Co z ciebie wyrośnie? Znani ludzie o swoim dzieciństwie i niepokornej młodości - Elżbieta Sitek-Wasiak - ebook

Co z ciebie wyrośnie? Znani ludzie o swoim dzieciństwie i niepokornej młodości ebook

Sitek-Wasiak Elżbieta

4,2

Opis

Znani ludzie o swoim dzieciństwie i niepokornej młodości

Znani i lubiani bohaterowie tej książki w szczerych rozmowach odsłaniają nieznane dotychczas fragmenty swojego życia i opowiadają, jak wbrew obawom dorosłych, a czasem i przeciwnościom losu, osiągnęli sukces i jednak „na kogoś wyrośli”.

Wybitnemu aktorowi groziło, że nie zda matury. Znana zakonnica przysparzała kłopotów opiekunkom swoimi szalonymi pomysłami. Ważny polityk był największym wagarowiczem w klasie, a inny, został wyrzucony z internatu za imprezowanie. Sławna wokalistka złamała regulamin praktyk i musiała powtarzać rok na studiach. Ikona stylu była w dzieciństwie małą łobuzicą z ciągle podrapanymi kolanami, a profesor medycyny był zawieszony w prawach ucznia.

O swoim dzieciństwie i niepokornej młodości opowiadają: Robert Biedroń, Małgorzata Chmielewska, Irena Eris, Michał Kamiński, Robert Korzeniowski, Jolanta Kwaśniewska, Alicja Majewska, Marcin Matczak, Daniel Olbrychski, Adam Rapacki, Vincent V. Severski, Krzysztof Simon, Dorota Sumińska, Monika Zuber.

Elżbieta Sitek-Wasiak – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarka zajmująca się tematyką społeczno-prawną, autorka książek Niepokorny,Słodko-gorzko. Dzieciństwo w PRL oraz współautorka książki Zabijałem dla mafii. Miłośniczka literatury, ogrodu i turystyki, autorka licznych relacji z podróży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
4
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BACHAM

Dobrze spędzony czas

z braku laku
00
Khatyaa1

Nie polecam

Ciekawi ludzie, nędzne wywiady.
00

Popularność




Od autorki

Od autorki

Boha­te­ro­wie tej książki to czter­na­ścioro zna­nych współ­cze­snych Polek i Pola­ków, któ­rzy osią­gnęli suk­cesy w róż­nych dzie­dzi­nach: nauce, poli­tyce, spo­rcie, lite­ra­tu­rze, dzia­łal­no­ści spo­łecz­nej i arty­stycz­nej. Każde z nich jest osobą wyjąt­kową, droga każ­dego do suk­cesu była inna. Ale wszystko zaczy­nało się w dzie­ciń­stwie. O swoim dzie­ciń­stwie i mło­do­ści, które ich ukształ­to­wały, opo­wia­dają: sio­stra Mał­go­rzata Chmie­lew­ska, była pre­zy­den­towa Jolanta Kwa­śniew­ska, wybitny aktor Daniel Olbrych­ski, pierw­sza w Pol­sce kobieta pastor Kościoła Ewan­ge­licko-Meto­dy­stycz­nego Monika Zuber, euro­de­pu­to­wany Robert Bie­droń, pisarz i szpieg Vin­cent V. Sever­ski, dzien­ni­karka, obroń­czyni praw zwie­rząt Dorota Sumiń­ska, pro­fe­sor prawa Mar­cin Mat­czak, biz­ne­swo­man, wła­ści­cielka firmy kosme­tycz­nej Irena Eris, pio­sen­karka Ali­cja Majew­ska, wice­mar­sza­łek senatu Michał Kamiń­ski, pro­fe­sor medy­cyny Krzysz­tof Simon, gene­rał poli­cji Adam Rapacki, wie­lo­krotny meda­li­sta olim­pij­ski Robert Korze­niow­ski.

Dali się namó­wić na wspo­mnie­nia, na powrót do „kraju lat dzie­cin­nych”, jak mówi poeta, na opo­wie­ści o swo­ich marze­niach i moż­li­wo­ści ich reali­za­cji, o zwa­rio­wa­nych pomy­słach, szkol­nych miło­ściach, pierw­szych suk­ce­sach i poraż­kach. Więk­szość z nich nie była zbyt grzecz­nymi dziećmi, nie­raz przy­spa­rzali kło­po­tów wycho­waw­czych i nie­je­den sły­szał od rodzi­ców lub wycho­waw­ców sakra­men­talne: „Co z cie­bie wyro­śnie?”.

Kto mógłby przy­pusz­czać, że mała Jola, z wiecz­nie podra­pa­nymi kola­nami, ubrana i bawiąca się jak chło­pak, zosta­nie kie­dyś ikoną stylu i ele­gan­cji, lubiący bójki Adam – gene­ra­łem poli­cji, Wło­dek, który miał trójkę z języka pol­skiego, wzię­tym pisa­rzem powie­ści szpie­gow­skich Vin­cen­tem V. Sever­skim, a cho­ro­wity Robert, który kilka mie­sięcy spę­dził w szpi­talu w Rabce, będzie wie­lo­krot­nym meda­li­stą olim­pij­skim.

Daniel Olbrych­ski usły­szał od swo­jego tre­nera, że karierę zro­biłby w spo­rcie, ale akto­rem ni­gdy nie będzie, Michał Kamiń­ski był naj­więk­szym waga­ro­wi­czem w kla­sie, a Roberta Bie­dro­nia wyrzu­cono z inter­natu.

Co zde­cy­do­wało, że Monika Zuber posta­no­wiła zostać księ­dzem, czyli kobietą pastor, i jakie kłody rzu­cano jej pod nogi? Jakie sza­lone zabawy wymy­ślała w szkole Mał­go­rzata Chmie­lew­ska, przy­pra­wia­jąc opie­kunki o ból głowy? Dla­czego Mar­cin Mat­czak kopał stud­nie? Jaki przy­pa­dek zade­cy­do­wał, że Irena Eris została far­ma­ceutką? Dla­czego Krzysz­to­fowi Simo­nowi gro­ziło wyrzu­ce­nie ze szkoły, Dorotę Sumiń­ską zawie­szono w pra­wach ucznia, a Ali­cja Majew­ska musiała powta­rzać rok na stu­diach? Jak wyglą­dał coming out Roberta Bie­dro­nia przed rodziną?

Moi roz­mówcy bar­dzo szcze­rze przy­ta­czają zarówno dobre, jak i złe wspo­mnie­nia, opo­wia­dają o mło­dzień­czych suk­ce­sach, ale i o poraż­kach. Nie­które zda­rze­nia są zaska­ku­jące i zupeł­nie nie pasują do ich dzi­siej­szego wize­runku, inne zabawne albo wzru­sza­jące. Wycho­wali się w róż­nych warun­kach, jedni mieli łatwiej, inni „pod górkę”, ktoś miał akcep­ta­cję rodziny dla swo­ich życio­wych pla­nów, ktoś inny musiał iść „pod prąd”, ale na drogę życiową i przy­szły suk­ces wszyst­kich wpływ miały pasja, deter­mi­na­cja i to, co wynie­śli z rodzin­nego domu.

Daniel Olbrychski. Wychowanek romantyków

Daniel Olbrychski

Wychowanek romantyków

„Pra­gnę­łam, aby któ­ryś z moich synów został akto­rem, tym bar­dziej że sama, mimo pomyśl­nie zło­żo­nego egza­minu u Zelwe­ro­wi­cza w przed­wo­jen­nej szkole teatral­nej, wybra­łam dzien­ni­kar­stwo, a potem lite­ra­turę. Star­szego, Krzy­sia, przy­pro­wa­dza­łam do teatru, żeby nauczył się go kochać, ale on, przy­szły fizyk, gdy kur­tyna szła w górę, odwra­cał się ple­cami i liczył krze­sła. Nadzieję dawał Daniel, który w domu robił teatr. Na drew­nia­nym koniu na bie­gu­nach, pre­zen­cie od ojca, cwa­ło­wał, zapiąw­szy sobie na ramie­niu płasz­czyk na jeden guzik, tak jak Piotr I” – wspo­mina Kle­men­tyna Soło­no­wicz-Olbrych­ska w książce Teatr rado­ści. Teatr szkolny. Doświad­cze­nia, uwagi, myśli.

* * *

Z Danie­lem Olbrych­skim spo­ty­kam się w jego domu w Pod­ko­wie Leśnej. Sły­sząc, jaki będzie główny temat naszej roz­mowy, uśmie­cha się i w odpo­wie­dzi recy­tuje łagod­nym gło­sem, cha­rak­te­ry­stycz­nie prze­cią­ga­jąc nie­które samo­gło­ski: „Kraj lat dzie­cin­nych, on zawsze zosta­nie święty i czy­sty jak pierw­sze kocha­nie…”.

W gabi­ne­cie peł­nym zdjęć i pamią­tek wspo­mnie­nia z lat dzie­cin­nych snuje Olbrych­ski nie­spiesz­nie, z momen­tami zadumy, cza­sem ze śmie­chem, chwi­lami z łezką w oku. Dosko­nale pamięta szcze­góły, co prze­cież nie dziwi, wszak pamięć to narzę­dzie pracy aktora.

Nie­dawno obcho­dził wyjąt­kowy jubi­le­usz. Sześć­dzie­siąt lat temu, czyli 13 grud­nia 1961 roku, wystą­pił w tele­wi­zyj­nym Mło­dzie­żo­wym Stu­diu Poetyc­kim pro­wa­dzo­nym przez Andrzeja Konica. Recy­to­wał Kwiaty pol­skie Juliana Tuwima. Miał wtedy 16 lat i ogromną tremę, bo pro­gram szedł na żywo.

Od tam­tej pory zagrał w ponad stu osiem­dzie­się­ciu fil­mach, ma w dorobku także kil­ka­dzie­siąt wspa­nia­łych ról teatral­nych.

Sie­dem­dzie­się­cio­letni Daniel Olbrych­ski jest wciąż w dosko­na­łej for­mie i nie zamie­rza jesz­cze zejść ze sceny. Codzien­nie ćwi­czy, poka­zuje mi swoją siłow­nię, gdzie cen­tralne miej­sce zaj­muje worek bok­ser­ski, jego ulu­biony sprzęt spor­towy. Na jubi­le­uszowe przed­sta­wie­nie wybrał spek­takl w Teatrze Imka zaty­tu­ło­wany Nie­spo­dzie­wany powrót, wcie­lił się w rolę sta­rego aktora gra­ją­cego szek­spi­row­skiego króla Leara.

Olbrych­ski jest jed­nym z naj­więk­szych spo­śród żyją­cych akto­rów. I chyba też naj­więk­szym spo­śród nich roman­ty­kiem.

* * *

„Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną…”

Kra­ina dzie­ciń­stwa Daniela Olbrych­skiego to oczy­wi­ście Dro­hi­czyn. Małe mia­steczko nad Bugiem, wyjąt­kowe kra­jo­bra­zowo, bo wyra­sta nie­spo­dzie­wa­nie po pła­skim Mazow­szu. Na wzgó­rzach na tle zie­leni drzew wid­nieją malow­ni­cze kościoły, w dole zako­lami wije się rzeka.

