Coś tu nie gra - Joanna Szarańska - ebook + książka

Coś tu nie gra ebook

Joanna Szarańska

4,3

Opis

Teatr w Lipówce? Tego jeszcze nie grali!

Gdy Zojka zabiera się do pisania artykułu o amatorskiej grupie teatralnej, to musi oznaczać kłopoty. Już podczas castingu dochodzi do awantury, a wkrótce potem aktorka obsadzona w głównej roli ulega wypadkowi. Komu zależało na tym, żeby wykluczyć ją z przedstawienia? Zojka postanawia to sprawdzić i zastąpić ją na scenie.

Tymczasem aspirant Chochołek bardziej niż śledztwem jest zainteresowany własnym życiem osobistym. By wejść na wyższy poziom związku, musi zostać przedstawiony mamie swojej wybranki. Przyszła teściowa najwyraźniej chce się przekonać, czy policjant sprawdzi się w roli męża. Tylko jak Chochołek ma się jej przypodobać, gdy zachowuje się jak słoń w składzie porcelany?

Czy ta komedia może nie skończyć się dramatem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (227 ocen)
119
63
39
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EmmaKrause

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się bawiłam. Ciężko oderwać się od lektury.
00

Popularność




Copyright © Joanna Szarańska, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Agnieszka Czapczyk / panbook.pl

Korekta: Kamila Markowska / panbook.pl

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Design Partners (www.designpartners.pl)

Fotografie na okładce: © santypan / Depositphotos, © filadendron / iStock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-7976-150-0

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

• ROZDZIAŁ PIERWSZY•

Drogę w wąwozie pokrył puszysty śnieg. Miejscami zaspy były tak wysokie, że przejście umożliwiał tylko wąski, wydeptany chodnik, a o obecności młodej kobiety świadczył wyłącznie czerwony pompon od czapki, poruszający się rytmicznie nad zwałami śniegu. Lekki podmuch lodowatego wiatru unosił iskrzące drobinki śniegu i ciskał nimi idącej prosto w twarz, zmuszając do zaciśnięcia powiek.

Zojka Tuszyńska zatrzymała się w połowie pagórka i przetarła twarz dłonią obleczoną w grubą rękawiczkę. Z namysłem spojrzała na wydeptaną ścieżkę biegnącą w kierunku Lipówki, a potem na trzymaną w ręku reklamówkę.

Odkąd szefowa scedowała na nią sprawy związane z pozyskiwaniem reklamodawców, nosiła do redakcji ubranie na zmianę. Przyjmowanie ważnych kontrahentów w wytartych jeansach i sweterku wydzierganym na drutach przez babunię Łyczakową wydawało się jej zupełnie nie na miejscu, ale paradowanie w cienkich rajstopach i eleganckiej garsonce, kiedy termometr wskazuje minus piętnaście, było czystą głupotą.

Raz spróbowała.

Babunia przyglądała się jej sceptycznie.

– Przemrozisz dupsko w tym prezesowskim wdzianku! – zawyrokowała, widząc kusy płaszczyk i skórkowe kozaki Zojki, spomiędzy których wystawał co najmniej trzydziestocentymetrowy fragment cielistych rajtek.

– Nie przemrożę!

– Mówię ci, ubierz ciepłe rajtuzy!

– A co to ja mam pięć lat i do przedszkola chodzę?! – Zojką wstrząsnął dreszcz na samą myśl o proponowanym elemencie garderoby.

– Nie chodzi się teraz w cienkich rajtkach! Śniegu nasypało po pas…

– Burkowi!

– Ale po pas! – Babunia upierała się przy swoim. – Ubieraj ciepłe rajtki!

W odpowiedzi Zojka tylko prychnęła i mocniej naciągnęła na głowę kaptur płaszczyka. Staruszka mruknęła pod nosem:

– Ciekawe, po kim to takie uparte…

Naturalnie babunia miała rację. Późnym popołudniem Zojka wróciła do domu z sinymi uszami, czerwonym nosem oraz skostniałymi dłońmi i stopami. Starszą panią interesowały jednak wyłącznie tylne partie jej ciała i zakrzyknęła triumfująco.

– A widzisz, przemroziłaś dupsko!

– Tera ino patrzeć zapalenia płuc! – dodała siedząca przy piecu Guzikowa.

Zojka miała na końcu języka, że od, hmmm, pupy do płuc daleka droga, ale gdy tylko otworzyła usta, kichnęła potężnie. Babunia natychmiast zagoniła ją pod pierzynę i napoiła gorącą herbatą z własnoręcznie ususzonego kwiatu lipowego. Kuracja okazała się skuteczna, a Zojka od tej pory ubierała się adekwatnie do pogody, „prezesowe wdzianko” zaś nosiła w reklamówce.

Teraz popatrywała to na foliową torbę, to na wyślizgany chodnik w wąwozie, a na jej twarzy stopniowo wykwitał psotny uśmieszek. W końcu wzruszyła ramionami, rzuciła reklamówkę na zdeptany śnieg, pupę usadziła na niej, złapała za uszy i odepchnęła się nogami, równocześnie lekko unosząc je w górę. I pomknęła z górki, obijając się o śnieżne zaspy i zaciskając powieki, pod które wciskały się lodowate drobinki śniegu. Jej śmiech niósł się po wąwozie i odbijał od przyprószonych bielą dębów.

Zojka zatrzymała się u stóp pagórka i otworzyła załzawione oczy. Nad nią pochylała się osłupiała Guzikowa.

– Dzień dobry – powitała ją radośnie dziewczyna, gramoląc się na nogi i otrzepując ze śniegu tył płaszcza i podniesioną ze ścieżki reklamówkę. Przy okazji zauważyła, że trochę zmrożonych grudek dostało się do środka i przywarło do eleganckiej sukienki.

– Dobry. – Sąsiadka wpatrywała się w Zojkę podejrzliwie. – Poślizgłaś się?

– Nie. – Tuszyńska potrząsnęła głową przecząco, otrzepując szafirową sukienkę ze śniegu i na powrót umieszczając ją w reklamówce.

– To co? – Stara Leośka osłupiała.

– Zjechałam sobie. – Zojka uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Na…?

– Na worku. Cudowny śnieg. Żal nie skorzystać. Niech pani kiedyś spróbuje, polecam!

– Ja? – Sąsiadka wybałuszyła oczy.

– No. – Uśmiechnięta dziewczyna wzruszyła ramionami. Nagle z niepokojem zerknęła w kierunku pobliskiego przystanku kolejowego. – Oho, słyszę mój pociąg, lepiej się pospieszę! Miłego dnia!

Przecięła tory kolejowe i pobiegła w kierunku nieczynnej kasy biletowej. Guzikowa powoli obróciła się na pięcie i odprowadziła ją wzrokiem. Wyraz konsternacji nie znikał z jej twarzy, ale w końcu machnęła ręką i wróciła do przerwanej wędrówki do domku na wzgórzu. Zanim dotarła do połowy pagórka, porządnie się zasapała, więc przystanęła na chwilę, opierając spracowane dłonie o kolana i oddychając głęboko. Jej oczy zawiesiły się na niewyraźnej koleinie, którą na ścieżce wyżłobiła reklamówka Zojki.

