Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Słodko-gorzka, przyprawiona sardonicznym humorem opowieść o relacjach, które nigdy nie są czarno-białe, wyborach, które nigdy nie są oczywiste, i marzeniach, które nie zawsze warto realizować.
Dominika staje przed szansą zrealizowania największego marzenia: otwiera się przed nią droga do pisarskiego debiutu. Zmiany czekają ją także w życiu osobistym, gdy do jej drzwi puka miłość. Nieoczekiwanie musi przewartościować całe swoje dotychczasowe życie i spróbować ułożyć je od nowa. Ale nade wszystko musi odpowiedzieć sobie na pytanie: ile jest gotowa poświęcić, żeby znaleźć szczęście.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– To było dogłębnie przemyślane, przespane, przeliczone i w żadnym wypadku nie w afekcie – rzuciłam do leżącego na biurku telefonu, przymierzając kanarkowożółte szpilki, pasujące do pomarańczowych rajstop jak pięść do nosa. – Możliwe, że czynnik emocjonalny miał coś do powiedzenia, ale nieznacznie.
– Nie no, oczywiście, przecież każdy rozsądny człowiek po przemyśleniu, przespaniu i przeliczeniu oznajmia szefowej, że jest niekompetentną idiotką, żerującą na wiedzy i zaangażowaniu podwładnych – zaszydził głos Aśki w odpowiedzi.
– Przecież nie skłamałam – parsknęłam i rzuciłam prawym butem, trafiając do kubła na śmieci. – Wywalam te oczojebne buty, cisną mnie.
– Wywal, nigdy mi się nie podobały. Ile ci to zajmie?
Zajrzałam do otwartej na oścież szafki od dwunastu lat pełniącej funkcję garderoby, sejfu i podręcznego magazynu słodyczy. Po słodyczach nie zostały już nawet wspomnienia, dokumenty zdążyłam zutylizować albo przekazać do archiwum, za to najniższa półka mogłaby z powodzeniem konkurować z warsztatem szewskim.
– Jeśli zagęszczę ruchy, to za godzinę, maks półtorej, powinnam być gotowa.
– Przyjadę po ciebie, tylko postaraj się nie awanturować – poprosiła Aśka. – Wytrzymasz?
– Wytrzymam, obiecuję – rzuciłam, zniżając głos do szeptu i pochylając się nad telefonem. – Muszę kończyć, słyszę jej kroki, pewnie czeka mnie pogadanka na odchodne.
– Wsadź mnie do kieszeni! – zażądała moja przyjaciółka, ale zakończyłam połączenie i schowałam telefon do torebki przewieszonej przez oparcie krzesła.
Kroki na korytarzu stały się wyraźniejsze. Po chwili zatrzymały się, ale drzwi do mojego gabinetu pozostawały zamknięte. Wytężywszy słuch, wyłowiłam słowa prowadzonej za nimi rozmowy, bez trudu rozpoznając znienawidzony głos szefowej, drugiego zaś nie byłam w stanie dopasować do twarzy.
– Jeśli o mnie chodzi, to mogłaby już po prostu wyjść – sarknęła moja przełożona.
– Nie możemy ryzykować, że nas pozwie, niech się spakuje i będzie spokój – mówił ten drugi głos, zdecydowanie męski.
– Myślisz, że by się odważyła?
– Wolałbym nie musieć się o tym przekonać. Już raz przegraliśmy.
Dalszej części rozmowy już nie słyszałam, musieli oddalić się od drzwi albo rozmowa została zakończona. Przyspieszyłam ruchy, żeby uwinąć się ze swoim majdanem i nie ryzykować, że to złośliwe babsko zdoła napsuć mi jeszcze trochę krwi.
– Kalendarz dwa osiemnaście, kalendarz dwa dziewiętnaście – mruczałam pod nosem, wyciągając kolejne przedmioty z szafki. – A gdzie jest…? Ach, przecież, w dwa tysiące dwudziestym wybuchła pandemia i nie było kalendarzy. Nożyczki, zszywacz, zakreślacze. Nie zbiednieją – stwierdziłam, wrzucając akcesoria do torebki. – Pogniecione koszulki na dokumenty im łaskawie zostawię, dadzą im trzecie albo piąte życie. Kubek, krem do rąk, pilnik do paznokci…
Usłyszałam ciche pukanie i drzwi się uchyliły, a w wąskiej szparze pojawiła się twarz mojej szefowej.
– Można? – zapytała niemal grzecznie.
– Ta, jasne, przecież to własność firmy. Co tam?
Gówno mnie obchodziło, co tam, ale resztki dobrych manier wpajanych latami przez babcię nie pozwalały mi na zachowanie się tak, jak bardzo chciałam się teraz zachować.
– Przykro mi, że tak wyszło… – bąknęła z miną świadczącą o tym, że gdy tylko opuszczę budynek, ona upije się ze szczęścia.
– Daj spokój, obie wiedziałyśmy, że ten dzień kiedyś nadejdzie – zbyłam ją, wyrzucając kolejne papiery do kosza.
– Właściwie to tak, ale nie przypuszczałam, że opuścisz nas w… gniewie.
Zastygłam z ręką po łokieć w szafce i przez chwilę przyglądałam się pracującym mięśniom przedramienia.
– Czyli taka będzie narracja? „Niestabilna emocjonalnie Dominika dostała niczym nieuzasadnionej wścieklizny, więc postanowiliśmy się z nią rozstać”? – Podniosłam roziskrzony wzrok i ujrzałam beznamiętny wyraz na twarzy mojej szefowej. Chociaż nie, wcale nie beznamiętny – uśmiechała się złośliwie półgębkiem.
– No… wiesz… Właściwie to powinnam cię zwolnić dyscyplinarnie, wpisać naganę i takie tam – odparła z niefrasobliwością.
– A więc trzeba było – wycedziłam, zaciskając zęby. – Daruj mi te swoje kłamliwe uśmieszki i udawaną życzliwość; doskonale wiem, że mnie nienawidzisz, z wzajemnością zresztą. – Podniosłam się z krzesła i zrobiłam krok w kierunku szefowej. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że już nigdy nie będę musiała cię oglądać ani słuchać tych bredni, które wygadujesz, udając mądrą. W całym swoim życiu zawodowym nie spotkałam nikogo, kto mniej niż ty nadawałby się do zarządzania ludźmi. Chcesz mieć we mnie wroga? Proszę bardzo. Ze mną jak z dzieckiem, w dodatku wyjątkowo złośliwym. Pamiętaj tylko, że to ja pracowałam tu dwanaście lat, to ja budowałam wszystko od zera, a ciebie po prostu tym obdarowano, cholera wie za co.
Niemal czułam jad ściekający mi po brodzie, nie zamierzałam jednak się hamować. W końcu mi się ulało.
– Zawsze wiedziałam, że masz się za lepszą ode mnie – odparła, starając się ukryć zaskoczenie moją bezpośredniością.