Wzgó­rza to były wpraw­dzie nie­wiel­kie, ale wystar­czały nam, dzie­cia­kom, do zjeż­dża­nia na san­kach i nar­tach. Więk­szość miała narty zro­bione przez ojca czy dziadka, ja od pew­nego momentu mia­łem praw­dziwe. Dosta­łem je od ojca, który jako dzien­ni­karz był kie­dyś kore­spon­den­tem spor­to­wym w Zako­pa­nem. W dzie­ciń­stwie te pagórki były dla mnie górami, praw­dziwe góry zoba­czy­łem wiele lat póź­niej, dopiero kiedy krę­ci­li­śmy z Polą Raksą scenę ze zbój­ni­kami w Popio­łach.

W cza­sach dzie­ciń­stwa Daniela zimy były śnieżne i mroźne, Bug zama­rzał i chłopcy grali na nim w hokeja. Lata były upalne, chłopcy kąpali się w rzece, pły­wali łód­kami, łowili ryby, a na łąkach nad­bu­żań­skich jeź­dzili na oklep konno. W waka­cje pra­wie nikt nie wyjeż­dżał na kolo­nie, rodzi­ców nie było na nie stać, ale Dro­hi­czyn był tak atrak­cyjny, że wyjazdy nie były potrzebne. Kil­ku­letni Daniel jeź­dził na nie­osio­dła­nym koniu, nauczył się tego, gdy tylko zaczął cho­dzić.

Wska­ki­wało się na konia, kawa­łek sznurka wkła­dało mu do pyska i gnało na łąkę, razem z kole­gami, żeby przy­go­nić do domu krowy. Byli­śmy takimi kow­bo­jami pod­la­skimi – opo­wiada, uśmie­cha­jąc się do tego wspo­mnie­nia. – Konie stały się moją miło­ścią, a umie­jęt­ność jazdy przy­dała mi się wiele lat póź­niej, gdy gra­łem w Popio­łach. Mia­łem wtedy moż­li­wość udo­sko­na­lić ją pod okiem naj­lep­szych mistrzów.

I jak tu nie wra­cać do takiego miej­sca? Doro­sły Daniel jeź­dził po całym świe­cie i miesz­kał w pięk­nych oko­li­cach, ale zawsze w jakimś momen­cie odzy­wała się tęsk­nota za Dro­hi­czy­nem. Aż w poło­wie lat 70. kupił wzgó­rze, z któ­rego kie­dyś zjeż­dżał na nar­tach, i posta­wił na nim dom. W jego dru­gim domu, w Pod­ko­wie, obraz Dro­hi­czyna z Bugiem i kościo­łem na wzgó­rzu wisi przy wej­ściu do gabi­netu.

No bo jak tu nie kochać miej­sca, które zachwy­ciło samego Miło­sza?

W latach 80., gdy prze­by­wa­łem w Paryżu, zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy z Rom­kiem Polań­skim wie­czór poezji Miło­sza. Czy­ta­li­śmy jego wier­sze, ja i Romek po fran­cu­sku, Miłosz po pol­sku. Miłosz wie­dział, kim jestem, i przy­pusz­czam, a nawet mam prze­ko­na­nie, że wcze­śniej przy­go­to­wał sobie tekst, gdy usły­szał, że pocho­dzę z Dro­hi­czyna. Powie­dział: „A, pan z Dro­hi­czyna… zna­łem stam­tąd piękną dziew­czynę, Kle­men­tyna jej było, bar­dzo byli­śmy zaprzy­jaź­nieni, ale potem poje­chała do War­szawy i wyszła za mąż za jakie­goś Olbrych­skiego… o prze­pra­szam!”. Powie­dział to wszystko na jed­nym odde­chu. Oka­zało się, że stu­dio­wał rów­no­le­gle z moją mamą na uni­wer­sy­te­cie w Wil­nie i flir­to­wali ze sobą.

Gdy po począt­ko­wych mie­sią­cach pierw­szej, tej praw­dzi­wej „Soli­dar­no­ści” (1980–1981) Miłosz przy­je­chał do Pol­ski, wyra­ził życze­nie, żebym mu poka­zał Dro­hi­czyn. Nie mogłem wtedy oso­bi­ście, bo byłem zajęty w jakimś fil­mie, więc poje­chał ze swoim bra­tem. Cho­dził po mia­steczku, był na Górze Zam­ko­wej, na łąkach, nad Bugiem i gdy się jakiś czas póź­niej spo­tka­li­śmy, powie­dział: „Rozu­miem, dla­czego tak dobrze czuje pan poezję Mic­kie­wi­cza i prozę Sien­kie­wi­cza, skoro jest pan wycho­wany w takim miej­scu, wśród takich kra­jo­bra­zów. Kra­jo­brazy z Dro­hi­czyna są jak te znad Nie­mna…”.

Matka, ojciec, brat

Rodzice Daniela poznali się i pobrali w War­sza­wie przed wojną. Po powsta­niu wraz z czte­ro­let­nim synem Krzysz­to­fem i innymi wygna­nymi z mia­sta cywi­lami tra­fili do obozu przej­ścio­wego w Prusz­ko­wie. Kle­men­tyna Olbrych­ska była wtedy w ciąży. Udało im się prze­do­stać do Czer­niewa koło Łowi­cza, gdzie zamiesz­kali u jej krew­nych. W lutym 1945 roku w szpi­talu w Łowi­czu, przy lam­pie naf­to­wej, uro­dził się im drugi syn. Dali mu na imię Daniel.

Wkrótce wró­cili do War­szawy. Oby­dwoje byli dzien­ni­ka­rzami, ale w sto­licy nie mogli zna­leźć ani pracy, ani przy­zwo­itego miesz­ka­nia, Kle­men­tyna Olbrych­ska zde­cy­do­wała więc o wyjeź­dzie z oby­dwoma synami do rodzin­nego Dro­hi­czyna, gdzie miesz­kała pra­wie cała jej rodzina, ojciec chłop­ców został w War­sza­wie.

Tata pró­bo­wał zna­leźć pracę, przed wojną był dobrym dzien­ni­ka­rzem, miał wiele kon­tak­tów. Co z tego, skoro na znak pro­te­stu prze­ciwko porząd­kowi pojał­tań­skiemu i panu­ją­cej po woj­nie wła­dzy nie wyro­bił sobie dowodu oso­bi­stego. No to jak miał zna­leźć zatrud­nie­nie? Od czasu do czasu rato­wali go dawni kole­dzy, dając jakieś drobne zle­ce­nia, i to wszystko. Cały cię­żar utrzy­ma­nia spadł więc na matkę. Była osobą wykształ­coną, więc bez pro­blemu zna­la­zła pracę w dro­hi­czyń­skim gim­na­zjum jako nauczy­cielka języka pol­skiego i fran­cu­skiego.

Mama wła­ści­wie wycho­wy­wała nas sama. Dziś jako doro­sły wiem, że tak było dla nas lepiej, ponie­waż gdy byli razem, to czę­sto się kłó­cili. Mama bar­dzo o nas dbała, ale nie roz­piesz­czała. A my obaj z bra­tem mie­li­śmy poczu­cie, że nie jest jej łatwo, więc sta­ra­li­śmy się nie spra­wiać kło­po­tów. Choć oczy­wi­ście zda­rzało się, że jak byłem o coś zły, to ucie­ka­łem z domu na cały dzień i mia­łem satys­fak­cję, że się mar­twią i mnie szu­kają.

Mamie zawdzię­cza dobrą zna­jo­mość języka fran­cu­skiego, uczyła synów w domu jakby mimo­cho­dem, zanim jesz­cze poszli do szkoły. To się w doro­słym życiu bar­dzo przy­dało, dzięki bie­głej zna­jo­mo­ści języka w latach 80. mógł Olbrych­ski miesz­kać we Fran­cji, grać tam w fil­mach i teatrze.

Krzysz­tof był od Daniela star­szy o sześć lat. Od dzie­ciń­stwa poważny, sku­piony, o ści­słym umy­śle, uta­len­to­wany muzycz­nie. Był nie­zwy­kle uzdol­niony, w wieku 23 lat obro­nił dok­to­rat z fizyki jądro­wej. O tym, jak genial­nego ma brata, Daniel dowie­dział się w trak­cie krę­ce­nia Potopu. Dzieli się tym wspo­mnie­niem ze wzru­sze­niem i z dumą.

Mój brat – ści­sły umysł, nauko­wiec, fizyk, był deli­katny, wyco­fany, był jakby zaprze­cze­niem mojej eks­pan­syw­no­ści. Był bar­dzo, wręcz fana­tycz­nie reli­gijny, podobno czę­sto tak jest, że umy­sły ści­słe ucie­kają w reli­gię, ale tego dowie­dzia­łem się wiele lat póź­niej. W dzie­ciń­stwie nie­wiele bawi­li­śmy się razem, dzie­liła nas róż­nica wieku i zain­te­re­so­wań. Ja byłem w liceum, on koń­czył stu­dia, ja sta­wia­łem pierw­sze kroki w zawo­dzie aktora, on już pra­co­wał naukowo. Kiedy krę­ci­li­śmy zdję­cia do Potopu na Bia­ło­rusi, asy­stentka Bela­rus­filmu, która poma­gała Hof­f­ma­nowi (Bela­rus­film dawał nam wtedy woj­sko do scen bata­li­stycz­nych), zapro­siła kilka osób na obiad do swo­jego domu. Po dro­dze uprze­dzała mnie: „Daniel, tylko się nie zdziw, że mój mąż nie będzie wie­dział, kim jesteś. Cała Bia­ło­ruś cię zna, ale on jest fizy­kiem i w ogóle nie inte­re­suje się innymi spra­wami, a co dopiero fil­mem. Może będziesz się nudził, ale na szczę­ście będą prze­cież inne osoby”. I oto stała się rzecz nie­zwy­kła. Wcho­dzimy, witamy się, mówię swoje nazwi­sko i nagle ten facet roz­pro­mie­nia się i woła: „O! Olbrych­ski! Czy pan jest może rodziną wybit­nego fizyka Krzysz­tofa Olbrych­skiego?!”. Kiedy powie­działem, że to mój rodzony brat, roz­pły­wał się w pochwa­łach, cóż to za wybitny umysł ten mój brat i jakie wspa­niałe są jego prace. Więk­sza przy­jem­ność nie mogła mnie spo­tkać.

Nie­stety zna­ko­mi­cie roz­wi­ja­jącą się karierę naukową Krzysz­tofa prze­rwała nagła cho­roba – w wieku 30 lat zacho­ro­wał na schi­zo­fre­nię. Zmarł w 2017 roku.

Oddychać historią

Dro­hi­czyn to były dla małego Daniela nie tylko piękne kra­jo­brazy nad­bu­żań­skie, ale także spe­cy­ficzna atmos­fera tego małego mia­steczka, zamiesz­ka­nego pół na pół przez potom­ków ubo­giego zie­miań­stwa i chłop­stwa, mia­steczka o tysiąc­let­niej histo­rii. Histo­ria to długa i barwna, rzą­dzili tu Litwini, Jaćwin­go­wie, Tata­rzy, ksią­żęta ruscy, z któ­rych naj­waż­niej­szy – Daniel Halicki – tu wła­śnie koro­no­wał się na króla Rusi.