– Też mi coś… – parsknęła, myśląc o propozycji dziewczyny i wyprostowała się dumnie. – Przecie przemrozi nerki i gonić będzie jak kot z pęcherzem…

W tej samej chwili podmuch wiatru poruszył dębowym konarem. Czapa śniegu zachwiała się, jakby nie mogąc zdecydować, czy ma ochotę zetknąć się z udeptaną ścieżką, czy woli zostać na górze i po chwili pacnęła w dół, lądując wprost na głowie oszołomionej Guzikowej. Stara Leośka wstrząsnęła się ze złością i bez dalszej zwłoki pomaszerowała dalej.

Tymczasem w pociągu TLK „Bolek i Lolek” relacji Kraków Płaszów – Bielsko-Biała Główna zmachana Zojka Tuszyńska zademonstrowała konduktorowi bilet miesięczny i opadła na najbliższe siedzisko. W wagonie panował potworny zaduch, grzejniki umiejscowione pod siedzeniami pluły gorącym powietrzem, a okna były szczelnie zamknięte. Dziewczyna poczuła, że się dusi, i niecierpliwie szarpnęła za guzik pod szyją, potem kolejny i kolejny… Choć do przejechania miała tylko jeden przystanek, rozpięła płaszczyk i zadowolona rozparła się na siedzeniu. Zerknęła w okno, potem w drugie, a kiedy przekonała się już, że po obydwu stronach torów kolejowych napadało równie dużo śniegu, zlustrowała wagon i nielicznych współpasażerów. Jej spojrzenie natychmiast spotkało się ze spojrzeniem siedzącego po drugiej stronie przejścia Marcina Kordeckiego.

– Niech to szlag! – wyrwało jej się.

– Dzień dobry – odparł grzecznie redaktor.

– Dzień dobry – mruknęła.

– Co poniektórzy zasady dobrego wychowania mają za nic, ale na szczęście można im o nich przypomnieć. – Kordecki zaśmiał się sucho. Zojka zacisnęła dłonie w pięści i zazgrzytała zębami. Dobrze wiedziała, do czego pije mężczyzna. Po dramatycznej akcji w domu na osiedlu Kopernika i zatrzymaniu szajki zajmującej się uwodzeniem i okradaniem starszych osób pomiędzy nią a redaktorem „Kroniki Wadowickiej” zapanowały poprawne stosunki. Nie przyjacielskie, co to to nie! Nigdy nie przyszłoby jej na myśl, by je takimi określić, ale robiła, co mogła, by utrzymać dobre relacje. Jak wtedy, gdy spotkała Kordeckiego i Arletę w Pestce, podeszła do stolika, przy którym właśnie jedli obiad z jakimś ważniakiem, i uświadomiła redaktora, że do czubka nosa przykleił mu się strzępek sałaty. Co prawda nie uczyniła tego dyskretnie, ale przecież każdy chciałby wiedzieć, że uprawia na nosie warzywniak, prawda?

Kordecki najwyraźniej nie. Okropnie się zdenerwował i tego samego wieczoru zadzwonił do niej z dziką awanturą, jakoby próbowała bojkotować jego gazetę. Na samo wspomnienie tych krzyków Zojka cmoknęła i pokręciła głową. Na szczęście w tym secie piłeczka była po jej stronie. I zamierzała odbić ją naprawdę mocno.

– Co tu robisz? Dlaczego jedziesz do pracy pociągiem? – zagruchała słodko, z góry przewidując reakcję i odpowiedź Kordeckiego.

Twarz i szyję redaktora oblała purpura. Posłał dziewczynie niechętne spojrzenie i wymamrotał coś niewyraźnie. Zojka nie zamierzała odpuścić, zbyt dobrze się bawiła! Teatralnym gestem nachyliła się w kierunku mężczyzny i przyłożyła do ucha zwiniętą w trąbkę dłoń, a następnie powtórzyła pytanie.

– Samochód nie odpalił – przyznał z niechęcią Kordecki, odwracając się w stronę okna.

– Ach! – Zojka zmartwiła się nieszczerze. – Podobno psy upodabniają się do swoich właścicieli, może z autami jest podobnie?

– Co masz na myśli?

– Chyba rozumiesz, że w pewnym wieku niektóre układy zawodzą. No, ale nie rób takiej miny! To chyba żaden powód do wstydu…

– W nocy było minus siedemnaście! – zbulwersował się redaktor.

– No, a jutro może być minus osiemnaście albo minus dwadzieścia dwa. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nagle się zaniepokoiła. – To znaczy, że będę musiała cię znosić w pociągu do końca tygodnia?

– Co najmniej – parsknął gniewnie Kordecki. Właśnie minęli most na Skawie i mężczyzna podniósł się z siedziska. Zojka poszła za jego przykładem. Razem ruszyli w kierunku wyjścia. – Ale muszę cię zmartwić: widywałabyś mnie tak czy siak. Poproszono mnie o przygotowanie reportażu z przedstawienia w Lipówce.

– Przedstawienia w Lipówce? – jak echo powtórzyła Zojka, marszcząc brwi. – Jakiego przedstawienia w Lipówce, do cholery?

Kordecki spojrzał na Zojkę z wyższością.

– Jak to: jakiego? Chyba słyszałaś o amatorskim teatrze zainicjowanym przez księdza proboszcza i państwa Jedynaków? – dopytywał z lekceważącym uśmieszkiem. Zojka poczerwieniała. Energicznie pokiwała głową.

– Oczywiście, że słyszałam! – zapewniła, choć nie miała pojęcia, o czym bredzi ten nawiedzony redaktorzyna. Najwyraźniej coś mu się przyśniło, wbił sobie do głowy i teraz się cieszy, że może komuś zaimponować.

– Więc jak już wspomniałem, będę przygotowywał artykuł do „Kroniki”. Nasza gazeta objęła to wydarzenie honorowym patronatem – przyznał nie bez dumy. Nagle zerknął na Zojkę figlarnie. – Ale dziwię się, że ciebie nie zaproszono do współpracy. Masz więcej wspólnego z Lipówką niż ja!

Zojka poczerwieniała. Rozpaczliwie szukała ciętej riposty, nie mogła przecież przyznać, że nie tylko nie została zaproszona, ale nawet o planowanym przedstawieniu nie miała zielonego pojęcia. Najwyraźniej mieszkańcy Lipówki nadal traktowali ją nieufnie. Dla nich zawsze będzie tą, która we własnej torebce znalazła uciętą dłoń, a potem musiała jeszcze zdzielić łopatą przez łeb niezrównoważoną psychicznie morderczynię!

Kordecki najwyraźniej pomyślał o tym samym, bo klepnął Zojkę po ramieniu w udawanym geście pocieszenia.

– Cóż, może po prostu nie chcą komplikacji…

Tuszyńska zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.

– Guzik prawda! Po prostu wiedzą, że mam inne rzeczy na głowie!

– Jakie? – zachichotał.

– Nie twoja sprawa!

W tej samej chwili pociąg wtoczył się na stację w Wadowicach. Kordecki szarmancko przepuścił Zojkę w drzwiach i zdusił cisnący się na usta uśmieszek, widząc jej wściekłą minę. Zaangażowanie w amatorski teatr Jedynaków zawdzięczał wyłącznie temu, że Piotr Jedynak od lat był jednym z głównych reklamodawców jego gazety, ale Tuszyńska nie musiała o tym wiedzieć. Kordeckiemu nielichą przyjemność sprawiało obserwowanie wściekłej koleżanki. W jej przypadku powiedzenie „złość piękności szkodzi” nie miało racji bytu. Z zarumienionymi z gniewu policzkami i pociemniałymi oczyma wyglądała po prostu uroczo. Kordecki zaśmiał się pod nosem i zdecydował, że w drodze do redakcji dołoży jeszcze kilka szczegółów związanych z przedstawieniem i podniesie temperaturę krwi panny Tuszyńskiej.

