Co Kasia robiła - Susan Coolidge - ebook

Co Kasia robiła ebook

Susan Coolidge

0,0

Opis

„Było to dobre, kochające dziecko, pomimo roztrzepania i pięknych postanowień wznawianych co tydzień, a nigdy niespełnianych”.

Powieść Suzan Coolidge, tak jak wskazuje jej tytuł — Co Kasia robiła, przedstawia losy dwunastoletniej Kasi Carr. Główna bohaterka jest dziewczynką dzielną, upartą, kreatywną, a przede wszystkim — bardzo ambitną w dążeniu do realizacji swoich celów. W tym ostatnim nie przeszkadzają jej różne — czasem zabawne, czasem smutne — perypetie.

Historia o Kasi Carr pierwszy raz ukazała się drukiem w 1872 roku i od razu zdobyła serce wielu młodych czytelniczek, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i w Europie. Mimo że od tamtej pory minęło prawie 150 lat i zaszło wiele zmian obyczajowych (np. dwunastoletnie dziewczynki nie muszą już opiekować się młodszym rodzeństwem) — wiele wątków poruszonych w książce nadal pozostaje aktualnymi. Dzisiejsi odbiorcy i odbiorczynie powieści Coolidge mogą przeżywać z główną bohaterką wspaniałe przygody, znajdować inspirację w jej zabawach, współczuć napotykanych trudności i cieszyć się z ich przezwyciężania. Mogą też podążać za Kasią, starając się z wytrwałością spełniać swoje marzenia — nawet te, które wydają się niemożliwe do realizacji.

Co warto wiedzieć przed przeczytaniem powieści?

Akcja książki rozgrywa się w fikcyjnym mieście Burnet w stanie Ohio (w Ameryce Północnej) w drugiej połowie XIX wieku. Bohaterowie i bohaterki chodzą do szkół zróżnicowanych ze względu na płeć (osobno chłopcy, osobno dziewczynki), a wyznawaną przez nich religią jest protestantyzm. Wiąże się to z uczestnictwem dzieci i młodzieży w zajęciach szkółki niedzielnej (odpowiednik współczesnych lekcji religii w szkołach) oraz częstą lekturą Pisma Świętego (a nawet uczeniem się jego fragmentów na pamięć). W czasach, w których toczy się akcja powieści, inaczej podchodzono także do spraw wychowania — młodszym rodzeństwem oraz obowiązkami domowymi mogły zajmować się starsze dzieci. I często to robiły!

Jeśli coś w trakcie lektury okaże się dla Was niezrozumiałe — pytajcie. Wasi opiekunowie lub nauczyciele z pewnością wszystko Wam wyjaśnią.

Książka Co Kasia robiła Suzan Coolidge dostępna jest jako e-book (EPUB i Mobi dla Kindle) oraz plik PDF. Audiobook czyta Joanna Niemirska.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Susan Coolidge
Co Kasia robiła
tłum. Zofia Grabowska
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: powieść dla dzieci i młodzieży

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 204

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Susan Coolidge

Co Kasia robiła

tłum. Zofia Grabowska

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.

ISBN-978-83-288-7282-0

Co Kasia robiła

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Od Autorki

Nie tak dawno siedziałam na łące, w miejscu, w którym płynął strumyk. Było gorąco. Niebo było bezchmurne, a białe chmury — niczym wielkie łabędzie unosiły się tam i z powrotem. Tuż naprzeciwko mnie znajdowała się kępa zielonych krzewów z ciemnymi, miękkimi kolcami, a wśród nich jedna czerwona stroiczka1, która sprawiała wrażenie przeglądającej się w wodzie. Ale stroiczka nie wydawała się próżna.

Widok ten był tak uroczy, że siedziałam tam chwilę, rozkoszując się nim. Nagle w pobliżu mnie dwa głosiki zaczęły mówić lub śpiewać, nie mogłam określić, co to dokładnie było. Jeden z głosów przypominał wrzask, drugi był niższy i brzmiał zdecydowanie i przekornie. Najwyraźniej spierały się o coś, bo cały czas powtarzały te same słowa: „Kasia to zrobiła! Nie! Kasia tego nie zrobiła. Zrobiła. Nie zrobiła. Zrobiła. Nie zrobiła. Zrobiła! Nie zrobiła!”. Myślę, że powtórzyły to co najmniej sto razy.

