty.

– Zapewniam