W chwili gdy Zojka Tuszyńska dotarła do redakcji „Głosu Wadowic” i gorączkowo zaczęła przetrząsać internet w poszukiwaniu informacji na temat amatorskiego teatru zorganizowanego w Lipówce, aspirant Paweł Chochołek zasiadł za swoim biurkiem w komendzie powiatowej i nerwowo rozejrzał się naokoło. Pokój, w którym pracował, był pusty, a panującą w środku ciszę zakłócał jedynie szum przejeżdżających pod oknami samochodów. Mimo to stróż prawa poderwał się zza biurka, dopadł drzwi, uchylił je na tyle, aby w powstałej szparze zmieściła się jego głowa, i zapuścił żurawia na korytarz. Wynik obserwacji najwyraźniej okazał się zadowalający, ponieważ raźnym krokiem wrócił na swoje miejsce, opadł na poskrzypujące krzesło i mocnym szarpnięciem otworzył szufladę biurka.

Na widok jej zawartości twarz aspiranta rozjaśnił promienny uśmiech.

Z namaszczeniem ujął w dłonie płaskie białe pudełko i umieścił je na blacie. Następnie zamknął szufladę, jeszcze raz rozejrzał się po pokoju i utkwił wzrok w kartonowym wieczku. Bezwiednie oblizał wargi i podważył palcem zamknięcie, równocześnie zabawnie przechylając głowę w bok i usiłując zajrzeć przez powstałą, niewielką szparkę. Kiedy nie przyniosło to zadowalających efektów, jednym zdecydowanym ruchem otworzył pudełko. Z wrażenia zassał powietrze i wykrzyknął w uniesieniu:

– Och!

Aspirant Paweł Chochołek z zachwytem wpatrywał się w puchatego ptysia. Dwie warstwy złocistego, parzonego ciasta wypełniał bladoróżowy krem, dodatkowo posypany gdzieniegdzie drobnymi kolorowymi cukierkami. Ciastko wyglądało obłędnie, na sam jego widok policjant poczuł, jak w ustach gromadzi mu się ślinka. Delikatnie dotknął puszystej masy i z błogim wyrazem twarzy oblizał palec. Następnie spróbował złapać na opuszkę kilka kolorowych kuleczek. Delektując się słodkim przysmakiem, pomrukiwał zadowolony.

Poziomkowy krem. Jego ulubiony! Nie za słodki, rozpływający się w ustach, idealny! Musiał przyznać, że Klara była wyśmienitą kucharką. Dosłownie rozpieszczała go cudownymi deserami, a on, cóż, nie potrafił się im oprzeć. Od trzech miesięcy spotykał się z uroczą bibliotekarką, a przez ten czas już co najmniej cztery razy musiał dorabiać dodatkowe dziurki w pasku. Po prawdzie to jego pasek był już bardziej dziurawy niż droga między Kleczą a Lipówką, ale kiedy poszedł kupić nowy, życzliwa ekspedientka poleciła mu sklep dla puszystych. Spłoszony aspirant stracił humor na resztę dnia, a po powrocie do domu ponownie sięgnął po śrubokręt i młotek. A także po ciasto czekoladowe na pocieszenie.

Ale kłopoty z kupnem paska były zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Prawdziwe problemy zaczęły się z chwilą, gdy w nagłym porywie zawodowych ambicji Adam Bryczka zdecydował się skontrolować zawodowe predyspozycje swoich podwładnych i zadysponował testy sprawnościowe. Niestety, Paweł Chochołek nie wypadł w nich najlepiej. Tak naprawdę wypadł w nich najgorzej. Lepsze wyniki od niego miał nawet pan Zyzio, staruszek, który w budynku komendy pełnił rolę przysłowiowej „złotej rączki” i do testów podszedł tylko dlatego, że nakłonili go do tego jacyś funkcjonariusze chcący spłatać mu psikusa. Sromotna porażka Chochołka nie pozostała bez echa. Koledzy nie szczędzili mu uszczypliwości. Powiększający się obwód pasa policjanta stał się tematem codziennych żartów, a każda drożdżówka z serem czy inna słodka przekąska była kwitowana znaczącym chrząknięciem. Wściekły Bryczka zagroził, że jeśli jeszcze raz zobaczy Chochołka mielącego gębą nad biurkiem, to mu nogi z dupy powyrywa. Biedny Chochołek nie wiedział, co ma gęba do dupy, a tym bardziej do nóg, ale pojął, że musi się pilnować. Doszło w końcu do tego, że zaczął ukrywać łakocie w szufladzie biurka, a na słodkie co nieco wychodził do toalety!

Niełatwe stało się życie amatora słodkości!

Aspirant kolejny raz nabrał na palec odrobinkę różowego kremu i zlizał go szybko, rzucając niespokojne spojrzenie w kierunku drzwi. Wiedział, że jeśli zostanie przyłapany na konsumpcji ciastka, koledzy nie zostawią na nim suchej nitki, a szef dostanie ataku szału.

Na szczęście w to wtorkowe przedpołudnie na wadowickiej komendzie panowała leniwa atmosfera. Policjanci zgromadzili się przy automacie z ohydną, zalatującą plastikiem kawą, a Bryczka jeszcze nie dotarł do pracy i najpewniej pokonywał właśnie którąś ze słabo odśnieżonych dróg, pomstując na nieporadność służb drogowych, urzędu miasta i polityków. Chochołek mógł bez obaw skoncentrować się na słodkim upominku od równie słodkiej bibliotekarki.

Właśnie podnosił ciastko do ust, myśląc o apetycznych krągłościach swojej przyjaciółki, kiedy z korytarza dobiegł go odgłos charakterystycznych kroków. Tak skrzypiały zimowe buty Adama Bryczki! Chochołek zamarł z ptysiem uniesionym do ust i wybałuszonymi oczyma obserwował, jak klamka ustępuje pod zdecydowanym naciskiem silnej ręki. Szarpnięciem usiłował otworzyć szufladę, ale złośliwa bestia właśnie dzisiaj, teraz, w tej chwili, musiała się zaciąć! Spanikowany Chochołek rozejrzał się wokoło, ale nie znalazł pomysłu, gdzie mógłby ukryć zakazany przysmak, zrobił więc jedyną rzecz, jaka mu pozostała.

Gdy Adam Bryczka wtoczył się do pokoju i spojrzał na swego podwładnego, ten w najlepsze pochylał się nad klawiaturą i z mozołem wystukiwał jakiś raport. Przybyły uniósł brwi, mruknął, pokiwał głową nad sumiennością pracownika, którego tak bardzo pochłonęły obowiązki, że nawet nie zauważył nadejścia przełożonego, po czym wzruszył ramionami i wyszedł.

Paweł Chochołek podniósł głowę znad klawiatury, przetarł spocone czoło pod żółtawą grzywką i razem z krzesłem odsunął się od biurka. Potem rozsunął nogi i z rozpaczą spojrzał na to, co zostało ze smakowitego deseru.