Podniosłam się, aby zobaczyć rozmówców, i na jednej z pałek dostrzegłam dwa malutkie zielonoskóre stworzonka. Wydawały się mieć problemy z widzeniem, oba nosiły okulary ochronne. Miały po sześć nóg: dwie krótkie, dwie niezbyt krótkie i dwie bardzo długie. Te ostatnie przypominały resory do powozu — kiedy stworzonka wstały, nogi zaczęły z pośpiechem poruszać się dokładnie tak jak resory w staroświeckim dyliżansie. Prawdę mówiąc, gdybym nie była tak duża, myślę, że mogłabym usłyszeć ich skrzypienie. Dopóki obserwowałam te stworzątka, nie powiedziały nic więcej, ale kiedy tylko się obróciłam, znów zaczęły się sprzeczać tymi samymi słowami: „Kasia to zrobiła! Kasia tego nie zrobiła! Zrobiła. Nie zrobiła!”.

Wracając do domu, pomyślałam o innej Kasi, Kasi, którą kiedyś znałam, która planowała zrobić mnóstwo wspaniałych rzeczy, a w ostateczności nie zrobiła żadnej z nich, tylko coś zupełnie innego, coś, co na początku w ogóle jej się nie podobało, ale w sumie było o wiele wspanialsze niż te wszystkie rzeczy, o których marzyła. I z czasem, kiedy ta historia zaczęła mi się układać w głowie, postanowiłam ją dla Ciebie spisać. Zrobiłam to i zatytułowałam ją na pamiątkę moich dwóch małych przyjaciół z łąki. Oto ona: historia o tym, co zrobiła Kasia.

Tłumaczyła Ilona Kalamon

Rozdział pierwszy. Dzieci pana Carr

Kasia Carr mieszkała na końcu miasta Burnet, w domu wysokim, obszernym, białym, z zielonymi żaluzjami i bramą, nad którą róże i powojniki tworzyły gęsty łuk. Cztery duże akacje ocieniały wyżwirowaną drogę prowadzącą do głównego wejścia. Z jednej strony domu było zagajenie, z drugiej stosy drzewa, stodoły i lodownia. Z tyłu ogród warzywny spuszczał się ku południowi, a dalej widać było pastwisko przedzielone strumykiem, orzechy amerykańskie i cztery krowy: dwie czerwone ze spiczastymi rogami, jedną żółtą i jedną białą o imieniu Stokrotka.

Rodzina Carr składała się z sześciorga dzieci: czterech dziewcząt i dwóch chłopców. Kasia, najstarsza, miała lat dwanaście; Filipek, najmłodszy — lat cztery; inne były pośrodku.

Doktor Carr, ich ojciec, był to człowiek zacny, prawy i tak zajęty obowiązkami, że całe dni, a czasem i noce, spędzał poza domem u chorych. Dzieci te nie miały matki, umarła bowiem, gdy Filipek był niemowlęciem, na cztery lata przed początkiem naszej powieści. Kasia pamiętała ją bardzo dobrze, ale dla reszty dzieci było to smutne i słodkie imię wymawiane w niedzielę albo przy pacierzu, lub gdy ojciec był szczególnie w dobrym usposobieniu.

Miejsce matki, którą tak mało pamiętali, zajęła ciotka Iza, siostra ich ojca. Zaczęła się nimi zajmować, gdy matka udała się w tę daleką podróż, z której jeszcze przez długie miesiące dzieci miały nadzieję, że powróci. Ciotka Iza była to osoba małego wzrostu, z twarzą spiczastą, chuda i dosyć już stara. Odznaczało ją szczególne zamiłowanie do porządku i czystości; usiłowała być dobra dla swych wychowanków, ale bardzo ją drażnili i zdawali się trudni do wychowania, gdyż sama, będąc dzieckiem, ani trochę nie była do nich podobna. Ciotka Iza była niegdyś cichą, schludną istotką, która, niczym Curly Locks2, lubiła spokojnie i długo przesiadywać w bawialnym pokoju3, wyszywać, być głaskana po głowie i nazywana „dobrą dziewczynką” przez starsze osoby. Kasia zaś co dzień darła sukienkę, nie cierpiała szycia i nie dbała o to, żeby nazywano ją dobrą, a co się tyczy Józi i Elżbietki, to się rzucały jak rącze4 koniki, kiedy ktoś chciał je pogłaskać. To wszystko bardzo trapiło5 ciotkę Izę i trudno jej było wybaczyć, że jej siostrzeńcy są tak „niezrozumiali” i tak niepodobni do grzecznych chłopców i dziewcząt ze szkoły niedzielnej, a takie dzieci najbardziej lubiła i najlepiej rozumiała.

Doktor Carr również ją trapił, chciał bowiem, aby dzieci jego były odważne, śmiałe, zachęcał do skoków i ruchliwych zabaw, chociaż stąd wynikało obrywanie guzów i darcie sukienek. Prawdę mówiąc, ciotka Iza w ciągu całego dnia tylko przez pół godziny bywała z nich w pełni zadowolona, mianowicie przed śniadaniem, kiedy z jej nakazu wszystkie siedziały na małych krzesełkach, ucząc się wersetów z Biblii przypadających na bieżący dzień. Cały ten czas chętnym okiem na nie spoglądała, były bowiem jak spod igły6 — miały tak czyste ubrania, tak porządnie uczesane główki! Ale wraz z odezwaniem się dzwonka, ustawała jej uciecha, od tej chwili „nie można było na nie patrzeć” według jej wyrażenia. Sąsiadki z wielkim politowaniem rachowały7 sześćdziesiąt białych wykrochmalonych sukienek suszących się co poniedziałek rano, i rozważały między sobą, jak często trzeba prać dla tych dzieci i jak trudnym zadaniem musi być dla biednej panny Carr utrzymywanie ich tak schludnymi, choć pannie Carr wcale nie wydawały się schludne i w tym była największa bieda.

— Józiu, idź na górę umyć ręce! Henrysiu, podnieś kapelusz z ziemi i powieś go na gwoździu! Nie na tym gwoździu, na trzecim od brzegu! — Takie to rzeczy mówiła ciotka Iza przez cały dzień. Dzieci słuchały się jej bardzo, ale nie były do niej przywiązane. Nazywały ją „ciotką Izą”, nigdy „ciocią”, a zarówno chłopcy, jak i dziewczęta dobrze wiedzą, co ta różnica znaczy.

Chcąc wam przedstawić młodszych członków rodziny pana Carr, nie wiem, czy mogłabym znaleźć lepszą sposobność8, niż wtedy, kiedy pięć z tych sześciu osóbek siedzi na dachu od lodowni niby kurczęta na grzędzie. Ta lodownia należała do ich ulubionych schronień, a był to tylko długi dach położony nad dołem wykopanym w ziemi. Ponieważ znajdowała się na środku bocznego dziedzińca, zdawało im się, że najkrótszą drogą do jakiegokolwiek miejsca jest wspiąć się po jednej ścianie, a spuścić się drugą. Lubiły także dostawać się na wierzchołek, a zachowując siedzącą pozycję, spuszczać się powoli po gorących dachówkach na ziemię. Ma się rozumieć, że źle na tym wychodziły buty i ubrania, ale mniejsza o to — wszakże sprawy butów i całego ubrania spoczywały na głowie ciotki Izy, a ich rzeczą było ślizgać się i figlować9.

Józia, najstarsza po Kasi, siedziała pośrodku. Była to ładna, miła, zaokrąglona dziewczynka, miała długie, ciemnoblond warkocze i niebieskie, załzawione oczy. Pomimo jej wielkiej wesołości, z powodu tych oczu i miękkiego, dźwięcznego głosu, wszyscy byli skłonni rozpieszczać ją i stawać po jej stronie. Pewnego razu, będąc jeszcze bardzo mała, uciekła z lalką Kasi, a gdy siostrzyczka ją goniła, chcąc odebrać lalkę, Józia trzymała zdobycz mocno i wzbraniała się oddać. Doktor Carr, który nie zwracał na to wielkiej uwagi, usłyszał tylko rozpaczliwy ton Józi wołającej „Nie oddam! Ja chcę lalkę!” Nie pytając o nic, wykrzyknął ostro: „Wstydź się Kasiu, natychmiast oddaj siostrze jej lalkę”, co też Kasia bardzo zadziwiona uczyniła; Józia zaś miała tryumfującą minę zadowolonej kotki. Józia była wesoła, łagodna, trochę niedbała i bardzo mało skoncentrowana na sobie, chociaż trzeba przyznać, że miała szczególną zdolność do rozmaitych gier, a przy tym była bardzo zabawna i pocieszna mimo cichego zachowania. Wszyscy ją kochali i ona kochała wszystkich, a najbardziej Kasię, w której widziała najmądrzejszą osobę na świecie.