Młody Olbrych­ski nasią­kał tra­dy­cją i histo­rią od naj­wcze­śniej­szych lat, zwłasz­cza że w histo­rii Dro­hi­czyna rodzina matki miała swój udział. Pra­dzia­dek był powstań­cem stycz­nio­wym, dzia­dek przed­wo­jen­nym urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, wujek o pseu­do­ni­mie „Szumny” był dowódcą oddziału AK na ten region. Po woj­nie nie zło­żył broni, uwa­ża­jąc, że Jałta to oszu­stwo, przez które Pol­ska została oddana w łapy Sta­lina.

Nie napa­dał wpraw­dzie na przed­sta­wi­cieli nowej wła­dzy, jak oddział Maćka Cheł­mic­kiego z Popiołu i dia­mentu, ale sie­dział z nie­du­żym oddzia­łem w lesie, cze­ka­jąc z bro­nią u boku, aż coś się zmieni. Docze­kał się jedy­nie obławy, został dopad­nięty i zastrze­lony. Ciała rodzi­nie nie wydano. Gdy byłem dziec­kiem, inny wujek mamy woził nas łódką na drugi brzeg Bugu, gdzie w miej­scu zastrze­le­nia „Szum­nego” stał drew­niany krzyż.

W Dro­hi­czy­nie nie było wła­ści­wie rodziny, która by w cza­sie wojny albo tuż po woj­nie nie stra­ciła kogoś bli­skiego. Prawdę o Katy­niu Daniel znał od dziecka, bo żyli tu ludzie, któ­rych ta tra­ge­dia dotknęła. Nie pamięta nato­miast fak­tów zwią­za­nych z okre­sem sta­li­ni­zmu, może poza tym, że prze­wod­ni­czą­cego ZMP w szkole, gdzie uczyła matka, wszy­scy się bali, bo pisał donosy. Doro­śli roz­ma­wiali o tym szep­tem, chro­nili dzieci, dzięki czemu żyły bez poczu­cia zagro­że­nia.

Pamię­tam, że w roku 1953, kilka mie­sięcy po śmierci Sta­lina, poje­cha­li­śmy do ojca do War­szawy. Wszę­dzie były ruiny, cho­dziło się ścież­kami wydep­ta­nymi wśród gru­zów. Ale z tego pobytu naj­bar­dziej zapa­mię­ta­łem to, że odby­wały się wtedy mistrzo­stwa Europy w bok­sie i pięć razy z rzędu grany był Mazu­rek Dąbrow­skiego, bo wygrało pię­ciu Pola­ków, a w dodatku trzech poko­nało radziec­kich bok­se­rów, co spra­wiało radość dodat­kową. To byli Hen­ryk Kukier, Zenon Ste­fa­niuk, Józef Kruża, Leszek Dro­gosz i Zyg­munt Chy­chła. Po latach byli oni moimi spa­ring­part­ne­rami, gdy przy­go­to­wy­wa­łem się do filmu Bok­ser, a tre­ne­rem był Feliks Stamm, który po tych mistrzo­stwach został boha­te­rem naro­do­wym. Nawet w naj­śmiel­szych marze­niach nie sądzi­łem, że kie­dyś poznam ich oso­bi­ście, a co dopiero, że się zaprzy­jaź­nię. Leszek Dro­gosz był nawet świad­kiem na moim pierw­szym ślu­bie.

Radio i świat sportu

Zało­że­nie elek­trycz­no­ści było wiel­kim wyda­rze­niem w Dro­hi­czy­nie. Wcze­śniej trzeba było się uczyć i czy­tać przy lam­pie naf­to­wej. To może miało swój kli­mat tajem­ni­czo­ści, ale elek­trycz­ność była dla ośmio­let­niego Daniela jak brama do innego życia. Co naj­mniej taka jak radio. Jesz­cze przed nasta­niem elek­trycz­no­ści słu­chali całą rodziną radia na krysz­tałki, potem mieli radio Pio­nier. Matka pre­nu­me­ro­wała gazetę, w któ­rej był tygo­dniowy pro­gram radiowy, i zazna­czała w niej ważne audy­cje kul­tu­ralne, zwłasz­cza Teatr Pol­skiego Radia, brat zazna­czał kon­certy muzyki poważ­nej, bo był zapa­lo­nym melo­ma­nem, a Daniel trans­mi­sje spor­towe.

Brat dopusz­czał mnie też cza­sem do słu­cha­nia muzyki kla­sycz­nej, mie­li­śmy tylko jedne słu­chawki, więc zakła­da­li­śmy je każdy na jedno ucho i słu­cha­li­śmy razem. Za to audy­cji spor­to­wych słu­cha­łem sam. One pie­ściły moją duszę i wyobraź­nię. Trium­fa­to­rzy mistrzostw Europy w bok­sie w 1953 roku czy Wyścigu Pokoju byli moimi boha­te­rami waż­niej­szymi niż ci z prze­czy­ta­nej wła­śnie Try­lo­gii.

Marzył, żeby kie­dyś na wła­sne oczy zoba­czyć swo­ich boha­te­rów, na przy­kład uwiel­bia­nego Bog­dana Toma­szew­skiego, spra­woz­dawcę Wyścigu Pokoju, któ­rego znał tylko po gło­sie. Po latach nie tylko go zoba­czył, ale i zaprzy­jaź­nił się z nim, gdy pra­co­wali razem przy fil­mie Bok­ser. Toma­szew­ski był auto­rem sce­na­riu­sza opar­tego na moty­wach auten­tycz­nej histo­rii bok­sera Mariana Kasprzyka, który tra­fił do wię­zie­nia za pobi­cie mili­cjanta, a gdy wyszedł, Stamm mu zaufał i wysta­wił go w repre­zen­ta­cji olim­pij­skiej. Kasprzyk zdo­był złoty medal, mimo że w finale wal­czył ze zła­ma­nym kciu­kiem. W sce­na­riu­szu opar­tym na tej histo­rii dwu­dzie­sto­letni Olbrych­ski zagrał rolę uta­len­to­wa­nego bok­sera Tolka Szcze­pa­niaka.

Radio i świat teatru

Wycho­wał się na Teatrze Pol­skiego Radia, gdzie wystę­po­wali wtedy wszy­scy ówcze­śni wielcy akto­rzy: Alek­san­der Zelwe­ro­wicz, Jan Kur­na­ko­wicz, Alek­san­der Dzwon­kow­ski. Roz­po­zna­wał ich wszyst­kich po gło­sach. Ach, jak się ich słu­chało! Co to było za prze­ży­cie!

Miał jakieś 10 lat, kiedy usły­szał w radiu Wielką Impro­wi­za­cję w wyko­na­niu Mie­czy­sława Milec­kiego.

To było fascy­nu­jące! Tylko ktoś z wiel­kim talen­tem mógł słu­cha­czowi nama­lo­wać gło­sem coś takiego jak Wielka Impro­wi­za­cja! I nawet przez myśl mi nie prze­szło, że sam będę ją kie­dyś recy­to­wał, i to dla wyjąt­ko­wej widowni.

Przy­po­mniała mi się ta recy­ta­cja Milec­kiego, kiedy za cza­sów pierw­szej „Soli­dar­no­ści”, w 1980 roku na życze­nie „Soli­dar­no­ści” Ślą­skiej wystą­pi­łem w Spodku Kato­wic­kim w roli Gustawa – Kon­rada z Dzia­dów. Na widowni było pięć tysięcy ludzi, więc musia­łem mówić przez mikro­fon. To było już po Panu Woło­dy­jow­skim, cała Pol­ska znała mnie jako Azję Tuhaj­be­jo­wi­cza i recy­tu­jąc Wielką Impro­wi­za­cję, drża­łem, czy rap­tem ktoś z widowni nie krzyk­nie: „Ty pie­ro­nie, lepiej opo­wiedz nam, jak cię na pal nabi­jali!” – śmieje się na wspo­mnie­nie tego występu. – Na szczę­ście nic takiego się nie zda­rzyło, wszy­scy słu­chali jak zacza­ro­wani.

Ale to było wiele lat póź­niej, na razie, w poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych, dla małego Daniela świat teatru roz­gry­wał się naj­pierw głów­nie w wyobraźni, potem, gdy zaczął cho­dzić do szkoły, zetknął się ze sceną na żywo. Kle­men­tyna Olbrych­ska pro­wa­dziła w gim­na­zjum szkolny teatr. Może reali­zo­wała swoje nie­speł­nione marze­nia sprzed lat, kiedy to zdała egza­miny rów­no­le­gle do szkoły teatral­nej i na dzien­ni­kar­stwo, ale wybrała to dru­gie. Teatr był na bar­dzo dobrym pozio­mie, wygry­wał w kon­kur­sach zespo­łów ama­tor­skich. I był waż­nym ele­men­tem życia kul­tu­ral­nego w Dro­hi­czy­nie.

– Czyli geny aktor­skie odzie­dzi­czył pan po mamie?

Zde­cy­do­wa­nie tak.

– Czy odwie­dzał pan mamę pod­czas prób, pod­glą­dał, chciał brać udział w przed­sta­wie­niach?

O tak! Oczy­wi­ście! Kie­dyś mama przy­go­to­wy­wała wysta­wie­nie Niem­ców Krucz­kow­skiego. Mia­łem wtedy osiem lat i koniecz­nie chcia­łem grać, oczy­wi­ście naj­lep­szą rolę, główną, pierw­szo­pla­nową, czyli pro­fe­sora Son­nen­bru­cha. – Śmieje się. – Oczy­wi­ście nic z tego nie wyszło, rolę dostał chło­pak z gim­na­zjum i zagrał świet­nie. Ja zade­biu­to­wa­łem nieco póź­niej w jakiejś jed­no­ak­tówce maleńką rólką bied­nego dziecka, które musi zara­biać na chleb. Cała rola to rap­tem dwa zda­nia. Byłem ubrany w jakąś obdartą koszulę i cały prze­jęty cze­ka­łem za kuli­sami na swoje wyj­ście na scenę, gdy nagle pod­szedł do mnie kolega i spy­tał: „Danek, a coś ty się w taką brudną koszulę ubrał?!”.

Wystę­po­wa­łem nato­miast na aka­de­miach szkol­nych, recy­tu­jąc wier­sze, pamię­tam też, jak śpie­wa­łem „Auto­bus czer­wony przez ulice mego mia­sta mknie”, a brat akom­pa­nio­wał mi na pia­ni­nie. To wszystko było fajne, cie­kawe, ale jed­nak o wiele bar­dziej pocią­gał mnie wtedy sport.

Syn niepokorny

Siel­skie życie w Dro­hi­czy­nie skoń­czyło się, kiedy matka poważ­nie zacho­ro­wała na serce. Spę­dziła kilka mie­sięcy w szpi­talu, chłop­cami w tym cza­sie zaj­mo­wali się dziad­ko­wie i ciotki, a gdy stam­tąd wró­ciła, zamiesz­kali razem z ojcem w War­sza­wie na Nowo­grodz­kiej. Warunki były okropne – kuch­nia i łazienka wspólne z trzema innymi rodzi­nami, a pokój przej­ściowy. Za ścianą miesz­kał aktor Teatru Kla­sycz­nego Tade­usz Gra­bow­ski, pierw­szy aktor, któ­rego Daniel poznał oso­bi­ście.