Internet to prawdziwa kopalnia informacji, pomyślała zadowolona Zojka.

Popijając słodką kawę z mlekiem i chrupiąc kruche ciasteczka z marmoladą, dziewczyna wędrowała po kolejnych stronach internetowych i portalach społecznościowych. Po półgodzinie serfowania wiedziała już, że Helenka, z którą mieszkała w akademiku na pierwszym roku studiów licencjackich, właśnie urodziła trojaczki, a u Pawła, dalekiego kuzyna ze strony ojca, można zarobić trzy tysiące tygodniowo bez wychodzenia z domu. Do tego najmodniejsze tej zimy były pazurki ombre, ewentualnie takie ze wzorkiem sweterkowym, a pod budynkiem urzędu miasta znaleziono bezpańskiego kundelka i poszukiwano dla niego odpowiedzialnego domu. Internet donosił także, że pierwsza rata podatku będzie przyjmowana do piętnastego marca, z kolei koło gospodyń wiejskich zapraszało na wieczór dziergania koronek. Na koniec Zojka przypadkiem natknęła się na zapowiedź wieczoru panieńskiego Zosi, na który kuzynka najwyraźniej zapomniała ją zaprosić.

Żadna ze znalezionych informacji, nawet ta ostatnia, nie wzbudziła jednak w Zojce tak gorących emocji, jak wiadomość o sztuce teatralnej, o której wspominał Kordecki. Z wypiekami na twarzy chłonęła szczegóły zawarte w suchej, lakonicznej notce na stronie internetowej parafii w Lipówce.

Przedstawienie było wspólną inicjatywą proboszcza, księdza Seweryna, oraz lokalnego przedsiębiorcy, Piotra Jedynaka. Tego ostatniego Zojka kojarzyła bardzo mgliście. Wiedziała, że prowadzi jakiś dochodowy biznes i że jest mężem niespełnionej gwiazdy sceny teatralnej. Mężczyzna często udzielał się charytatywnie i był uznawany za miejscowego filantropa. Z krótkiego tekstu Zojka dowiedziała się, że także tym razem zamierzał wspomóc akcję budowy domu dla samotnej matki, przy okazji realizując reżyserskie ambicje małżonki oraz własne pasje.

Podekscytowana Zojka wydrukowała artykuł, zaznaczyła neonowo zielonym zakreślaczem miejsca, w którym znajdowały się najważniejsze informacje, po czym złożyła kartkę i wsunęła ją do listonoszki. Zdawała sobie sprawę z tego, że Kordecki chciał jej dogryźć i specjalnie wspomniał, że jego gazeta podjęła się patronatu medialnego nad wydarzeniem. Już ona mu pokaże, na czym polega patronat medialny!

Podekscytowanie nie opuszczało Zojki przez cały dzień. Kiedy późnym popołudniem dotarła do domku na wzgórzu, już od drzwi wykrzyknęła:

– Babuniu, zgadnij, co się stało!

Siedząca za stołem staruszka utkwiła w niej spojrzenie. Jej oczy podejrzanie błyszczały.

– Halina wieszała firanki, spadła z drabiny i wybiła wszystkie zęby? – zapytała z nadzieją, składając sękate dłonie jak do modlitwy.

Zojka spojrzała na starszą panią z naganą.

– Nie! Oszalałaś?

– No to czego mi cztery litery zawracasz? – Babunia wzruszyła ramionami i sięgnęła po szklankę w koszyczku. Siorbiąc głośno herbatę, mamrotała pod nosem. – Rozrywki staremu człowiekowi żałują. Ani siekierką rzucić, ani awantury nie ma komu zrobić, bo zaraz od wariatów wyzwą i do Kobierzyna wysyłać chcą…

Rzucała przy tym Zojce znad szklanki tak rozżalone spojrzenia, że wnuczka parsknęła śmiechem. Dziewczyna przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła i podeszła do pieca. Od rozgrzanych kafli biło przyjemne ciepło, z którego zgodnie korzystały zwierzęta. Burek rozciągnął się na podłodze, skutecznie blokując potężnym cielskiem dojście do pieca, z kolei rudy kocur wtulił się w jego kudłaty zadek, zwinięty jak rogalik. Pomrukiwał zadowolony, ale kiedy Zojka zbliżyła się do pieca, wczepił się ostrym pazurkiem w nogawkę jej spodni, jakby chcąc przypomnieć o swoim istnieniu.

Dziewczyna pogroziła mu żartobliwie palcem, po czym przepchnęła się do pieca, umościła plecy na kaflach i uśmiechnęła się z błogością. Jak dobrze! Żeby jeszcze jakaś dobra dusza kawy zrobiła i podała!

Zerknęła w kierunku staruszki. Tymczasem babunia stwierdziła, że dosyć tych ceregieli. Obróciła się wraz z krzesłem w kierunku Zojki i skrzyżowała ramiona na piersi.

– No co? Powiesz wreszcie czy petycję trzeba do ciebie pisać jak do gminy?

– Powiem, powiem – odparła Zojka, którą chwila przy piecu skutecznie wybiła z myśli o przedstawieniu i Kordeckim. Teraz zaczerpnęła mocno tchu, jakby szykowała się do długiej przemowy i oznajmiła: – W Lipówce będzie teatr!

– Teatr? – Babunia się zaśmiała. – Teatr to my tu mamy na okrągło. Wystarczy tylko, że stary Michniak popije swojskiego wina z porzeczek.

– Babciu! – Zojka pokręciła głową z wyrzutem. Starsza pani tylko zachichotała.

– No co: babciu! Mówię, jak jest! Ostatnio latał po peronie w halce i wykrzykiwał, że jest Marią Antoniną.

– Skąd u niego takie zamiłowanie do historii! – Młoda kobieta osłupiała. Starsza parsknęła śmiechem.

– Zamiłowanie to on ma do dymiona w piwnicy!

– No, ale jednak…

Babunia wzruszyła ramionami.

– Jego żona jest Maryśka, a na drugie jej Antonina!

Wizja Michniaka odzianego w zwiewne koronki i biegającego po peronie stacji kolejowej w Lipówce rozbawiła Zojkę do łez. Ciekawe, czy amator porzeczkowego wina założył też damskie pantofle. Może na obcasie?

– Skoro tak lubi przebieranki, powinien zgłosić się do prawdziwego teatru. – Wydyszała z trudem pomiędzy jednym a drugim atakiem śmiechu. – Tego organizowanego przez księdza proboszcza do spółki z Jedynakami.

Babunia przekrzywiła głowę i spojrzała na wnuczkę z namysłem.

– Teatr będzie, mówisz?

– Tak! Cały dochód z przedstawień zostanie przeznaczony na budowę domu samotnej matki! – opowiadała zaaferowana Zojka. Starsza pani skinęła głową z uznaniem.

– I bardzo dobrze! Bo od tych hien, cyganów jednych pier…

– Babuniu! – szybko zainterweniowała Zojka.

– No co? No co: babuniu? To już we własnym domu własnego zdania mieć nie można? Tyle się mówi o wolności prasy, a nawet o wolności sądów, a o wolności słowa biednych staruszek to się już nikt nie wypowie. Hipokryzja!

– Nie jesteś biedną staruszką!