– Mylisz się. To inni mają mnie za lepszą od ciebie i to właśnie tak bardzo ci przeszkadza. – Wróciłam do biurka i jednym ruchem zgarnęłam leżące na nim, wyjęte z szuflad, przybory do kartonu stojącego na podłodze. Niech sami sobie je segregują, cwaniaki. – Mam dla ciebie smutną wiadomość: moje odejście tego nie zmieni, ewentualnie zmieni na gorsze. Wiesz, co się mówi o dawnych czasach? One zawsze w pamięci zbiorowej są lepsze od teraźniejszych.
Stojąca przede mną czterdziestoletnia kobieta wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć. Albo eksplodować – jedno z dwojga. Zdecydowanie bardziej obawiałam się tego pierwszego scenariusza, bo wówczas poczucie odpowiedzialności nakazałoby mi ją cucić. Na szczęście wytrzymała, zacisnąwszy usta w cienką linię, zmierzyła mnie spojrzeniem, w którym przemyciła tyle różnych klątw, że prawdopodobnie już bez odwołania czekała mnie śmierć w nieludzkich męczarniach, po czym odwróciła się na pięcie i bez słowa wyszła z gabinetu.
– No i tyle z nieawanturowania się – stwierdziłam gorzko, gdy jej kroki ucichły w głębi korytarza. – Ale naprawdę się starałam…
*
Opróżniwszy szuflady biurka i szafkę, w której znalazłam cztery pary nigdy nienoszonych szpilek i jedno wełniane ponczo, wrzuciłam wszystko do plastikowej torby z Ikei, założyłam ją na ramię i wymaszerowałam z gabinetu.
Zatrzymałam się za progiem i ostatni raz omiotłam pomieszczenie wzrokiem.
– Żegnaj, smutna klitko, beze mnie jesteś beznadziejna i nijaka – bąknęłam pod nosem, zatrzaskując drzwi.
Kiedy mijałam recepcję, przyspieszyłam kroku, ale zatrzymał mnie zacinający się od lat czytnik kart magnetycznych.
– Do zobaczenia! – rzuciła blondynka, której imienia nie udało mi się zapamiętać, o twarzy tak przeciętnej, że z całą pewnością nie poznałabym jej na ulicy.
– Oby, kurwa, nie – warknęłam cicho, na głos zaś powiedziałam: – Trzymaj się, powodzenia!
Chciałam jeszcze dodać „ale pamiętaj, że czasem warto się puścić”, jednak powstrzymałam się i ruszyłam prosto do windy. Modliłam się w myślach, żeby przyjechała pusta. Pal licho mój wygląd – zmieniłam wysokie szpilki na wygodne tenisówki, które w połączeniu z pomarańczowymi rajstopami i elegancką ołówkową sukienką w kolorze rdzy wyglądały mało gustownie. Miałam nadzieję, że nie będę musiała uśmiechać się sztucznie do kogoś, kto z całą pewnością za moment pochwali się, że widział, jak opuszczam to miejsce, spakowawszy dwanaście ostatnich lat w torbę z Ikei.
Winda nadjechała, drzwi się rozsunęły, zrobiłam krok do środka i zamarłam. Stojący wewnątrz mężczyzna też zamarł, ale ledwie na ułamek sekundy, kiedy spojrzał na mnie, po czym wrócił do przeglądania swojego telefonu.
Nie poznał mnie. Po dwunastu latach pracy nie skojarzył mojej twarzy nawet na tyle, żeby powiedzieć mi „dzień dobry”. Pomijam, rzecz jasna, taką drobnostkę jak dobre wychowanie nakazujące choćby bąknąć coś do współpasażera podróży windą, najwyraźniej od pewnego szczebla kariery obowiązują zupełnie inne zasady.
Winda zatrzymała się na trzecim piętrze, zrobiłam miejsce, żeby facet mógł ją opuścić, a gdy drzwi zaczęły się zamykać, rzuciłam jadowicie:
– Żegnaj, prezesie, na „do widzenia” nie zasługujesz.
Myślałam, że nie usłyszał, ale on nagle się odwrócił i włożył tłuste łapsko w zmniejszającą się szparę. Fotokomórka zadziałała i cholerstwo znów zaczęło się otwierać.
– Pardon? – Twarz mogąca z powodzeniem udawać buldoga francuskiego patrzyła na mnie z ciekawością. – Pani to do mnie mówiła?
– Do pana, do pana – odparłam hardo. – Nie kojarzy mnie pan?
– Eee…
– Jedyna dyrektorka, która nie poszła z panem do łóżka w historii tej firmy?
Świńskie – tak, za prosiaka też mógłby robić – oczka zaświeciły się, a obwisłe policzki uniosły w szczerym uśmiechu. Jak babcię kocham, teraz nawet wyglądał jak człowiek!
– Dominika, tak? – Teraz dopiero zauważył wiszące na moim ramieniu torbiszcze. – Wynosi pani sprzęt do domu?
– Niestety wszystko kazał pan przyśrubować i zaczipować, mam tu swoje osobiste rzeczy.
Drzwi znów zaczęły się zamykać.
– Słyszałem, że nas pani opuszcza?
– Z rozkoszą – odparłam zupełnie szczerze.
– Szkoda, ceniłem pani wiedzę.
– Spoko, prezesie, pan się nie martwi. Klaudia z całą pewnością godnie mnie zastąpi.
Nie usłyszałam odpowiedzi, bo drzwi się zamknęły i winda ruszyła. „Klaudia mnie godnie zastąpi”. Na imprezach firmowych z całą pewnością.
Godzina była dość wczesna, więc na parterze nie kłębiły się dzikie tłumy, jak miało to miejsce w porze lanczu. Przemaszerowałam obok recepcji, po raz pierwszy w życiu nie żegnając się z siedzącym tam człowiekiem. Nawet nie spojrzałam, wolałam nie wiedzieć, komu robię przykrość.
Szklane wrota Mordoru rozsunęły się, uruchomione fotokomórką. Przystanęłam, wzięłam głęboki wdech, po czym zrobiłam krok. Krok, o którym od dawna marzyłam. Krok ku wolności, do nowego życia, ku ekscytującej przygodzie.
– Kurrrrrrrwa! – zaklęłam grubiańsko, kiedy sznurówka zaczepiła się o kratkę ściekową i omal nie wyrżnęłam. To dopiero byłoby piękne zakończenie kariery…
Odstawiłam ikeowe torbiszcze, blokując przejście w obu kierunkach, co nie spodobało się rodzinie zmierzającej do prywatnej przychodni mieszczącej się na pierwszym piętrze budynku.
Przez chwilę mocowałam się z uwięzionym sznurowadłem, a gdy w końcu udało mi się oswobodzić, byłam spocona jak szczur, ze stresu, z wysiłku i z gorąca. Zupełnie zapomniałam, że na zewnątrz jest chyba milion stopni w cieniu.
– Elo, Domi! – usłyszałam głos swojej przyjaciółki. – Juhu, tutaj, za śmieciarą!
Podniosłam głowę, jednak niewiele zobaczyłam, oślepiona czerwcowym słońcem. Wygrzebałam z torebki okulary przeciwsłoneczne i wcisnęłam je na zmarszczony nos.
Aśka stała po drugiej stronie ulicy i machała do mnie radośnie długą, chudą jak szczapa ręką. Odmachałam, może nieco mniej radośnie, bo wciąż czułam wściekłość, a w dodatku miałam wrażenie, że zaraz się rozpuszczę. Borze modrzewiowy, co za ukrop!