Ojciec był dla synów we wcze­snym dzie­ciń­stwie posta­cią nieco tajem­ni­czą, gdy odwie­dzał ich w Dro­hi­czy­nie, gdy opo­wia­dał o War­sza­wie, gdy pod­glą­dali, jak goli się dziw­nymi przy­rzą­dami. Bar­dzo im impo­no­wał. Miał ogromną wie­dzę, był czło­wie­kiem lubia­nym i życz­li­wym dla przy­ja­ciół, ale w domu dość apo­dyk­tycz­nym. Gdy zamiesz­kali razem, pró­bo­wał wpro­wa­dzić twardą dys­cy­plinę i pod­po­rząd­ko­wać sobie synów. Z łagod­nym, wyco­fa­nym Krzysz­to­fem to mu się czę­ściowo udało, ale dwu­na­sto­letni Daniel nie dał się zła­mać. Sta­wiał się ojcu albo obcho­dził zakazy, jak wtedy, gdy leka­rze odkryli u niego wadę serca i zabro­nili upra­wia­nia sportu, a on w tajem­nicy przed rodzi­cami cho­dził na tre­ningi szer­mierki. Zresztą dia­gnoza o wadzie serca wkrótce oka­zała się bzdurą.

Uczeń „nieregularny”

Na szkołę śred­nią rodzice wybrali mu liceum im. Ste­fana Bato­rego, już wtedy legen­darne, eli­tarne, o któ­rym marzyła cała mło­dzież war­szaw­ska.

– Był pan dobrym uczniem?

Okre­ślił­bym to raczej, że byłem uczniem nie­re­gu­lar­nym – odpo­wiada ze śmie­chem. – Raz nie mia­łem zeszytu, innym razem zapo­mnia­łem odro­bić pracę domową, no i dość czę­sto byłem nie­obecny, bo aku­rat wypadł mi tre­ning albo zawody, a od dzie­sią­tej klasy także próby w Stu­diu Teatral­nym dla mło­dzieży przy tele­wi­zji, w któ­rym zaczą­łem regu­lar­nie wystę­po­wać.

Te czę­ste nie­obec­no­ści oczy­wi­ście musiały odbić się na wyni­kach w nauce. Coraz czę­ściej zda­rzały się dwóje i brak zali­czeń. Do tego docho­dził nie­po­korny cha­rak­ter Daniela, który potra­fił wręcz demon­stra­cyj­nie oka­zy­wać, że na niczym mu nie zależy.

Roz­ra­bia­łem, byłem takim komi­kiem kla­so­wym, lubi­łem bła­zno­wać, roz­śmie­szać kole­gów, i to czę­sto na lek­cjach. Część nauczy­cieli mnie za to nie lubiła, iry­to­wały ich moje, uda­wane prze­cież, pew­ność sie­bie i aro­gan­cja.

Oczy­wi­ście były też szkolne miło­ści, kochał się to w jed­nej, to w dru­giej kole­żance. Jak twier­dzi – roman­tycz­nie i pla­to­nicz­nie.

Niby nie byłem takim pew­nym sie­bie aro­ganc­kim mło­dzień­cem, ale w isto­cie pozo­sta­wa­łem nie­śmia­łym, cią­gle pla­to­nicz­nie zako­cha­nym chło­pa­kiem.

Chyba jed­nak nie tylko pla­to­nicz­nie. Miał 17 lat, gdy w Stu­diu Teatral­nym zauro­czyła go czar­no­skóra Ais­sata z Mali, która przy­je­chała do Pol­ski uczyć się zawodu spi­kerki tele­wi­zyj­nej. Wystą­pili wspól­nie w jakimś spek­ta­klu poetyc­kim poświę­co­nym Afryce. Jej też spodo­bał się wyspor­to­wany blon­dyn i szybko zostali parą. Kie­dyś przy­pro­wa­dził ją do szkoły, żeby pochwa­lić się kole­gom, potem przed­sta­wił także mamie, żeby – jak mówi – zro­zu­miała przy­czyny jego „noc­nych nie­obec­no­ści w domu”. Miłość trwała krótko, Ais­sata musiała wra­cać do sie­bie, potem nie odpo­wia­dała na listy i kon­takt się urwał.

Ten tryb życia dał znać o sobie w jede­na­stej kla­sie, na pół roku przed maturą, kiedy oka­zało się, że uczeń Daniel Olbrych­ski ma aż pięć dwój i grozi mu nie­do­pusz­cze­nie do egza­minu. Ura­to­wało go trzech nauczy­cieli – polo­ni­sta, który jed­no­cze­śnie pro­wa­dził teatr szkolny, gdzie Daniel był akto­rem, nauczy­cielka fran­cu­skiego, bo z tego przed­miotu był naj­lep­szy w kla­sie, i oczy­wi­ście nauczy­ciel WF-u. Sta­nęli za nim murem, prze­ko­nali grono peda­go­giczne, żeby dano mu szansę, i porę­czyli za niego.

Zawzią­łem się. Moją dewizą stało się – ja wam pokażę! I udało się! – wspo­mina.

Warun­kowo dopusz­czony uczeń Olbrych­ski zdał dosko­nale, rzec by można, bra­wu­rowo: z przed­mio­tów matu­ral­nych dostał cztery piątki i jedną czwórką.

W liceum znał się też z Ada­mem Mich­ni­kiem, wie­dział, że tak jak paru innych kole­gów działa on w jakimś klu­bie dys­ku­syj­nym, że kry­ty­kują wła­dze, ale mło­dego Olbrych­skiego nie inte­re­so­wała wtedy poli­tyka.

Zostać mistrzem olimpijskim

W okre­sie lice­al­nym ważna była dla niego nie tyle renoma Bato­rego i tra­dy­cje tej szkoły, ile miej­sce, gdzie się znaj­do­wała – nie­da­leko sta­dionu Legii, parku Agry­kola i Tor­waru. Rzu­cał się we wszyst­kie dys­cy­pliny sportu, które można było upra­wiać w klu­bach. Na Tor­wa­rze grał w hokeja, w klu­bie Legii upra­wiał szer­mierkę, grał w ping-ponga, bad­min­tona, z cza­sem zaczął upra­wiać boks.

Ow­szem, bak­cyl zaszcze­piony przez mamę dzia­łał, zwłasz­cza że czę­sto cho­dzi­li­śmy do teatru. Byłem pod ogrom­nym wra­że­niem Kor­diana w reży­se­rii Erwina Axera w Teatrze Naro­do­wym z Tade­uszem Łom­nic­kim i Alek­san­drą Ślą­ską, pierw­szą amantką kina tam­tego czasu. Łom­nicki – Kor­dian był fascy­nu­jący, księ­cia Kon­stan­tego genial­nie grał Jan Kur­na­ko­wicz. Chło­ną­łem to wszystko, ale jed­nak na pierw­szym miej­scu był dla mnie sport.

Sport uwiel­biał w każ­dej postaci, nie wie­dział jesz­cze, jak bar­dzo przyda mu się to w przy­szło­ści. Wiele ról, które póź­niej zagrał w fil­mach, wyma­gało dużej spraw­no­ści fizycz­nej. Upra­wiał różne dys­cy­pliny, zmie­niał je w zależ­no­ści od tego, jakie suk­cesy odno­sili pol­scy spor­towcy. Był zachłanny, wszyst­kiego chciał spró­bo­wać.

Chcia­łem zostać mistrzem olim­pij­skim, nie byłem jed­nak zde­cy­do­wany, w jakiej dys­cy­pli­nie – żar­tuje.

Zachwy­cał się Andrze­jem Badeń­skim, Emi­lem Zatop­kiem, więc gdy kie­dyś pod­czas gry w piłkę wypa­trzył go tre­ner war­szaw­skiego klubu lek­ko­atle­tycz­nego i zapro­po­no­wał tre­ningi, chęt­nie się zgo­dził. Bie­gał na 800 metrów, osią­gał coraz lep­sze wyniki i tre­nerzy wró­żyli mu spor­tową przy­szłość. Ale coraz trud­niej było godzić tre­ningi ze szkołą i teatrem ama­tor­skim, w któ­rym wystę­po­wał i który coraz bar­dziej go pocią­gał. Trzeba było wybrać. Pod­jął decy­zję i… zre­zy­gno­wał z kariery bie­ga­cza. Gdy oznaj­mił to tre­nerowi, usły­szał: „Szkoda. Aktora to z cie­bie ni­gdy nie będzie, a bie­gać na świa­to­wym pozio­mie byś mógł”.

A może jednak aktor?

Od dzie­ciń­stwa pochła­niał poezję, czy­tał Mic­kie­wi­cza, Nor­wida, Leśmiana, znacz­nie sze­rzej, niż było to w zakre­sie szkol­nej lek­tury.

Wyro­słem z pol­skiej lite­ra­tury roman­tycz­nej i nie wyzwolę się już chyba ni­gdy od poetów roman­ty­zmu, od Wyspiań­skiego i roman­tyka prozy – Sien­kie­wi­cza – napi­sze wiele lat póź­niej w swo­jej książce Anioły wokół głowy.

W Bato­rym dzia­łał zna­ko­mity teatr pro­wa­dzony przez polo­ni­stę, pro­fe­sora Cicho­nia. Zemstę Fre­dry wysta­wiali dla uczniów war­szaw­skich liceów nawet na deskach teatru Buffo, i to aż kil­ka­na­ście razy. Szes­na­sto­letni Daniel zagrał Pap­kina, jed­nego z mura­rzy grał w tym spek­ta­klu Maciej Englert, który opra­co­wał też sce­no­gra­fię. Mło­dzież była zachwy­cona, owa­cjom nie było końca.

Czter­dzie­ści lat póź­niej Olbrych­ski zagra Dyn­dal­skiego w fil­mo­wej wer­sji Zemsty zre­ali­zo­wa­nej przez Andrzeja Wajdę, a w Teatrze Pol­skim w War­sza­wie w dwóch insce­ni­za­cjach – Cze­śnika. Tego ostat­niego gra też do dzi­siaj w Teatrze STU w Kra­ko­wie. Ale rola Pap­kina ze szkol­nego przed­sta­wie­nia wryła się mu w pamięć szcze­gól­nie. To był ten pierw­szy raz, kiedy sto­jąc na sce­nie, poczuł się jak praw­dziwy aktor. Od tego momentu decy­zja o wybo­rze zawodu była już prze­są­dzona.

Nie mia­łem tele­wi­zora w domu, ale któ­ryś z kole­gów powie­dział mi, że tele­wi­zja ogła­sza nabór do stu­dia teatral­nego dla mło­dzieży pro­wa­dzo­nego przez Andrzeja Konica. Zgło­si­łem się i zosta­łem przy­jęty. Była tam już Magda Zawadzka, Jola Zykun, Witek Dębicki.