– Ale mogłabym być. Gdyby mi Bozia poskąpiła krzepy w ramieniu i zwinnych nadgarstków, byłabym całkiem bezbronna. Jak te owieczki zdane na łaskę urzędników, krwiopijców, hien piep… No już dobra, dobra, bo widzę, że apopleksji dostaniesz, a śniegi po pas przecież i ambulans nie dojedzie. Ale i tak jestem zdania, że sępy żałują biednym dzieciom, biednym kalekom, biednym zwierzętom i biednym nam, a tylko patrzą, żeby własne brzuchy napaść i przed wyborami naobiecywać. Mają duże gęby i małe serca, o!

– Babciu, nie chciałabyś ty czasem zastąpić Maliszewskiego na stanowisku? – podejrzliwie zapytała Zojka.

– A w życiu! Gadaj lepiej, co z tym teatrem! Skąd o tym wiesz?

– Od Kor… – Młoda dziennikarka w ostatniej chwili ugryzła się w język. – Korzystam z internetu, to wiem! Zła tylko jestem, że tak późno! Siatka wywiadowcza Lipówki ostatnio coś zawodzi! – Zaśmiała się, nawiązując do pierwszej plotkary we wsi, czyli Leokadii Guzik.

Babunia Łyczakowa prychnęła lekceważąco, ale zdecydowała się bronić przyjaciółki. Posłała Zojce znaczące spojrzenie.

– Gdybyś chodziła do kościoła, to byś o pomyśle księdza wiedziała.

– Ty chodzisz za nas dwie, a nie wiedziałaś – zripostowała dziewczyna. Nagle zmrużyła podejrzliwie oczy. – Swoją drogą, jak na taką niesforną staruszkę często przed ołtarz latasz!

– Kto niesforny? Ja? – oburzyła się babunia Łyczakowa.

– Już nie bądź taka skromna! – Wnuczka się zaśmiała. – Swoje za uszami masz, ja się dziwię, że ksiądz Seweryn ci rozgrzeszenie daje!

– A kto powiedział, że daje?

Staruszka obróciła się do Zojki plecami i chlipnęła herbaty. Kiedy ponownie spojrzała na dziewczynę, daremnie próbowała ukryć zadowoloną minę. Tuszyńska zaśmiała się w duchu. Dobrze wiedziała, że babunia lubi, gdy podkreśla się jej zadziorny charakterek!

– Wracając do teatru, zamierzam się zaangażować – oświadczyła starszej pani. Babunia pokiwała głową.

– Bardzo dobry pomysł! Ciekawe, jaką rolę ci wcisną?

– Nie chcę grać, chcę napisać artykuł! Może nawet cały cykl artykułów poświęconych przygotowaniom, aktorom, spektaklom, no i oczywiście charytatywnej akcji związanej z budową domu samotnej matki – wymieniała poruszona. – Nie może być tak, że ktoś ma monopol na temat.

– Monopol to będzie, jak się Michniak faktycznie o teatrze zwącha. A ty też powinnaś zagrać. – Starsza pani się upierała. – Zosia na pewno się zgłosi, więc miałybyście okazję, żeby się w końcu pogodzić.

– Zośka? Do teatru? – Zojka się zdziwiła.

– A co, zapomniałaś już, że wielką gwiazdą być miała? Że o karierze marzyła i ją Halina na kółko teatralne i balet woziła?

Zojka odruchowo pokiwała głową. Rzeczywiście, kuzynka od dziecka marzyła, aby zostać aktorką, i uwielbiała się przebierać w suknie i czółenka na obcasie wygrzebane z szafy matki. Tak wystrojona zmuszała Zojkę, by ta odgrywała z nią sceny z popularnych seriali. Zojka, która jak na prawdziwą chłopczycę przystało, wolała razem z Jankiem ganiać za piłką, wspinać się po drzewach i budować tamy z kamieni na Kleczance, niechętnie ustępowała i przeobrażała się we wskazane przez kuzynkę postaci. Zabawa w aktorki skończyła się jednak w dniu, kiedy przyszłe gwiazdy polskiej telewizji pobiły się o to, która ma być Marcysią, a która Marylką ze Złotopolskich. Awantura zakończyła się rozciętą wargą, zadrapanym policzkiem, stłuczonym wazonem z kryształu i urażoną dumą po obu stronach. Nigdy później panny Tuszyńskie nie stanęły razem na „scenie”. Czy to mogło się zmienić?

Zojką aż wstrząsnął dreszcz na samą myśl. Odruchowo dotknęła górnej wargi, nad którą nadal wyczuwała delikatną wypukłość.

– Nieee. – Potrząsnęła głową. – Będę się trzymać ustalonego planu.

• ROZDZIAŁ DRUGI •

Wieczór panieński Zosi zaprzątał Zojkę bardziej, niżby chciała. Myśl, że kuzynka nie zaprosiła jej na tak ważną imprezę, była przykra. Pewnego styczniowego ranka dziewczyna stanęła przed oszklonym kredensem w pokoju babuni Łyczakowej i zamyślona spojrzała na oparte o filiżankę eleganckie zaproszenie ślubne. Zastanawiała się, czy kiedy przyszli państwo Maliszewscy wręczali jej ten gustowny kawałek kartonu w kolorze écru, rzeczywiście pragnęli jej obecności. A może po cichu liczyli na to, że machnie ręką, zaśmieje się i powie: „Och, przykro mi, ale w ten weekend akurat nie mogę! Mam do zrobienia coś ważnego! Muszę przetrzeć półkę w lodówce, bo zrobiła się paskudna plama z musztardy!”.

Tymczasem kwestia zaproszenia na imprezę panieńską, o której dziennikarka dowiedziała się z internetu, czy raczej jego braku, rozwiązała się sama. Przygotowująca artykuł na temat zabaw karnawałowych Zojka udała się do największego w mieście sklepu z dekoracjami i natknęła się tam na Zosię i jej najlepszą przyjaciółkę, Weronikę. Dziewczęta trzymały w rękach balony w kształcie męskich członków i próbowały uzyskać kompromis w kwestii optymalnej kolorystyki.

Spłoszona Zojka chciała czmychnąć niezauważona między regały, ale zahaczyła piętą o pudło z bristolem. Kolorowe rulony potoczyły się po posadzce wprost pod nogi pochłoniętych wybieraniem dekoracji młodych kobiet. Na widok Zojki Weronika rozpłynęła się w uśmiechu, a Zosia pokryła buraczkowym rumieńcem.

– Zojka! – pisnęła przyjaciółka Zosi. – Dobrze, że jesteś! Już myślałam, że nikt nam nie pomoże z tymi cholernymi dekoracjami! Jak myślisz – wyciągnęła w kierunku dziennikarki dwa podłużne kształty – który kolor jest bardziej twarzowy?

Tuszyńska obrzuciła spojrzeniem najpierw pąsową twarz kuzynki, a następnie dwa balony w kształcie męskich atrybutów. Jeden był różowy, a drugi cielisty i ozdobiony złocistym brokatem. Pokręciła głową.

– Żeby stwierdzić, który jest twarzowy, musisz przyłożyć je do twarzy – zauważyła.

– Tak myślisz? – Weronika zrobiła zafrasowaną minę. Zaraz jednak wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „A co mi tam”, i dotknęła balonami policzków, oczekując na werdykt.

