Cichy potok - Katarzyna Majgier - ebook + książka

Cichy potok ebook

Katarzyna Majgier

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

PORUSZAJĄCA POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z WĄTKIEM KRYMINALNYM

Kraków 1919 roku. Po I wojnie światowej ludzie starają się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Leonard Rainer, detektyw z policji kryminalnej, poznaje w pociągu młodą wykształconą chłopkę, Rozalię Gawron. Kobieta po latach spędzonych za granicą wraca do domu, by wyjść za narzeczonego, z którym zaręczyła się jeszcze przed wojną, i zostać gospodynią w rodzinnym Cichym Potoku. Rozalia bardzo szybko przekonuje się, że wiele tam się zmieniło, a jeszcze bardziej zmieniła się ona sama. Cichy Potok skrywa wiele tajemnic.

A kiedy we wsi z rąk nieznanego mordercy zaczynają ginąć młode piękne dziewczyny, Leonard Rainer postanawia poprowadzić sprawę i dowiedzieć się, kto i dlaczego zabija w Cichym Potoku oraz jaką rolę w tym wszystkim odegrała fascynująca Rozalia Gawron.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 543

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

„Jak komuś coś się udaje, tacy ludzie tylko patrzą, żeby mu się noga powinęła (…) A kiedy się powinie, nie posiadają się ze szczęścia. Cudze niepowodzenie cieszy ich bardziej, niż ucieszyłoby ich własne szczęście, które takich omija, bo zamiast dążyć do szczęścia, zajmują się zawiścią wobec tych, którym udaje się je odnaleźć.". Cichy potok to miejsce, które było jej pisane, w którym dorastała i zasmakowała pierwszej miłości. Jej prawdziwe życie. Teraz po latach spędzonych za granicą Rozalia powraca w rodzinne strony, zamierzając wyjść za narzeczonego, z którym zaręczyła się jeszcze przed wojną. Wiele zmieniło się podczas jej nieobecności, no może poza plotkami, w których wciąż dość często odgrywa główną rolę. Nie interesuje się tym, co myślą i mówią o niej za plecami. Ma swoje plany, których zamierza się trzymać i stopniowo je realizować. Wkrótce dochodzi do serii zbrodni, której ofiarami padają młode dziewczyny, a Rozalia zwraca się z prośbą o pomoc do Leonarda Rainera, detektywa po...
00

Popularność




Środa, 21 maja 1919 roku

Żółta fasada już z daleka prze­świ­ty­wała spo­mię­dzy drzew, ale na pewno nie był to jedyny dom we wsi poma­lo­wany na ten kolor. Jed­nak jesz­cze zanim komi­sarz Leonard Rainer wszedł na podwórko, wie­dział, że dobrze tra­fił. Śpiewy było sły­chać już na dro­dze, więc to musiało być tutaj.

Pchnął uchy­lone drzwi i od razu poczuł zaduch wypeł­nia­jący ciemną sień. Drzwi do prze­stron­nego pokoju były otwarte, więc wszedł do środka. Stło­czyło się tam około dwu­dzie­stu osób, sie­dzą­cych na krze­słach przy stole i na łóż­kach albo sto­ją­cych przy ścia­nach. Czwórka dzieci przy­cup­nęła w kącie przy piecu. Cięż­kie zasłony zacią­gnięto, więc do środka wpa­dało nie­wiele świa­tła. Paliła się grom­nica przy łóżku, na któ­rym poło­żono zmarłą, ubraną w wykroch­ma­loną, białą bluzkę.

Rainer zdjął kape­lusz i pod­szedł bli­żej, nie bacząc na to, że wie­śniacy przy­glą­dają mu się z dez­apro­batą, ale i z cie­ka­wo­ścią. Zoba­czył duży krzy­żyk na pier­siach mar­twej dziew­czyny i jasny kosmyk wymy­ka­jący się spod chustki, którą zawią­zano jej na gło­wie.

To był trzeci dzień jego pracy w Kra­ko­wie i wyglą­dało na to, że miał swoją pierw­szą sprawę. Któ­rej pew­nie by nie było, gdyby pięć dni wcze­śniej w pociągu jadą­cym z Wied­nia do Kra­kowa nie spo­tkał miej­sco­wej dziew­czyny.

Pomy­ślał, że gdyby swoim zwy­cza­jem przez całą drogę nie odzy­wał się do współ­pa­sa­że­rów, teraz nie byłoby go tutaj. Wie­śniacy mogliby spo­koj­nie pomo­dlić się przy zwło­kach, a potem pocho­wać ofiarę. I nikt nawet by się nie zająk­nął o mor­der­stwie. Ale z jakichś powo­dów jesz­cze na pero­nie zwró­cił uwagę na młodą dziew­czynę w beżach, a potem, gdy go zagad­nęła w pociągu, odpo­wie­dział jej. Następ­nie zaczął z nią roz­ma­wiać, a nawet powie­dział jej, że pra­cuje w poli­cji kry­mi­nal­nej i przed­sta­wił się jej.

I tylko dla­tego teraz tu był.

Pięć dni wcze­śniej

Piątek, 16 maja 1919 roku

1

Zapa­chy przy­wo­łują wspo­mnie­nia. Leonard Rainer wie­dział to od lat, a tego dnia znowu się o tym prze­ko­nał. Wcho­dząc na Dwo­rzec Pół­nocny w Wied­niu, odniósł wra­że­nie, że prze­niósł się w cza­sie. Pięć lat temu wró­cił wła­śnie z Weiss­dorfu. Wtedy też poczuł zapach cie­płego, wio­sen­nego poranka na sta­cji kole­jo­wej: ulotną woń wcze­snych kwia­tów, rosy paru­ją­cej znad świeżo sko­szo­nej trawy oraz mie­szanki sma­rów, roz­grza­nych maszyn i ich wyzie­wów. Od dziecka Rainer lubił zapach pocią­gów – zapo­wiedź zmiany i nowych przy­gód. A teraz mie­szanka zapa­chu dworca i pogod­nego poranka przy­po­mniała mu podobny cie­pły, wio­senny pora­nek na dworcu pięć lat temu, w maju 1914 roku.

Rainer szedł wtedy przez Dwo­rzec Pół­nocny, ale w prze­ciwną stronę i czuł się wolny jak ni­gdy wcze­śniej. Wła­śnie wró­cił od Anny i Kurta, a w cza­sie podróży, sie­dząc samot­nie w prze­dziale, posta­no­wił, że zacznie nowe życie. Wła­sne. Bez Anny i bez Kurta. Że zaj­mie się w końcu karierą zawo­dową i prze­sta­nie sku­piać się tylko na spra­wach, nad któ­rymi pra­cuje, ale też zadba o sie­bie. O to, by awan­so­wać i lepiej zara­biać. A wtedy wypro­wa­dzi się od Hof­fste­inów i pozna jakąś miłą dziew­czynę, z którą założy rodzinę. Zbli­żał się wów­czas do trzy­dziestki i uznał, że naj­wyż­szy czas, by zro­bić coś ze swoim życiem.

A potem, wycho­dząc z dworca, poczuł woń pierw­szego cie­płego, wio­sen­nego dnia, pomie­szany z zapa­chem taboru kole­jo­wego i pomy­ślał, że to zapach zmiany i nowych przy­gód. Poczuł wol­ność i potrzebę zmiany. Jed­nak pro­sto z dworca poszedł do biura, gdzie jesz­cze tego samego dnia pra­co­wał do późna. Od razu wró­cił do życia, jakie pro­wa­dził od lat, zatra­ca­jąc się w pracy, a posta­no­wie­nia, które powziął w pociągu, gdzieś się zapo­działy.

Rainer na­dal dbał o sku­tecz­ność, nie o awanse i zarobki, na­dal miesz­kał u Hof­fste­inów przy Ungar­gasse i cza­sami sypiał z Ger­trude, choć cią­gle myślał o Annie. Nie miał czasu roz­glą­dać się za dziew­czy­nami i nie wia­domo, jak długo jesz­cze by to trwało, gdyby kilka tygo­dni póź­niej nie­jaki Gaw­riło Prin­cip nie zastrze­lił arcy­księ­cia Fer­dy­nanda.

Wojna wywró­ciła wszystko do góry nogami i teraz, pięć lat póź­niej, roz­glą­da­jąc się po Dworcu Pół­noc­nym, Rainer poczuł się tak, jakby tych pię­ciu lat nie było. Jakby w ogóle nie było wojny. Bo wszystko wyda­wało się takie, jak przed nią.

Dwo­rzec był pełen ludzi, któ­rzy mijali się w pośpie­chu albo znu­dzeni stali i cze­kali. Witali się albo żegnali. Dzieci nie mogły ustać spo­koj­nie, a matki kar­ciły je za to. Na pero­nach stały pociągi albo wkrótce miały tam wje­chać. Zupeł­nie tak jak przed wojną.

Usły­szał, jak jakaś pol­ska rodzina nie­po­koi się, czy jazda będzie bez­pieczna, skoro pociągi się teraz wyko­le­jają i nie dalej jak przed­wczo­raj doszło do wypadku pomię­dzy Kra­ko­wem a Zako­pa­nem. Dwie osoby zgi­nęły, a kilka innych odnio­sło obra­że­nia.

– I jak tu teraz wsiąść do pociągu? – mar­twiła się jakaś kobieta.

Druga obrzu­ciła ją suro­wym spoj­rze­niem.

– Wszystko w ręku Boga – orze­kła sta­now­czo. – Ja tam będę się modlić przez całą drogę i pani też to radzę – dodała takim tonem, że tamta poczuła się zru­gana i zamil­kła.

Nad­bie­gła hała­śliwa gro­madka dzieci, napo­mi­nana przez jesz­cze bar­dziej hała­śliwe matki i opie­kunki, więc Rainer odszedł nieco dalej.

Ponow­nie przy­mknął oczy i spró­bo­wał sobie wyobra­zić, że znowu jest wio­sna roku 1914, a on wła­śnie wró­cił od Anny i Kurta. I teraz zacznie to wła­sne życie…

Może już wtedy, pięć lat temu, powi­nien był pomy­śleć o Kra­ko­wie albo innym mie­ście odda­lo­nym od Weiss­dorfu? W nowym miej­scu musiałby zacząć od nowa. Może wtedy coś by się zmie­niło… Tylko na jak długo? I tak zaraz nade­szłaby wojna, bo to, że Rainera nie byłoby w Wied­niu, raczej nie wpły­nę­łoby na los Europy… Dla­tego nie miało zna­cze­nia, że Rainer nie zmie­nił wtedy swo­jego życia. Zro­biła to za niego wojna.

Teraz był star­szy o pięć lat, na rękach miał bli­zny po opa­rze­niach, a na palcu obrączkę, bo miał żonę i dwoje dzieci. I kosz­marne sny, w któ­rych wszystko wokół niego pło­nęło, a języki ognia wże­rały mu się w ciało. Cza­sem w tych snach poja­wiał się Kurt…

A jed­nak kiedy poczuł ten zapach, który zda­wał się cze­kać tu na niego przez pięć lat, żeby przy­po­mnieć mu o tam­tym poranku, spró­bo­wał sobie wyobra­zić, co by było, gdyby nie było wojny i gdyby znowu była wio­sna 1914 roku, a on wła­śnie wró­ciłby z Weiss­dorfu. Nie mając żony, dzieci, blizn ani kosz­mar­nych snów i wspo­mnień. Co mógłby zro­bić, żeby nie wró­cić do życia wypeł­nio­nego pracą tak bar­dzo, że na nic wię­cej nie miał już ani czasu, ani siły?

Rainer od dziecka lubił wyobra­żać sobie różne rze­czy, szcze­gól­nie w cza­sie podróży. Jako mały chło­piec spę­dzał dużo czasu w pocią­gach i aby zabić nudę, wymy­ślał przy­gody, jakie miały cze­kać go w nowym miej­scu, swoje dal­sze losy albo histo­rie współ­pa­sa­że­rów. Od dziecka bacz­nie obser­wo­wał ludzi, pró­bu­jąc jakoś ich ska­ta­lo­go­wać – upo­rząd­ko­wać swoją wie­dzę o nich. Wyobra­ża­nie sobie ich histo­rii poma­gało mu w tym.

Ni­gdy nie prze­stał tego robić. Uwa­żał, że to pobu­dza wyobraź­nię, która w jego zawo­dzie jest bar­dzo ważna, należy więc tre­no­wać ją tak, jak ćwi­czy się mię­śnie.

Pomimo panu­ją­cego wokół zgiełku pogrą­żył się w myślach, ale wtedy potrą­cił go prze­cho­dzący obok i żywo gesty­ku­lu­jący mło­dzie­niec, gło­śno mówiący po angiel­sku z led­wie zauwa­żal­nym fran­cu­skim akcen­tem. Prze­pro­sił Rainera po nie­miecku, a ten tylko lekko ski­nął głową. Przyj­rzał się cudzo­ziem­cowi, odzia­nemu mod­nie i drogo: w gra­na­towy płaszcz ze zło­tymi guzi­kami i takąż kami­zelkę oraz lśniący, kar­ma­zy­nowy kra­wat. Wyglą­dał na boga­tego dan­dysa i ema­no­wał pew­no­ścią sie­bie. Mówił i śmiał się zbyt gło­śno, gesty­ku­lo­wał zbyt gwał­tow­nie, jakby popi­sy­wał się przed towa­rzy­szem, ubra­nym rów­nie mod­nie, choć w przy­zwo­itych odcie­niach sza­ro­ści.

„Homo­sek­su­ali­ści!” – pomy­ślał od razu Rainer.

Miał oko do takich rze­czy. Na początku swo­jej kariery w poli­cji patro­lo­wał miej­sca, gdzie się spo­ty­kali, i aresz­to­wał ich. W pierw­szych tygo­dniach był roz­cza­ro­wany pracą, bo chciał tro­pić i osa­czać nie­bez­piecz­nych prze­stęp­ców, roz­wią­zy­wać zawiłe sprawy kry­mi­nalne, a kazano mu aresz­to­wać obści­sku­ją­cych się męż­czyzn, a cza­sem i dzie­ciaki. Cią­gle pamię­tał ich zawsty­dzone spoj­rze­nia, strach, że ich sekrety wyjdą na jaw…

Jed­nak ci dwaj zda­wali się nie przej­mo­wać tym, co pomy­ślą o nich inni. Znak cza­sów. Współ­cze­sna mło­dzież róż­niła się od tej, kiedy Rainer był w podob­nym wieku. Choć przyj­rzaw­szy się im bli­żej, doszedł do wnio­sku, że nie są od niego wiele młodsi. Roz­ma­wiali i śmiali się gło­śno, prze­krzy­ku­jąc gwar.