Na zaję­cia w tym stu­diu cho­dzi­łem dwa lata. Przy­go­to­wy­wa­li­śmy dwa pro­gramy w mie­siącu: jeden poetycki, drugi kaba­re­towy. I cho­ciaż sport był na­dal moją miło­ścią naj­więk­szą, poczu­łem, że aktor­stwo jest moim żywio­łem. Recy­to­wa­łem Mic­kie­wi­cza, Nor­wida, Tuwima, śpie­wa­łem pio­senki, do któ­rych muzykę pisał spe­cjal­nie dla nas Jan Pta­szyn Wró­blew­ski. Za wyko­na­nie Grande Valse Bril­lante, a muszę zazna­czyć, że było to, zanim jesz­cze spo­pu­la­ry­zo­wała ten frag­ment Kwia­tów pol­skich Ewa Demar­czyk, dosta­łem swoje pierw­sze hono­ra­rium. Było więk­sze niż mie­sięczna renta mojej matki! Zaro­bi­łem pie­nią­dze za mówie­nie tek­stów przeze mnie nie­na­pi­sa­nych i od tej pory tak wła­śnie zara­biam na życie…

– Co pan kupił za te pierw­sze zaro­bione pie­nią­dze?

Nic nie kupi­łem. Dałem mamie, żeby ure­gu­lo­wała zale­głe płat­no­ści, i dzięki temu znów mie­li­śmy prąd wyłą­czony z powodu nie­pła­co­nych rachun­ków. Renta mamy i oka­zjo­nalne zarobki ojca nie wystar­czały na utrzy­ma­nie domu. Wcze­śniej przez wiele mie­sięcy musia­łem uczyć się przy świecz­kach albo lam­pie naf­to­wej.

Dwa lata póź­niej za debiu­tancką rolę w fil­mie Ranny w lesie zaro­bił szes­na­ście tysięcy zło­tych. Spra­wił sobie wtedy pierw­szy gar­ni­tur, a resztę pie­nię­dzy zawiózł dziad­kom do Dro­hi­czyna, żeby kupili węgiel.

Porażka czy sukces

Będąc jesz­cze w kla­sie matu­ral­nej, Daniel zagrał w Teatrze Mło­dego Widza w wido­wi­sku Kuba według Newer­lego, reży­se­ro­wa­nym przez Andrzeja Konica. Wystą­pił razem z Magdą Zawadzką i wielką aktorką Ryszardą Hanin, która była rów­nież wykła­dow­czy­nią w szkole teatral­nej. To wła­śnie wtedy, po sło­wach Hanin: „Daniel, ty musisz zda­wać do teatral­nej!” pod­jął osta­teczną decy­zję. Ale tak na wszelki wypa­dek rów­no­le­gle z PWST zło­żył papiery także na filo­lo­gię romań­ską. Roz­wa­żał egza­miny na AWF, ale tam trzeba było zda­wać bio­lo­gię, z któ­rej nie był zbyt mocny.

Mama była pomy­słem zda­wa­nia do szkoły teatral­nej zachwy­cona, ojciec prze­ciw­nie. Uwa­żał, że syn powi­nien zdo­być jakiś „kon­kretny” zawód – leka­rza albo dzien­ni­ka­rza.

Na egza­min przy­go­to­wał wiersz, któ­rym debiu­to­wał w stu­diu Konica 13 grud­nia 1961 roku – frag­ment Kwia­tów pol­skich Tuwima. W komi­sji zasia­dały same zna­ko­mi­to­ści: Alek­san­der Bar­dini, Jan Krecz­mar, Zofia Mro­zow­ska, Janusz War­necki, Zbi­gniew Zapa­sie­wicz, co oczy­wi­ście tylko dodat­kowo zwięk­szyło tremę mło­dego czło­wieka.

Zaczą­łem mocno, z uczu­ciem: „Czy pamię­tasz, jak z tobą tań­czy­łem walca, panno, Madonno, legendo tych lat! Czy pamię­tasz, jak ruszył świat do tańca, świat, co w ramiona ci wpadł!”… i w tym momen­cie ktoś z komi­sji powie­dział: Stop! Zamar­łem… „Dzię­ku­jemy panu!”, usły­sza­łem. Całe powie­trze ze mnie zeszło, poczu­łem się prze­grany, zgnę­biony wysze­dłem z budynku szkoły i pobie­głem do baru, który był po prze­ciw­nej stro­nie ulicy. Zamó­wi­łem w bufe­cie kufel piwa i pięć­dzie­siątkę wódki, żeby jakoś się pod­nieść na duchu po tej klę­sce. Gdy wle­wa­łem wódkę do kufla z piwem, usły­sza­łem za sobą cha­rak­te­ry­styczny głos: „A cze­muż to pan, panie Olbrych­ski, leje wódkę do piwa?”. Odwró­ci­łem się gwał­tow­nie. Za mną stał pro­fe­sor Bar­dini, który przed chwilą był w tej komi­sji.

– Żeby oblać swoją porażkę! – odpo­wie­dzia­łem.

– A dla­czego myśli pan, że to była porażka? – inda­go­wał Bar­dini tym swoim nauczy­ciel­skim tonem.

– Bo prze­rwa­li­ście mi i uzna­li­ście, że nie warto dalej słu­chać.

– A może my, panie Danielu, prze­rwa­li­śmy, bo uzna­li­śmy, że to było dobre i że warto pana dalej uczyć…

No i oka­zało się, że nie tylko zosta­łem przy­jęty, ale byłem na pierw­szym miej­scu wśród zda­ją­cych, na dru­gim była Basia Bryl­ska.

Po raz pierwszy w filmie

Jesz­cze w tym samym roku dostał pierw­szą pro­po­zy­cję fil­mową. Zagrał rolę Korala, nie­śmia­łego chło­paka ze wsi w fil­mie wojen­nym Janu­sza Nasfe­tera Ranny w lesie. Nie był tą rolą zachwy­cony, nie był też zachwy­cony sobą w tym fil­mie. W fil­mie, ina­czej niż w teatrze, gdzie wszystko szło na żywo, po kilku dniach zdję­cio­wych mógł zoba­czył sie­bie na ekra­nie. Był bar­dzo nie­za­do­wo­lony, tak bar­dzo, że myślał o tym, żeby pozo­stać akto­rem tylko teatral­nym.

Miał zale­d­wie 18 lat i był abso­lut­nym nowi­cju­szem na pla­nie fil­mo­wym, w dodatku mię­dzy samymi zna­nymi akto­rami. Wiel­kim wspar­ciem był dla niego wtedy star­szy kolega z planu, Ste­fan Fried­mann. Prze­szedł swój chrzest bojowy z god­no­ścią, starsi kole­dzy go zaak­cep­to­wali, pomysł zarzu­ce­nia aktor­stwa fil­mo­wego został na szczę­ście zanie­chany.

Na pla­nie Ran­nego w lesie spo­tkał osoby, który miały decy­du­jący wpływ na jego dal­szą karierę – Jerzego i Walę Hof­f­ma­nów. Wypa­trzyli go w tym fil­mie i od tego momentu wszystko poto­czyło się tak, jak miało się poto­czyć.

Po raz pierwszy u Wajdy

Pew­nego dnia na zaję­cia w szkole teatral­nej pro­wa­dzone przez Zofię Mały­nicz wszedł szczu­pły, nie­wy­soki męż­czy­zna. Usiadł na końcu sali i przy­słu­chi­wał się stu­den­tom. Był to Andrzej Wajda, o czym stu­denci wtedy nie wie­dzieli. Tele­wi­zja nie była jesz­cze tak powszechna, z gazet znało się twa­rze akto­rów, ale nie reży­se­rów. Wie­dzieli ow­szem, kim jest Wajda i że nakrę­cił Popiół i dia­ment, ale nie znali jego twa­rzy. Oka­zało się, że reży­ser szuka nowych mło­dych, nie­opa­trzo­nych akto­rów do filmu Popioły.

To było nie­długo po tym, jak na ekrany weszła Wojna i pokój Sier­gieja Bon­dar­czuka, w któ­rym reży­ser obsa­dził akto­rów wpraw­dzie legen­dar­nych, ale nie­stety mają­cych już pod pięć­dzie­siątkę. Taki star­szawy Woł­koń­ski czy Bez­u­chow byli nie­prze­ko­nu­jący, obraz poniósł porażkę i było to żywo dys­ku­to­wane, nie tylko w świe­cie fil­mo­wym. Andrzej Wajda począt­kowo też zamie­rzał posta­wić w Popio­łach na zna­nych akto­rów. Rafała Olbrom­skiego miał grać trzy­dzie­sto­letni wtedy Roman Wil­helmi, a Krzysz­tofa Cedrę trzy­dzie­sto­dwu­letni Zby­szek Cybul­ski. Jed­nak po dys­ku­sji, jaka się prze­to­czyła po fil­mie Bon­dar­czuka, Wajda stwier­dził, że musi mieć kogoś, kto jest dosłow­nie w wieku nie­spełna dwu­dzie­sto­let­nich boha­te­rów.

Podobno moją osobę pod­po­wie­działa Waj­dzie naj­lep­sza madame casting Hof­f­mana, czyli jego żona Wala, która zawsze wie­działa wszystko, co się dzieje w świe­cie fil­mo­wym. To ona wypa­trzyła mnie rok wcze­śniej na pla­nie Ran­nego w lesie. Ale o tym dowie­dzia­łem się od Andrzeja Wajdy wiele lat póź­niej, pod­czas mojego bene­fisu na pięć­dzie­się­cio­le­cie, który odby­wał się w teatrze Rampa. Andrzej opo­wie­dział wtedy, że moją kan­dy­da­turę do Popio­łów mocno poparł rek­tor Jan Krecz­mar. Podobno powie­dział: „Panie Andrzeju, niech pan nie szuka w róż­nych kla­sach, tu jest wielu zdol­nych ludzi, ale jest chło­pak, który będzie się panu ide­al­nie nada­wał, nawet nazwi­sko ma podobne, Olbrych­ski – pra­wie jak Olbrom­ski. Pro­blem z nim jest tylko taki, że jest jakby tro­chę wybla­kły, albi­no­so­waty, ale w fil­mie, jak go dobrze poma­lu­je­cie, to nawet amanta może zagrać”.

Infor­ma­cja o tym, że Olbrych­ski będzie grał w Popio­łach, szybko roze­szła się po szkole. Jeden z pro­fe­so­rów, wykła­dowca filo­zo­fii, gra­tu­lu­jąc mu suk­cesu, powie­dział: „Panie Danielu, nie rola będzie dla pana naj­waż­niej­sza, ale to, że przez rok albo dłu­żej będzie pan prze­by­wał w towa­rzy­stwie Andrzeja Wajdy – jed­nego z naj­więk­szych inte­lek­tu­ali­stów w Euro­pie, oraz ludzi, któ­rzy go ota­czają. Niech pan nie zmar­nuje tego czasu!”.

Gdy to mówił, jesz­cze nie do końca rozu­mia­łem wagę tego, czego mia­łem doświad­czyć. Mia­łem 19 lat i co innego było mi w gło­wie. Ale bar­dzo szybko doce­ni­łem prze­by­wa­nie w śro­do­wi­sku Andrzeja Wajdy. Pozna­łem Kon­wic­kiego, Bran­dysa, Andrze­jew­skiego, Żuław­skiego, Jasie­nicę, Iwasz­kie­wi­cza i wielu innych. Nie­raz sie­dzia­łem z nimi przy sto­liku, w kawiarni Związku Lite­ra­tów Pol­skich. Sta­ra­łem się być uważ­nym słu­cha­czem ich roz­mów, nie tylko o kul­tu­rze, ale także o świe­cie, o poli­tyce. Z cza­sem sta­łem się też tych roz­mów uczest­ni­kiem. Byłem w cen­trum życia kul­tu­ral­nego, a jako bar­dzo młody czło­wiek, bo prze­cież w sumie to ja byłem jesz­cze dzie­cia­kiem, szybko się uczy­łem.