Zojka z trudem powstrzymała się od parsknięcia śmiechem. Znowu zerknęła w stronę Zosi i przekonała się, że kuzynka nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Najwyraźniej przyszła panna młoda nie chciała, by Zojka dowiedziała się o planowanej imprezie, i teraz drżała z niepokoju, że sprawa wyjdzie na jaw! Tuszyńska pomyślała mściwie, że nie ułatwi jej sprawy. Uśmiechnęła się słodko i wskazała na Zosię.

– Osobiście uwielbiam kolor malinowy! Może poszukamy czegoś w kolorze policzków Zosi? – zaproponowała.

Oczy Weroniki, a także trzech przeciskających się właśnie obok nich klientek, spoczęły na nieszczęsnej narzeczonej. Zosia zarumieniła się jeszcze mocniej i odwróciła do zebranych plecami, udając, że czegoś szuka na półce z balonami.

– Może weźmiemy te? – mamrotała, biorąc do ręki ozdoby z rysunkiem Minnie.

Weronika prychnęła lekceważąco i gwałtownie wyrwała jej baloniki z sympatyczną myszką Disneya. Podsunęła Zosi pod nos balona w kształcie męskiego członka i mocno nim potrząsnęła.

– Wybij to sobie z głowy! To ma być gorąca impreza, a nie piżamówka dla przedszkolaków! Co nie, Zojka?

– Chyba tak. – Tuszyńska parsknęła śmiechem.

Weronika pokiwała głową zadowolona i pomachała balonem w cielistym kolorze.

– Ten pasuje do tortu. Zgadzasz się? – Spojrzała na Zojkę. Tuszyńska, która nie miała pojęcia, jak wygląda rzeczony tort, potwierdziła energicznym skinieniem. Usatysfakcjonowana Weronika sięgnęła na półkę i z ustawionego tam pudełka garściami zaczęła wyciągać baloniki. Szybko je przeliczyła i uśmiechnęła się do pozostałych dziewcząt. – Po jednym na głowę. Dziewięć, dobrze pamiętam? – Zerknęła pytająco na Zosię.

– Dziesięć… – wyszeptała nieszczęśliwym tonem przyszła mężatka.

– Co mówisz? – Weronika nie zrozumiała. Nie czekając na odpowiedź purpurowej Zosi, zaczęła wyliczać na trzymanych w ręku skurczonych balonikach. – Zosia, Weronika, Kasia, Marylka, Magda, Sabina, Renata, Milka, Nikola i Zojka. Nie zgadza się. – Zmarszczyła brwi.

– Bo ma być dziesięć – wykrztusiła Zosia, sięgając do pudełka z balonami, i tak szybko rzuciła przyjaciółce przykurczonym kawałkiem gumy, jakby ten parzył ją w dłonie. Weronika potrząsała głową zdezorientowana.

– Ale przecież mówiłaś, że dziewięć! Czekaj, przeliczę jeszcze raz! – Upierała się.

– Zostaw te cholerne balony…

– Ale pamiętasz, że sama mówiłaś… – zaczęła Weronika, przesuwając cieliste baloniki między palcami.

– Nie licz! – wrzasnęła Zosia. Przechadzający się między półkami klienci z zainteresowaniem odwracali ku nim głowy. Zza lady wychylił się sprzedawca i zmierzył trzy kobiety przeciągłym spojrzeniem. Roztrzęsiona Zosia ponownie odwróciła się ku półce z balonami, a oszołomiona Weronika rozchyliła usta w kształt wielkiego „O”. Zojce zrobiło się żal kuzynki i pozornie beztroskim tonem rzuciła:

– To moja wina, bo nie potrafiłam się określić, czy przyjdę na imprezę Zosi.

– Ale przyjdziesz? – nieufnie zapytała Weronika, ważąc w dłoni dziesiątego balonika. Zosia zerknęła przez ramię. Zojka nie potrafiła odgadnąć myśli kuzynki. Jej spojrzenie wyrażało nadzieję na pojednanie czy na to, że Zojka odmówi? Nie będę jej utrudniać, pomyślała i potrząsnęła głową.

– Niestety, mam inne zobowiązania. Ale chętnie pomogę w przygotowaniach. To które balony bierzemy? Cieliste?

Redaktor Marcin Kordecki zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do budynku plebanii w Lipówce i poprawił na ramieniu pasek czarnej, sportowej torby. W torbie trzymał futerał z ulubioną lustrzanką, nieduży dyktafon i notatnik z wetkniętym za okładkę piórem kulkowym. Pióro pamiętało czasy, gdy redaktor chodził do podstawówki, i miało porządnie zgryzioną zatyczkę. Kordecki uważał je za szczęśliwe i zabierał na wszystkie egzaminy. Nawet zdając swój ósmy, szczęśliwy egzamin na prawo jazdy, wetknął je za ucho. Może wyglądał głupio z kawałkiem plastiku groteskowo sterczącym przy prawej skroni, ale liczył się efekt, prawda?

Kordecki zadarł głowę w górę i niepewnie wstąpił na pierwszy stopień. Przy drzwiach wejściowych ustawiono nieduże, chybotliwe krzesełko. Stojący na nim mężczyzna, jedną ręką nerwowo wczepiał się w futrynę, a drugą kreślił po przyklejonej kawałkiem plastra opatrunkowego kartce, posapując przy tym jak lokomotywa. Redaktor pokonał jeszcze dwa stopnie i spojrzał spod zmarszczonych brwi na dzieło piszącego.

KASTING

CKASTINk

CASTINK

DZIŚ

GODZINA: ZA 5 MINUT

Redaktor zerknął na przegub lewej ręki i stwierdził, że dochodzi siedemnasta. Potem odchrząknął, by zwrócić uwagę na swoją obecność. Mężczyzna obejrzał się przez ramię, a krzesło pod jego stopami rozchybotało się niebezpiecznie. Kordecki przez chwilę myślał, że będzie zmuszony podbiec do chwiejącego, aby uchronić go przed bolesnym upadkiem na oblodzone schody, ale ten w ostatniej chwili odzyskał równowagę i rozciągnął usta w przyjaznym uśmiechu.

– W samom porę! – oświadczył, zeskakując ze stołka i wskazując podbródkiem zawieszoną na drzwiach kartkę.

Kordecki skinął głową i bez słowa wdrapał się po pozostałych schodach. Zajął miejsce u boku mężczyzny. Zgodnie podziwiali wydymaną lekkim podmuchem wiatru kartkę. Autor informacji podrapał się po brodzie i wykrzywił usta.

– Moja stara mówi, żem to źle napisoł, ale za cholerę jej racji nie przyznom.

– No. – Kordecki dyplomatycznie skinął głową.

– Mężczyzna musi mieć swoje zdanie.

– Prawda.

– Poza tym nie mogę jej pedzieć, że za cholerę nie wiem, jak to się pisze.

– To rzeczywiście problem – przyznał redaktor, łapiąc za klamkę. Uchylił drzwi, jednak w progu zawahał się i obejrzał przez ramię na markotnego mężczyznę. Nagle zapragnął mu pomóc. – Niech pan napisze: przesłuchanie. To prawie to samo – poradził życzliwie, po czym wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

Natychmiast otoczył go mdlący zapach gotowanej kapusty, więc wtulił nos w rękaw kurtki. Gdzieś w głębi budynku rozbrzmiewały podniecone głosy. Kordecki ruszył w ich kierunku, posuwając się powoli ciemnawym korytarzykiem. Nadal przyciskał do twarzy przedramię, przez co miał ograniczoną widoczność. Po krótkiej chwili napotkał okrągłą, miękką przeszkodę, więc wyciągnął przed siebie drugą rękę i wymacał…

– O, przepraszam! – usłyszał tubalny śmiech księdza Seweryna. – Ale to moja sutanna! Panu redaktorowi taki kostium nie przystoi!