Przebiegłam przez ulicę w miejscu absolutnie niedozwolonym, na szczęście torba nie była aż tak ciężka i dałam radę nie wpaść pod nadjeżdżający z prawej strony autobus.
– Gdzie stoisz? – rzuciłam zamiast powitania. Za chodnikiem, na którym czekała na mnie przyjaciółka, znajdowała się pętla tramwajowa. Nigdzie dookoła, nie licząc znienawidzonego budynku Mordoru, nie było parkingu.
– A, tam, za przystankiem. – Aśka machnęła ręką w kierunku bliżej nieokreślonym. Przystanki autobusowe i tramwajowe znajdowały się tu co dwa metry. – Chodź, może nie zdążyli mi wlepić mandatu.
Jej kompaktowy Opel Adam, w kolorze groszku cukrowego, mrugał światłami awaryjnymi za zakrętem, w zatoczce dla autobusów. Moja przyjaciółka niewiele sobie robiła z przepisów ruchu drogowego, z każdych innych zresztą jeszcze mniej. „Wszystko jest dla ludzi”, to było jej życiowe motto i jedyna bodaj zasada, której nigdy nie złamała.
W odróżnieniu ode mnie Aśka ubrana była stosownie do pogody. Dżinsowe szorty, top bez rękawów i sandały na płaskiej podeszwie – wszystko w odcieniach błękitu, jej ulubionego koloru. Była jedyną na świecie rudowłosą osobą, która w każdym kolorze wyglądała doskonale. Ja, gdybym założyła na siebie tyle niebieskiego, wyglądałabym raczej jak trup. Tymczasem usiana piegami skóra Aśki potrafiła chyba dopasowywać się do dominującej barwy i teraz wcale nie wyglądała, jakby z natury była biała jak pergamin.
– Wskakuj do środka i zdejmuj te pończosznicze koszmarki – zaordynowała, pstrykając pilotem do samochodu. – Udało się wyjść z honorem?
Na to pytanie właściwie nie było dobrej odpowiedzi. Powinnam, rzecz jasna, streścić jej wymianę zdań z Klaudią i opowiedzieć o spotkaniu z buldogiem, ale nie miałam na to ochoty. Może później, gdy już ochłonę, a przede wszystkim zdejmę z siebie mundur korposzczura.
Wzruszyłam ramionami, wrzuciłam torbiszcze na tylną kanapę i zajęłam miejsce pasażera.
– „Jedźmy, nikt nie woła!” – rzuciłam, ostatni raz omiatając wzrokiem wejście do budynku, który postanowiłam omijać łukiem o promieniu równika.
– Czekałaś, żeby móc to powiedzieć, co? – zapytała z szelmowskim uśmiechem. – Widzisz, jednak Szmytowa czegoś cię z tego Mickiewicza nauczyła.
– A żebyś wiedziała. – Wyszczerzyłam się do niej. – Czekałam na to jak Leonardo DiCaprio na Oscara.
Aśka płynnie włączyła się do ruchu, a ja włączyłam radio. Miałam ochotę zagłuszyć myśli, które kłębiły się w mojej głowie jak żmije i tak samo głośno syczały. Jedna z nich miała nawet paszczę buldoga, druga wyglądała jak Klaudia. Miałam nadzieję, że te oślizgłe gady dostaną porządnej zgagi, kiedy zorientują się, że to nie ze mną był problem.
Babcia nie wydawała się zaskoczona. Ani moim powrotem w środku dnia, ani obecnością Aśki, ani rewelacją o porzuceniu dobrze płatnej posady. Jak zwykle krzątała się po kuchni, słuchając mojego trajkotania przerywanego wtrąceniami Asi, i na zmianę to kiwała, to kręciła swoją mądrą, siwą głową.
– Nie mam pojęcia, co teraz ze sobą zrobię, ale z całą pewnością kariera modelki nie jest mi pisana – skwitowałam gorzko, oglądając się w lustrze. Marne metr sześćdziesiąt wzrostu, biustu zero, biodra zbyt szerokie, talia raczej nieszczególna. Nogi miałam względnie zgrabne, od biedy mogłabym reklamować rajstopy, ale jakoś nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
Przebrałam się w przewiewną sukienkę, włosy w odcieniu mysiego blond związałam w wysoki koczek i przyglądałam się sobie z dezaprobatą.
– Jakbyś się trochę pogłodziła, to może i by się dało, ale jesteś za stara – pocieszyła mnie przyjaciółka. – Baby po trzydziestce to raczej kończą karierę w modelingu, a nie ją zaczynają.
Westchnęłam ciężko i odwróciłam się od lustra. Aśka siedziała przy kuchennym stole i dłubała pistacje. U nas w domu zawsze było coś do podjadania, co mogło tłumaczyć nieszczególną talię. Bo przecież na pewno nie brak miłości do ćwiczeń!
– Skreślamy modeling. Jakie mamy inne opcje? – Usiadłam naprzeciwko przyjaciółki i sięgnęłam po orzeszki.
– Biorąc pod uwagę, że od dwunastu lat zajmowałaś się tabelkami w Excelu, to raczej marne. Musisz się przebranżowić – poradziła mi Asia. – Głupia tak całkiem nie jesteś, języki znasz, umiesz gadać do ludzi. Może w mediach?
Babcia skończyła właśnie gotować ostatnią partię pierogów ruskich i wyłączyła gaz pod garnkiem. Nie mogłam się doczekać, aż postawi przede mną talerz, pachniały obłędnie!
– A może wrócisz do swojego pierwszego zawodu, Dominiczko? – zagaiła ni stąd, ni zowąd.
Zamrugałam gwałtownie, jakbym się przesłyszała. Swoją drogą: czy nie powinno się wtedy ruszać uszami?
– Jakiego zawodu? Przecież po studiach wylądowałam w Mordorze.
– Twoja babcia ma na myśli wyuczony zawód – wyjaśniła mi Aśka z miną Arystotelesa.
– Znaczy jaki? Mam uczyć dzieciory polskiego? Uprawnienia mi wygasły, a poza tym: w życiu!
Babcia wyjęła z szafki trzy talerze, postawiła je na stole bez słowa, po czym sięgnęła po półmisek z pierogami.
– Mam na myśli zawód, o którym mówiłaś, odkąd tylko nauczyłaś się mówić – oznajmiła ze stoickim spokojem.
Prawie dostałam zeza rozbieżnego, usiłując równocześnie spojrzeć na Aśkę i nie odrywać oczu od pięknych, udekorowanych świderkami, pierogów. W końcu się przemogłam i utkwiłam wzrok w piegowatej twarzy przyjaciółki.
– Czemu się tak dziwnie uśmiechasz? – zapytałam ją, bo faktycznie minę miała zagadkową.
– Cieszę się, że nie tylko ja jedna o tym pomyślałam – odparła enigmatycznie, po czym sięgnęła po talerzyk i nałożyła na niego trzy pierogi.