Po spo­tka­niu w szkole teatral­nej Wajda zapro­sił mło­dego Olbrych­skiego na plan Popio­łów, żeby zro­bić zdję­cia próbne. Rolę Heleny miała zagrać Pola Raksa. Koń­czyła wła­śnie szkołę fil­mową w Łodzi, była bar­dzo popu­larna po fil­mie Sza­tan z siód­mej klasy i połowa Pol­ski się w niej kochała.

Andrzej, z któ­rym oczy­wi­ście nie byłem jesz­cze wtedy na „ty”, posta­wił mnie naprze­ciwko Poli i kazał nam zagrać scenę miło­sną. „Tu macie tekst, ale on jest mniej ważny, ja chcę zoba­czyć wasze emo­cje, to, że się bar­dzo kocha­cie” – powie­dział. Pomy­śla­łem sobie: „Zagram czy nie zagram tego Rafała, ale co się naści­skam Poli Raksy to moje!”. Gramy więc tę scenę miło­sną, a kame­rzy­sta wciąż nas musz­truje: „Polu, bar­dziej w lewo!”, „Panie Danielu, tro­chę do tyłu!”, „Nie musi­cie grać tak cia­sno, to jest pano­rama!”. Wajda mru­gnął do mnie, że jest okej, więc się uwa­gami ope­ra­tora nie przej­mo­wa­łem. Może nie zagrał­bym tak dobrze bez­czel­nego, pew­nego sie­bie Rafała Olbrom­skiego, gdy­bym wtedy wie­dział, że ten kame­rzy­sta to świeżo poślu­biony mąż Poli Raksy – ope­ra­tor Andrzej Kostenko – śmieje się na wspo­mnie­nie tam­tej sceny.

Rok po wej­ściu na ekrany Popioły otwie­rały poza­kon­kur­sowy pokaz na Festi­walu Fil­mo­wym w Can­nes. Tam dwu­dzie­sto­letni Daniel Olbrych­ski poznał wielu świa­to­wej sławy akto­rów, m.in. zaprzy­jaź­nił się z Kir­kiem Dougla­sem.

U Andrzeja Wajdy w ciągu następ­nych pięć­dzie­się­ciu lat zagrał w sumie trzy­na­ście razy. Każda rola była zna­cząca, wiele wybit­nych, jak Karola Boro­wiec­kiego w Ziemi obie­ca­nej, pana mło­dego w Weselu, Wik­tora Rubena w Pan­nach z Wilka czy Ger­wa­zego Rębajły w Panu Tade­uszu. Każ­dej z ról dał wiele ze swo­jego cha­rak­teru roman­tyka.

Bez kaskaderów

Na pla­nie fil­mo­wym Popio­łów ujaw­nił się per­fek­cjo­nizm mło­dziut­kiego Olbrych­skiego. Nie miał jesz­cze oby­cia fil­mo­wego, bra­ko­wało mu tech­niki, ale roz­pie­rały go ener­gia i wręcz zachłan­ność, jeśli cho­dzi o naukę zawodu. Oka­zało się, że musi popra­co­wać nad gło­sem. Wysłano go do Łodzi, gdzie pod kie­run­kiem dosko­na­łej nauczy­cielki impo­sta­cji w ciągu kilku tygo­dni jego głos został pra­wi­dłowo usta­wiony, pozbył się mówie­nia przez nos i war­szaw­skiego akcentu.

Rola Rafała Olbrom­skiego wyma­gała spraw­nej jazdy kon­nej. Daniel, który konno jeź­dził od naj­młod­szych lat, za punkt honoru posta­wił sobie, że w fil­mie będzie jeź­dził per­fek­cyj­nie, co naj­mniej tak jak kow­boje w ame­ry­kań­skich fil­mach. Dawny kawa­le­rzy­sta rot­mistrz Olędzki, który został jego instruk­to­rem, uznał, że trzy mie­siące na naukę, a tyle czasu dostali, to za mało. Ale Daniel się zawziął, a rot­mistrz trak­to­wał go jak rekruta, bez zmi­ło­wa­nia. Sprzą­tał więc staj­nie, czy­ścił konia i jeź­dził, jeź­dził, jeź­dził. Ćwi­czył jazdę bez strze­mion, spa­da­nie, wska­ki­wa­nie w biegu, konie dosta­wał różne i każ­dego musiał sobie uło­żyć. A wszystko to działo się rów­no­cze­śnie z zaję­ciami w szkole teatral­nej, z któ­rych nikt go nie zwol­nił. Biegł więc skoro świt na ćwi­cze­nia z rot­mistrzem Olędz­kim, a potem do szkoły. Nie­raz przy­sy­piał pod­czas zajęć.

Per­fek­cyjna jazda konna przy­dała się nie tylko w Popio­łach. Kilka lat póź­niej zapre­zen­to­wał wspa­niałe umie­jęt­no­ści jako Azja w Panu Woło­dy­jow­skim, w Poto­pie poka­zał kilka nie­zwy­kłych sztu­czek, m.in. kła­dąc konia pod sobą w sce­nie zwiadu pro­wa­dzo­nego z dwoma Tata­rami, a sceną, kiedy to Kmi­cic pre­zen­tuje zalety swo­jego wierz­chowca Bogu­sła­wowi Radzi­wił­łowi, zachwy­cił naj­więk­szych pro­fe­sjo­na­li­stów.

Nie przy­szło to łatwo. Przy­go­to­wu­jąc się do tego uję­cia, per­fek­cjo­ni­sta Olbrych­ski przez dwa tygo­dnie ćwi­czył po kilka godzin dzien­nie pod okiem mistrza Pol­ski w jeź­dzie kon­nej Anto­niego Pacyń­skiego, tre­nu­jąc piru­ety, kłu­so­wa­nie w miej­scu, czyli piafy i inne taneczne popisy.

Od Popio­łów przez wszyst­kie kolejne filmy ni­gdy nie korzy­stał z kaska­dera.

Za tę miłość do koni kochali Daniela instruk­to­rzy jeź­dziec­twa i dyrek­to­rzy stad­nin, któ­rzy wypo­ży­czali konie do fil­mów. Ta miłość mogła się kie­dyś tra­gicz­nie skoń­czyć.

Pod­czas krę­ce­nia w Popio­łach sceny prze­prawy przez zamar­z­niętą rzekę pod koniem nagle zała­mał się lód. Razem z nim wpa­dłem do wody na środku Pilicy. Udało mi się wydo­stać na zmar­z­niętą część, ale koń nie dawał rady, szedł na dno. Ekipa stała na brzegu, wołali, żebym zosta­wił konia i sam się rato­wał. Ale jak ja mógł­bym go zosta­wić? Cią­gną­łem go w stronę brzegu z całej siły, aż tra­fił przed­nimi nogami na twardy grunt. Ura­to­wa­li­śmy się obaj. Było 20 stopni mrozu, ja dosta­łem od razu szklankę wódki, a koniowi dolali pół litra do wia­dra wody. Żaden z nas tej przy­gody nie odcho­ro­wał, a dyrek­tor stad­niny za ura­to­wa­nie Wind­sora, ulu­bio­nego konia jego żony, został moim dozgon­nym przy­ja­cie­lem – wspo­mina, poka­zu­jąc zdję­cie, na któ­rym uwiecz­niono tę przy­godę.

Mogło się przewrócić w głowie

Pro­sto z planu Popio­łów latem 1965 roku prze­szedł na plan filmu Janu­sza Mor­gen­sterna Potem nastąpi cisza. W Popio­łach grał obok takich sław jak Jan Świ­der­ski, Wła­dy­sław Hań­cza, Beata Tysz­kie­wicz, Sta­ni­sław Zaczyk, w Potem nastąpi cisza – z Tade­uszem Łom­nic­kim i Mar­kiem Pere­peczko.

– Grał pan z akto­rami bar­dzo zna­nymi, nie­któ­rzy, jak Świ­der­ski, byli pana pro­fe­so­rami, wykła­dow­cami ze szkoły teatral­nej. Czy to pana nie peszyło?

Nie. To jest wła­śnie ta bez­czel­ność mło­do­ści. Mia­łem w sobie coś z tego bez­czel­nego, pew­nego sie­bie Rafała Olbrom­skiego.

Popu­lar­ność, jaka dopa­dła go po Popio­łach, zasko­czyła nawet jego samego. Zdję­cia były w gaze­tach, na ulicy nasto­latki pisz­czały na jego widok, dosta­wał mnó­stwo listów, nie tylko z Pol­ski, bo film wyświe­tlany był także za gra­nicą. Można było dostać zawrotu głowy.

Wie pani, to się tak szybko na mnie zwa­liło, rola, która w wieku 18–20 lat uczy­niła mnie roz­po­zna­wal­nym…

– …gwiaz­do­rem raczej.

No wła­ści­wie tak, gwiaz­do­rem. Obej­rzało mnie w Popio­łach kil­ka­na­ście milio­nów Pola­ków, roz­go­rzała dys­ku­sja naro­dowa o patrio­ty­zmie itd. Wygry­wa­łem ple­bi­scyty na naj­po­pu­lar­niej­szego aktora. Suk­ces był zawrotny. To mogło prze­wró­cić w gło­wie…

– A prze­wró­ciło?

Myślę, że chyba nie, mama ukształ­to­wała mi dobry krę­go­słup. Ona dys­kret­nie czu­wała nade mną. Czę­sto mi powta­rzała, żebym był skromny… A ja po tych dwóch fil­mach chcia­łem grać, grać i grać. Wszyst­kiego było mi mało – wspo­mina.

Matka wie­działa, dla­czego trzeba czu­wać nad Danie­lem. „Wszystko, co robił, czy­nił z wielką wytrwa­ło­ścią. Był trud­nym chłop­cem, bar­dzo upar­tym i zawsze musiał mieć to, czego chciał, a chciał cią­gle innych rze­czy” – wspo­mi­nała w Teatrze rado­ści.

A Andrzej Wajda o swoim dzie­więt­na­sto­let­nim akto­rze powie­dział: „Roz­sa­dzał go nad­miar ener­gii i nad­miar talentu”.

Jed­nak nie do końca było tak, że gwiaz­dor­stwo nie ude­rzyło mu do głowy. Zda­rzyło się kilka eks­ce­sów po alko­holu, jeden nawet z udzia­łem mili­cji, i parę sza­lo­nych przy­gód z kole­gami. W towa­rzy­stwie uwiel­biał być w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia, rywa­li­zo­wać, ulu­bioną zabawą było siło­wa­nie się na rękę. No i oczy­wi­ście łama­nie serc kobie­cych. Ale to cał­kiem inna histo­ria…

Udźwi­gnię­cie sławy nie było dla dzie­więt­na­sto-dwu­dzie­sto­latka łatwe. Na szczę­ście „nad­miar talentu” zwy­cię­żył nad „nad­miarem ener­gii”…

Znowu szkoła

Kiedy został zaan­ga­żo­wany do Popio­łów, za zgodą rek­tora zresztą, zgod­nie z jego pole­ce­niem wziął urlop dzie­kań­ski. Po roku, gdy wró­cił do szkoły teatral­nej, kole­dzy byli już na trze­cim roku, a on musiał kon­ty­nu­ować rok drugi. Dosko­nale tra­fił, było tam wielu świet­nych w przy­szło­ści akto­rów, m.in. Andrzej Sewe­ryn i Piotr Fron­czew­ski.