Kordecki czym prędzej opuścił ramię, którym osłaniał nozdrza przed nieładnym zapachem, i spojrzał na kapłana. Natychmiast zreflektował się, co właśnie zaszło i poczuł gwałtowne uderzenie gorąca. Miał tylko nadzieję, że złapał księdza Seweryna za wydatny brzuch, a nie za pośladki! Patrząc na lipowieckiego proboszcza, niełatwo to było stwierdzić jednomyślnie, bo jego kształty były obfite z każdej strony!

– Właśnie idę na casting – wyjaśnił czym prędzej. – Ale z księdzem też chciałbym zamienić kilka słów. Bądź co bądź to ksiądz jest tu gospodarzem.

– Nie ma sprawy. – Proboszcz zaśmiał się tubalnie. – A na casting to do tych drzwi na wprost.

– Ksiądz też idzie? – Kordecki nerwowo przestąpił z nogi na nogę.

– Ja właśnie wracam. I idę na łazanki – Odpowiedzi towarzyszyło znaczące mlaśnięcie. Redaktor odetchnął z ulgą. Skoro ksiądz wracał z castingu, zmierzał w stronę, z której on sam nadchodził. Tylne partie ciała proboszcza były więc bezpieczne. No chyba że lubił spacerować po plebanii rakiem, ale to się redaktorowi wydawało mało prawdopodobne.

Kordecki pożegnał kapłana i bez dalszej zwłoki ruszył w kierunku wskazanych drzwi. Kiedy je uchylił, znalazł się w dość dużym pomieszczeniu wyłożonym staromodną drewnianą boazerią. Na ławce ustawionej pod ścianą siedziało kilka młodych kobiet. Redaktor domyślił się, że to kandydatki do gry w przedstawieniu, a ponieważ kilka twarzy wydało mu się znajomych, lekko skinął głową. Poza tym w sali zgromadziło się wielu gapiów niezamierzających przepuścić takiej atrakcji jak teatr. Amatorski co prawda, ale teatr. W pewnej chwili wydało mu się, że za drewnianym filarem mignęła mu twarz Guzikowej, ale doszedł do wniosku, że wyobraźnia płata mu figla.

Kordecki wymamrotał niewyraźne powitanie i rozejrzał się po sali, poszukując miejsca, w którym mógłby złożyć swoje rzeczy. Dostrzegłszy puste krzesło w rogu, szybko podszedł do niego i troskliwie ułożył na siedzisku torbę, a następnie wydobył z niej futerał z aparatem. Udając, że pochłania go ustawianie sprzętu, dyskretnie obserwował zebranych. Nie zamierzał się afiszować, bo dobrze wiedział, że najlepsze zdjęcia zrobi z zaskoczenia. Choć z tym może być ciężko, westchnął, obrzucając szybkim spojrzeniem ławkę pod ścianą i siedzące na niej niewiasty, które jak na komendę wyprostowały plecy, wypięły piersi i zredukowały tkankę tłuszczową przy pomocy mocnego wdechu.

Dziennikarz uniósł aparat i pstryknął im dwa zdjęcia. Zadowolone natychmiast wypuściły nagromadzone w płucach powietrze, a on skierował obiektyw w kierunku stojącej pod przeciwległą ścianą sceny i skupił uwagę na rozpoczynającym się właśnie przesłuchaniu.

Szybko przekonał się, że szykuje się przednia zabawa. Na prowizoryczny podest przykryty bordowym, nieco wytartym dywanem wkroczyła energiczna blondynka w liliowym płaszczyku i wysokich kozakach. W pierwszym momencie Kordecki pomyślał, że to jedna z aktorek uczestniczących w castingu, ale po chwili rozpoznał w niej żonę Piotra Jedynaka, Karolinę. Blondynka zaklaskała w dłonie, by przyciągnąć uwagę zebranych.

– Proszę o ciszę! – wykrzyknęła. – Rozpoczynamy casting! Najpierw obsadzimy rolę Balladyny!

– Calineczki. – Dobiegło gdzieś zza sceny. Blondynka spurpurowiała.

– Balladyny! – warknęła. – Przecież wiem, co mówię!

– Wystawiamy Calineczkę!

– Miała być Balladyna! – wykrzyknęła kobieta na scenie, tupiąc nogą. Nagle zreflektowała się i zwróciwszy w kierunku zebranych uśmiechnięte oblicze, wycedziła: – Przepraszam państwa najmocniej, mamy kłopoty natury technicznej.

Tym sposobem rozpętała się pierwsza burza. Zamiast zaplanowanej przez Karolinę Jedynak Balladyny postanowiono wystawić adaptację jednej z popularnych baśni Andersena. Oficjalną przyczyną zmiany repertuaru były problemy ze zdobyciem odpowiednich dekoracji, ale Kordecki uważał, że to grubymi nićmi szyte. Co to szkodziło ściąć trochę malinowych badyli i kupić kilo mrożonych owoców w pobliskim dyskoncie?

Piotr Jedynak odciągnął żonę na bok i półgłosem przekonywał ją do swoich racji. Negocjator był z niego pierwsza klasa, o czym Kordecki przekonał się już niejednokrotnie. Partnerzy biznesowi nierzadko lekceważyli Jedynaka, mając go za wiejskiego chłopka-roztropka. Redaktor jednak dobrze wiedział, że pod wysokim czołem okalanym przerzedzonymi ciemnymi włosami kryje się tęgi umysł. Jedynak mógł zakładać do sandałów grube frotowe skarpety i słuchać w samochodzie na cały regulator Ruda tańczy jak szalona, ale w kwestii interesów był twardy jak ściany bloków w centrum Nowej Huty.

I tym razem poszło mu świetnie. Zachmurzona Karolina wróciła na scenę, by spośród mieszkańców Lipówki wyłuskać talenty teatralne i wybrać aktorów, którzy zagrają w Calineczce, a jej mąż z miną kota, który skonsumował wyjątkowo dorodną myszkę, zniknął w tłumie. Kordecki uniósł aparat. Był przekonany, że dalsza część castingu przebiegnie bez zgrzytów.

Nie mógł się bardziej pomylić!

Kwadrans przesłuchania rzeczywiście upłynął spokojnie. Co prawda pierwsza z wezwanych na scenę kandydatek zemdlała z wrażenia na schodach i nabiła sobie na czole guza wielkości kurzego jaja, ale szybko wyniesiono ją na korytarz i przystąpiono do przerwanych czynności. Na podeście pojawiały się kolejne kandydatki, demonstrując swoje zdolności wokalne i recytatorskie, a Karolina bezlitośnie wskazywała, kto zakwalifikował się do drugiego etapu, a kto obejdzie się smakiem i zadowoli rolą statysty.

Redaktor pstrykał fotki, układając w myślach pierwszy akapit tekstu poświęconego zalążkom amatorskiego teatru. Zastanawiał się właśnie, czy w pierwszej kolejności powinien poprosić o komentarz proboszcza, czy biznesmena, kiedy na scenę z głośnym sapaniem wdrapała się Guzikowa. Dziennikarz oniemiał, starsza pani zaś splotła dłonie na podołku, stuliła usta w maleńki dzióbek i huknęła:

– Motylem jestem! Aha, aha, motylem jestem! Aha, aha motyyyyleeem jestem!

Karolina Jedynak z wrażenia upuściła podkładkę, na której właśnie coś notowała. Wytrzeszczonymi oczyma wpatrywała się w zadowoloną z siebie Leośkę. Starsza pani powtórzyła refren kilkakrotnie, z każdym kolejnym razem wznosząc się na wyżyny swoich zdolności wokalnych, a potem dygnęła, krzyżując nogi w kostkach i unosząc opuszkami palców kwiecistą spódnicę. Na sali rozległy się tłumione chichoty.

– I jak mi poszło? – Spojrzała na żonę Jedynaka ponaglająco.

– Oryginalnie – wyjąkała pani reżyser. Guzikowa skinęła głową zadowolona.

– No ja myślę. Przecie tydzień żem ćwiczyła. Miałam zaśpiewać Dziewczyna jak malina, ale jak ma być o Calineczce to motyl lepsiejszy, nie?

– Zdecydowanie – zgodziła się Karolina. – A pani, przepraszam, to do roli Calineczki?

– Nie bardzo. – Zapytana pokręciła głową. – Ale jak trza, to się poświęcę. Dla sztuki.

Zakłopotana Karolina przestępowała z nogi na nogę, najwyraźniej nie wiedząc, co rzec w odpowiedzi na takie poświęcenie. Z opresji wybawiło ją jednak trzaśnięcie drzwiami. Chwilę potem pod sceną stanęła ciemnowłosa kobieta. Żona Jedynaka obrzuciła ją krótkim spojrzeniem i poczerwieniała.

– No to jestem – oświadczyła nowo przybyła. Kordecki wyciągnął szyję, by lepiej widzieć. Dziewczyna była wysoka i szczupła. Mogła mieć dwadzieścia parę lat, jej śniada karnacja z pewnością nie była dziełem małopolskiego słońca. Szczególnie że małopolskiego słońca było ostatnimi czasy jak na lekarstwo.

– No to jesteś – zgodziła się Karolina i ruchem brody wskazała puste miejsce na końcu ławeczki stojącej pod ścianą. – Zajmij miejsce w kolejce i czekaj, aż cię zawołam.

Coś w tonie żony Jedynaka powiedziało Kordeckiemu, że przybyła dziewczyna nie jest jej całkowicie obca. Karolina była wyraźnie rozdrażniona. Ciemnowłosa ślicznotka również to wyczuła, bo uśmiechnęła się z wyższością i wzruszyła ramionami.

– Ale po co? Przecież mówię, że jestem!

Karolina westchnęła głęboko.

– No i co w związku z tym?

– Mam zagrać Calineczkę.

– A ja mam strzelić szóstkę w totka. Idź do kolejki – powtórzyła.

Dziewczyna potrząsnęła ciemnymi włosami.

– Szef powiedział, że mam zagrać.

– Ach, szef? – Karolina się zjeżyła. Kordecki przesunął się do przodu, by lepiej widzieć. Dopiero teraz dotarło do niego, kim jest dziewczyna, z którą sprzeczała się żona biznesmena. Widział ją parę razy za ladą ekskluzywnego salonu jubilerskiego Jedynaka. Z miną angielskiej królowej brała miarę z serdecznych palców i doradzała w kwestii najmodniejszych obrączek ślubnych.

– Tak, powiedział, że jestem stworzona do tej roli.

– Naprawdę? – zadrwiła Karolina. Nagle zaniosła się śmiechem. – A widział kto kiedy Calineczkę, która ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu? Czytałaś ty chociaż Andersena? W jakiej roślinie mamy cię niby znaleźć? W baobabie?

– Sama żeś jest baba! – syknęła niedoszła Calineczka. – Szef powiedział, że mam grać, i zagram. A ty jesteś zazdrosna, bo nawet na castingu do M jak Miłość cię nie chcieli!

– Nie stawałam do żadnego castingu do M jak Miłość! To plotki! Pomówienia! – Purpurowa na twarzy Karolina zbliżyła się do krawędzi sceny. – Byłam aktorką teatralną! Grałam w prawdziwym teatrze!

– Chyba jak kręcili odcinek W11 z zaszlachtowanym aktorem – prychnęła śmiechem ciemnowłosa.

– W11?! Ja ci dam W11!!! – wrzasnęła Karolina i skoczyła z podestu wprost na niespodziewającą się zagrożenia dziewczynę, wczepiając się w jej idealnie wyprostowane włosy. Wśród zebranych podniosły się głosy podniecenia, Kordecki zaśmiał się pod nosem i uniósł aparat, by udokumentować tak spektakularne zakończenie castingu, ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem, a do kotłujących się na podłodze kobiet przedarł się wściekły Jedynak.

– Opanujcie się, do cholery! Jesteście na plebanii! Na plebanii, do kur… nędzy! Karolina, puść ją, puść ją, mówię!

Karolina z niechęcią wyplątała palce z czupryny rywalki i podniosła się z parkietu z dumnie uniesioną głową. Ciemnowłosa dziewczyna pochlipywała, malowniczo rozmazując na policzkach ciemne smugi tuszu do rzęs i popatrując na swojego pracodawcę. W sali zapadła cisza jak makiem zasiał.

Kordecki zerknął na wzburzoną Karolinę, wściekłego Jedynaka i siedzącą na podłodze dziewczynę, uznając, że tego dnia casting nie będzie już kontynuowany. Umieścił aparat w futerale i sięgnął po torbę.

W tej samej chwili skrzypnęły drzwi, a w progu stanęła wystraszona Zojka Tuszyńska. Zatoczyła wzrokiem po zebranych w sali ludziach i wyszeptała spłoszona.

– Przepraszam, czy to casting do przedstawienia?

– Nie, spotkanie anonimowych krajaczy sera – wycedził poirytowany Jedynak.

– A to przepraszam – mruknęła Tuszyńska i wycofała się na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi.

Redaktor Marcin Kordecki z trudem powstrzymał się, by nie ryknąć śmiechem. Zamiast tego zaniósł się gwałtownym kaszlem. Jego twarz pokryły purpurowe rumieńce, oczy zaszły łzami i nie mógł złapać tchu. Ostatkiem sił przepchnął się do drzwi. Po wyjściu na korytarz oparł czoło o chłodną ścianę i próbował uspokoić oddech. Kiedy jako tako doszedł do siebie, ruszył do wyjścia. Na schodach obejrzał się za siebie. Na widok kartki przyklejonej do drzwi wejściowych na plebanię uniósł brwi.

KASTING

CKASTINk

CASTINK

DZIŚ

GODZINA: ZA 5 MINUT

PSZESUCHANIE

Zojka stała przy bramie i grzebała w telefonie. Kordecki był gotów założyć się o swojego nowiutkiego smartfona, że szukała informacji o zmianie terminu i pory castingu. Uśmiechnął się pod nosem i ruszył w jej kierunku. Zamierzał rzucić jakąś ciętą uwagą na temat ważnych rzeczy, które najwyraźniej już jej tak nie pochłaniają, skoro zdecydowała się zajrzeć na plebanię, ale przypomniał sobie osobliwy występ Guzikowej i nie wiedzieć czemu, zanucił:

– Motylem byłam, ale przytyłam…