Dopiero po chwili Rainer dostrzegł towa­rzy­szącą im dziew­czynę, która stała tak spo­koj­nie i była ubrana tak skrom­nie, że nie­mal wto­piła się w tło i trudno było ją dostrzec w towa­rzy­stwie dwóch mło­dzień­ców. Wyglą­dała na dwa­dzie­ścia lat, była smu­kła i beżowa. Tak wła­śnie Rainer okre­śliłby ją, spi­su­jąc swoje obser­wa­cje. Miała na sobie jasno­be­żowy płaszcz, który roz­pięła, uka­zu­jąc odro­binę ciem­niej­szy kostium podróżny. Beżowe były też jej buty, torba i włosy. Nawet jej cera, choć bar­dzo jasna, nie była różowa, jak u wielu blon­dy­nek, ale miała deli­katny odcień mleka z odro­biną her­baty, jakie pijała do śnia­da­nia Anna. Oczy też wyda­wały się beżowe. Jedyny kolo­rowy akcent sta­no­wił jasno­zie­lony żabot pod szyją.

Mimo tej skrom­nej kolo­ry­styki była ele­gancka i wyda­wała się dys­tyn­go­wana, dopóki nie par­sk­nęła śmie­chem, zasła­nia­jąc dło­nią twarz jak roz­ba­wiona dziew­czynka. Raine­rowi się to spodo­bało. Nie lubił wynio­słych dam, a brak oka­zy­wa­nia emo­cji i poczu­cia humoru koja­rzył z nie­do­stat­kiem inte­li­gen­cji.

Poza tym wyglą­dała na Polkę. Rainer był pół-Pola­kiem po matce i wycho­wał się w Pol­sce, choć w jego rodzin­nym domu roz­ma­wiało się głów­nie po nie­miecku. Po pol­sku mówiła cza­sami matka – kiedy odwie­dzali ją krewni albo pol­skie sąsiadki, na co dzień jed­nak roz­ma­wiała z mężem i dziećmi po nie­miecku. Rainer nauczył się pol­skiego od służby, dzieci sąsia­dów i innych miesz­kań­ców Sar­nowa, mia­steczka, w któ­rym się uro­dził. Choć przez więk­szość życia miesz­kał w Austrii, mówił po pol­sku tak jak Polacy.

Przyj­rzał się towa­rzy­szom dziew­czyny, któ­rzy tak ją roz­ba­wili. Nie paso­wała do nich. Była ele­gancka, ale skromna, jak pra­cu­jąca dziew­czyna – sekre­tarka albo guwer­nantka.

Tęż­szy, eks­tra­wa­gancko ubrany bru­net praw­do­po­dob­nie był Fran­cu­zem. Gdy roz­ma­wiał z towa­rzy­szami po angiel­sku i kiedy prze­pro­sił Rainera po nie­miecku, dało się zauwa­żyć cha­rak­te­ry­styczny fran­cu­ski akcent. Jego towa­rzysz mówił po angiel­sku – podob­nie jak Rainer – pra­wie jak Anglik. Zapewne też miał w dzie­ciń­stwie dobrą angiel­ską guwer­nantkę. Beżowa dziew­czyna mówiła zbyt cicho, żeby Rainer mógł ją usły­szeć.

Rainer zasta­no­wił się, co ją z nimi łączy. Wyglą­dała na ich ubogą krewną, ale może była sekre­tarką któ­re­goś z nich? Albo nauczy­cielką młod­szego bra­ciszka lub sio­strzyczki? Z jakichś przy­czyn to dru­gie bar­dziej Raine­rowi paso­wało. Miała w sobie coś z guwer­nantki.

Jed­nak spo­sób, w jaki z nimi roz­ma­wiała, szcze­gól­nie z tym wyż­szym i szczu­płym, zdra­dzał, że są przy­ja­ciółmi albo krew­nymi. Więc może raczej była ubogą kuzynką czy wycho­wanką jakiejś ciotki, być może wyro­sła razem z tym mło­dzień­cem, a może z oboma? Choć Fran­cuz wyda­wał się mniej zwią­zany z tą dwójką niż oni ze sobą.

Tak czy owak, dziew­czyna była ładna i inte­re­su­jąca. Intry­go­wało go, kim jest i czy tak jak przy­pusz­czał, jest Polką, co było praw­do­po­dobne, bo stała na pero­nie, z któ­rego wyru­szał pociąg do Pol­ski, więc jechała tam albo odpro­wa­dzała kogoś, kto tam jedzie.

Gdyby to był kwie­cień roku 1914, Rainer zain­te­re­so­wałby się nią, ale teraz był kwie­cień roku 1919, a Rainer był żonaty. Poślu­bił miłość swo­jego życia i inte­re­so­wa­nie się innymi kobie­tami było zde­cy­do­wa­nie nie na miej­scu.

Posta­no­wił wsiąść do pociągu. Podał walizkę baga­żo­wemu i z myślą o cze­ka­ją­cych go godzi­nach podróży kupił jesz­cze gazety, po czym zna­lazł swój wagon.

Dwo­rzec poże­gnał go inten­sywną wonią wydo­by­wa­jącą się spod cie­płej maszyny, a w jej wnę­trzu uno­sił się zapach roz­grza­nego wagonu, ludzi, jedze­nia i tyto­niu. Ten ostatni był naj­moc­niej­szy i gdy Rainer był dziec­kiem, bar­dzo go lubił, ale teraz już nie. To jedna z tych rze­czy, które wojna zmie­niła.

Rainer zawsze miał wraż­liwy węch, a teraz, gdy prze­stał palić, ten zmysł jesz­cze bar­dziej mu się wyostrzył. Prze­cho­dząc kory­ta­rzem i mija­jąc otwarte prze­działy, nawet nie zaglą­da­jąc do ich, wie­dział, co się tam dzieje: z jed­nego wydo­sta­wał się zapach naf­ta­liny, z innego bułek z szynką, a z kolej­nego – ugo­to­wa­nych jajek…

Rainer prze­stał palić, bo zapach tyto­niu też przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia. Takie, które chciałby wyma­zać, ale nie mógł, bo powra­cały. Wystar­czyło, że poczuł ten zapach… A czuł go wszę­dzie, bo zawsze ktoś palił.

2

Rainer od dziecka uwa­żał, że naj­gor­sze, na co można tra­fić w prze­dziale, to plot­ku­jące baby. Bez prze­rwy gadały, co nie pozwa­lało się sku­pić ani na lek­tu­rze, ani na wła­snych myślach. Przy plot­ku­ją­cych babach nie można było czy­tać, pisać listów, zdrzem­nąć się ani nawet spo­koj­nie pomy­śleć. Żeby jesz­cze opo­wia­dały coś cie­ka­wego, ale nie. One zawsze paplały o bzdu­rach i nic z tym nie można było zro­bić. Kul­tu­ralny czło­wiek musiał tego słu­chać, czy chciał, czy nie chciał.

Kiedy tylko zoba­czył sie­dzące przy drzwiach dwie wynio­słe matrony, zda­jące się wypeł­niać cały prze­dział, w któ­rym miał miej­sce, naj­chęt­niej by uciekł. Roz­ma­wiały po pol­sku o czy­imś kape­lu­szu, który ktoś uznał za nie­przy­zwo­ity. Rainera cze­kała więc wie­lo­go­dzinna podróż pośród bzdur, które kom­plet­nie go nie inte­re­so­wały i przez które nie będzie mógł się zdrzem­nąć, poczy­tać gazet ani pomy­śleć w spo­koju.

Przy­wi­tał się uprzej­mie po nie­miecku, bo nie miał ochoty z nimi roz­ma­wiać. Gor­sze od plot­ku­ją­cych bab były tylko plot­ku­jące baby, które zada­wały pyta­nia.

Obie odpo­wie­działy mu, mie­rząc go wzro­kiem, i wymie­niły spoj­rze­nia, nie­udol­nie sta­ra­jąc się zro­bić to dys­kret­nie. Naj­wy­raź­niej musiały osza­co­wać, czy jest godzien jechać z nimi w prze­dziale, czy po pro­stu będą musiały jakoś znieść jego towa­rzy­stwo. Po ich minach Rainer zorien­to­wał się, że nie zdał tego egza­minu, ale też go nie oblał. Podróż z nim nie była dla nich zaszczy­tem, ale też spe­cjal­nie im nie uwła­czała. Miał to w nosie.

Usiadł na swoim miej­scu pod oknem i od razu scho­wał się za płachtą „Wie­ner Zeitung”, pró­bu­jąc choć tak sym­bo­licz­nie odizo­lo­wać się od towa­rzy­szek podróży.

I wtedy w drzwiach prze­działu sta­nęła ona. Beżowa dziew­czyna, którą dostrzegł na pero­nie. Spoj­rzała na numery miejsc i zajęła to pod oknem, naprze­ciwko Rainera.

– Guten Mor­gen – przy­wi­tała się, wyma­wia­jąc to w tak pol­ski spo­sób, że nawet plot­ku­jące baby od razu się zorien­to­wały.

– No pro­szę, pani też do Pol­ski – zauwa­żyły.

– Tak – przy­tak­nęła, uśmie­cha­jąc się uprzej­mie.

Ją mie­rzyły wzro­kiem dłu­żej niż Rainera i jesz­cze mniej siliły się na dys­kre­cję. Na pierw­szy rzut oka musiała im się wydać godna ich towa­rzy­stwa, ale potem dłu­gość jej spód­nicy wzbu­dziła ich nie­chęć, co Rainer dostrzegł bez trudu. Gdy tylko odwró­ciła się do nich tyłem, zaj­mu­jąc miej­sce, obie wymow­nie spoj­rzały na dół owej spód­nicy, led­wie się­ga­ją­cej do pół łydki, i wymie­niły znie­sma­czone spoj­rze­nia.

Potem jedna z nich zapy­tała dziew­czynę, z kim podró­żuje.

– Sama – odparła pogod­nie i to osta­tecz­nie pogrą­żyło ją w oczach obu matron.

„Młoda kobieta podró­żu­jąca sama? Co się stało z tym świa­tem?” – mówiły ich przy­gnę­bione obli­cza.

A jed­nak musiały poznać przy­czynę tego stanu rze­czy. Choćby po to (i praw­do­po­dob­nie tylko po to), by mieć temat do kolej­nych plo­tek.

– Do pracy? – zaczęła pierw­sza, kor­pu­lentna matrona w gra­na­to­wej sukience i popie­la­tym kape­lu­szu. Jej towa­rzyszka, cała w brą­zach, nad­sta­wiła ucha.

– Do domu – odparła beżowa dziew­czyna, jak uczen­nica wezwana do odpo­wie­dzi. – Można powie­dzieć, że wra­cam z pracy.

– Pra­co­wała pani w Wied­niu?

– Nie… – zawa­hała się. – Byłam… jesz­cze dalej – powie­działa enig­ma­tycz­nie. – Wra­ca­łam przez Wie­deń.

– My też były­śmy znacz­nie dalej – ode­zwała się kobieta w brą­zach. – W Paryżu – oznaj­miła z dumą, a jej kole­żanka przy­tak­nęła.

– Piękne mia­sto – przy­znała dziew­czyna.

– Była tam pani?

Dziew­czyna ski­nęła głową.

– Wła­śnie stam­tąd przy­je­cha­łam do Wied­nia.

– Zatem pani też prze­cze­kała wojnę za gra­nicą – orze­kła matrona w gra­na­to­wej sukience, a dziew­czyna wyraź­nie się zmie­szała. – No i dobrze, bo podobno w Pol­sce działy się straszne rze­czy.

– Tak, sły­sza­łam – wykrztu­siła zawsty­dzona dziew­czyna. – Kra­ków ewa­ku­owano. Ludzi ści­śnięto w jakichś kosz­mar­nych bara­kach na pod­mo­kłych tere­nach, w okrop­nych warun­kach higie­nicz­nych i tyle osób przy­pła­ciło to życiem… Tyle dzieci…

Matrony nie wyglą­dały na bar­dzo prze­jęte losem tych dzieci i ewa­ku­owa­nych kra­ko­wian.

– Kra­ków? – powtó­rzyła ta w brą­zach. – To pani z Kra­kowa?

– Wła­ści­wie spod Kra­kowa. A panie? – Teraz w końcu ona zadała im jakieś pyta­nie.

– Z War­szawy – odparły nie­mal obie rów­no­cze­śnie z nie­ukry­waną z dumą.

– War­szawę zabory ciężko doświad­czyły – dorzu­ciła ta w gra­na­to­wej sukience, jakby pró­bo­wała prze­li­cy­to­wać ewa­ku­ację Kra­kowa i śmierć tysięcy jego miesz­kań­ców. – W Kra­ko­wie nie było powstań prze­ciwko rosyj­skim zabor­com – dodała z wyrzu­tem.

– Nie było – przy­znała dziew­czyna. – Nie było tam nawet rosyj­skich zabor­ców – dodała, a Rainer uśmiech­nął się pod nosem, zasła­nia­jąc się otwartą gazetą.

Jed­nak matrony zda­wały się nie dostrze­gać sar­ka­zmu. Miały waż­niej­sze pro­blemy.

– A teraz mamy tego Pił­sud­skiego. – Wes­tchnęła kobieta w brą­zach ze zbo­lałą miną.

– I jesz­cze ten Pade­rew­ski przy­je­chał – dodała jej towa­rzyszka. – Pia­ni­sta nie powi­nien mie­szać się do poli­tyki…

Dziew­czyna patrzyła na nią skon­ster­no­wana.

– Przy­znam, że nie orien­tuję się w pol­skiej poli­tyce tak jak powin­nam – powie­działa ostroż­nie. – Nie było mnie w Pol­sce przez pięć lat i nie mia­łam oka­zji dokład­nie zapo­znać się z sytu­acją. – Matrony spoj­rzały na nią nie­uf­nie. – Ale cie­szę, że Pol­ska odzy­skała nie­pod­le­głość i że będzie jed­nym pań­stwem.

– Ale nie wia­domo, jakim pań­stwem – mruk­nęła ponuro matrona w gra­na­cie.

– Miejmy nadzieję, że wła­dza zosta­nie prze­jęta przez osoby, które lepiej się do tego nadają. – Jej towa­rzyszka wznio­sła oczy ku niebu. – My, kobiety, możemy tylko się modlić, żeby nasi męż­czyźni dobrze to urzą­dzili.

– Teraz my, kobiety, możemy też gło­so­wać – ode­zwała się dziew­czyna.

Rainer pod­niósł wzrok znad gazety. Musiał to zoba­czyć. Ta dziew­czyna była jak czer­wona płachta przy­wiana przez wiatr na łąkę, na któ­rej pasą się dwa dorodne byki. Byki, czyli matrony, spoj­rzały na nią tak, jakby miały wziąć ją na rogi, ale one ata­ko­wały ina­czej.

– Coś podob­nego! – Matrona w gra­na­to­wej sukience pokrę­ciła głową, wpa­tru­jąc się w dziew­czynę z nie­do­wie­rza­niem. – Pani naprawdę chce gło­so­wać?

– Moim zda­niem to nie­wła­ściwe – wtrą­ciła jej towa­rzyszka, zanim dziew­czyna zdą­żyła odpo­wie­dzieć. – Poli­tyka nie jest dla kobiet.

– Kobiety powinny zaj­mo­wać się tym, do czego zostały stwo­rzone – pod­jęła ocho­czo dama w gra­na­to­wej sukience. – Domem, rodziną… Ten świat zaczął iść w złym kie­runku…

– Zupeł­nie nie­wła­ści­wym – dodała ta w brą­zach. – Stąd ta wojna – orze­kła.

– Wojna wybu­chła, zanim wywal­czy­ły­śmy prawa wybor­cze – zauwa­żyła dziew­czyna.

Matrony znowu wymie­niły spoj­rze­nia.

– Na pewno ode­brała pani odpo­wied­nie wykształ­ce­nie… – zaczęła ta w gra­na­cie i zawie­siła głos.

– Nie­stety nie – oznaj­miła dziew­czyna bez cie­nia wstydu. – Bar­dzo chcia­ła­bym być wykształ­cona, ale nie­stety nie mia­łam tego szczę­ścia.

– Jak to, nie jest pani wykształ­cona?

– Skoń­czy­łam tylko cztery klasy szkoły powszech­nej – wyznała skrom­nie. – Wiem, że nie jest to żaden powód do dumy i chęt­nie bym to zmie­niła…

– Ale prze­cież chyba miała pani jakąś guwer­nantkę – weszła jej w słowo matrona w gra­na­to­wej sukni. – Wypo­wiada się pani jak inte­li­gentna osoba z dobrego domu.

– No i nie wie­rzę, żeby naprawdę cho­dziła pani do szkoły powszech­nej jak jakaś chłopka albo córka robot­nika – dodała druga.

– Jestem chłopką – uśmiech­nęła się dziew­czyna.

Wymie­niły zasko­czone spoj­rze­nia.

– Nie wygląda pani na chłopkę – zauwa­żyła skon­ster­no­wana matrona w gra­na­to­wej sukience.

– Ani nie mówi pani jak chłopka – poparła ją towa­rzyszka.

– Nie mówię jak chłopka? – Unio­sła brwi. – To zna­czy jak?

– Chłopi mówią… Ina­czej – odparła dyplo­ma­tycz­nie dama w brą­zach. – Pani wypo­wiada się skład­nie i inte­li­gent­nie.

Teraz dziew­czyna wyda­wała się skon­ster­no­wana.

– Dzię­kuję. – Uśmiech­nęła się blado. – Oba­wia­łam się, czy po pię­ciu latach za gra­nicą nie zacznę kale­czyć pol­skiego. Choć przez cały ten czas pra­co­wa­łam u rodziny czę­ściowo pol­skiej… – Urwała, widząc, że matrony jakby stra­ciły zain­te­re­so­wa­nie dal­szą roz­mową z osobą tak nisko uro­dzoną.

Na chwilę zamil­kły i Rainer nie­mal poczuł ulgę, choć wolał się nie przy­wią­zy­wać do tego uczu­cia. Wie­dział, że zaraz znowu zaczną. Ich towa­rzyszka podróży sta­no­wiła cie­kawy mate­riał do plo­tek i choć może nie wypa­dało z nią roz­ma­wiać, czuły pokusę dowie­dze­nia się, co chłopka spod Kra­kowa robiła w Wied­niu i Paryżu i dla­czego wyglą­dała, zacho­wy­wała się i mówiła, jakby nale­żała do ich sfery.

– Pra­co­wała tam pani pięć lat, więc musiała pani wcze­śnie pójść do pracy – zauwa­żyła ta w gra­na­to­wej sukience. Obie przyj­rzały się jej badaw­czo, a w oczach dziew­czyny odma­lo­wało się coś w rodzaju chęci ucieczki. – Jest pani sie­rotą? – Matrona bar­dziej to stwier­dziła, niż zapy­tała, i Rainer pomy­ślał, że cza­sem robi się tak pod­czas prze­słu­chań.

– Nie. Mam oboje rodzi­ców – przy­znała dziew­czyna, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z matro­nami, które znowu wymie­niły spoj­rze­nia.

Ona tym­cza­sem popa­trzyła na Rainera w taki spo­sób, jakby ocze­ki­wała od niego pomocy. Odwró­cił wzrok, uda­jąc, że dostrzegł coś fascy­nu­ją­cego za oknem.

– I jedzie pani do nich? – pytały matrony. – Zamie­rza pani pozo­stać na wsi?

– Tak… – Znowu zła­pała spoj­rze­nie Rainera, który szybko spu­ścił wzrok na gazetę, zasła­nia­jąc sobie nią twarz.

Szkoda mu się zro­biło beżo­wej dziew­czyny, ale po co wda­wała się w roz­mowę z plot­ku­ją­cymi babami? Podej­rze­wał, że przy­wy­kła do odpo­wia­da­nia na pyta­nia osób w ich typie. Może apo­dyk­tycz­nej nauczy­cielki z tej szkoły powszech­nej, może pra­co­daw­czyni – tyranki, a może suro­wej matki?

Kie­dyś zasta­na­wiał się, czy takie baby nie byłyby dobre do pro­wa­dze­nia prze­słu­chań. Wyda­wało mu się, że wcze­śniej czy póź­niej każdy powie im wszystko, co zechcą, byle tylko się od nich uwol­nić. Nie­stety one nie umiały prze­słu­chi­wać tak, aby poznać fakty. Prze­słu­chi­wały tak, aby potwier­dzić swoją tezę, a poza tym nie inte­re­so­wały ich istotne sprawy, tylko bzdury. Byłyby bez­na­dziej­nymi śled­czymi.

– I co? – chciały wie­dzieć. – Wyj­dzie pani za chłopa? Będzie pani pra­co­wać w polu?

– Tak sądzę – odparła cicho, a one znów wymie­niły spoj­rze­nia.

Teraz wyda­wały się usa­tys­fak­cjo­no­wane, że chłopka pozo­sta­nie chłopką, nawet jeśli podró­żuje pierw­szą klasą i nosi ubra­nia szyte na miarę, więc może jest jesz­cze nadzieja dla tego świata.

– A gdzie pani pra­co­wała…? – zaczęła matrona w brą­zach, ale dziew­czyna udała, że tego nie sły­szy i spy­tała, czy mogłaby na chwilę otwo­rzyć okno.

– Zro­biło się tu duszno – zauwa­żyła.

– Duszno? – zdzi­wiły się obie.

– Dobrze byłoby wpu­ścić tro­chę świe­żego powie­trza. Jedziemy przez las – zauwa­żyła – będzie pięk­nie pach­niało…

– Ale zrobi się prze­ciąg! – wzdry­gnęły się.

– Tylko na chwilkę! – Nie bacząc na nie, dziew­czyna wstała i pró­bo­wała otwo­rzyć okno, ale ono nie ustę­po­wało. Rainer wstał, chcąc pomóc, naci­snął uchwyt z więk­szą siłą.

– Danke! – Dziew­czyna uśmiech­nęła się do niego, a pomiesz­cze­nie wypeł­nił bal­sa­miczny zapach lasu.

– Strasz­nie wieje! – obu­rzyły się matrony. – Pro­szę to zamknąć.

Rainer udał, że nie rozu­mie, co mówią. Cały skrył się za płachtą gazety, która teraz powie­wała, mio­tana podmu­chem. Dziew­czyna ponow­nie wstała i zaczęła moco­wać się z oknem, po chwili wyja­śniła matro­nom, że chyba nie da rady zamknąć.

– Do you speak English? – spy­tała Rainera.

Ten zer­k­nął na nią zasko­czony i zła­pał jej bła­galne spoj­rze­nie, które zda­wało się mówić: „Niech mnie pan ura­tuje”.

– I do – odparł.

– Cudow­nie! – powie­działa po angiel­sku. – Mój nie­miecki jest okropny – przy­znała. – Prawdę mówiąc, znam go bar­dzo słabo… Czy zechciałby pan zamknąć okno?

– Oczy­wi­ście.

Wstał i zamknął okno.

– Dzię­kuję. A czy zechciałby pan wymie­nić ze mną jesz­cze kilka zdań? – Beżowa dziew­czyna ści­szyła głos, na­dal mówiąc po angiel­sku. – O czym­kol­wiek.

Roz­ba­wiło go to.

– Rozu­miem panią – powie­dział cicho, rów­nież w tym języku. – Jak mnie­mam, nasze towa­rzyszki podróży raczej nie włą­czą się do tej roz­mowy.

– Miejmy nadzieję. Nie­stety nie mia­łam tyle rozumu, żeby zro­bić to, co pan, i uda­wać, że nie mówię po pol­sku.

Teraz Rainer spoj­rzał na nią zasko­czony.

– Zauwa­ży­łam, że rozu­mie pan, o czym roz­ma­wiamy – powie­działa. – Ale pro­szę się nie mar­twić, te dwie panie chyba tego nie zauwa­żyły, a ja pana nie wydam.

Matrony dys­kret­nie obser­wo­wały ich kon­wer­sa­cję i wydały się nie­za­do­wo­lone, że chłopka swo­bod­nie roz­ma­wia z cudzo­ziem­cem w języku, któ­rego same nie opa­no­wały na tyle, by zro­zu­mieć, o czym mówią. Podej­rze­wały jed­nak, że jest to jakaś wymiana uprzej­mo­ści i że dziew­czyna usi­łuje zwró­cić na sie­bie jego uwagę.

Posta­no­wiły ją zigno­ro­wać i wró­ciły do roz­mowy, którą pro­wa­dziły, zanim wsia­dła, a która kon­cen­tro­wała się na upadku oby­cza­jów wśród dzi­siej­szej mło­dzieży.

– Jest pani bar­dzo spo­strze­gaw­cza – przy­znał Rainer.

– Nie tak bar­dzo, jak bym chciała – odparła skrom­nie. – Po pro­stu w jakiś spo­sób wygląda pan na Polaka i…

– Doprawdy? – zdzi­wił się. – Wyglą­dam na Polaka? Przy­znam, że jesz­cze ni­gdy nikt mi tego nie powie­dział, choć istot­nie jestem w poło­wie Pola­kiem. Może dla­tego, że więk­szość życia spę­dzi­łem w Austrii, wszy­scy zakła­dali, że jestem Austria­kiem.

– Ludzie cza­sem przyj­mują różne zało­że­nia… Jak sam pan miał oka­zję się prze­ko­nać, słu­cha­jąc mojej kon­wer­sa­cji z tymi damami.

– Naj­wy­raź­niej damy nie miały do czy­nie­nia z wykształ­co­nymi chłop­kami.

– Nie jestem wykształ­cona – przy­po­mniała mu.

– Mówi pani bie­gle w co naj­mniej jed­nym języku obcym i, jak podej­rze­wam, posiada pani szer­szą wie­dzę niż pani towa­rzyszki podróży. To wska­zuje na wykształ­ce­nie, bez względu na to, w ilu szko­łach pani była.

– Po pro­stu szybko się uczę. – Wzru­szyła ramio­nami. – I myślę, że panu też nie brak spo­strze­gaw­czo­ści.

– To mój zawód – powie­dział. – Pra­cuję w poli­cji kry­mi­nal­nej.

Od razu tro­chę się zawsty­dził, że jej to powie­dział. Uni­kał opo­wia­da­nia o sobie nie­zna­jo­mym. W ogóle nie nale­żał do otwar­tych ludzi i nie lubił dużo mówić. Kiedy słu­chał, jak beżowa dziew­czyna spo­wiada się plot­ku­ją­cym babom, myślał, że na wła­sne życze­nie wcho­dzi w pasz­czę lwa. A teraz sam zaczy­nał opo­wia­dać jej o sobie. Co w niego wstą­piło?

Roz­ma­wia w pociągu z nie­zna­jomą młodą kobietą. Atrak­cyjną, ale prze­cież jest żonaty. Poślu­bił miłość swo­jego życia.

„To tylko kon­wer­sa­cja w pociągu dla zabi­cia czasu” – uspra­wie­dli­wił się w myślach.

Ona tym­cza­sem zare­ago­wała tak, jak miał to w zwy­czaju pewien typ mło­dych dziew­czyn, które wła­śnie poznały pra­cow­nika poli­cji kry­mi­nal­nej.

– Naprawdę? – Spoj­rzała na niego pod­eks­cy­to­wana. – Uwiel­biam książki o poli­cyj­nych detek­ty­wach! Mam świa­do­mość, że nie są to wiel­kie dzieła sta­ro­żyt­nych kla­sy­ków, ale uwiel­biam je czy­tać i nic na to nie pora­dzę. Ma pan fascy­nu­jącą pracę!

– W rze­czy­wi­sto­ści nie wygląda ona tak jak w książ­kach – mruk­nął Rainer.

Swego czasu powie­ści kry­mi­nalne spra­wiły, że Rainer zapra­gnął zostać detek­ty­wem roz­wią­zu­ją­cym skom­pli­ko­wane zagadki i dema­sku­ją­cym nie­bez­piecz­nych prze­stęp­ców. I udało mu się to, choć zapła­cił za to wysoką cenę. Wszedł w kon­flikt z rodziną, która ocze­ki­wała, że przej­mie inte­res po ojcu, nota­riu­szu. Ojciec ni­gdy mu tego nie wyba­czył.

Nie­stety, kiedy Rainer zaczął pra­co­wać, odkrył, że te powie­ści nie mają nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Prze­stępcy wcale nie powra­cali na miej­sce zbrodni, a gdy padły na nich podej­rze­nia, nie spo­wia­dali się rado­śnie śled­czym, opo­wia­da­jąc dokład­nie o szcze­gó­łach popeł­nia­nych czy­nów. Nie pisali też listów z wyzna­niami zbrodni, odbie­ra­jąc sobie życie, tar­gani wyrzu­tami sumie­nia, naj­czę­ściej niczym się nie zdra­dzali. Poza nie­licz­nymi wyjąt­kami potwier­dza­ją­cymi regułę, że naj­więksi zbrod­nia­rze czę­sto nie czują się winni albo nie uwa­żają, że zro­bili coś złego. Czę­sto nawet wyda­wali się dumni z tego, co zro­bili, choć mieli na tyle roz­sądku, by się tym nie chwa­lić.

Dla­tego teraz te kry­mi­nalne powie­ści, które czy­ty­wały już nawet panny z dobrych domów, tak go draż­niły, a gdy zda­rzyło mu się jakąś prze­czy­tać, odkła­dał ją znie­sma­czony. Na doda­tek coraz wię­cej oczy­ta­nych ban­dzio­rów wyko­rzy­sty­wało wie­dzę zdo­bytą pod­czas lek­tury ksią­żek o Sher­locku Hol­me­sie czy Nicku Car­te­rze, by utrud­niać pracę śled­czym. A wyczyny opi­sa­nych tam prze­stęp­ców pod­su­wały kry­mi­na­li­stom nowe pomy­sły.

– Nie ma pan poję­cia, jak bar­dzo chcia­ła­bym pra­co­wać w poli­cji – mówiła tym­cza­sem dziew­czyna. – Gdy­bym była męż­czy­zną, natych­miast bym tam wstą­piła. To smutne, że do poli­cji nie przyj­muje się kobiet, ale może wkrótce się to zmieni? Jesz­cze rok temu nie mogła­bym gło­so­wać, więc może nie­długo będę mogła wstą­pić do poli­cji? Tylko zapewne mój brak wykształ­ce­nia sta­no­wiłby prze­szkodę. A jeśli nie, to po czte­ro­kla­so­wej szkole powszech­nej pew­nie i tak naj­wy­żej sprzą­ta­ła­bym tam…

– Nie wiem, jak będzie to wyglą­dało w pol­skiej poli­cji – odparł krótko Rainer. – Dotych­czas pra­co­wa­łem w austriac­kiej.

– A teraz będzie pan pra­co­wał w Pol­sce? Czemu zde­cy­do­wał się pan na zmianę?

Przez krótką chwilę był gotów opo­wie­dzieć jej o woj­nie i legio­nach. I o tym, że sku­siły go wizje awansu, któ­rego potrze­bo­wał, żeby wię­cej zara­biać, bo miał teraz na utrzy­ma­niu żonę i dzieci, jed­nak powie­dział tylko, że potrze­bo­wał zmiany.

– To musi być trudna praca, prawda? – spy­tała.

Przy­tak­nął. Był cie­kaw, czy wspo­mni coś o tym, gdzie sama pra­co­wała, bo zain­try­go­wało go, dla­czego tak bar­dzo nie chciała odpo­wie­dzieć na to pyta­nie matro­nom, że ode­grała tę nagłą scenę z otwie­ra­niem okna. Nic jed­nak nie mówiła.

Wolał unik­nąć bez­po­śred­niego pyta­nia i dał jej tro­chę czasu, mając nadzieję, że sama się ode­zwie, ale tak się nie stało, więc nie­dba­łym tonem dorzu­cił:

– Poli­cja cza­sem współ­pra­cuje z oso­bami innych zawo­dów.

– Tak? – zain­te­re­so­wała się. – Szkoda, że nie mam zawodu przy­dat­nego poli­cji…

– A gdzie pani pra­co­wała? – Teraz wyglą­dało to na uprzejme zain­te­re­so­wa­nie.

Zer­k­nęła na matrony, po czym cicho powie­działa:

– W Hisz­pa­nii.

Rainer zro­zu­miał, dla­czego nie poin­for­mo­wała o tym matron. Hisz­pań­ska grypa zabiła tysiące ludzi i na­dal zabi­jała. Choć podobno wcale nie pocho­dziła z Hisz­pa­nii, bo już wcze­śniej była w Euro­pie, ale gazety zaczęły o tym pisać dopiero wtedy, gdy zacho­ro­wał hisz­pań­ski król. Teraz powia­dano, że jej wylę­gar­nią były okopy, ale kto to wie­dział na pewno?

– Pro­szę się nie oba­wiać, nie roz­no­szę tej cho­roby – powie­działa beżowa dziew­czyna. – Prze­szłam ją jakiś czas temu, dla­tego nie wró­ci­łam do Pol­ski zaraz po woj­nie.

– Też na to cho­ro­wa­łem – przy­znał Rainer. – Też opóź­niło to mój przy­jazd do Pol­ski.

W cza­sie cho­roby naj­gor­sza była obawa o Annę i dzieci, czy też na to nie zapadną. Rainer zara­ził się od ich niani, dwu­dzie­sto­let­niej dziew­czyny, która zmarła po kilku dniach, choć była oka­zem zdro­wia. A prze­cież led­wie ją widy­wał, pod­czas gdy dzieci spę­dzały z nią całe dnie, a Anna nie­wiele mniej czasu. Na szczę­ście nie zacho­ro­wali.

Do prze­działu wszedł kon­duk­tor, skon­tro­lo­wać bilety.

Dziew­czyna otwo­rzyła torebkę, by wyjąć bilet, a wtedy wypa­dła jej kartka, którą porwał podmuch powie­trza wpa­da­ją­cego do prze­działu z kory­ta­rza i zaniósł pod stopy matron, które przyj­rzały się jej z zain­te­re­so­wa­niem.

Rainer, który pochy­lił się, by wrę­czyć bilet kon­duk­to­rowi, pod­niósł ją i podał dziew­czy­nie. Udał, że nie patrzy, co jest na kartce, ale podob­nie jak matrony zdą­żył odczy­tać wid­nie­jące na niej dwa nazwi­ska: Roza­lia Gaw­ron i Ana­stazy Kro­to­wicz.

Nazwi­ska wyka­li­gra­fo­wano tuszem, któ­rym wyma­lo­wano też orna­ment pod­bar­wiony roz­wod­nioną akwa­relą.

Matrony spo­glą­dały pyta­jąco na dziew­czynę, która znowu poczuła się zobo­wią­zana do wyja­śnień.

– To pro­jekt karty infor­mu­ją­cej o moim ślu­bie – oznaj­miła.

– Wycho­dzi pani za mąż? – spy­tały nie­mal rów­no­cze­śnie.

Przy­tak­nęła.

– Wraca pani i od razu bie­rze ślub? – Nie wytrzy­mała ta w brą­zach.

– Mia­łam go wziąć przed wojną, ale nie zdą­ży­łam.

– Pani narze­czony był na woj­nie?

Ski­nęła głową.

– Całe szczę­ście, że z niej wró­cił.

Znowu przy­tak­nęła.

A więc nazy­wała się Roza­lia Gaw­ron. Rainer pomy­ślał, że kom­plet­nie do niej nie pasuje to nazwi­sko. Imię zresztą też. Roza­lia powinna być różowa i pulchna, a ktoś o nazwi­sku Gaw­ron powi­nien mieć lśniące czarne włosy, mie­niące się pod świa­tło na gra­na­towo, jak skrzy­dła gaw­rona, oraz bladą cerę i błę­kitne oczy. Ona tym­cza­sem była szczu­pła i beżowa. Koja­rzyła mu się z sarną, a nie z gaw­ro­nem.

Ale on sam też nie wyglą­dał na kogoś o swoim nazwi­sku. A przy­naj­mniej na kogoś o swoim imie­niu. Leonard powi­nien przy­po­mi­nać lwa – mieć bujną, długą grzywę i być wład­czym osob­ni­kiem, przez więk­szość czasu nie­ru­sza­ją­cym się z miej­sca, jak lew z książki dla dzieci, z któ­rej kie­dyś Rainer dowie­dział się o ist­nie­niu tego zwie­rzę­cia. On tym­cza­sem krótko obci­nał włosy, cią­gle był w ruchu, dużo pra­co­wał i rzadko odpo­czy­wał, bo szkoda mu było na to czasu.

Zasta­no­wił się też, czy w Pol­sce czę­sto jesz­cze nadaje się imię Ana­stazy? Wyda­wało mu się, że jest to jedno z tych imion, które można zoba­czyć jedy­nie na sta­rym nagrobku.

Po wyj­ściu kon­duk­tora matrony na chwilę umil­kły. Kątem oka obser­wo­wały dziew­czynę i dys­kret­nie zer­kały na Rainera, w końcu zaczęły skar­żyć się na znu­że­nie i nie­wy­spa­nie oraz narze­kać, że nie należą do tych pro­stych ludzi, któ­rzy potra­fią zasnąć gdzie­kol­wiek. Wtedy mogłyby zdrzem­nąć się w pociągu. Wkrótce potem znów zamil­kły, a po nie­dłu­gim cza­sie Rainer usły­szał ich chra­pa­nie. Beżowa dziew­czyna uśmiech­nęła się do niego, spo­glą­da­jąc na nie, ale żadne z nich się nie ode­zwało. Oboje woleli nie budzić złego.

Rainer naresz­cie mógł pogrą­żyć się w myślach, ale nie był w sta­nie się sku­pić, choć miał nadzieję, że tutaj, ode­rwany od Anny, dzieci i domu w Weiss­dor­fie, skąd wyje­chał o świ­cie, spo­koj­nie prze­ana­li­zuje, czy prze­nie­sie­nie się do Kra­kowa to na pewno dobry pomysł. Jego myśli z upo­rem powra­cały do czasu tuż przed wojną, a potem do ostat­nich tygo­dni, aż w końcu zaczęły się plą­tać i nawet nie zauwa­żył, kiedy i on zapadł w drzemkę.

Roza­lia Gaw­ron nawet nie zmru­żyła oka. Kiedy została sama ze swo­imi myślami, znu­że­nie czmych­nęło w obli­czu nie­po­koju, który ją ogar­nął. Czuła, że im jest bli­żej rodzin­nych stron, tym bar­dziej ją to prze­raża.

Kiedy miesz­kała w Hisz­pa­nii, czę­sto tęsk­niła za domem i rodziną. I za Ant­kiem. Cza­sem ogar­niała ją nostal­gia, gdy nagle przy­po­mi­nały się jej sceny, zapa­chy i smaki z dzie­ciń­stwa, z rodzin­nej wsi i z cza­sów, gdy miesz­kała w Kra­ko­wie u Man­tle­wi­czów. Teraz jed­nak już tęsk­niła za Hisz­pa­nią, za domem Hamil­to­nów, za rodziną, dla któ­rej pra­co­wała, za ich służbą i za Toma­szem Man­tle­wi­czem, z któ­rym dopiero co roz­stała się na dworcu…

W jej uszach cią­gle pul­so­wało to, co powie­dział jej na poże­gna­nie i co powta­rzał od pew­nego czasu.

– Nie musisz tam wra­cać. Naprawdę nie musisz. I pamię­taj, jeśli zoba­czysz, że takie życie ci nie odpo­wiada, ucie­kaj! Masz dokąd.

Ale Roza­lia nie zamie­rzała znowu ucie­kać pod skrzy­dła Man­tle­wi­czów. Była doro­sła i nad­szedł czas, żeby wzięła swoje życie we wła­sne ręce. Musiała sama sobie pora­dzić, co ozna­czało przy­ję­cie do wia­do­mo­ści, że pora wró­cić do rodzin­nej wsi, wyjść za Antka i zostać gospo­dy­nią z Cichego Potoku.

Miała wyrzuty sumie­nia, że nie wró­ciła do domu od razu, gdy tylko mogła. Zwle­kała z tym przez kilka mie­sięcy – naj­pierw pod pre­tek­stem rekon­wa­le­scen­cji po influ­enzy, potem zna­la­zła jesz­cze kilka innych wymó­wek.

W końcu spa­ko­wała walizki i zamie­rzała kupić bilet, ale Tomasz oznaj­mił, że on się tym zaj­mie, bo też zamie­rza poje­chać „na wschód”, więc naj­le­piej, żeby wyru­szyli w podróż razem. To ozna­czało kolejne dwa tygo­dnie zwłoki, a potem podróż pierw­szą klasą z dłu­gimi posto­jami w Paryżu i Wied­niu, co Roza­lia przy­jęła z ulgą, choć tro­chę się wzbra­niała i upie­rała, że sama zapłaci cho­ciaż za swoje bilety. Gdyby sama wyru­szyła w podróż, jak pla­no­wała, kupi­łaby sobie bilety trze­ciej klasy i wró­ciła jak naj­szyb­ciej, ale podróż z Toma­szem sta­no­wiła prze­dłu­że­nie cudow­nej przy­gody i jej piękne zakoń­cze­nie.

Roza­lia musiała poże­gnać to „poży­czone” życie, które wio­dła przez ostat­nie lata, zanim wró­ciła do tego praw­dzi­wego, które było jej pisane. W cza­sie wojny miesz­kała w Hisz­pa­nii, gdzie w rezy­den­cji Hamil­to­nów miała wła­sny pokój z wygod­nym łóż­kiem i nie­wiele pracy. Teo­re­tycz­nie miała być poko­jówką pani Hamil­ton, ale zwy­kle brano ją za jej damę do towa­rzy­stwa, a ona sama cza­sem przed­sta­wiała Roza­lię jako swoją wycho­wankę.

Wra­cała do Pol­ski przez trzy tygo­dnie, z czego jeden spę­dzili z Toma­szem u jego przy­ja­ciela Ber­tranda, w pałacu pod Pary­żem, gdzie była gościem i służba jej usłu­gi­wała. A ona codzien­nie z zaże­no­wa­niem łapała ich zbul­wer­so­wane spoj­rze­nia i nie wni­kała w to, co o niej myślą i mówią za ple­cami. I tak jej nie znali, nie spę­dziła z nimi wiele czasu, a ich twa­rze i imiona nie utkwiły jej w pamięci. Miała nadzieję, że oni rów­nież jej nie zapa­mię­tają, a poza tym to był inny kraj, inny świat i ni­gdy wię­cej nie miała ich spo­tkać.

W Paryżu wraz z Toma­szem i Ber­tran­dem całymi dniami „bywali” – muzea, zabytki, a wie­czo­rami spo­tka­nia w towa­rzy­stwie na tyle demo­kra­tycz­nym, że Roza­lia czuła się tam swo­bod­nie. Wra­cali nad ranem, spali do połu­dnia, a potem nie­spiesz­nie się posi­lali i znów ruszali do mia­sta.

Póź­niej ona i Tomasz wraz z Ber­tran­dem i jego słu­żą­cym wylą­do­wali w wie­deń­skim miesz­ka­niu rodziny Man­tle­wi­czów, w któ­rym Roza­lia już bywała. Tu żyli podob­nie, choć cza­sami towa­rzy­sze Roza­lii nie opusz­czali miesz­ka­nia, a ona wycho­dziła na spa­cery sama, by chło­nąć atmos­ferę mia­sta, któ­rego, jak sądziła, już ni­gdy wię­cej nie zoba­czy.

Dziś rano obaj wstali wcze­śnie, aby odwieźć Roza­lię na dwo­rzec, a ją zasko­czyło, że Ber­trand też ma taki zamiar. Jego obec­ność spra­wiła, że nie powie­działa Toma­szowi, że może poje­chać do Kra­kowa trze­cią klasą, i bez słowa wsia­dła do pierw­szej.

Teraz z tego świata, gdzie jedze­nie pod­sta­wiano jej pod nos, a potem dys­kret­nie sprzą­tano stół, gdzie wysy­piała się w prze­stron­nych sypial­niach na mięk­kich podusz­kach i mate­ra­cach, gdzie brała dłu­gie kąpiele, a elek­trycz­ność i bie­żąca woda były czymś oczy­wi­stym, jechała do rodzin­nej wsi. Tam nie było elek­trycz­no­ści, bie­żą­cej wody ani łazienki. Był drew­niany wycho­dek przy gno­jówce, a zamiast kąpieli – mycie się wodą z miski. Łóżko miała dzie­lić z któ­rąś z sióstr w dusz­nej izbie, w któ­rej spała cała jej rodzina.

Przez lata tak żyła, a jesz­cze przed wojną nie­mal co tydzień spę­dzała tam noc. Teraz odwy­kła od tego i coraz bar­dziej prze­ra­żał ją powrót do daw­nego życia. Rów­no­cze­śnie czuła się tym zawsty­dzona, bo to, że przy­wy­kła do wygody, uwa­żała za oznakę sła­bo­ści. „Ale już nie­długo zamiesz­kam z Ant­kiem – pocie­szała się w myślach. – A wtedy urzą­dzę nam w domu łazienkę z praw­dzi­wego zda­rze­nia i z bie­żącą wodą. Mogę sobie na to pozwo­lić i choćby nie wiem co, będę miała łazienkę!”. Poczuła się zaże­no­wana tym, że przy­wią­zuje tak wielką wagę do tak przy­ziem­nych rze­czy. A prze­cież sprawy mniej przy­ziemne męczyły ją znacz­nie bar­dziej.

Ostat­nio widziała swo­jego narze­czo­nego przed wojną. Pięć lat temu! To dużo dla kogoś, kto ma nie­spełna dwa­dzie­ścia cztery lata. Przez ten czas bar­dzo się zmie­niła i Antek pew­nie też, tym bar­dziej że był na woj­nie, a wojna bar­dzo zmie­niała ludzi.

W ciągu tych pię­ciu lat przez nie­mal trzy nie kon­tak­to­wali się ze sobą i Roza­lia zdą­żyła wtedy dojść do wnio­sku, że już ni­gdy nie zoba­czy Antka. W tym cza­sie poja­wili się w jej życiu inni męż­czyźni i omal nie wyszła za mąż. Nawet dwu­krot­nie…

Tak, w tym cza­sie dwóch męż­czyzn popro­siło ją o rękę, a ona przy­jęła ich oświad­czyny, jed­nak los chciał, by żad­nego z nich nie poślu­biła. A potem przy­szedł list od Antka i Roza­lia uznała, że widocz­nie tak miało być, więc odpi­sała mu i teraz jechała do Pol­ski, aby wyjść za niego, tak jak pla­no­wali przed laty.

Nie napi­sała mu o swo­ich dwu­krot­nych zarę­czy­nach, choć kie­dyś mówili sobie wszystko. Nie chciała tego przed nim ukry­wać, po pro­stu nie wie­działa, jak to napi­sać. Poza tym uwa­żała, że taki list może prze­czy­tać ktoś jesz­cze, a nie miała ochoty opo­wia­dać o swo­ich nie­do­szłych mał­żeń­stwach wszyst­kim wokół. Teraz po raz kolejny obie­cała sobie, że powie o tym Ant­kowi. Mar­twiło ją, jak okrop­nie będzie się czuła, gdy okaże się, że Antek przez cały ten czas pozo­sta­wał jej wierny. Miała nadzieję, że on w tym cza­sie też kogoś poznał, ale też nic z tego nie wyni­kło…

Wie­działa, że doje­dzie do rodzin­nej wsi jesz­cze tego wie­czora, więc teo­re­tycz­nie jesz­cze dziś mogła znów zoba­czyć Antka, ale wola­łaby pocze­kać z tym do jutra. Podej­rze­wała, że zmę­czona po dłu­giej podróży, nie zrobi na nim takiego wra­że­nia, jakie chcia­łaby zro­bić. Oba­wiała się jed­nak, że jesz­cze gorzej może wyglą­dać po nocy spę­dzo­nej na jed­nym łóżku z któ­rąś z sióstr, w izbie, gdzie spała cała rodzina, a wszy­scy wsta­wali pomię­dzy czwartą a piątą rano. W Paryżu i w Wied­niu Roza­lia kła­dła się spać o tej porze, a dziś była nie­wy­spana, ponie­waż musiała wstać wcze­śniej, a nocą długo nie pozwa­lały jej zasnąć emo­cje przed spo­tka­niem z rodziną, Ant­kiem i prze­szło­ścią, która miała być też jej przy­szło­ścią.

Do tego jesz­cze ten Tomasz, który musiał usły­szeć, że Roza­lia cho­dzi po swoim pokoju i przy­szedł do niej, by znowu powta­rzać jej, że nie musi wra­cać do Cichego Potoku.

– Nic nie muszę – odpo­wia­dała. – Ale chcę.

Sta­rała się, by brzmiało to zde­cy­do­wa­nie, ale Tomasz nie wyda­wał się prze­ko­nany. A naj­gor­sze było to, że ona sama wcale nie była taka pewna, że tego wła­śnie chce. Po pro­stu wie­działa, że tak wła­śnie powinna postą­pić. Tak miało być i już.

Teraz pomy­ślała, że z dworca naj­chęt­niej poje­cha­łaby do kra­kow­skiego domu Man­tle­wi­czów i tam prze­cho­wała swoje kufry, bo nie była pewna, jak zare­aguje na nie rodzina. Wola­łaby daw­ko­wać im infor­ma­cje o tym, co działo się z nią przez ostat­nie lata…

Chęt­nie prze­bra­łaby się tam w coś prost­szego. Gdyby nie Ber­trand, wyru­szy­łaby w podróż ubrana skrom­niej, ale nie chciała tego robić, gdy ktoś taki jak on odpro­wa­dzał ją do wagonu pierw­szej klasy i był z nim Tomasz.

Nie­stety w kra­kow­skim domu Man­tle­wi­czów miesz­kała teraz kuzynka Bra­cław­ska, która nie lubiła Roza­lii. Nie było mowy, żeby pozwo­liła jej coś prze­cho­wać i prze­brać się u niej. Roza­lia musiała przy­je­chać do domu rodzin­nego w zaku­pio­nej w Paryżu odzieży. Oba­wiała się, że nie spodoba się ona rodzi­nie. Już wcze­śniej, przed wojną, nie byli zado­wo­leni z tego, że robi się „mia­stowa”.

Ale nie­dawno odkryła, że byli z niej nie­za­do­wo­leni, jesz­cze zanim w ogóle tra­fiła do domu Man­tle­wi­czów. Wła­ści­wie jak tylko Roza­lia się­gała pamię­cią, rodzina nie była z niej zado­wo­lona. Od dziecka rodzice porów­ny­wali ją z sio­strami – młod­szymi, a ich zda­niem bar­dziej zarad­nymi i gospo­dar­nymi od Roza­lii, któ­rej myśli od małego nie mogły skon­cen­tro­wać się na tym, co ważne dla gospo­dyni – sprzą­ta­niu, spraw­dza­niu, czy nie trzeba cze­goś zro­bić, i nie­ustan­nym krzą­ta­niu się po domu i obej­ściu. A kiedy tylko nauczyła się czy­tać, poszy­bo­wały jesz­cze dalej. Znacz­nie dalej, niż pozwa­lały miej­scowe limity.

Kiedy teraz zasta­na­wiała się nad tym, docho­dziła do wnio­sku, że te lata u Man­tle­wi­czów nie­wiele zmie­niły w tym zakre­sie. Gdyby ni­gdy nie opu­ściła rodzin­nego domu, pew­nie na­dal rodzice byliby z niej nie­za­do­wo­leni, tak jak przez pierw­sze pięt­na­ście lat jej życia. Tylko wtedy tłu­ma­czyli to sobie jej leni­stwem i innymi wadami, a potem – odkąd tra­fiła do Man­tle­wi­czów – ich złym wpły­wem.

No i był jesz­cze Antek, któ­rego rodzina ni­gdy nie lubiła. Naj­lep­szy przy­ja­ciel Roza­lii z dzie­ciń­stwa, a potem jej uko­chany, za któ­rym poszłaby w ogień. Jed­nak dla jej rodzi­ców i sióstr był gol­cem, bękar­tem i nie­od­po­wied­nim kan­dy­da­tem do ręki gospo­dar­skiej córki. Mimo to posta­no­wiła wyjść za niego i tuż przed wojną przy­jęła jego oświad­czyny. Gdy poin­for­mo­wała o tym rodzi­ców, w domu doszło do naj­więk­szej awan­tury, jaką Roza­lia i jej sio­stry pamię­tały. Usły­szała wtedy wiele o swoim zepsu­ciu oraz postra­szono ją, że nie dosta­nie posagu, co prze­wi­działa i co nie było dla niej prze­szkodą. Oboje z Ant­kiem byli mło­dzi, zdrowi i pra­co­wici. Wie­dzieli, że nawet nie­wiele mając, pora­dzą sobie. I oboje zdą­żyli już odło­żyć tro­chę gro­sza na wspólne życie.

Roza­lię jed­nak przy­gnę­biło odrzu­ce­nie przez rodzinę i kiedy pani Man­tle­wi­czowa popro­siła ją, by poje­chała z nią do Paryża – przy­jęła ofertę. Nie tylko dla­tego, że zawsze chciała tam poje­chać i uwiel­biała podró­żo­wać, ale także po to, by dać rodzi­nie, a także sobie i Ant­kowi, tro­chę czasu na prze­my­śle­nie całej tej sytu­acji. Podej­rze­wała, że pani Man­tle­wi­czowa posta­no­wiła ją tam zabrać na prośbę Toma­sza, któ­remu Roza­lia zwie­rzała się z pro­ble­mów. Miała nadzieję, że gdy wróci za kilka tygo­dni, rodzice przy­zwy­czają się do nowej sytu­acji, a ona poślubi Antka z ich bło­go­sła­wień­stwem. Nie prze­wi­działa, że w Paryżu pani Man­tle­wi­czowa pozna pana Hamil­tona i posta­nowi wyjść za niego. Pan Hamil­ton, choć był Angli­kiem, miesz­kał w Hisz­pa­nii, więc pani Man­tle­wi­czowa posta­no­wiła rów­nież się tam prze­pro­wa­dzić i uznała, że pomoc Roza­lii jest jej w tym nie­zbędna. Tutaj też Roza­lia podej­rze­wała inter­wen­cję Toma­sza, ale skoro tra­fiała jej się oka­zja odwie­dze­nia Hisz­pa­nii…

Była prze­ko­nana, że kiedy wyj­dzie za Antka, czeka ją już tylko ciężka praca, skoń­czą się podróże i świa­towe życie u boku chle­bo­daw­ców. Posta­no­wiła więc wyko­rzy­stać jesz­cze tę oka­zję zoba­cze­nia kawałka świata, zanim zosta­nie gospo­dy­nią z Cichego Potoku.

Nie­spo­dzie­wa­nie jed­nak, dla niej i dla świata, gdy zna­la­zła się w Hisz­pa­nii, nie­jaki Gaw­riło Prin­cip zastrze­lił arcy­księ­cia Fer­dy­nanda i zaczęła się wojna, która zatrzy­mała ją w Pina­res na pra­wie pięć lat. A póź­niej trudno było jej stam­tąd wyje­chać i wró­cić do życia, które cza­sami wyda­wało jej się innym, wcze­śniej­szym życiem. Jakby zda­rzyło jej się w poprzed­nim wcie­le­niu – jeśli ta teo­ria o rein­kar­na­cji, którą pan Hamil­ton uzna­wał za moż­liwą, była praw­dziwa.

Jed­nak wła­śnie to było jej życie. Nie to w Pina­res, w Paryżu, w Wied­niu czy nawet w kra­kow­skim miesz­ka­niu Man­tle­wi­czów. To w Cichym Potoku.

Musiała o tym pamię­tać, pogo­dzić się z tym i robić to, co należy.

3

Rainer prze­bu­dził się gwał­tow­nie i Roza­lia od razu pomy­ślała, że musiał przy­śnić mu się kosz­mar. Udała, że patrzy w okno. Kosz­mary to pry­watna sprawa.

Matrony na­dal drze­mały, a oni znów sie­dzieli naprze­ciw sie­bie w mil­cze­niu, aż do prze­działu zaj­rzał kon­duk­tor i obu­dził ich współ­pa­sa­żerki.

– Daleko jesz­cze do Kra­kowa? – spy­tała go matrona w brą­zach.

– Godzina – odparł.

– Godzina! – powtó­rzyła jakby prze­ra­żona, a Roza­lia też poczuła, że ją to prze­raża. Za godzinę będzie w Kra­ko­wie, a wkrótce potem tam, skąd ucie­kła dzie­więć lat temu.

Jej towa­rzyszki podróży popra­wiły kape­lu­sze i wło­żyły płasz­cze, jakby od celu dzie­liła je nie godzina, a naj­wy­żej kilka minut. Sie­działy teraz, gotowe do wyj­ścia, nie podej­mu­jąc roz­mowy, ale znowu spo­glą­dały w kie­runku Roza­lii, którą to zanie­po­ko­iło.

– Pan też wysiada w Kra­ko­wie? – spy­tała po angiel­sku Rainera.

– Tak – odparł krótko.

– Tam będzie pan pra­co­wać?

– Tak sądzę. – Cią­gle nie był tego do końca pewien.

Kilka godzin temu Anna po raz kolejny powtó­rzyła, że nie wyobraża sobie miesz­ka­nia w Pol­sce, a on uwa­żał, że nie mógłby w tym kraju pozo­stać bez niej.

– W poli­cji? – upew­niła się dziew­czyna.

Wie­dział, że cią­gnie tę roz­mowę na siłę, żeby nie być zmu­szoną kon­wer­so­wać z matro­nami. Posta­no­wił jej pomóc.

– Tak. Zapro­po­no­wano mi pracę w pol­skiej poli­cji, w Kra­ko­wie – powie­dział.

Odpo­wie­działo mu pełne podziwu spoj­rze­nie.

– Musi pan być bar­dzo dobrym detek­ty­wem, skoro spro­wa­dzają pana z tak daleka – powie­działa. – Na pewno mają wielu na miej­scu. Roz­wią­zał pan jakieś poważne sprawy?

Miałby się czym pochwa­lić, ale to byłoby żało­sne, więc powie­dział tylko:

– Ściąga mnie tam stary zna­jomy. Ktoś, kto kie­dyś dużo mnie nauczył.

– Też znany detek­tyw?

– Nie każdy, kto jest dobry w tym, co robi, jest znany – powie­dział Rainer. – Komen­dant Oczlik to geniusz, ale zapewne ni­gdy pani o nim nie sły­szała.

– Nie sły­sza­łam – przy­znała. – Może to dla­tego, że przez ostat­nie lata miesz­ka­łam daleko stąd. Mam nadzieję, że spodoba się panu w Kra­ko­wie. Był tam pan już kie­dyś?

– Ow­szem. Wycho­wa­łem się w Sar­no­wie, w górach – powie­dział. – Jako dziecko dość czę­sto jeź­dzi­łem do Kra­kowa.

Umilkł, prze­ra­żony tą nie­zwy­kłą dla niego otwar­to­ścią.

– Ja wycho­wa­łam się w Cichym Potoku. To mała wieś pod Kra­ko­wem. Pły­nie przez nią rzeka, która też tak się nazywa, Cichy Potok. Choć rzeka to chyba za dużo powie­dziane – uśmiech­nęła się. – Miesz­ka­łam tam przez pięt­na­ście lat, a potem poszłam do pracy w Kra­ko­wie. Moi chle­bo­dawcy zabie­rali mnie w różne miej­sca, także do Wied­nia, gdzie mają miesz­ka­nie. Teraz wła­śnie tam się zatrzy­ma­łam… Nie wiem, czemu panu to wszystko opo­wia­dam… – zre­flek­to­wała się. – Może dla­tego, że się nie znamy? Zna­jo­mo­ści w pociągu trwają mak­sy­mal­nie kilka godzin, a potem ni­gdy wię­cej nie spo­tyka się tych osób, więc można poroz­ma­wiać o spra­wach, o któ­rych cza­sem nie roz­ma­wia się z bli­skimi…

– Jed­no­ra­zowi zna­jomi – pod­jął Rainer. – Mój przy­ja­ciel tak ich nazy­wał. Kiedy byli­śmy w szkole z inter­na­tem, czę­sto razem jeź­dzi­li­śmy pocią­giem do jego rodziny, a cza­sami do mojej, choć to było daleko. On był bar­dziej elo­kwentny i towa­rzy­ski ode mnie, a w pocią­gach lubił uda­wać przed współ­pa­sa­że­rami kogoś innego. Wcią­gał mnie w te zabawy, przed­sta­wia­jąc nas jako jakieś wymy­ślone posta­cie. Nie zno­si­łem tego… – Uśmiech­nął się na samo wspo­mnie­nie tych sza­lo­nych pomy­słów Kurta.

Ona też się uśmiech­nęła.

Przez chwilę zasta­no­wił się, czy nie opo­wie­dzieć jej o tym, jak pew­nego dnia, gdy miał pięt­na­ście albo szes­na­ście lat, posta­no­wił udać swego przy­ja­ciela. Podró­żo­wał sam, a w prze­dziale z nim sie­działa rodzina z dwiema pen­sjo­nar­kami w jego wieku. Gdy ojciec rodziny uznał, że wypada zaopie­ko­wać się chłop­cem i spy­tał go, jak się nazywa i dokąd jedzie, odparł, że wraca do domu na waka­cje ze szkoły z inter­na­tem, a nazywa się Kurt West­berg. A potem, ku swo­jemu zdu­mie­niu, zaczął zacho­wy­wać się jak Kurt – stał się roz­mowny, dow­cipny, cza­ru­jący. Im dłu­żej go uda­wał, tym bar­dziej wczu­wał się w rolę Kurta i odkrył, że przej­muje te jego cechy, któ­rych mu bra­ko­wało. Jakby Kurt West­berg powoli wcho­dził w ciało Leonarda Rainera, wypie­ra­jąc z niego jego cha­rak­ter i zastę­pu­jąc go cha­rak­terem Kurta.

Coś w tym było, bo gdy wysia­dał, dziew­częta dys­kret­nie podały mu kar­teczki ze swo­imi adre­sami, by do nich napi­sał. Takie rze­czy dość czę­sto przy­tra­fiały się Kur­towi, ale Leonar­dowi ni­gdy się to nie zda­rzyło. Mimo to gdy tylko wysiadł z pociągu, wyrzu­cił te kar­teczki, bo dziew­czyny kom­plet­nie go nie inte­re­so­wały. Kochał tylko Annę, a Anna kochała jego.

Nie zdą­żyła jesz­cze wtedy poznać Kurta.

Roza­lia myślała o swo­ich kufrach i żało­wała, że nie może się prze­brać w coś skrom­niej­szego niż ten nowy kostium i płaszcz. Im bli­żej Kra­kowa była, tym bar­dziej despe­racko o tym myślała i w końcu zaczęła się zasta­na­wiać, czy jechać z dworca od razu do domu, czy może jed­nak zaj­rzeć do Man­tle­wi­czów i poroz­ma­wiać z Mag­do­niową, czy nie zgo­dzi­łaby się prze­cho­wać jej kufrów. Albo zamel­do­wać się w jakimś hotelu i zostać tam na noc? Skra­dłaby jesz­cze kilka godzin „poży­czo­nego życia”, prze­bra­łaby się, odpo­częła po podróży, a rano poje­cha­łaby do Cichego Potoku i spo­tkała się z Ant­kiem świeża i zadbana.

Podobne myśli cho­dziły po gło­wie Leonarda Rainera. Wcale nie miał ochoty zatrzy­my­wać się u Berty, kuzynki Anny, u któ­rej miał miesz­kać, dopóki się nie urzą­dzi i nie znaj­dzie jakie­goś lokum dla rodziny. Z tego powodu zamie­rzał to zro­bić jak naj­szyb­ciej, bo znał Bertę od dziecka i od dziecka jej nie zno­sił – z cza­sem coraz bar­dziej.

Nor­mal­nie poje­chałby wprost z dworca do biura komen­danta Oczlika, który go tu spro­wa­dził. Nie­stety przed­wczo­raj dostał tele­gram, w któ­rym Oczlik infor­mo­wał go, że zacho­ro­wał i przyj­mie Rainera u sie­bie w domu, nie na komen­dzie, w sobotę o dzie­wią­tej rano. Do tam­tej pory był ska­zany na Bertę, która na prośbę Anny zgo­dziła się go gościć.

Ale mógł też zamel­do­wać się w jakimś hotelu, napi­sać do Anny, że poli­cja zapew­niła mu cza­sowe zakwa­te­ro­wa­nie i nie zatrzy­my­wać się u Berty. Mógł nawet im wmó­wić, że ktoś z poli­cji ode­brał go z dworca i zawiózł do tymcza­sowej kwa­tery…

Z tym posta­no­wie­niem opu­ścił pociąg. Gdy zoba­czył, jak matrony na pero­nie ner­wowo zacze­piają baga­żo­wych, poże­gnał się po pol­sku z Roza­lią Gaw­ron.

– Do widze­nia.

– Do widze­nia. Choć pew­nie już ni­gdy się nie zoba­czymy – dodała. – Byli­śmy, jak pan to nazwał, jed­no­ra­zo­wymi zna­jo­mymi.

– Może jesz­cze kie­dyś nasze drogi się prze­tną. – Uśmiech­nął się grzecz­no­ściowo. – Choć mam nadzieję, że ni­gdy nie będzie pani potrze­bo­wała pomocy poli­cji.

– Też mam taką nadzieję – zgo­dziła się. – A gdyby jed­nak… o kogo mam pytać?

– Nie przed­sta­wi­łem się – zre­flek­to­wał się. – Leonard Rainer – powie­dział. – Nie wiem, jaki sto­pień będę mieć w pol­skiej poli­cji – dodał. – W tej chwili nie wiem nawet, czy na pewno mnie tam przyjmą.

– Roza­lia Gaw­ron – przed­sta­wiła się. – Wkrótce wycho­dzę za mąż, a wtedy będę nazy­wać się tak jak mój przy­szły mąż – Kro­to­wicz.

Jesz­cze raz powie­dzieli sobie „do widze­nia” i poszli każde w swoją stronę. Oboje myśleli o tym samym, aby zaraz po tym, jak odbiorą bagaże, zamel­do­wać się w jakimś hotelu i cie­sząc się samot­no­ścią, prze­my­śleć zmiany, jakie zacho­dzą w ich życiu.

Jed­nak led­wie Rainer ode­brał bagaże, pode­szła do niego ponura Berta, spo­wita w beże, które na jej posęp­nej, zwa­li­stej postu­rze wyglą­dały zupeł­nie ina­czej niż na Roza­lii Gaw­ron. Nie widział jej przez kil­ka­na­ście lat, ale od razu ją roz­po­znał i pomy­ślał, że wszystko, czego nie zno­sił w Ber­cie od dziecka, z wie­kiem jesz­cze się spo­tę­go­wało.

Kie­dyś była dziew­czynką, którą mu sta­wiano za przy­kład. Berta ni­gdy nie trzy­mała łokci na stole, nie bru­dziła ubra­nek i nie gar­biła się. Berta sta­ran­nie pisała i miała takie nie­ska­zi­tel­nie czy­ste ręce, paznok­cie, koł­nie­rzyki… Każde dziecko powinno być takie jak ta cho­lerna Berta. Zadzie­ra­jąca nosa, zawsze coś knu­jąca, skar­żąca, kła­miąca bez mru­gnię­cia okiem, potra­fiąca na zawo­ła­nie roz­pła­kać się, zbled­nąć i ode­grać każdą scenę tak, że wszy­scy doro­śli się nabie­rali. I chęt­nie zamie­ni­liby swoje gor­sze, nie­udane dzieci na takie Berty i ich męskie odpo­wied­niki.

Teraz Berta odgry­wała rolę ofiar­nej żony i matki, cał­ko­wi­cie odda­nej i poświę­co­nej rodzi­nie i nie myślą­cej o sobie. Święta Berta od sied­miu bole­ści.

– Wola­łam wyjść po cie­bie, Leonar­dzie – powie­działa, wzdy­cha­jąc z rezy­gna­cją – żeby biedna Anna nie musiała się mar­twić, że się zgu­bisz w obcym mie­ście.

– Znam dobrze Kra­ków. Bywa­łem tu czę­sto od dziecka.

Berta go nie słu­chała, wyda­wała pole­ce­nia baga­żo­wemu, nie zwa­ża­jąc na to, że chło­pak naj­wy­raź­niej nie rozu­mie po nie­miecku i wcale nie musi, bo jest w Pol­sce. Naj­wy­raź­niej Berta cią­gle jesz­cze żyła w Austro-Węgrzech.

Rainer wziął swój bagaż, a ona szła obok niego, posa­pu­jąc, jakby to ona nio­sła jego walizkę i mówiła coś, na co Rainer nie zwra­cał uwagi. Docie­rało do niego jed­nak, jak czę­sto powta­rzała słowa „biedna Anna”. I Rainer wie­dział, że ma na myśli dosłowną biedę, w którą Anna popa­dła, poślu­bia­jąc nie­do­sta­tecz­nie boga­tego męż­czy­znę.

Cią­gle pamię­tał ten mroźny, zimowy pora­nek przed laty, kiedy wszedł do domu Asche­rów i usły­szał roz­mowę Berty i Anny.

„Oczy­wi­ście, że masz rację, Anno – mówiła Berta. – To jedyna roz­sądna rzecz, jaką możesz zro­bić. Kurt West­berg zapewni ci życie na odpo­wied­nim pozio­mie. Leonard chce zostać poli­cjan­tem! Chcia­ła­byś być żoną poli­cjanta? Prze­cież nie byłoby cię stać nawet na jedną słu­żącą!”

Biedna Anna była teraz żoną poli­cjanta, któ­rej nie powinno być stać nawet na jedną słu­żącą.

4

Roza­lia cze­kała na kufry, bo jakaś matka z dwójką roz­bie­ga­nych i roz­krzy­cza­nych dzieci doma­gała się, aby naj­pierw wydać bagaż jej, a gdy odmó­wiono, zaczęła oskar­żać baga­żo­wych o zgu­bie­nie go i spro­wa­dziła kon­duk­tora. Kiedy w końcu Roza­lia zoba­czyła swoje kufry, posta­no­wiła spy­tać o jakiś hotel, ale wtedy usły­szała, że ktoś ją woła.

Odwró­ciła się i nie wie­rzyła wła­snym oczom. To był Antek!

Wysoki, przy­stojny i wpa­trzony w nią jak w obra­zek. Był taki piękny… czy ona zapo­mniała, jaki był piękny?

Przy­glą­dała mu się, zasko­czona, nie mogąc wydu­sić słowa. Wyda­wał jej się jesz­cze wyż­szy niż kie­dyś, a prze­cież zawsze był wysoki. Tylko wtedy był chudy, a teraz wyglą­dał tak zdrowo i krzepko. Kiedy ostat­nio go widziała, miał osiem­na­ście lat. Potem poszedł na wojnę, a teraz miał dwa­dzie­ścia trzy lata, zmęż­niał i był jesz­cze przy­stoj­niej­szy.

Patrzył teraz na nią, jakby to ona była takim zja­wi­skiem, jakim wydał jej się on. W prze­ci­wień­stwie do niej jemu nie ode­brało mowy, prze­ciw­nie, usta mu się nie zamy­kały.

– Moja Roza­lia wró­ciła! – powta­rzał. – Jaka ty jesteś piękna! Jesz­cze pięk­niej­sza niż kie­dyś. I jaka ele­gancka! Wyglą­dasz jak wielka dama! Zobacz, te wszyst­kie hra­bianki mało sobie łbów nie poukrę­cają, tak się za tobą oglą­dają. Wiele by dały, żeby mieć twoją urodę, ale nic z tego. Tylko moja Roza­lia jest taka piękna.

– Antek! – wykrztu­siła wresz­cie. – Naprawdę tu jesteś? Skąd się tu wzią­łeś?

– Przy­je­cha­łem po cie­bie – odparł tak, jakby było to coś oczy­wi­stego.

– Ale… skąd wie­dzia­łeś, że przy­jadę?

– Wyli­czy­łem sobie, że to będzie jakoś teraz – powie­dział. – Spraw­dzi­łem, kiedy przy­cho­dzą pociągi z Wied­nia, i przy­je­cha­łem.

– Ale… skąd wie­dzia­łeś, że wrócę wła­śnie dziś? – Nie rozu­miała. – Nie wysy­ła­łam tele­gramu, bo… sama nie wie­dzia­łam… – Zawa­hała się.

– Bo myśla­łaś, że i tak nikt po cie­bie nie wyje­dzie? – wszedł jej w słowo. – Twoi pew­nie by nie wyje­chali – przy­znał, uśmie­cha­jąc się smutno – ale teraz masz jesz­cze mnie – przy­po­mniał jej. – Ja zawsze będę na cie­bie cze­kać!

Roza­lia wie­działa, że jej rodzina nie przy­je­dzie po nią, co nawet jej paso­wało. Ale Antek naprawdę nie mógł się docze­kać. Wzru­szyło ją to. Odkąd go poznała, jesz­cze w dzie­ciń­stwie, Antek był osobą, dzięki któ­rej czuła, że można ją lubić i że jest coś warta.

– A gdy­bym dziś nie przy­je­chała?

– To cze­kał­bym, aż wszy­scy sobie pójdą, żeby mieć pew­ność, że nie było cię w tym pociągu, i wró­cił­bym do domu. A jutro znowu bym tu przy­je­chał i cze­kał na cie­bie – oświad­czył. – I tak aż do skutku. Na wszelki wypa­dek już wczo­raj tu byłem i cze­kałem… – Uśmiech­nął się, a ona wzru­szyła się jesz­cze bar­dziej. – Oba te kufry są twoje? – zdzi­wił się.

Przy­tak­nęła.

– No, no… Józkę i Mał­gośkę pokręci z zazdro­ści – mruk­nął.

Wrę­czył baga­żo­wemu napi­wek i wrzu­cił oba kufry do powozu.

– Bar­dzo chęt­nie nie poka­zy­wa­ła­bym tego wszyst­kiego moim sio­strom – wes­tchnęła Roza­lia, sia­da­jąc obok niego.

– No to może zawie­ziemy to do mnie? – zapro­po­no­wał. – Pisa­łem ci, że mam teraz gospo­dar­stwo? – rzu­cił nie­dba­łym tonem.

– Tak. – Spoj­rzała na niego.

Miał na sobie gar­ni­tur, który spra­wiał wra­że­nie uszy­tego na miarę, i czy­stą, białą koszulę. Wszystko to wyglą­dało jak nowe, podob­nie jak jego buty, wypa­sto­wane na wysoki połysk. Włosy musiał przy­strzyc u dobrego kra­kow­skiego fry­zjera. Po daw­nym, bied­nym Antku, w pod­nisz­czo­nych rze­czach dona­sza­nych po kuzy­nie, nie pozo­stał ślad.

– Masz gospo­dar­stwo po Kro­to­wi­czach… Wszy­scy oni nie żyją?

– Tak. Fra­nek zgi­nął na woj­nie, a Bronka i Staszka umarły na influ­enzę. Wuj też na to umarł, a ciotka jesz­cze przed wojną na te płuca, co cho­ro­wała.

Ski­nęła głową. Cała rodzina, która odwró­ciła się od Antka i trak­to­wała go jak popy­cha­dło, teraz spo­czy­wała w gro­bach, a mają­tek, któ­rym tak się szczy­cili, zna­lazł się w jego rękach. Antek został gospo­da­rzem i sądząc z tych krót­kich listów, które Roza­lia dostała od rodziny, jej ojciec i matka nie mieli już nic prze­ciwko temu, by za niego wyszła.

Ona sama teraz też się już nie wahała. Opu­ściły ją wąt­pli­wo­ści, które tar­gały nią przez ostat­nie mie­siące i które nie pozwo­liły jej zmru­żyć oka w pociągu. Chciała zostać żoną tego pięk­nego męż­czy­zny, który sie­dział obok niej i spo­glą­dał na nią tak, że wszyst­kie jej obawy zwią­zane z powro­tem do domu i daw­nego życia znik­nęły. Znowu miała Antka i nie potrze­bo­wała niczego innego. Wszyst­kie jej uczu­cia powró­ciły, a może ni­gdy nie ode­szły?

Sie­działa bli­sko niego, świe­ciło słońce, wio­senny wiatr roz­wie­wał jej włosy nad czo­łem i pró­bo­wał zsu­nąć kape­lusz. Pach­niało wio­sną. To był piękny dzień.

5

– Po woj­nie nie wró­ci­łem do Cichego Potoku, bo tam już mnie nie cią­gnęło – opo­wia­dał Antek. – Kolega z woj­ska zna­lazł mi pracę w Kra­ko­wie, przy samo­cho­dach. Poje­cha­łem do Cichego Potoku tylko po to, żeby spy­tać o cie­bie… Samo­cho­dem poje­cha­łem – dodał i oboje się roze­śmiali, przy­po­mi­na­jąc sobie aferę, jaką tuż przed wojną wywo­łał Tomasz Man­tle­wicz, przy­jeż­dża­jąc po Roza­lię samo­cho­dem. – Twoja ciotka i inne baby mało nie padły, że już drugi kawa­ler samo­cho­dem do cie­bie przy­je­chał. A do żad­nej innej panny we wsi nikt ni­gdy nie przy­jeż­dżał samo­cho­dem.

Roza­lia popła­kała się ze śmie­chu. I ze szczę­ścia, że Antek nie jest ani tro­chę zazdro­sny o Toma­sza i nie prze­szka­dza mu, że część wsi uważa, że powi­nien.

– Twoi powie­dzieli, że nie wró­ci­łaś, więc napi­sa­łem do cie­bie z Kra­kowa i dosta­łaś list, bo mi odpi­sa­łaś.

Ski­nęła głową.

– No i wtedy, jak przy­je­cha­łem spy­tać o cie­bie, dowie­dzia­łem się, że Franka zabili i że Bronka umarła, bo to jakoś zaraz po jej pogrze­bie było… Dzień albo dwa wcze­śniej ją pocho­wali. Przy­szło mi do głowy, że wypada pójść do wuja, a raczej do Staszki, ale z Cisz­kami roz­ma­wia­łem i powie­dzieli mi, żebym lepiej nie szedł, bo Staszka też chora i żebym się nie zara­ził i nie roz­niósł tego dalej. No to nie posze­dłem… A potem, może ze dwa tygo­dnie póź­niej, spo­tka­łem w Kra­ko­wie Mar­cyśkę Sołecką i ona od razu zaczęła mi kon­do­len­cje skła­dać, że kuzynki umarły. I tak się dowie­dzia­łem, że Staszka też nie żyje.

– Obie były takie młode – wes­tchnęła Roza­lia. – I poje­cha­łeś do wuja?

– Na początku się nie rwa­łem, bo sama wiesz, jak z nim było. No i nie chcia­łem, żeby wyszło, że jak ten sęp przy­cza­iłem się na mają­tek. Ale naj­pierw ta Mar­cyśka mi naga­dała, że powi­nie­nem poje­chać, bo wuj został sam, a też nie­do­maga. No i że ma swoje lata, i jak on sobie pora­dzi na takim gospo­dar­stwie, i takie tam, jak to Mar­cyśka. A potem jesz­cze wpadł do mnie Mate­usz Kowal. Twoi mu powie­dzieli, gdzie mnie szu­kać, bo zosta­wi­łem adres dla cie­bie. Mate­usz powie­dział, że wuj go pro­sił, żeby mnie zna­lazł, jak będzie w Kra­ko­wie i żeby spy­tał, czy bym nie chciał z nim gospo­da­rzyć, bo sami zosta­li­śmy z rodziny.

– Kro­to­wicz przy­słał po cie­bie Mate­usza? – zdzi­wiła się Roza­lia. – No, no… Musiało go przy­ci­snąć…

– To samo pomy­śla­łem – przy­znał Antek. – Ale mam swoją dumę. Powie­dzia­łem Mate­uszowi, że mam w Kra­ko­wie dobrą robotę i nie potrze­buję łaski. Mate­usz się zdzi­wił, że takie gospo­dar­stwo, tyle ziemi, inwen­tarz taki piękny i wszystko teraz wuj pew­nie mnie zapi­sze, bo komu? Ale ja już pozna­łem się na tym wuju moim. – Skrzy­wił się. – Więc mówię Mate­uszowi, że rodzina to nie zawsze to, co ludzie myślą, i że jedno, czego mnie w życiu nauczyli, to tego, że liczyć mogę tylko na sie­bie.

– Pew­nie Mate­usz tego nie rozu­miał?

– No wła­śnie – mruk­nął Antek. – Gadał mi jesz­cze takie rze­czy, aż musia­łem do roboty wra­cać. A wuj przy­słał jesz­cze Mietka Cho­mąto. I on to samo, co Mate­usz. To powie­dzia­łem mu to samo, co jemu, ale Mie­tek lepiej wie­dział, o co mi cho­dzi, bo on też tak ma z rodziną. Ale potem tak sobie myśla­łem, że rze­czywiście… Jestem Kro­to­wicz, a gro­sza od Kro­to­wiczów nie zoba­czy­łem. Niby wiem, że matka prze­pu­ściła wszystko, co dostała, ale powia­dają, że nie dostała tyle, ile powinna. I tak myśla­łem o tym wszyst­kim i jesz­cze o tym, że ten psi syn, mój wuj, dostał już za swoje. Bóg go poka­rał i może to nie po chrze­ści­jań­sku w takich oko­licz­no­ściach się na niego boczyć. Pomyśla­łem, że go odwie­dzę, ale nie spe­cjal­nie po to tam poje­cha­łem, tylko przy oka­zji. Bo listów od cie­bie nie było i do two­ich poje­cha­łem, zapy­tać, kiedy wró­cisz, a potem wuja odwie­dzi­łem. Zło­ży­łem kon­do­len­cje, powie­dzia­łem, że u cie­bie byłem, żeby sobie nie myślał…

– A on co?

– A on cały w skow­ron­kach, psia­krew… – Antek pokrę­cił głową. – Wódkę od razu wycią­gnął, na obiad zapro­sił, sam nie wie­dział, co wymy­ślić. A jak sobie przy­po­mnia­łem, co kie­dyś… – urwał, a Roza­lia poki­wała głową.

– No to nie­źle mu się odmie­niło – przy­znała.

– Tak. Jak nie on. Tak mnie nama­wiał, żebym został, że mi wszystko zapi­sze, bo już nikogo na świe­cie nie ma. Roz­pła­kał się nawet… No, ale się nie dzi­wię. Troje dzieci stra­cił…

Roza­lia poki­wała głową.

Wuj Kro­to­wicz był pod­łym czło­wie­kiem, ale nawet on musiał mieć jakieś uczu­cia, a śmierć trojga dzieci w krót­kim cza­sie dla każ­dego musiała być strasz­nym doświad­cze­niem.

– I po tym zamiesz­ka­łeś u niego?

– Tak. Na początku aż go nie pozna­wa­łem. Sam nie wie­dział, co robić, żebym został. Wszystko mi zapi­sał, ale w testa­men­cie. Że dopiero po jego śmierci coś dostanę.

– Pew­nie się bał, że jak już teraz coś na cie­bie prze­pi­sze, to go puścisz z tor­bami.

– Tak… – Wes­tchnął Antek. – Myślał, że jestem taki sam psi chwost bez wstydu i sumie­nia, jak on. Ale potem zaczęło z niego wyła­zić… Tuż przed Popiel­cem powie­dział mi parę słów za dużo, a ja mu na to, że po nie­dzieli się pakuję i odcho­dzę, ale on w sobotę zacho­ro­wał, no to go nie zosta­wi­łem. Nawet dwa tygo­dnie nie minęły, jak umarł.

– Influ­enza?

– Wła­śnie nie wia­domo. Może tyfus albo nawet cho­lera? Lekarz tak powie­dział, bo spro­wa­dzi­łem leka­rza, nawet trzy razy. Na początku mówił, że influ­enza, a potem wyszło, że raczej tyfus albo nawet cho­lera… Zmar­twi­łem się wtedy, bo jak powie­dział, że influ­enza, to Honorkę zatrud­ni­łem, żeby go pie­lę­gno­wała.

– Honorkę od Cisz­ków?

– Tak. Ona prze­cho­ro­wała influ­enzę zaraz na początku, a potem pie­lę­gno­wała innych, bo każdy się bał. Tak sobie dora­biała. Ale jak się dowie­działa, że to mogła być cho­lera albo tyfus, to się wystra­szyła… Pro­siła mnie, żebym Cisz­ko­wej nie mówił, bo ją z domu wyrzuci. No i nie powie­dzia­łem i we wsi nie wie­dzą, co to było… Ale ten lekarz też do końca nie wie­dział. Może to jed­nak też influ­enza? Kto tam to teraz wie?

– Ale ty się nie zara­zi­łeś?

– Nie. Ani Honorka, bo jak ten lekarz powie­dział, że może cho­lera albo tyfus, to też się bałem, że ona się zarazi albo ktoś od Cisz­ków, ale nie. Dla­tego myślę, że to nie było to. A lekarz może tak mówił, bo nie chciał wuja brać do szpi­tala… Cho­ciaż naj­pierw chciał i ja też bym go wysłał, bo w szpi­talu miałby leka­rzy i leki, ale wuj się uparł, że nie. Jak to stary czło­wiek. Oni uwa­żają, że jak do szpi­tala, to stam­tąd pro­sto na cmen­tarz.

– To głu­pie – wes­tchnęła Roza­lia. – Tylu ludziom w szpi­ta­lach ura­to­wano życie.

Antek się z nią zgo­dził.

– Honorkę Cisz­ko­wie od razu wysłali do szpi­tala. Żeby sami nie zła­pali influ­enzy. Ale szybko wyzdro­wiała. Tak samo Pie­tras…

– Pie­tras też zacho­ro­wał?

Pie­tras, tro­chę młod­szy od nich, był ich przy­ja­cie­lem z dzie­ciń­stwa.

– Też. I nie wiem, czy ci napi­sali, że Pie­tras się oże­nił z Hanką od Golonki?

Roza­lia popa­trzyła na niego oczami jak spodki.

– Pie­tras z Hanką? Jak to?!

Pie­tras był synem ubo­giej wdowy, która miesz­kała w walą­cej się cha­cie, a wszyst­kie dzieci wysy­łała na służbę, gdy tylko odro­sły od ziemi. Pie­tras był naj­star­szy i od małego pra­co­wał dla gospo­da­rzy z Cichego Potoku. A Hanka była jedy­naczką na pra­wie dwu­dzie­stu hek­ta­rach. Od małego zadzie­rała nosa. Zada­wała się z Lalką Paczół­kówną i obie były zaro­zu­mia­łymi, wred­nymi dzie­wu­chami, znaj­du­ją­cymi przy­jem­ność w doku­cza­niu innym.

– Matka go oże­niła z tą Hanką – opo­wia­dał Antek. – Cała szczę­śliwa była, jakby Pana Boga za nogi zła­pała, bo jej Golonka pomaga. Prze­han­dlo­wała Pie­trasa. – Pokrę­cił głową ze zgor­sze­niem. – Szedł do ślubu jak na ścię­cie. Jesz­cze zaraz przed chciał ucie­kać, to mu matka naga­dała, że ona tak się dla niego poświę­ciła, a on nie chce pomóc jej i rodzeń­stwu.

Roza­lia słu­chała tego zmar­twiona.

– Prze­cież Pie­tras od małego pra­co­wał na nią i rodzeń­stwo – powie­działa obu­rzona. – I za to jesz­cze wydała go za tę cho­lerę? Hanka dalej taka wredna?

– Jesz­cze wred­niej­sza – odparł Antek. – Bez prze­rwy cho­dzi zła jak osa. Pie­tras jej żałuje tego, po co chciała wyjść za niego – uśmiech­nął się kpiąco. – Bo dzie­wu­chy za nim oczy wypa­try­wały, to Hanka pomy­ślała, że on musi być jej, i prze­ko­nała sta­rego, żeby jej go kupił. Wcale się Pie­trasowi nie dzi­wię, że jej unika. Każdy by uni­kał. We łbie ma poprzew­ra­cane, cho­lera jedna. Ale cie­szy się, że ma męża, bo teraz o mężów trud­niej, po woj­nie. U nas we wsi pię­ciu zgi­nęło. Jaśka zabili, sły­sza­łaś?

– Naszego Jaśka?

Jasiek też był ich przy­ja­cie­lem z dzie­ciń­stwa.

Antek przy­tak­nął.

– Cesiek ze dwora też nie żyje – dodał.

Cesiek ze dwora był synem miej­sco­wego dzie­dzica, Sołec­kiego.

– Boha­ter­sko zgi­nął i Sołec­kie medal dostały – opo­wia­dał Antek. – Pośmiertny. Powie­siły sobie ten medal i Ceśka por­tret na hono­ro­wym miej­scu, żeby każdy widział…

Roza­lia dowia­dy­wała się, co ostat­nio wyda­rzyło się w jej rodzin­nej wsi, słu­cha­jąc opo­wie­ści Antka, i roz­po­zna­wała zna­jome widoki.

Wkrótce zoba­czyła most nad Cichym Poto­kiem, a za nim las, za któ­rym była jej wieś.

– Tyle razy myśla­łam o tym miej­scu – szep­nęła.

– Tęsk­ni­łaś za domem?

Przy­tak­nęła, ale się zawa­hała.

– Za tobą tęsk­ni­łam – powie­działa.

Poca­ło­wali się, prze­jeż­dża­jąc przez most. A potem znowu, kiedy wjeż­dżali do lasu.

Antek rozej­rzał się i spoj­rzał na nią figlar­nie.

– Ja nic nie mówię, ale w lesie jeste­śmy – zauwa­żył wesoło. – I nikogo w oko­licy…

Roze­śmiała się. Przy­sta­nęli i cało­wali się, nie zwra­ca­jąc uwagi na znie­cier­pli­wione konie, które pry­chały i co jakiś czas szar­pały powo­zem.

Roza­lia była szczę­śliwa. Dawno nie czuła się tak wspa­niale. Krę­ciło jej się w gło­wie od tych wszyst­kich emo­cji i piesz­czot Antka. Wszyst­kie wąt­pli­wo­ści gdzieś ule­ciały. Była tylko ona i Antek, a wokół pach­niał las, śpie­wały ptaki i świe­ciło wio­senne słońce.

Nie spie­szyło im się do domu i nie wia­domo, kiedy ruszy­liby dalej, gdyby nie zoba­czyli w oddali nad­jeż­dża­ją­cej fur­manki. Antek gwizd­nął na konie, jedną ręką trzy­ma­jąc lejce, a drugą popra­wia­jąc ubra­nie. Roza­lia popra­wiała swoje.

– Nie mam potar­ga­nych wło­sów? – spy­tała.

– Masz! – roze­śmiał się. – Scho­waj pod kape­lu­szem.

Kape­lusz zsu­nął jej się pod­czas piesz­czot i teraz leżał obok.

– Powin­nam była zna­leźć jakąś chustkę – wes­tchnęła, upi­na­jąc włosy. – Łatwiej by było, no i bar­dziej bym paso­wała do wsi…

– Ty ni­gdy nie będziesz tam paso­wała – prze­rwał jej. – I bar­dzo dobrze – dodał.

Uśmiech­nęli się do sie­bie.

Jako dzieci uświa­do­mili sobie, że nie pasują do wsi, dla­tego tak czę­sto im się obrywa. Począt­kowo się tym mar­twili, ale odkąd oboje to wie­dzieli i uznali, że to ich połą­czyło, zaczęli być z tego w pewien spo­sób dumni.

Przez jakiś czas znów jechali, roz­ma­wia­jąc i trzy­ma­jąc dystans przed fur­manką. Mieli nadzieję, że skręci w boczną drogę do lasu, bo był to pro­sty wóz dra­bi­nia­sty.

Gdy wresz­cie tak się stało, pocze­kali, aż znik­nie z ich pola widze­nia, żeby mogli znowu oddać się piesz­czo­tom, ale wtedy na hory­zon­cie widzieli już wyjazd z lasu, za któ­rym zaczy­nał się Cichy Potok, a na dro­dze przed nimi poja­wił się kolejny czło­wiek. Szedł pie­chotą, a raczej zda­wał się prze­my­kać, trzy­ma­jąc się bli­sko drzew.

Sie­dzieli więc obok sie­bie w przy­zwo­itej odle­gło­ści, a gdy mijali prze­chod­nia, Antek pozdro­wił go, a on jego. Roza­lia rów­nież się ukło­niła, choć go nie roz­po­znała. Z dala wyglą­dał na star­szego od nich, spod czapki wymy­kały mu się ciemne kosmyki prze­ty­kane siwi­zną, ale z bli­ska jego twarz wydała się Roza­lii młod­sza, niż się spo­dzie­wała.

– Kto to? – spy­tała cicho Antka, gdy tam­ten nieco się odda­lił.

– Nie pozna­łaś Zająca?

– To Zając? – Roza­lia mgli­ście go pamię­tała. Był o dobre dzie­sięć lat star­szy od nich. Kiedy byli dzie­cia­kami, Zając był mło­dzień­cem, za któ­rym oglą­dały się dziew­czyny w jego wieku, a potem… Roza­lia nawet nie pamię­tała, czy się oże­nił, czy nie. Zawsze miesz­kał z matką na skraju lasu. – Nie pozna­łam go…

– Dziwny się zro­bił po woj­nie – powie­dział Antek. – Przy­brał sobie do głowy – wyja­śnił. – Z nie­któ­rymi wojna poro­biła takie rze­czy. Sam mia­łem dwóch kole­gów… jeden pró­bo­wał się powie­sić, a dru­giego zamknęli w Kobie­rzy­nie, w tym szpi­talu dla waria­tów.

– I ten Zając też…?

– Nie gada­łem z nim po woj­nie – przy­znał Antek. – Ni­gdy się za dobrze nie zna­li­śmy, ale z tego, co widzę i co mówią we wsi, unika ludzi. No i stara go z domu wyrzu­ciła.

– Stara Zają­cowa?

Antek przy­tak­nął.

– Wła­snego syna, jedy­naka – dodał. – Nie wiem, co tam było, ale podobno odkąd wró­cił z wojny, nie wpusz­cza go do domu. A wró­cił tam­tego lata. Zamiesz­kał w sza­ła­sie, a przez zimę stara Zają­cowa pozwo­liła mu spać w szo­pie i chyba dalej tam śpi. A w polu jej robi, ale może dla­tego, że to kie­dyś jego będzie. Zają­cowa ma swoje lata i jest scho­ro­wana.

– To może ona ma coś z głową? – zasta­no­wiła się Roza­lia.

– Moż­liwe, cho­ciaż te stare baby cią­gle ją sza­nują. Tak po swo­jemu, jak to one…

Poki­wała głową. Wie­działa, do czego zdolne są wiej­skie plo­ciu­chy…

Zza drzew wynu­rzyły się zna­jome zabu­do­wa­nia Cichego Potoku. Antek ścią­gnął lejce i ruszył w prawo, by wje­chać na drogę pro­wa­dzącą na drugi koniec wsi, gdzie stał dom Gaw­ro­nów, ale Roza­lia go powstrzy­mała.

– Mogli­by­śmy naj­pierw poje­chać do cie­bie? – spy­tała.

– Do mnie? – zdzi­wił się, a potem uśmiech­nął łobu­zer­sko.

Pokrę­ciła głową.

– Cho­dzi mi o to, że zosta­wi­ła­bym tam kufry. Wzię­ła­bym tylko tro­chę rze­czy.

Antek zawró­cił i już jechali w stronę domu Kro­to­wi­czów, poło­żo­nego nie­opo­dal lasu.

Minęli dom Gru­złów, przed któ­rym sie­działa Gru­złowa ze starą matką. Od razu wycią­gnęły szyje, patrząc, kto to jedzie, a gdy zoba­czyły Roza­lię, już się pod­ry­wały z miej­sca. Jed­nak Antek nawet nie zwol­nił, oboje z Roza­lią tylko je pozdro­wili i już jechali dalej, mija­jąc kobietę z dziec­kiem na ręku i dru­gim, drep­cą­cym obok. Obej­rzała się i Roza­lia zoba­czyła, że to Mary­sia od Gaw­łów, która była w jej wieku. Led­wie ją poznała w zakry­wa­ją­cej włosy chu­stce i w zaawan­so­wa­nej ciąży.

– Mary­sia wyszła za mąż! – szep­nęła zasko­czona do Antka, który tylko przy­tak­nął.

Chwilę póź­niej, mija­jąc dom Balic­kich, któ­rych córki cho­dziły z nią do szkoły, zoba­czyła na podwórku ich matkę w oto­cze­niu małych dzieci. Wszyst­kie dziew­czyny w jej wieku miały już dzieci, i to po kil­koro! Będzie teraz wio­skową starą panną, która powinna czym prę­dzej wyjść za kogo­kol­wiek, by jak naj­szyb­ciej dołą­czyć do grona matek.

Z jakie­goś powodu prze­ra­ziło ją to, ale Antek znowu się z kimś witał.

Przed domem Boro­wia­ków sie­dział Jasiek Boro­wiak, pozdro­wił ich i Antek zwol­nił.

– To Roza­lia? – zawo­łał Jasiek i przyj­rzał się jej, osła­nia­jąc oczy od słońca.

– Tak! – odpo­wie­działa, zasta­na­wia­jąc się, czemu Jasiek nie wstaje, żeby podejść, dopóki nie zauwa­żyła, że chło­pak nie ma pra­wej nogi.

– Postrze­lili go i dostał jakie­goś zaka­że­nia… – Wyja­śnił Antek i urwał, by pozdro­wić star­szą kobietę, któ­rej sta­ro­modny kape­lusz przy­kuł uwagę Roza­lii, bo kobiety z Cichego Potoku nosiły na gło­wach chustki.

Też ją pozdro­wiła i przyj­rzała się z nie­do­wie­rza­niem.

– To Sołecka? – upew­niła się. – Tak się posta­rzała?

– Śmierć Ceśka ją dobiła, no i obie z Mar­cyśką teraz cienko przędą.

Jakby na potwier­dze­nie tych słów ich oczom uka­zał się dwo­rek Sołec­kich – kie­dyś ele­gancki, teraz wyraź­nie pod­upa­dły. Fasady dawno nikt nie odma­lo­wał, ogród poza­ra­stał.

– Cesiek był, jaki był, ale miał łeb na karku i umiał gospo­da­rzyć – wes­tchnął Antek. – Teraz, jak go zabra­kło, Sołec­kie sobie nie radzą. Zasta­na­wiam się, czy im pomóc nie trzeba, ale z dru­giej strony mają sporo ziemi, a tylu ludzi we wsi naprawdę nie ma co wło­żyć do gara po tej woj­nie. One prze­cież nie są biedne, tylko obie to takie panie hra­bianki, co grają na for­te­pia­nie, haftują i malują obrazki, ale że trzeba zasiać, zebrać, zaorać, to żadna z nich nie wie. Mar­cyśka niby męża szuka, ale cią­gle coś zna­leźć nie może. Żaden dla niej nie dość dobry i cią­gle jest panną, choć ma już ze trzy­dzie­ści lat. Księ­cia by chciała, tylko jaki książę poleci na taką Mar­cyśkę? Im tam nie księ­cia potrzeba, tylko dobrego gospo­da­rza…

– A moje sio­stry? – spy­tała Roza­lia. – Mają kawa­le­rów?

– A gdzie?! – Prych­nął. – Cho­ciaż za Anto­sią się chło­paki oglą­dają, bo śliczna z niej dziew­czyna. Ale nie taka piękna jak ty – dodał szybko. – No i Madzia się zapo­wiada, że też będzie ładna, ale to jesz­cze dzie­ciak. A Józka i Mał­gośka tak coś jakby nie mają powo­dze­nia… – Zro­bił łobu­zer­ską minę, bo Józka i Mał­gośka zala­zły im za skórę.

– Dalej takie… – Roza­lia nie wie­działa, jak to ująć. – Takie, jak były?

Przy­tak­nął, a Roza­lii wcale to nie zasko­czyło. Wąt­piła, by mogły się zmie­nić.

– Pew­nie dla­tego nikt się nie rwie z oświad­czy­nami – orzekł Antek. – Józki sam bym się bał. Mał­gośki zresztą też, bo choć sama mniej groźna, to zawsze wszę­dzie łazi z Józką.

Dom Kro­to­wi­czów też jakby pod­upadł w ciągu tych pię­ciu lat, kiedy Roza­lia go nie widziała. Była jed­nak pewna, że wkrótce dopro­wa­dzą go do porządku.

– Tylu ludzi nas widziało, że teraz nie mamy wyj­ścia, musimy szybko poje­chać stąd do two­ich – powie­dział Antek, wjeż­dża­jąc na podwórko.

– No tak, będą gadać – wes­tchnęła Roza­lia. – Naj­le­piej, żeby­śmy prze­je­chali tam­tędy, co w tę stronę, żeby wszy­scy wie­dzieli, jak krótko tu byli­śmy. Tylko dom mi poka­za­łeś…

– I tak będą gadać! – Mach­nął ręką.

Wycią­gnął więk­szy kufer i zaniósł go do domu.

Roza­lia chwy­ciła mniej­szy, ale ją powstrzy­mał.