Był już po dwóch fil­mach, poznał taj­niki pracy na pla­nie, nauczył się, jak cho­dzić przed kamerą, jak współ­pra­co­wać, miał uło­żony głos i udo­sko­na­lone umie­jęt­no­ści fizyczne. Szkolne zaję­cia z dyk­cji, emi­sji głosu, ruchu sce­nicz­nego, pro­ste scenki i tym podobne nudziły go. Wie­dział jed­nak, że szkołę powi­nien skoń­czyć.

Zali­czy­łem pierw­szy semestr na tym dru­gim roku, kiedy nagle wezwał mnie na roz­mowę rek­tor.

– Danielu, czy masz jakieś pro­po­zy­cje fil­mowe? – spy­tał.

– No… mam – odpo­wie­dzia­łem z waha­niem – ale odma­wiam, bo mama mówi, że przede wszyst­kim muszę skoń­czyć szkołę.

Krecz­mar uśmiech­nął się i powie­dział:

– Mamę biorę na sie­bie! Danielu, widzę, że nudzisz się na tych zaję­ciach, i ja cię rozu­miem. Ty już jesteś pra­wie zawo­dow­cem, a pro­gram w szkole jest taki, jaki jest i my go musimy reali­zo­wać. Nie wszy­scy mieli takie szczę­ście jak ty, żeby szko­lić się w prak­tyce na pla­nie fil­mo­wym. Poza tym tro­chę mi tu demo­ra­li­zu­jesz stu­den­tów i utrud­niasz życie nauczy­cie­lom, bo cią­gle są tu jacyś dzien­ni­ka­rze, tele­wi­zja, przy­cho­dzą stosy listów, kręcą się jakieś wiel­bi­cielki i to nam dez­or­ga­ni­zuje pracę. Ty idź już, chło­paku, swoją drogą! Dobrze by tylko było, żebyś posia­dał jakiś papie­rek, że masz odpo­wied­nie wykształ­ce­nie, bo w tym kraju to ważne. Przyj­dziesz za rok czy dwa i zdasz egza­min eks­ter­ni­stycz­nie.

No i tak zro­bi­łem. Jak tylko sta­łem się wolny od szkoły, od razu syp­nęły się pro­po­zy­cje: Mał­żeń­stwo z roz­sądku, Jowita, Bok­ser.

Nie­stety, za rok ani dwa nie było egza­mi­nów eks­ter­ni­stycz­nych. Zdał je wiele lat póź­niej. Miał już wtedy za sobą udział w dwu­dzie­stu sied­miu fil­mach u czo­łówki pol­skich reży­se­rów, m.in. u Barei w Mał­żeń­stwie z roz­sądku, u Kutza w Skoku i Soli ziemi czar­nej, u Zanus­siego w Zali­cze­niu i Struk­tu­rze krysz­tału, u Ant­czaka w Hra­bi­nie Cosel, u Wajdy we Wszystko na sprze­daż, Polo­wa­niu na muchy, Kra­jo­bra­zie po bitwie i Brze­zi­nie, u Hof­f­mana w Panu Woło­dy­jow­skim.

Gdy dowie­dział się o egza­mi­nie eks­ter­ni­stycz­nym, był wła­śnie na pla­nie Potopu pod Czę­sto­chową. W dodatku rów­no­cze­śnie grał wtedy Ham­leta w Teatrze Naro­do­wym u Hanusz­kie­wi­cza. Wziął urlop z planu fil­mo­wego i poje­chał na egza­min do PWST.

Na egza­mi­nie trzeba było ode­grać przed komi­sją jakąś scenę. Byłem już zna­nym akto­rem, ale egza­min to egza­min, nie lek­ce­wa­ży­łem go, broń Boże, naprawdę byłem prze­jęty. Gra­łem wtedy Ham­leta w Naro­do­wym u Hanusz­kie­wi­cza, matkę grała Zofia Kucówna. Wybra­łem na egza­min scenę roz­mowy Ham­leta z matką i popro­si­łem Zofię, żeby zechciała mi towa­rzy­szyć. Weszli­śmy, sta­nę­li­śmy naprze­ciw sie­bie, zaczą­łem „Matko, matko, matko…”, a prze­wod­ni­czący komi­sji Boh­dan Korze­niew­ski prze­rwał mi, tak jak przed laty pro­fe­sor Bar­dini, i mówi: „Wszy­scy byli­śmy na pre­mie­rze Ham­leta i widzie­li­śmy tam pana, panie Danielu. Dzię­ku­jemy, że potrak­to­wał pan ten egza­min poważ­nie, i z rado­ścią witamy w naszym gro­nie!”. I tak oto zosta­łem „akto­rem dyplo­mo­wa­nym”.

Po tym egza­mi­nie wró­cił na plan Potopu. Dwa lata póź­niej film otrzy­mał nomi­na­cję do Oscara, ale dla Olbrych­skiego suk­ces Potopu ma też wymiar oso­bi­sty. Kiedy bowiem Jerzy Hof­f­man ogło­sił, kto zagra Kmi­cica, roz­pę­tała się burza, a na Olbrych­skiego zaczęła się wręcz nagonka. Jesz­cze nie­dawno wygry­wał ple­bi­scyty na naj­po­pu­lar­niej­szego aktora, teraz nagle oka­zało się, że publicz­ność nie chce go w roli Kmi­cica, „bo prze­cież grał Azję”. Roz­go­rzała ogól­no­na­ro­dowa dys­ku­sja, włą­czali się w nią kry­tycy fil­mowi, dzien­ni­ka­rze, pisano, że prze­cież jest wielu innych akto­rów, któ­rzy z powo­dze­niem mogliby zagrać tę rolę. Z pyta­niami peł­nymi pre­ten­sji, dla­czego przy­jął tę rolę, Olbrych­ski spo­ty­kał się w kawiarni i na ulicy. Nagonka była tak dotkliwa, że zaczął się zasta­na­wiać, czy nie odrzu­cić roli. Zwłasz­cza że dostał wtedy pro­po­zy­cję od Kirka Douglasa zagra­nia w reży­se­ro­wa­nym przez niego fil­mie o pira­tach. Pod­czas roz­mowy tele­fo­nicz­nej Olbrych­ski opo­wie­dział Dougla­sowi o tej ogól­no­na­ro­do­wej histe­rii zwią­za­nej z obsa­dze­niem go w roli Kmi­cica.

Dziś wspo­mina to ze śmie­chem.

Kirk powie­dział mi wtedy: „Daniel, ty żyjesz w pięk­nym kraju dla aktora! U mnie po fil­mie opi­nia publiczna wyrazi się co naj­wy­żej, czy byłem dobry czy zły w danej roli. Ale żeby jesz­cze przed zagra­niem całe spo­łe­czeń­stwo dys­ku­to­wało, czy mam zagrać czy nie, no to takiego zaszczytu jesz­cze ni­gdy nie dostą­pi­łem!”.

Gaża za rolę w fil­mie Douglasa byłaby kil­ka­krot­nie wyż­sza od tej, którą mógł zaofe­ro­wać Hof­f­man. Wybrał Potop. Ode­zwał się w nim ten sam prze­korny Daniel, który przed maturą posta­no­wił: „Ja wam pokażę!”.

I poka­zał. Dziś nikt nie wyobraża sobie innego Kmi­cica. Jest z tą rolą zro­śnięty.

Hamlet, czyli aktorska korona

– Czy jako młody aktor w począt­kach kariery miał pan jakąś szcze­gól­nie wyma­rzoną rolę?

Zdziwi się pani, ale nie. To było zupeł­nie nie­zwy­kłe, bo każda kolejna rola wyprze­dzała moje marze­nia. Przy­cho­dziła, nim zdą­ży­łem pomy­śleć. Tre­no­wa­łem boks i uwiel­bia­łem bok­se­rów – zagra­łem bok­sera, uwiel­bia­łem na przy­kład Zbyszka Cybul­skiego i zagra­łem w fil­mie o nim Wszystko na sprze­daż, kocha­łem Try­lo­gię – zagra­łem Azję Tuhaj­be­jo­wi­cza, potem Kmi­cica… I to trwało aż do pre­miery Ham­leta.

– Ham­let – przy­sło­wiowy szczyt marzeń każ­dego aktora. Dla pana też?…

I tak, i nie. Ja o tym Ham­le­cie nie marzy­łem, bo cią­gle byłem czymś zajęty, aż tu nagle Adam Hanusz­kie­wicz ścią­gnął mnie do Teatru Powszech­nego. A ja po wielu doko­na­niach fil­mo­wych, wielu ple­bi­scy­tach, festi­wa­lach, nawet mię­dzy­na­ro­do­wych, jesz­cze nie debiu­to­wa­łem w teatrze, poza teatrem ama­tor­skim oczy­wi­ście. Czego, nawia­sem mówiąc, żało­wała mama, bo dla niej teatr był miło­ścią pierw­szą. Hanusz­kie­wicz, pro­po­nu­jąc mi pracę w teatrze, zazna­czył, że na roz­grzewkę, żeby otrza­skać się ze sceną, naj­lep­sza jest kla­syczna kome­dia. „Żeby za rok zagrać Ham­leta, trzeba wcze­śniej sto razy zagrać w kome­dii Fre­dry. Jeśli pan się zgo­dzi, to pro­po­nuję na począ­tek rolę Gustawa w Ślu­bach panień­skich” – powie­dział do mnie.

I tak też się stało. Śluby panień­skie odnio­sły ogromny suk­ces, potem Hanusz­kie­wicz prze­niósł się z zespo­łem do Teatru Naro­do­wego i rok póź­niej przy­szedł Ham­let.

W dniu pre­miery Ham­leta, po dłu­gich owa­cjach na sto­jąco, zsze­dłem ze sceny szczę­śliwy. Roz­bie­ram się w gar­de­ro­bie, zmy­wam maki­jaż, patrzę w lustro i mówię do sie­bie w myślach: „No cóż, ist­nieje taka teo­ria, że Ham­let to marze­nie każ­dego aktora. No to ja wła­śnie to marze­nie zre­ali­zo­wa­łem. I co dalej? Czy to już szczyt i koniec? Czy już powi­nie­nem czuć się speł­niony?”.

Nie prze­ko­ny­wało mnie to. I od tej pory mam taką filo­zo­fię: naj­waż­niej­sza jest ta rola, którą wła­śnie gram, a marze­niem jest nie jakaś kon­kretna, tylko ta, która jest przede mną.

* * *

– Czy to wszystko mógł sobie wyobra­zić zachłanny na życie, cie­kawy świata kil­ku­letni chło­pak z Dro­hi­czyna? Że zagra w stu osiem­dzie­się­ciu fil­mach, że pięć fil­mów z jego udzia­łem będzie nomi­no­wane do Oscara, że będzie grał w pro­duk­cjach pol­skich, ame­ry­kań­skich, węgier­skich, wło­skich, fran­cu­skich, nie­miec­kich? Czego można chcieć wię­cej?