Mały Filipek siedział na dachu obok Józi, obejmującej go ręką, za nim umieściła się Elżbietka, szczupłe, opalone, ośmioletnie dziecko. Miała piękne, ciemne oczka i główkę pokrytą krótkimi lokami. Biedna Elżbietka! Brakowało jej odpowiedniej pary w rodzinie — nie należała do starszych ani do młodszych dzieci. Największym jej życzeniem i najwyższą ambicją było trzymać się blisko Kasi, Józi i Cesi Hall, znać ich tajemnice i nosić bileciki do stacji pocztowych, które urządzały sobie po rozmaitych kryjówkach. One jednak nie chciały jej i zwykły mówić, żeby się „poszła bawić z dziećmi”. Przykro mi przyznać, że gdy się temu opierała, one same uciekały, korzystając ze swych dłuższych nóg. Biedna Elżbietka pozostawiona w tyle płakała gorzkimi łzami, a będąc zbyt dumna, żeby się często zadawać z Henrysiem i Joasią, największą uciechę miała w śledzeniu starszych dzieci. Lubiła wykrywać ich tajemnice, a zwłaszcza pocztowe kryjówki, sprawiające jej najdotkliwszą przykrość. Mając oczka bystre i żywe jak ptaszek, tak długo podglądała, świdrowała, śledziła i czuwała, aż nareszcie w jakimś dziwacznym i niespodziewanym miejscu, na przykład w pniu drzewa, na zagonie szparagów albo na wierzchołku drabiny, wyszpiegowała papierowe pudełko z paczką kartek, kończących się zwykle tymi słowami: „Tylko niech Elżbietka się nie dowie”. Biegła wówczas do dzieci, rzucała im pudełko przed oczy, mówiąc wyzywająco: „Macie waszą pocztę!” i za każdym razem zbierało jej się na łzy. Biedna Elżbietka! Prawie w każdej rodzinie są takie osamotnione dzieci! Chociaż Kasia miała najpiękniejsze na świecie zamiary, by stać się bohaterką i pocieszać smutnych, jednakże biegając swawolnie10 tu i tam, nie spostrzegała, że należałoby osładzać dolę opuszczonej siostrzyczki — i dlatego Elżbietka miała ciągle zbolałe serduszko.

Henryś i Joasia siedzieli na dwóch krańcach dachu. Sześcioletni Henryś był to blady, pulchny chłopiec z poważną twarzyczką i z resztkami konfitur na rękawach od kurtki. Joasia, którą dzieci lubiły nazywać „Jan” albo „Jaś”, była wspaniałym dzieckiem, o rok młodszym od Henrysia. Jej oczy były pełne dobroci, a różowe, szerokie usta zawsze gotowe do śmiechu. Ta dwójka przyjaźniła się z sobą bardzo, chociaż Henryś wyglądał jak dziewczynka ubrana przez pomyłkę za chłopca, a Joasia jak chłopczyk w sukience pożyczonej od dziewczynki. Gdy tak siedzieli, chichocząc i gawędząc, Kasia ukazała główkę w oknie pierwszego piętra i zawołała z tryumfem, pokazując w ręku stos pończoch:

— Hurra! Robota skończona i ciotka Iza pozwala wybrać się na przechadzkę! Czy nie sprzykrzyło11 się wam czekać? Nie jestem temu winna, to dziury były takie duże i przytrzymały mnie długo. Śpiesz się, Józiu, zbierz rzeczy! Za chwilę zejdziemy z Cesią!

Dzieci, zerwawszy się radośnie, zsunęły się z dachu. Józia wzięła parę koszyków, Elżbietka poszła po swego kota, a Henryś i Joasia obładowali się pękami zielonych gałęzi. Gdy już byli gotowi, skrzypnęły boczne drzwi i Kasia z Cesią Hall weszły na podwórze.

Muszę wam coś powiedzieć o Cesi — była to wielka przyjaciółka dzieci pana Carr i mieszkała w sąsiednim domu. Podwórza tych domów były przedzielone od siebie tylko zielonym płotem bez żadnej furtki, Cesia spędzała zatem dwie trzecie czasu z rodziną doktora i należała niejako do jego gromadki. Była ładna, wytworna, o eleganckich manierach, jasne i połyskliwe włosy miała zawsze najładniej uczesane, twarzyczkę delikatnie zarumienioną, a drobne rączki czyste. Jakże się różniła od mojej biednej Kasi! Jej włosy były zawsze w nieładzie, a suknie, zaczepiane o gwoździe, darły się same i pomimo dużego wzrostu i wieku, była tak roztrzepana i naiwna jak sześcioletnie dziecko. Kasia była najdłuższą dziewczynką na świecie. Jakim sposobem tak rosła, tego nikt zgadnąć nie zdołał, ale sięgała już ojcu do ucha i o głowę była wyższa od biednej ciotki Izy. Ile razy pomyślała o swym wzroście, stawała się nieśmiała i niezgrabna i tak się czuła, jak gdyby składała się z samych ostrych kątów, łokci i stawów. Szczęściem miała głowę tak pełną planów, zamysłów i marzeń różnego rodzaju, że nie miała czasu często przypominać sobie, jak jest wysoka. Było to dobre, kochające dziecko, pomimo roztrzepania i pięknych postanowień wznawianych co tydzień, a nigdy niespełnianych. Miewała napady poczucia odpowiedzialności za młodsze dzieci i pragnęła dawać im dobry przykład, ale przy pierwszej lepszej okazji zwykle o tym zapominała. Dni jej przelatywały jak wiatr, bo gdy się nie uczyła, nie szyła lub nie naprawiała, zawsze takie rozkoszne zamiary snuły jej się po głowie, że chciałaby mieć dziesięć par rąk, żeby je uskutecznić. Ta ruchliwość umysłu nabawiała ją często kłopotu. Lubiła stawiać zamki na lodzie i marzyć o dokonaniu czegoś takiego, co ją wsławi tak dalece, że wszyscy będą pragnęli słyszeć o niej i poznać ją. Wątpię, żeby sobie ułożyła w głowie, co to za nadzwyczajna będzie rzecz, ale zamyślając się o tym, często zapominała wyuczyć się lekcji albo zasznurować buciki, za co potem miała naganę od ciotki Izy. W takich razach pocieszała się myślą, że kiedyś będzie piękna, kochana i słodka jak anioł. Zanim by to jednak nastąpiło, miały w niej zajść różne zmiany — i tak: czarne oczy miały się przerobić na niebieskie, nos miał się przydłużyć i wyprostować, a usta, zbyt szerokie dla bohaterki, miały się stać pączkiem różowym, lecz dopóki by te cudowne rzeczy nie nastąpiły, starała się jak najmniej myśleć o swych rysach.

Rozdział drugi. Raj

Miejscem, do którego wybierały się dzieci, był bagnisty gaj położony blisko domu, za polem. Chociaż niewielki, wydawał się duży, bo drzewa i krzaki rosły tak gęsto, że nie można było dojrzeć, gdzie się kończy. W zimie grunt był mokry i błotnisty i nikt tam nie chodził — tylko krowy nieobawiające się zamoczenia nóg. Za to w lecie woda wysychała i wówczas było świeżo, zielono, pięknie, bo wszystko zdobiły dzikie róże, sasafrasy i ptasie gniazda. Gdzieniegdzie wiły się kręte, wąskie ścieżki wydeptane przez bydło chodzące tu i tam. Dzieci nazywały to miejsce „rajem” — wydawał im się rozległy i tajemniczy niby las z zaczarowanej krainy. Na drodze do raju stało kilka drewnianych barier: Kasia i Cesia przeskoczyły je, a młodsze dzieci przechodziły spodem. Wydostawszy się za bariery, już byli prawie w polu i wszyscy razem zaczęli biec aż do samego lasu. Tam stanęli z zabawnym zakłopotaniem na twarzach, było bowiem rzeczą ekscytującą12 pójść do raju pierwszy raz po długiej zimie. Któż wie, co czarodziejki mogły zrobić przez czas ich nieobecności?

— Którą ścieżką pójdziemy? — spytała nareszcie Józia

— A gdybyśmy głosowali? — rzekła Kasia. — Ja wybieram Drogę Pielgrzyma i Wzgórze Trudności.

— Ja także — wtórowała Józia, bo zawsze była tego samego zdania, co Kasia.

— Droga Spokoju jest ładna — odezwała się Cesia.

— Nie, nie! Pójdziemy Drogą Sasafrasów — wołali Joasia i Henryś.

Jednakże — jak zwykle — Kasia wzięła górę. Postanowili najpierw spróbować Drogi Pielgrzyma, a potem zwiedzić całe swe królestwo i zbadać, czy coś się wydarzyło po ich ostatniej obecności. Ruszyli więc w drogę: Kasia i Cesia na czele, a Henryś z pękiem gałęzi podążał ostatni.

— Patrzcie, nasz drogi krzak różany ocalał! — wykrzyknęły dzieci, stanąwszy na szczycie Wzgórza Trudności, gdzie na pniu ściętego drzewa kołysał się krzak róży wypuszczający świeże zielone liście. Ten krzak był czarodziejską rzeczą dla ich główek. Układali historie o nim i byli w nieustannej trwodze, że jakaś zgłodniała krowa upodoba go sobie13 i zje.

— Tak, tak — rzekła Kasia, głaszcząc palcem listek — był w wielkim niebezpieczeństwie jednego wieczoru tej zimy, ale ocalał.

— Cóż to było? Opowiedz! — wołały dzieci, bo opowieści Kasi słynęły w całej rodzinie.

— Był to wieczór Bożego Narodzenia — mówiła Kasia tajemniczo — bogini różanego krzaku zachorowała, strasznie zaziębiwszy głowę, a bogini topoli rosnącej ponad nią powiedziała, że ziółka z sasafrasów dobre są przeciw zaziębieniu. Ugotowała sobie zatem pełen kubek z żołędzi, po czym skryła się w ciemnym i miękkim miejscu w lesie i usnęła. Wśród nocy, gdy mocno chrapała, powstał szmer i przyleciał straszny, czarny byk z płomiennymi oczami. Zobaczywszy nasz biedny krzak róży, chciał go przegryźć na pół, ale w tej chwili wyskoczył spoza pnia mały, tłusty człowieczek. Łatwo się domyślić, że był to święty Mikołaj — tak mocno uderzył on byka laseczką, że ten ryknął strasznie i przednim kopytem macał, czy ma jeszcze nos. Wprawdzie go nie stracił, ale uczuł taki ból, że znów ryknął i co prędzej uciekł w las. Wówczas święty Mikołaj obudził boginię, mówiąc, że jeżeli nie będzie lepiej czuwała nad krzakiem różanym, to sprowadzi inną, ją zaś wyśle do pilnowania ciernistej, drapiącej jeżyny.

— Czy tu naprawdę jest bogini? — zapytał Henryś, który słuchał tego opowiadania z otwartymi ustami.

— Naturalnie — odrzekła Kasia, a nachyliwszy się do Henrysia, dodała ze szczególną słodyczą w głosie — to ja jestem boginią, Henrysiu.

— Ee! — odrzekł tenże. — Ty jesteś żyrafa, papa tak powiada.

Droga Spokoju nazywała się tak z tego powodu, że była ciemna i chłodna. Wysokie krzaki prawie łączyły się nad nią, a drzewa dawały chłód nawet w południe. Rósł tam także jakiś piękny biały kwiat, którego dzieci nie umiały właściwie nazwać, zatrzymały się więc chwilę, żeby porobić z niego bukiety, po czym Joasia i Henryś oblekli się korzeniami sasafry, dlatego nim zaszli na miejsce przeznaczenia, mieli słońce nad głowami i nastało południe.

— Zaczynam być głodny — odezwał się Henryś.

— Nie wolno ci być głodnym, póki nie skończymy altany! — zawołały dziewczęta z przestrachem, bo trudno go było uspokoić, gdy miał czekać na jedzenie. Śpieszyły się ze swą robotą, która też niewiele czasu zabrała, szło bowiem tylko o rozwieszenie gałęzi na sznurach do skakania, przywiązanych do topoli zamieszkiwanej przez boginię, która doradziła tej drugiej ziółka z sasafry.

Po ukończeniu altany wsunęli się wszyscy do niej. Było tam bardzo ciasno i oprócz dzieci pomieścić się tam mogły zaledwie koszyki i kotek — wątpię, żeby się znalazł kącik na jedną osobę więcej albo nawet na drugiego kota. Gdy Kasia —- siedząca w środku — rozwiązała duży koszyk i odkryła wieko, dzieci chciwie zajrzały do wnętrza.

Najpierw ukazały się imbirowe ciastka, które położono na trawie, żeby czekały na swoją kolej, potem biszkopty smarowane masłem i przekładane zimną baraniną, po trzy sztuki dla każdego, nareszcie dwanaście jaj gotowanych na twardo i warstwa grubych kawałków chleba z masłem i piklowanym mięsem. Jak widzicie, ciotka Iza pamiętała o śniadaniu w „raju” i wiedziała, czego się spodziewać po apetytach.

Ach! Jakże wszystko smakowało w tej altanie, gdzie świeży wietrzyk poruszał liśćmi od topoli, gdzie się przedzierały promienie słońca, zapachy leśne i śpiew ptasząt w górze! Żadne przyjęcie dla dorosłych nie sprawiłoby takiej przyjemności! Każdy kąsek budził rozkosz i gdy znikła ostatnia okruszyna, Kasia wydobyła drugi koszyk, w którym — o radosna niespodzianko! — było siedem ciasteczek z konfiturami, upieczonych na spodkach, miały przyrumienione wierzchołki, chrupiące cukrowe brzegi, smak skórki pomarańczowej i różnych dobrych rzeczy razem pomieszanych.

Powstał ogólny okrzyk i nawet poważna Cesia była uradowana, a Henryś i Joasia tupali nogami z uciechy. Siedem par rąk sięgnęło razem do koszyka i siedem szeregów zębów wzięło się niezwłocznie do dzieła. W mgnieniu oka znikł wszelki ślad ciasteczek i zapanowała chwilowa cisza.

— Co będziemy teraz robić? — zapytała Józia, podczas gdy Filipek przewracał koszyki do góry dnem, żeby się przekonać, czy już nie ma nic do zjedzenia.

— Nie wiem — odrzekła Kasia, zamyślając się, i powstawszy, w na wpół siedzącej postawie, oparła się o amerykański orzech, który zwieszał gałęzie prawie nad głowami dzieci.

— Bawmy się w dorosłe osoby — rzekła Cesia — i mówmy, co będziemy robili, kiedy to nastąpi.

— Dobrze — odparła Józia. — Cóż ty będziesz robiła, Cesiu? Powiedz pierwsza.

— Będę miała czarną jedwabną suknię, różowe róże przy kapeluszu i długi szal z białego muślinu. Będę zupełnie tak wyglądała jak Minerwa Clark, będę bardzo dobra, tak dobra jak pani Bedell14, tylko jeszcze ładniejsza. Wszyscy kawalerowie będą pragnęli, żebym się z nimi przechadzała i jeździła konno, ale nie będę o nich dbała, bo jak wiecie, będę zawsze nauczać w szkole niedzielnej i odwiedzać ubogich. Pewnego dnia, gdy pochyliwszy się nad starą kobietą, będę ją karmić galaretką, przejdzie poeta, zobaczy mnie i — wróciwszy do domu — napisze o mnie poemat — tak zakończyła Cesia z tryumfem.

— Ee! — wykrzyknęła Józia — to mi się wcale nie podoba. Ja będę piękną panią, najpiękniejszą panią na całym świecie. Będę mieszkała w żółtym zamku z żółtymi filarami u portyku15 i z taką czworokątną rzeczą na wierzchołku jak u pani Sawyer, moje dzieci będą tam grywały teatr, urządzę też lunetę w oknie do wyglądania. Będę co dzień nosiła złote i srebrne suknie, diamentowe pierścionki, i będę miała białe atłasowe fartuszki do ścierania kurzu i dotykania brudnych rzeczy. Na środku podwórza będzie staw z perfum Lubina, więc ile razy będę potrzebować, pójdę nabrać we flaszeczkę. Nie myślę o uczeniu w niedzielnej szkole jak Cesia, bo tego nie lubię, ale co niedzielę stanę w bramie i powracającym uczennicom skropię chusteczki perfumami Lubina.

— Ja chciałabym to samo! — zawołała Elżbietka, porwana tym świetnym obrazem. — Tylko mój staw będzie większy, a ja będę jeszcze piękniejsza — dodała.

— To być nie może — odezwała się Kasia ze swego wzniesienia — Józia będzie najpiękniejszą panią na świecie.

— Ale ja będę jeszcze piękniejsza od najpiękniejszej — upierała się biedna Elżbietka. — Będę także duża i będę wiedziała wszystkie tajemnice. Wszyscy będą grzeczni i nie będą uciekać ani kryć się przede mną, i nie będzie żadnych poczt ani żadnych przykrych rzeczy.

— A ty Joasiu, co sobie planujesz? — zapytała Józia, chcąc odwrócić rozmowę, bo głos Elżbietki zaczynał być płaczliwy. Ale Joasia nie miała wyraźnego wyobrażenia o swojej przyszłości, zaśmiała się tylko, wyszczypała mocno rękę Henrysia, ale nic więcej. Henryś okazał się mniej tajemniczy:

— Ja chciałbym jeść co dzień indyka i ciastka na mleku, ale nie gotowane, tylko pieczone, rumiane z wierzchu, z sosem jak od budyniu, a będę taki duży, że nikt nie powie „dla małego chłopczyka wystarczą trzy kawałki”.

— Ach Henrysiu, ty świnko — zawołała Kasia; dzieci wybuchnęły śmiechem, co obraziło Henrysia.

— Pójdę zaraz do ciotki Izy i powiem, jak mnie nazwałaś — rzekł ze złością.

Ale Joasia stworzona do roli pojednawczyni, śmiało chwyciła go za rękę i prośbami, błaganiem, tak go ułagodziła, że odstąpił od zamiaru, tym bardziej, że dzieci przyrzekły nie śmiać się więcej.

— Teraz twoja kolej, Kasiu — odezwała się Cesia — powiedz nam, co ty będziesz robiła, jak dorośniesz.

— Nie wiem na pewno. Będę piękna, ma się rozumieć, będę dobra, jeżeli zdołam, tylko nie taka dobra jak ty, Cesiu, gdyż byłoby mi przyjemnie z kawalerami przechadzać się i czasem jeździć konno. Chciałabym też mieć wielki dom i wspaniały ogród, wszyscy mieszkalibyście u mnie i bawilibyśmy się w ogrodzie, a Henryś jadałby pięć razy dziennie indyka, jeżeliby mu się to podobało. Mielibyśmy jedną maszynę do cerowania pończoch, drugą do porządkowania szuflad i nigdy byśmy nie szyły, nie robiły podwiązek na drutach ani też nic takiego, co nam niemiłe. Oto jaka bym chciała być — teraz wam powiem, co bym chciała robić.

— Czy to nie jedno? — zapytała Cesia.

— Zupełnie coś innego — odparła Kasia. — Widzicie, ja bym chciała zrobić coś wielkiego. Jeszcze nie wiem co, ale jak dorosnę, to sobie obmyślę.

Biedna Kasia zawsze mówiła, „jak dorosnę”, zapominając, że już bardzo urosła.

— Może będę pływać statkami i ratować życie ludziom jak ta dziewczyna w książce albo może będę pielęgnować chorych w szpitalu jak panna Nightingale16. Albo stanę na czele krucjaty i jeździć będę na białym koniu w zbroi i z hełmem na głowie, z poświęconą chorągwią w ręku. Albo, jeżeli nie będę robiła tych wszystkich rzeczy, to chciałabym malować obrazy, śpiewać lub... rzeźbić...? Jakże się to nazywa? Wiecie — robienie figur z marmuru. W każdym razie koniecznie zrobię coś. A gdy ciotka Iza to zobaczy i wyczyta o mnie w gazetach, powie: „Drogie dziecko! Ja zawsze wiedziałam, że ona się stanie ozdobą rodziny!”. Bo ludzie bardzo często mówią, że „zawsze wiedzieli”. — Taką to roztropną uwagę dodała Kasia na koniec.

— Ach Kasiu, jak to będzie pięknie! — zawołała Józia, klaszcząc w ręce. Ona tak wierzyła w Kasię, jak w Biblię.

— Nie przypuszczam, żeby gazety były tak głupie i pisały o tobie, Kasi Carr — odezwała się zazdrośnie Elżbietka.

— Owszem, będą pisały — rzekła Józia, dając Elżbietce szturchańca.

Tymczasem Joasia i Henryś umknęli na jakąś tajemniczą wędrówkę.

— Jaki Henryś był zabawny ze swoim indykiem! — zauważyła Cesia i wszyscy wybuchnęli znowu śmiechem.

— Jeżeli mu nie powiecie — rzekła Kasia — to pokażę wam jego dziennik. Pisał go przez dwa tygodnie, a potem zaprzestał. Znalazłam go dziś w dziecinnym pokoju.

Gdy wszyscy obiecali dotrzymać tajemnicy, Kasia wydobyła dziennik z kieszeni. Oto jak się zaczynał:17

„12 marca. Postanowiłem pisać dziennik.

13 marca. Jadłem na obiad pieczeń wołową, kapustę, kartofle z przyprawą z jabłek i leguminę18 z ryżu. Nie lubię takiej leguminy z ryżu, jaka u nas bywa. Sok do herbaty.

19 marca. Nie pamiętam, co robiłem. Oboje z Joasią wzięliśmy swoje paszteciki do szkoły.

21 marca. Nie pamiętam, co robiłem. Krajane kluski na śniadanie. Dorota za mało je przysmażyła.

24 marca, niedziela. Peklowane mięso na obiad. Uczyłem się Biblii. Ciotka Iza powiedziała, że jestem łakomy. Postanowiłem nie myśleć tak wiele o jedzeniu. Chciałbym wyrosnąć na lepszego chłopca. Nic nadzwyczajnego do herbaty.

25 marca. Nie pamiętam, co robiłem.

27 marca. Nie pamiętam, co robiłem.

29 marca. Bawiłem się.

31 marca. Nie pamiętam, co robiłem.

Kwiecień. Postanowiłem nie pisać dziennika.”

Na tym skończyły się zapiski i dzieci śmiały się tak długo, że nareszcie zaczęły padać długie cienie i Marianna zawołała je na herbatę.