Przyglądałam się w milczeniu, jak kolejne kawałki pachnących smażoną cebulką delicji mojej babci znikają w paszczy przyjaciółki, i z coraz mniejszą cierpliwością czekałam, aż będzie łaskawa rozwinąć swoją myśl. Najwyraźniej jednak tego dnia miała nastrój sadystyczny i wcale nie zamierzała niczego rozwijać, może poza pasją do pierogów ruskich.
– Ja czy poem, Domi, że ty bysz mogła żaryżykowacz – oznajmiła z pełnymi ustami. Gdybym to była ja, dostałabym po głowie ścierką. – Bo jak nie teraz, to kiedy? – zapytała, celując we mnie widelcem.
– Nie machaj mi tym insygnium Neptuna przed oczami, tylko może wyjaśnij, o co ci chodzi, bo jak na razie pleciesz, jakbyś się najadła blekotu – fuknęłam na nią. Nie mogłam dłużej testować swojej silnej woli, która okazywała się wyjątkowo słaba, gdy w grę wchodziły pierogi ruskie i relacje damsko-męskie. Nałożyłam trzy pierogi na talerz i przystąpiłam do konsumpcji, mlaszcząc i cmokając tak, że w końcu tą ścierką oberwałam.
– Ja myślę, że ty podświadomie czułaś już, że ta praca cię wypala i powinnaś zacząć się realizować – perorowała Aśka. – I właśnie teraz może być jedyna szansa, żebyś wreszcie poszła za głosem serca.
– O, nie! – uniosłam się, opluwając niechcący stół. – Moje serce jest organem wybitnie głupim i każda podjęta przez nie decyzja do dzisiaj odbija mi się czkawką. Pamiętasz, jak mogłam odejść z Mordoru? Glowa od początku mówiła: uciekaj, ratuj się! Ale głupie serce kazało zostać, z lojalności wobec Pawła. A zaraz potem Pawła pogonili i zostałam z ręką w nocniku.
– Na to nie miałaś żadnego wpływu. Ale ja wcale nie uważam, żebyś popełniła nieodwracalny błąd. – Pochyliła się nad stołem i zajrzała mi głęboko w oczy, zmuszając mnie do odwzajemnienia spojrzenia. – Gdybyś wtedy podjęła inną decyzję, być może nigdy nie odeszłabyś z korporacji. A teraz masz szansę zacząć robić to, co kochasz.
– Myślisz? – zapytałam retorycznie, doskonale wiedząc, co usłyszę. Aśka zawsze mówiła to, co naprawdę myślała i pewnie dlatego nigdy nie mogłaby pracować w firmie pokroju Mordoru. Dla niej wszystko było czarno-białe, a malowanie trawy na zielono stało w hierarchii grzechów na zaszczytnym drugim miejscu, zaraz po zdradzie i morderstwie, które miały dla niej tę samą rangę.
– A co ci szkodzi? – odpowiedziała, jakże w swoim stylu. – Jak kraść, to miliony, jak się wspinać, to w Himalajach. Co masz do stracenia?
Właściwie do stracenia niczego już nie miałam: źródło zarobków wyschło, na szczęście o mieszkanie nie musiałam się martwić, bo dzięki babci uniknęłam kredytu. Z głodu też raczej nie umrę, a bez luksusów mogę się obejść. Dzieci nie mam, kogoś, kto mógłby mi je spłodzić, tym bardziej.
– Może i racja – przyznałam, choć wciąż dość niechętnie.
– Jedzcie, dziewczynki, bo zaraz wystygną – upomniała nas babcia, wróciwszy do kuchni. Przebrała się z utytłanej mąką sukienki w identyczną, tyle że czystą. Kiedyś podejrzewałam, że babcia posiada tajemniczą moc, pozwalającą jej prać i suszyć ubranie w pięć minut, ale okazało się, że jej szafa pełna jest czarnych kiecek o identycznym kroju.
Babcine pierogi, nawet zimne, stanowiły raj dla podniebienia, ale i tak zajęłyśmy się ich pochłanianiem z taką zapalczywością, jakby miał to być nasz ostatni posiłek. Ja milczałam, żeby przemyśleć temat podsunięty przez Aśkę, ona, najprawdopodobniej postanowiła pobić rekord w liczbie zjedzonych rusków. Skończyła zawody z wynikiem dziesięciu, ale jak pragnę schudnąć, nie mam pojęcia, gdzie je zmieściła.
Babcia musiała także się nad tym zastanawiać, bo półżartem rzuciła:
– Dobrze, że masz spodenki z gumką w pasie.
– Miałam przeczucie, że dziś będzie uczta – odpowiedziała zupełnie nieurażona Asia. – Pyszne to było, pani Eleonoro kochana, ale już nic nie przełknę.
– Zwłaszcza że wszystko zeżarłaś – zauważyłam, nie siląc się nawet na ukrycie przygany. – Ciebie to chyba lepiej ubierać niż karmić.
– O, wcale nie! Mam metr siedemdziesiąt trzy, weź no znajdź spodnie z odpowiednio długimi nogawkami…
Dzwonek do drzwi przerwał te rozważania. Podniosłam się niechętnie i ruszyłam do przedpokoju, zostawiając Aśkę, rozwaloną jak Neron po imprezie, z wyrazem rozanielenia na piegowatej twarzy. Babcia zajęła się parzeniem herbaty, co stanowiło stały element każdego posiłku – po jedzeniu należało zalać go mocną herbatą, żeby wspomóc trawienie.
Po otwarciu drzwi młody kurier, mówiący z zaśpiewem, wręczył mi kopertę i zbiegł po schodach. Przesyłka została zaadresowana do mnie, ale nazwa nadawcy niewiele mi mówiła. Wróciłam do kuchni, przyglądając się etykiecie.
– Co to? – Aśka mrużyła oczy jak bardzo zadowolony z życia kot. Brakowało tylko, żeby zaczęła mruczeć.
– Nie mam pojęcia, zaraz się dowiemy. – Oderwałam pasek wzdłuż perforacji i otworzyłam tekturową kopertę. Wewnątrz znalazłam mniejszą, papierową. Nie była zaklejona, więc otworzyłam ją i wyjęłam ze środka pojedynczą kartkę.
– No, co tam jest? – zapytały unisono babcia z Asią.
Zignorowałam to oczywiste ponaglenie i skupiłam się na słowach, od których najpierw zrobiło mi się gorąco, później poczułam zimny pot, a na końcu musiałam usiąść, bo zaczęło kręcić mi się w głowie.
– Ja… Ja nie rozumiem… – wyszeptałam tak cicho, że sama ledwo to usłyszałam.
Aśka, należąca do osób wyjątkowo niecierpliwych, wyszarpnęła mi kartkę z ręki i rzuciła okiem na treść pisma. Po chwili jej miedziane, idealnie uformowane brwi, podjechały pod samą linię włosów.
– O kurza twarz – sapnęła, odrywając wzrok od listu. – Ale numer!
W odróżnieniu od Aśki babcia należała do osób cierpliwych, jednak teraz i ona zdradzała oznaki podenerwowania.
– Dostałam się na elitarny kurs dla pisarzy – poinformowałam ją głucho. – Zapomniałam, że wysłałam zgłoszenie.
– I w czym jest problem? – Babcia patrzyła na mnie przenikliwie, jakby chciała wyczytać z mojej twarzy coś, czego jeszcze nie powiedziałam.
– W tym, że właśnie rzuciłam robotę, nowej nie mam, a to kosztuje – bąknęłam.
– Dwa tysie… – jęknęła Aśka.
– No to chyba niezbyt dużo? – zdziwiła się babcia.
– Euro, babciu, dwa tysiące euro. Sorry, ale mnie nie stać. Gdybym wciąż pracowała w Mordorze, to nie byłoby problemu.
– Ja pieprzę, ale niefart… – Asia skrzywiła się, co miało zapewne obrazować smutek, a wyszło bardziej wąchanie kimchi.
– No trudno – zdecydowałam twardo, godząc się z ironią losu. – Widocznie tak miało być, głową muru nie przebiję.
Babcia oparła łokcie na stole i obgryzała skórki dookoła prawego kciuka. Zawsze tak robiła, gdy mocno ją coś trapiło. Widocznie jednak niczego nie wymyśliła, bo po chwili potrząsnęła siwą głową, przywróciła spojrzeniu bystrość i wstała od stołu.
Zabrałam Aśce list, złożyłam go na pół, schowałam z powrotem do papierowej koperty, a ją z kolei odłożyłam na lodówkę, czyli tam, gdzie trafiała wszelkiej maści korespondencja, która musiała nabrać mocy urzędowej do jej wyrzucenia albo na wypadek, gdyby w trakcie nabierania owej mocy stała się nagle potrzebna. Jak wezwanie do zapłaty, na przykład.
– Domi, może uda się coś wykombinować… – usiłowała mnie pocieszyć przyjaciółka.
– A co niby? – warknęłam, wściekła na siebie za, jak zawsze, doskonały timing. Gdybym poczekała chociaż do końca miesiąca, byłabym w stanie zapłacić za kurs, na który chciałam się dostać od kilku lat. I właśnie teraz, kiedy życie przechodziło generalny remont, musiałam dostać szansę. No jasne, parszywe szczęście.
– Nie krzycz, nie wiem co – pisnęła Asia. – Może uda się od kogoś pożyczyć. Ja nie mam, wszystkie oszczędności poszły na samochód. A jakby tak…? – zawiesiła głos, doskonale wiedząc, że słowo, które zaraz padnie, jest absolutnie zakazane w mojej obecności.
– Nawet. O. Tym. Nie. Myśl – wycedziłam, piorunując ją wzrokiem. – Już bym wolała umrzeć z głodu niż cokolwiek przyjąć od tego człowieka.
Asia westchnęła ciężko i pokiwała głową. Z całą pewnością nie spodziewała się innej odpowiedzi, ale faktycznie rozważała wszystkie możliwości.
– Mogę pogadać z bratem – rzuciła tonem zwiastującym, że zupełnie nie wierzy w powodzenie tej misji. Jej brat to straszliwy sknera, zarabia krocie jako szef prawników w dużej korporacji farmaceutycznej, ale większego dusigrosza w życiu nie widziałam. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby po jego śmierci w mieszkaniu znaleziono worki z pieniędzmi. Albo może wypycha nimi meble? Cholera go wie. W każdym razie, skoro nie chciał pomóc nawet rodzonej siostrze, to tym bardziej nie pomoże jej postrzelonej przyjaciółce.
– Dobra, Jo, odpuśćmy ten temat – odparłam z życzliwym uśmiechem. – Teraz powinnam się skupić na znalezieniu pracy, a na kurs może uda się dostać za rok.
Obie wiedziałyśmy, że się nie uda, skoro teraz zrezygnuję, ale obie, żeby zachować twarz przed sobą nawzajem, udawałyśmy, że jest nadzieja.
Babcia zamknęła się w swojej sypialni, co stanowiło jednoznaczny sygnał, że zamierza się zdrzemnąć, więc my zajęłyśmy się przeglądaniem ofert pracy. A dokładniej: Aśka miała przeglądać, a ja w tym czasie powinnam podrasować swoje CV. Zważywszy na to, że nie robiłam tego od dwunastu lat, było to zajęcie budzące we mnie zgrozę. Przez ostatnie lata przejrzałam tysiące aplikacji potencjalnych podwładnych, potrafiłam ocenić, które CV jest lepsze, a które w ogóle nie powinno opuścić pulpitu komputera kandydata, jednak wiadomo, że szewc bez butów chodzi i nad swoim wcale nie chciało mi się pracować.
Mniej więcej po czterdziestu minutach miałam już tak dość słuchania o idiotycznych, a niekiedy wręcz absurdalnych wymaganiach wobec kandydatów na interesujące mnie stanowiska, że zamknęłam pokrywę laptopa nader niedelikatnie i spojrzałam w oczy Aśki niemal z wrogością.
– Może jednak trzeba poszukać innego sposobu zdobywania majątku – stwierdziłam z rezygnacją.
– Gry losowe? – Oczy mojej przyjaciółki błysnęły niebezpiecznie. Nie od dziś wiedziałam, że Aśka ma skłonności do hazardu i od czasu do czasu nawet coś tam wygrywała w jakichś zdrapkach; ciągnęło ją też do poważniejszych gier, ale na razie udawało nam się omijać kasyna szerokim łukiem.
– Można tak powiedzieć. Muszę znaleźć bogatego faceta – oznajmiłam tonem, którego używałam do prezentacji przed zarządem.
– Świetny pomysł – pochwaliła Jo. – To od razu dwóch znajdź.
Zupełnie nie zważając na jej uszczypliwość, już wyobraziłam sobie arabskiego szejka (oczywiście młodego i przystojnego), biegle mówiącego po polsku, żeby nie było bariery językowej czy kulturowej, o znakomitych manierach, szarmanckiego, czułego, absolutnie pozbawionego egoizmu, wychowanego na wrażliwego, ale wciąż męskiego faceta. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że to jest właśnie mężczyzna idealny, który przyśnił się pewnej babce w książce Chmielewskiej, też się rozpłakałam. Aśka się nie rozpłakała, a jedynie postukała różowym paznokciem w czoło.
– Aleś ty głupia – rugała mnie. – Nie ma ludzi doskonałych, a już na pewno chłopów. Ty się skup na tym ich majątku, a urodę po kolei im zrobisz. Będzie kasa, będzie uroda.
Miało to sens, medycyna estetyczna poszła tak do przodu, że prawdopodobnie nawet Christopher Walken mógłby dzisiaj wyglądać jak człowiek. Pozostawało zatem zasadnicze pytanie: gdzie we Wrocławiu można spotkać milionera z Dubaju? A najlepiej z Wrocławia, bo wcale nie uśmiechała mi się wyprowadzka.
– Może Tinder? – zaproponowałam bez przekonania.
– Przestań, tam co najwyżej można spotkać psychopatę.
– No rzeczywiście, jakbym dotychczas trafiała na samych normalnych… – Przewróciłam oczami na samo wspomnienie ostatniego faceta, z którym planowałam przyszłość. – Czy naprawdę nie ma już dla mnie nadziei?
Aśka wyprostowała się i przyjrzała mi się z uwagą. Zbyt dużą uwagą, jeśli mam być szczera, jakby była dziewiętnastowiecznym handlarzem żywym towarem.
– Nadzieja umiera ostatnia – zawyrokowała w końcu – i nie należy jej przedwcześnie tracić, chociaż takie podstarzałe wariatki jak my powinny patrzeć na życie realnie. Musisz przestać być wybredna i brać, co dają, albo trzeba będzie szukać hodowli maine coonów.
– Wielkie dzięki, Jo – odparłam urażona, mimo że miała rację. Trzydziestosześcioletnia singielka, z charakterem rodem z opowieści o czarownicach, poprawiająca każdego, kto używał słowa „bynajmniej” w niewłaściwym znaczeniu, mogła liczyć jedynie na cud. A jak doskonale wiemy, cuda zdarzają się jedynie wśród ludzi wierzących.
– Nie przejmuj się, coś wymyślimy – pocieszyła mnie jak zawsze optymistyczna przyjaciółka. – Muszę lecieć, a ty odpocznij. Zrób sobie jakieś spa, poczytaj coś albo obejrzyj wyciskacza łez. Zaczniemy się martwić jutro, dzisiaj świętuj moralne zwycięstwo nad korporacyjną zgnilizną.
Po jej wyjściu poczułam dojmującą pustkę. Wyglądało na to, że znalazłyśmy się w impasie. Ja się znalazłam, dokładnie rzecz ujmując. Aśka przynajmniej miała pracę. Sytuacja nie napawała optymizmem. Za radą przyjaciółki obejrzałam kilka komedii romantycznych na Netfliksie, ale jedynym, co udało mi się osiągnąć, było poczucie jeszcze większej klęski i obezwładniającej beznadziei.
Nigdy jednak nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej, o czym przekonałam się nazajutrz, zaledwie chwilę po przebudzeniu.
– Twój były zjawi się na urodzinach Anki! – darła się do telefonu Aśka, usiłując przekrzyczeć odgłosy ulicy.
Usiadłam na łóżku, wyprostowana jak struna, czując, że żołądek zamienia mi się w palącą kulę.
– Co ty bredzisz? – wysyczałam.
– Sorry, mała, musiałam cię ostrzec. Wiesz, że menda kumpluje się z Wojtkiem, i właściwie to on go zaprosił, żeby nie czuć się jak piąte koło u wozu z samymi babami.
Wojtek, czyli mąż naszej przyjaciółki, mężczyzna o anielskiej cierpliwości, miał jedną poważną wadę: przyjaźnił się z moim byłym. Odkąd się rozstaliśmy, czyli od trzech miesięcy, udawało mi się unikać spotkań zarówno z Wojtkiem, jak i aktualnie najbardziej niepożądaną osobą w moim życiu. Od imprezy urodzinowej Anki nie mogłam się jednak wykręcić.
– Pięknie – wycedziłam, zgrzytając zębami. – Tego mi jeszcze brakowało, żeby ten gad zepsuł mi wieczór.
– Przynajmniej nie będziesz zaskoczona. – Aśka zawsze usiłowała znaleźć dobre strony. – Odstawisz się, będziesz wyglądać jak królowa życia, a on niech patrzy i skręca się z żalu.
Ta wizja nieco osłodziła gorycz informacji, jednak niesmak pozostał. Tymczasem najgorsze miało dopiero nadejść.
Babcia krzątała się po mieszkaniu, podśpiewując pod nosem, ale to jeszcze nie wydało mi się dziwne. Zorientowałam się, że coś jest na rzeczy, dopiero po wejściu do kuchni, gdzie zastałam pół asortymentu pobliskiej cukierni, wielki dzbanek na kawę i trzy filiżanki.
– Spodziewamy się gości, babciu? – zawołałam, marszcząc czoło. Dla Aśki babcia nie wyjęłaby ulubionych filiżanek.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, poczłapałam do łazienki, żeby pozbyć się resztek snu. Przyjrzałam się swojemu odbiciu i ze smutkiem skonstatowałam, że do królowej życia sporo mi brakuje, zwłaszcza pieniędzy, bo medycyna estetyczna to nie jest tania rzecz… Podkrążone oczy, blada cera, spierzchnięte usta i popękane naczynka – to od biedy dałoby się zakryć makijażem. Gdyby tak jeszcze uwydatnić kości policzkowe, usunąć zmarszczki z czoła, trochę botoksu tu, kwasu hialuronowego tam i może, przy odrobinie wysiłku, mogłabym uchodzić za piękność.
Wyszorowałam zęby, jakby miało mi to w czymkolwiek pomóc, wklepałam w twarz krem, którego producent obiecywał odmłodzenie w ciągu dwóch tygodni, i odkręciłam wodę. Miałam ochotę na długą, relaksującą kąpiel, na jaką dotychczas nie mogłam sobie pozwolić w ciągu dnia. Dzwonek do drzwi rozbrzmiał w chwili, gdy wybierałam zapach soli.
Łazienka znajdowała się zaraz obok wejścia do mieszkania, ruszyłam więc dziarsko, spodziewając się listonosza, i po uchyleniu drzwi zamurowało mnie kompletnie.
– Jezus Maria… – Tylko tyle udało mi się wydusić, co i tak uważam za niebywały sukces, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znalazłam. Serce tłukło mi się w piersi z taką mocą, że niewątpliwie słyszeli je wszyscy w promieniu kilku metrów. W ustach mi zaschło, a cała krew odpłynęła zewsząd, żeby skupić się w sercu.
– Dominisiu, kto to? – Babcia wychyliła się z pokoju z zieloną, plastikową konewką w dłoni. – Och, jesteś już!
Nie wiem, czy to zasługa ciężkich perfum, których stojąca za progiem kobieta musiała wylać na siebie pół butelki, czy może przywlokła ze sobą jakieś złe siły, w każdym razie z każdą sekundą coraz bardziej brakowało mi tlenu. Ze zdumienia przestałam nawet mrugać, więc już po chwili oczy zaszły mi łzami, co ona błędnie odczytała jako wyraz wzruszenia.
Rozłożyła ręce niczym Kate Winslet w Titanicu i ruszyła prosto na mnie. Tymczasem moje nogi przyrosły do podłoża i mimo rozlegających się w głowie wrzasków za nic nie chciały się ruszyć.
Jęknęłam głucho, kiedy ważąca co najmniej dziewięćdziesiąt kilogramów i mierząca blisko sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu moja własna, osobista matka zamknęła mnie w swoich silnych ramionach, opalonych przez kalifornijskie słońce, i zaczęła szlochać, jakby odnalazła zaginioną przed laty jedynaczkę. Owszem, jedynaczką jestem, ale bynajmniej nie zaginęłam.
– Co tu robisz, mamo? – wydusiłam, kiedy uścisk zelżał odrobinę.
– No wiesz co, Niki?! – Ramiona, których nie powstydziłby się Herkules, drgnęły, a po chwili moje własne, standardowych rozmiarów, znalazły się w dłoniach udekorowanych złotymi pierścionkami. Matka odsunęła się na długość rąk i pochyliła się, a wtedy jej intensywnie błękitne oczy znalazły się na wprost moich, niemalże identycznych. – Myślałam, że się ucieszysz z mojego powrotu.
– Pow… Powrotu? – Odwróciłam się w panice, szukając wzrokiem babci. Tymczasem ona stała, jak gdyby nigdy nic, z tą cholerną zieloną konewką w dłoni, i uśmiechała się idiotycznie. – Babciu, co tu się dzieje?
– Nie powiedziałaś jej? – Matka też spojrzała na swoją rodzicielkę, a w jej oczach widać było głębokie zdumienie.
– Wydawało mi się, że niespodzianka będzie lepsza – mruknęła babcia.
– Ręce opadają! – skwitowała niespodziewana gościni, po czym rzeczywiście opuściła owe ręce, w końcu mnie wyswobadzając.
Nogi odzyskały sprawność i zrobiłam krok do tyłu, o mało nie zrzucając wiszącej za mną makramy z paprotką.
– Ja bardzo przepraszam, ale muszę się napić – oznajmiłam zupełnie nie swoim głosem i nie czekając na reakcję pozostałych, ruszyłam do kuchni.
– Właściwie to ja też – usłyszałam za sobą. – Przywiozłam znakomity koniaczek.
– O borze szumiący, za jakie grzechy?! – syknęłam pod nosem i przyspieszyłam kroku. – Miałam na myśli wodę! – krzyknęłam w eter.
Podczas gdy ja wlewałam w siebie kolejne szklanki wody, jakbym chciała przygotować się do intensywnego wysiłku na środku pustyni, matka z babcią omawiały coś szeptem, a po docierających do mnie pojedynczych sylabach domyśliłam się, że się spierają. Jak dla mnie, mogły się spierać nawet do sądnego dnia, bylebym nie musiała brać w tym udziału. Niestety, okazało się, że mój udział jest w tej całej hecy najważniejszy.
– Dominisiu, zaparzysz kawę? – poprosiła babcia, wchodząc do kuchni. – Lucynko, napijesz się, prawda? A coś ty taka blada, dziecko?
Schyliłam się, żeby zerknąć na swoje odbicie w szklanych drzwiczkach piekarnika, nie zauważyłam jednak szczególnej bladości, ale możliwe, że winna temu była czerń szkła.
Babcia stała w progu, konewkę musiała zostawić gdzieś w przedpokoju, i ze splecionymi na piersi rękami przyglądała mi się uważnie.
– Nie cieszysz się? – zapytała szeptem.
Wzruszyłam obojętnie ramionami. Nawet gdybym chciała odpowiedzieć, nie przychodziło mi do głowy nic mądrego.
– Gdzie Lucyna? – spytałam za to.
– Rozmawia przez telefon w pokoju. Coś się stało? – drążyła babcia, a po jej minie poznałam, że zaczynała się niepokoić.
Tym razem potrząsnęłam głową i zajęłam się parzeniem kawy. Robiłam to mechanicznie, poruszając się po kuchni jak robot, co pozwalało mi nie myśleć o źródle szoku. Tymczasem źródło najwyraźniej skończyło już rozmowę przez telefon i postanowiło do nas dołączyć, przy czym teraz zdecydowanie bardziej przypominało gejzer.
– No, wszystko załatwione, możemy w spokoju porozmawiać o imponderabiliach. – Otoczona chmurą perfum Coco Chanel osobistość wparowała do kuchni i zajęła miejsce, na którym zwykle siedziała Asia. Tyle że Asia zajmowała jedno krzesło, moja matka siedziała na dwóch równocześnie.
– Częstuj się, Lucynko. – Babcia postawiła przed nią talerz z wypiekami, a Lucynka nie dała się dwa razy prosić. Patrzyłam, jak kolejne porcje sernika, krówki i karpatki znikają w jej nienaturalnie powiększonych ustach, i nie mogłam przestać myśleć o tym, że oto spełniło się moje najskrytsze, dziecięce marzenie: marnotrawna matka wróciła do domu. W marzeniach była to chwila nieokiełznanej radości, w rzeczywistości czułam jedynie przerażenie.
– Co tu robisz, mamo? – powtórzyłam pytanie, które zabrzmiało odrobinę zbyt ostro.
Lucyna przełknęła odrobinę zbyt duży kawałek ciasta i spojrzała na mnie jak na wariatkę.
– Nie cieszysz się, że wróciłam?
Parsknęłam głośno i przewróciłam oczami. Ona tak serio?
– Wróciłaś? Żeby wrócić, najpierw trzeba gdzieś być, później stamtąd wyjechać i wówczas można wrócić – wycedziłam. – Ty wyjechałaś z mojego życia, zanim nauczyłam się pić mleko z butelki.
Matka spojrzała na babcię, zapewne w poszukiwaniu jakiejś pomocy, jednak staruszka ani myślała mieszać się do tej rozmowy.
– Ależ, Niki…
– Mam na imię Dominika! – wybuchłam, zupełnie tracąc nad sobą panowanie. – Takie imię mi wymyśliłaś i takie mam, od trzydziestu sześciu lat.
– Córciu…
– Nie wygłupiaj się, proszę – syknęłam, z trudem hamując łzy. Czułam, jak zbierają się pod powiekami. – Jestem dorosła, nie potrzebuję być niańczona. Ten czas dawno minął i na szczęście babcia zadbała o to, żebym nie czuła się odrzucona. To ona nauczyła mnie miłości, nie ty.
– Chyba słabo jej poszło, skoro jesteś starą panną – burknęła moja matka. W odróżnieniu ode mnie ona nie hamowała łez, które teraz żłobiły faliste ścieżki wzdłuż jej uniesionych policzków.
– Jestem wdową, do cholery! Pamiętasz?! Nie było cię ani na ślubie, ani na pogrzebie!
Babcia położyła mi pomarszczoną dłoń na ramieniu, ale ją strząsnęłam. Byłam wściekła, tak wściekła, że niemal czułam, jak krew zaczyna wrzeć w moich żyłach.
Podniosłam się z krzesła i bez słowa wyszłam z kuchni. Żałowałam jedynie, że nie było w niej drzwi, którymi mogłabym porządnie trzasnąć.
Zamknęłam się w łazience, odkręciłam wodę i rozpłakałam się. Szlochałam jak dziecko, jak gdyby wraz ze łzami wypływały ze mnie wszystkie tłumione emocje. Być może właśnie tak było; być może potrzebowałam mojej matki, żeby wreszcie zapłakać nad swoim losem.
Po chwili usłyszałam pukanie do drzwi.
– Dominisiu, w porządku? – Na całe szczęście to była babcia.
Odblokowałam zamek i wpuściłam ją do środka.
– Dziecko…
– Już mi lepiej, babciu – skłamałam i pociągnęłam nosem. – Ale nie chcę z nią rozmawiać.
– Wiesz, że tak nie można.
– Nie dzisiaj, babciu, nie teraz. Potrzebuję się uspokoić. Czy ona… – Spojrzałam w szare oczy kobiety będącej całym moim światem. – Czy ona tu zostaje?
Nie musiała odpowiadać. Nie miałam żadnych wątpliwości, że nie pozwoliłaby jedynej córce wynajmować pokoju w hotelu, podczas gdy czteropokojowe mieszkanie miało gościnną sypialnię.
– W takim razie ja wychodzę – zadecydowałam. – Muszę ochłonąć, uspokoić myśli.
Myślałam, że zaoponuje, zacznie przekonywać mnie do pojednania z matką, tymczasem babcia zdawała się popierać mój pomysł.
– Idź, Dominisiu. Masz sporo wrażeń do odreagowania, a ja do pogadania z twoją mamą.
Wypadłam z łazienki jak z procy, ubrałam się w pośpiechu i wyszłam z domu bez pożegnania. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić, wszyscy normalni ludzie byli w pracy, na wizytę w knajpie za wcześnie, a nawet gdybym jakimś cudem znalazła otwartą, przecież nie będę piła sama.
Jak na autopilocie wsiadłam do tramwaju, czując pulsowanie w skroniach, uszach, a nawet w dłoniach. Żyły mi nabrzmiały, co działo się zawsze, gdy byłam zdenerwowana, ręce drżały. Dopiero po czasie zrozumiałam, że te wszystkie jadące do lekarza lub na cmentarz babcie musiały wziąć mnie za narkomankę i odsuwały się na bezpieczną odległość.
Zamroczona, niemal przeoczyłam przystanek, w ostatniej chwili udało mi się wysiąść, tratując przy okazji grupę wsiadających. Ktoś mnie zwyzywał, ktoś odsądził od czci i wiary, niewiele mnie to jednak obchodziło. Szłam przed siebie, nie zważając na kolor świateł, na szczęście ruch o tej porze był już niewielki. Ze zdziwieniem zorientowałam się, że nogi prowadzą mnie do galerii handlowej, w której znajdowała się księgarnia.
Zapach wydrukowanych książek i otaczające mnie morze kolorowych okładek natychmiast zdjęły ze mnie stres. Od dzieciństwa uwielbiałam otaczać się książkami, dotykać ich, wąchać, zbierać. Chciałam je również pisać, ale życie najwidoczniej miało wobec mnie inne plany.
Przechadzałam się między regałami, dotykałam brzegów, wyciągałam tytuły, które mnie zaintrygowały, czytałam opisy, zaglądałam do wnętrza. Zastanawiałam się, jakie to uczucie, trzymać w dłoniach książkę ze swoim nazwiskiem na okładce. Czuje się wtedy dumę? Wzruszenie? A może zawstydzenie? W końcu wystawia się cząstkę siebie na publiczny widok, odkrywa zakamarki duszy, doświadczenia, wrażliwość.
W alejce z literaturą obyczajową, choć większość okładek wskazywała na dość niski stopień obyczajności, niemal wpadłam na… mężczyznę. I nie, nie był to nikt z obsługi: normalny, regularny facet. Chociaż nie. Wcale nie był taki normalny, był zjawiskowy!
Wysoki, szczupły, czarnowłosy i czarnooki. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe, piękne, niemal jak namalowane, usta, długie rzęsy rzucające cień na policzki. Kilkumilimetrowy zarost, który aż prosił się, żeby go pogłaskać.
Stałam tam jak słup soli, wpatrując się w ten chodzący ideał. Pozwalał mi na to fakt, że wyglądał na pogrążonego w lekturze. Przewracał kolejne strony, zupełnie nie zwracając uwagi na moją nachalność. Cóż on takiego mógł czytać w tym rewirze pornosów?
Przyjęłam ekwilibrystyczną pozycję, żeby zajrzeć od spodu na okładkę, i omal nie rymsnęłam tuż pod jego nogami. O święci pańscy! Jeziora tęsknoty?!
– Fajne? – wyrwało mi się z wrażenia.
Mężczyzna ocknął się na dźwięk mego głosu, zamrugał dwa razy tymi swoimi firankami, które ja mogę mieć tylko dzięki dobrej kosmetyczce, spojrzał na mnie, a raczej: zlustrował mnie ze szczególnym uwzględnieniem rozkroku, szpagatu i mostka w jednym, i uśmiechnął się. O słodki Jezu, jak on się uśmiechnął!
– Czy fajne? Nie mam pojęcia. Sprawdzałem, czy nie ma literówek. – A głos miał taki, że moje jajniki zaczęły tańczyć sambę.
– I są? Literówki znaczy? – Mój za to drżał, jakby ktoś ścisnął mi gardło.
– Niestety. – Zamknął książkę i odstawił ją na półkę.
Skinął mi głową, po czym ruszył w kierunku wyjścia, zostawiając mnie w oszołomieniu i z poczuciem klęski. Pewnie stałabym tak jeszcze długo, gdyby nie dźwięk telefonu rozlegający się z torebki.
– Jezu, Jo, nie uwierzysz – oznajmiłam zamiast powitania. – Właśnie spotkałam faceta moich marzeń.
– Okeeeej, to zadzwonię później – odparła z uśmiechem. Wyraźnie słyszałam ten uśmiech!
– Nie, nie, poszedł już.
– No to opowiadaj!
Opowiedziałam, choć niewiele było do opowiedzenia, co też nie uszło uwadze mojej przyjaciółki.
– Ale wzięłaś od niego numer? Cokolwiek? – dopytywała.
– Coś ty, spiekłam raka, zatkało mnie i wyszłam na idiotkę.
– O masz! To leć za nim, może go jeszcze złapiesz.
– Przestań, nie będę się uganiała za facetem, który czyta pornole i w dodatku szuka w nich literówek.
– A jeśli to jest jego największa wada? Albo jedyna?
Przyznaję, trochę mnie to ruszyło. Taką wadę mogłabym przełknąć w zamian za pozwolenie na głaskanie zarostu.
– Idę – rzuciłam do telefonu i ruszyłam. Głowa niemal mi się odkręciła od zaglądania w mijane alejki, niestety pana idealnego nigdzie nie było. Wybiegłam z księgarni i zaczęłam wpatrywać się w ludzi w zasięgu wzroku. Pan idealny zniknął. Rozpłynął się w powietrzu, wyparował. Albo wlazł do jakiegoś sklepu. – Dupa, nie ma go. Właśnie straciłam szansę na miłość życia.
Aśka westchnęła głęboko i bąknęła coś w stylu: „widocznie to nie była ta miłość”, po czym przeszła do tematu, z którym dzwoniła:
– Próbowałam ci załatwić jakieś ciasteczko na jutro, ale wszyscy mają plany.
– Ciasteczko na jutro? – nie zrozumiałam, bo przed oczami stanęła mi moja matka pożerająca sernik na dwa kęsy.
– Ciasteczkowego faceta na urodziny Anki – oświeciła mnie przyjaciółka.
– O bogowie, zapomniałam! – Naprawdę zapomniałam. – Ale wiesz co? Nie przejmuj się żadnym ciasteczkiem. Mam ochotę się zabawić. Jeśli stoisz, to usiądź, bo mam dla ciebie niusy…
Redakcja: Anna Szumacher
Korekta: Angelika Kuch, Martyna Olewska, Katarzyna Skarda
Projekt okładki: Agnieszka Zawadka
Zdjęcie autorki: Wojtek Biały
Zdjęcia wykorzystane na I stronie okładki: © Shutterstock/New Africa
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67341-35-6