W ame­ry­kań­skim hol­ly­wo­odz­kim fil­mie sen­sa­cyj­nym już zagra­łem – z mega­gwiazdą Ange­liną Jolie, a film Salt obej­rzało pół miliarda ludzi na świe­cie. To jest wielki suk­ces. Nie mówiąc o satys­fak­cji finan­so­wej – upły­nęło kil­ka­na­ście lat od pre­miery, a ja wciąż dostaję tan­tiemy, które prze­wyż­szyły już wyso­kość samej gaży.

Ale gdzieś tam w środku zatrzy­ma­łem w sobie takie ciche marze­nie – żeby na stare lata zagrać główną rolę w ame­ry­kań­skim wester­nie. – Śmieje się, poka­zu­jąc swoje zdję­cia z gwiaz­dami świa­to­wego kina.

Pew­nie już się nie spełni, ale warto poma­rzyć – dodaje.

Od pod­la­skiego kow­boja gna­ją­cego na oklep nad Bug do fil­mo­wego ame­ry­kań­skiego kow­boja na pre­rii – to dopiero byłoby dopeł­nie­nie marzeń z dzie­ciń­stwa…

Jolanta Kwaśniewska. Dama z duszą społecznika

Jolanta Kwaśniewska

Dama z duszą społecznika

Jest naj­le­piej oce­nianą przez Pola­ków pierw­szą damą, przez media okrzyk­nięta ikoną stylu i dobrego smaku. Jolanta Kwa­śniew­ska skoń­czyła nie­dawno 67 lat. I choć wygląda o wiele mło­dziej, niż wska­zuje kalen­darz, nie kokie­tuje i nie ukrywa swo­jego wieku.

Wycią­gam naszą wspólną foto­gra­fię sprzed dwu­dzie­stu pię­ciu lat i żar­tu­jemy, że tylko fry­zury nam się zmie­niły.

Wiek mamy w gło­wie. Ja czuję się znacz­nie mło­dziej, niż wska­zuje to metryka. I tej zasady się trzy­majmy – śmieje się pre­zy­den­towa.

Dżinsy i koszu­lowa bluzka, per­fek­cyjny maki­jaż, krót­kie włosy, spor­towe buty na pła­skiej pode­szwie nadają jej bar­dzo ener­ge­tyczny wyraz. Kiedy wcho­dzi do sie­dziby fun­da­cji, jej ener­gia udziela się wszyst­kim. Wolon­ta­riu­sze przy­go­to­wują wła­śnie kolejny pakiet pomocy dla uchodź­ców z Ukra­iny.

Nim usią­dziemy do roz­mowy, Jolanta Kwa­śniew­ska prze­gląda naj­pil­niej­szą kore­spon­den­cję, pod­pi­suje doku­menty, odbiera tele­fon z Ukra­iny, pamięta też o swo­jej ukra­iń­skiej wolon­ta­riuszce, któ­rej zała­twia woj­skowe buty dla wal­czą­cego na fron­cie męża.

– Zaraża entu­zja­zmem. Ma nie­zwy­kłe pomy­sły. Jest kon­se­kwentna i wie, czego chce. Zawsze dopro­wa­dza sprawy do końca – mówi Anna Jan­kow­ska-Dra­bik, dyrek­torka Fun­da­cji „Poro­zu­mie­nie bez Barier”. – Pani pre­zy­den­towa ma wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia innych do swo­ich idei.

Utwo­rzona w 1997 roku fun­da­cja począt­kowo miała zaj­mo­wać się wyrów­ny­wa­niem szans dzieci nie­peł­no­spraw­nych, ale przez lata posze­rzała obszar swo­jego dzia­ła­nia, obej­mu­jąc pomocą dzieci chore na nowo­twory, dzieci uzdol­nione, sie­roty, wspie­ra­jąc szpi­tale i hospi­cja, two­rząc pro­gramy inte­gra­cyjne, pro­wa­dząc Fun­dusz Pomocy Mło­dym Talen­tom. Jolanta Kwa­śniew­ska anga­żuje się w sprawy kobiet – jest współ­za­ło­ży­cielką w 2009 roku Kon­gresu Kobiet, zaan­ga­żo­wała się w pomoc star­szym ludziom w Domach Opieki Spo­łecz­nej, two­rząc dla nich przy­ja­zne „Kąciki babci i dziadka”. Pro­jek­tów, w któ­rych uczest­ni­czyła i uczest­ni­czy, jest wiele.

Przez lata u boku męża pre­zy­denta Jolanta Kwa­śniew­ska spo­ty­kała się z pre­zy­dentami i ich żonami, z arty­stami, pisa­rzami, nobli­stami, ludźmi sportu, roz­ma­wiała z koro­no­wa­nymi gło­wami, jechała nawet papa­mo­bi­lem z Janem Paw­łem II. Ale oprócz tego, kiedy tylko mogła, pod­glą­dała dzia­łal­ność orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych, jak na przy­kład pod­czas wizyty we Fran­cji, gdzie naj­bar­dziej inte­re­so­wał ją szpi­tal onko­lo­gii dzie­cię­cej, czy w Rzy­mie, gdzie zamiast pro­po­no­wa­nego spo­tka­nia z Ver­sace wybrała odwie­dziny w kli­nice dzieci cho­rych na bia­łaczkę.

Jolanta Kwa­śniew­ska ni­gdy nie była tylko żoną pre­zy­denta.

Z domu rodzin­nego wynio­sła naj­waż­niej­sze cechy, które ukształ­to­wały jej doro­słe życie – po mamie odzie­dzi­czyła empa­tię i potrzebę poma­ga­nia, po tacie – ener­gię i dys­cy­plinę wewnętrzną.

* * *

„Byłam chłopczycą”

Dziś piękna, ele­gancka, o nie­na­gan­nych manie­rach, w dzie­ciń­stwie była małą roz­ra­biarą. Wycho­wała się w domu, w któ­rym był tata i cztery kobiety – mama i trzy córki. Jolanta była śred­nia, Wanda o dwa lata star­sza, Ala o dwa lata młod­sza.

Oby­dwie sio­stry z locz­kami na gło­wie, w kolo­ro­wych sukie­necz­kach były spo­koj­nymi, grzecz­nymi dziew­czyn­kami. Jola zawsze ubrana w spodnie, z pro­stymi, krótko obcię­tymi wło­sami do spo­koj­nych zde­cy­do­wa­nie nie nale­żała.

I całe szczę­ście, że nie mia­łam locz­ków, bo prze­szka­dza­łyby mi w mojej aktyw­no­ści podwór­ko­wej – śmieje się.

Zawsze z chło­pa­kami, pierw­sza do cho­dze­nie po drze­wach, gry w wojnę, w palanta, bie­ga­nia po ciem­nych piw­ni­cach pod­czas zabawy w pod­chody. Kiedy sio­stry pisały list do Miko­łaja z prośbą o lalkę, ona pro­siła o… armatkę, z któ­rej strze­lało się kamy­kami, taką jak miał jeden z kole­gów.

Jolanta Konty, póź­niej Kwa­śniew­ska, wycho­wała się w typo­wym blo­ko­wi­sku lat 50. To było osie­dle stocz­niowe w Gdań­sku-Wrzesz­czu, dwu­pię­trowe bloki usta­wione w czwo­ro­bok, a w środku podwórko – kró­le­stwo dzieci. Na podwórku naj­waż­niej­szy był trze­pak.

Jestem z poko­le­nia trze­pa­ko­wego. Prze­wi­sia­łam na trze­paku kawa­łek dzie­ciń­stwa. Robiło się na nim różne akro­ba­cje i wygi­basy, wisiało się na zgię­tych nogach z głową w dół albo na rękach wspi­nało na górę. Pomy­słów było mnó­stwo, bawi­li­śmy się w okręt, wcho­dzi­li­śmy wysoko na maszt, robi­li­śmy zawody, kto wykona naj­lep­szy wymyk. Trze­pak był okrę­tem, szczy­tem góry, łodzią ratun­kową, wie­żow­cem, wszyst­kim, co tylko pod­po­wie­działa wyobraź­nia, a tej ni­gdy nie bra­ko­wało.

Była ini­cja­torką wielu, czę­sto nie­bez­piecz­nych zabaw, wła­ści­wie to nawet – jak sama żar­tuje – podwór­ko­wym hersz­tem. Miała posłuch także wśród chło­pa­ków. A jeśli pro­wa­dzi się tak inten­sywny tryb życia podwór­ko­wego, to oczy­wi­ste, że nie obej­dzie się bez ura­zów. Kil­ku­let­nia Jola miała cią­gle pozdzie­rane kolana i łok­cie, mnó­stwo sinia­ków i zadra­pań. Kie­dyś pod­czas zabawy w okręt spa­dła z trze­paka i nade­rwała sobie nos, innym razem pod­czas zabawy w pod­chody sta­nęła nie­for­tun­nie na stłu­czoną butelkę i pra­wie odcięła sobie kawa­łek pięty. Nie histe­ry­zo­wała, ranę zabez­pie­czyła sąsiadka, która była wtedy ze swo­imi synami na tej wypra­wie, i Jola uczest­ni­czyła w niej na­dal.

Nie­raz, kiedy wra­ca­łam do domu, mama zała­my­wała ręce: „Córeńko, znowu?!” – wołała na mój widok. I już nawet nie przy­po­mi­nała, że prze­cież jestem dziew­czynką, bo to nie odno­siło żad­nego skutku. Wie­działa, że taka jestem, tylko mar­twiła się, gdy za czę­sto te różne urazy mi się przy­tra­fiały. No, muszę się przy­znać – byłam chłop­czycą! – opo­wiada, śmie­jąc się.

Miała zale­d­wie 6 lat, kiedy razem ze star­szą sio­strą poje­chała na obóz zuchowy, póź­niej już w pod­sta­wówce jeź­dziła na obozy har­cer­skie. Uwiel­biała te obozy i wszyst­kie wyzwa­nia, jakim trzeba było podo­łać: roz­bi­ja­nie namiotu, budo­wa­nie pry­czy, goto­wa­nie obia­dów na kuchni polo­wej, mycie menażki w jezio­rze, nawet jeśli była tłu­sta i trzeba było szo­ro­wać ją pia­skiem. To była praw­dziwa szkoła samo­dziel­no­ści, zarad­no­ści i współ­ży­cia w gru­pie.

Balet i lekcje śpiewu

Ale cho­ciaż łobu­zo­wała się z chło­pa­kami, miała też inne, bar­dziej dziew­częce zaję­cia, bo mama uwa­żała, że dziew­czynce potrzebne jest coś wię­cej niż tylko spraw­ność fizyczna. Córki uczęsz­czały więc na lek­cje sol­feżu, na zaję­cia chóru, na zaję­cia spor­towe i na popo­łu­dniowe lek­cje angiel­skiego. A także na zaję­cia bale­towe, pro­wa­dzone przez Bro­ni­sława Prą­dzyń­skiego. Po wielu latach jako pre­zy­den­towa miała oka­zję spo­tkać się z panem Prą­dzyń­skim, który był już wów­czas pro­fe­so­rem, rek­to­rem szkoły bale­towej w Gdań­sku, i wspo­mnieć czasy, gdy pod jego okiem ćwi­czyła balet kla­syczny i tańce ludowe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki