Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Fenomenalny skok cywilizacyjny, pozycja drugiego supermocarstwa świata oraz jednego z najważniejszych graczy politycznych i gospodarczych − dla Chin to wciąż za mało. Na drodze do „wielkiego odrodzenia narodu chińskiego” stoi niezależny Tajwan. Odbudowując imperium, Chińska Republika Ludowa już wcześniej podporządkowała sobie Mandżurię, Mongolię Wewnętrzną, Ujgurię, Tybet, Hongkong i Makau. Czy opierające się jeszcze Tajwan i Mongolia podzielą ich losy? Skąd bierze się chiński pęd imperialny i co oznacza dla reszty świata?
Michał Lubina odwiedził wszystkie opisywane miejsca, a w tej książce ukazuje Państwo Środka widziane nie z centrum, lecz z pograniczy. Ta rzadka perspektywa oraz wielość opisanych tu procesów tworzą nieznany obraz współczesnych Chin.
Chiny, Państwo Środka, pokazywane są najczęściej od środka właśnie lub wręcz przeciwnie – z oddali, zza Wielkiego Muru. Wszędobylski autor proponuje nam perspektywę odmienną, unikatową, czyli spojrzenie na Chiny z obrzeży: Mongolii, Xinjiangu, Tajwanu czy Tybetu. Michał Lubina podaje, gdzie był, co widział, z kim rozmawiał. Pisze konkretnie, ironicznie, ze swadą, a jako że jest przecież akademikiem, nie tylko wędrowcem, swą relację opiera na solidnych źródłach. Czego chcieć więcej? Tylko czytać i poznawać Chiny od zupełnie innej strony, aniżeli zazwyczaj się to czyni.
Prof . Bogdan Góralczyk, autor Chińskiego tryptyku, unikatowych książek o chińskiej transformacji ostatnich dekad, a także publikacji o Birmie-Mjanmie, Tajlandii i Węgrzech.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Świat pełen jest wyrw, załomów, pęknięć – zarówno tych fizycznych, jak i niewidocznych gołym okiem szczelin rzeczywistości. Aby móc docierać do tego, co niepoznane, stworzyliśmy Szczeliny, poświęcony literaturze faktu imprint Wydawnictwa Otwartego. Pragniemy zrozumieć otaczające nas zjawiska, dlatego oddajemy głos ekspertom, którzy najlepiej potrafią wytłumaczyć zawiłości współczes nego świata.
Copyright © by Michał Lubina
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2023
Opieka redakcyjna: Rafał Czech
Redakcja tekstu: Agnieszka Rzonca
Konsultacja merytoryczna: prof. dr hab. Bogdan Góralczyk, dr Adrian Brona, Tomasz Śniedziewski (rozdział tajwański)
Wnętrze – projekt graficzny serii: Wydawnictwo Otwarte
Adiustacja: Mirosław Dąbrowski / Wydawnictwo JAK
Korekta: Maria Armata / Wydawnictwo JAK, Janina Burek / Wydawnictwo JAK
Okładka – projekt graficzny serii: Łukasz Piskorek
Adaptacja okładki na potrzeby niniejszego wydania: Monika Drobnik-Słocińska
Fotografia na okładce: Lintao Zhang / Getty Images
ISBN 978-83-8135-625-1
Zajrzyj do Szczelin!
szczeliny.pl
facebook.com/szczeliny
instagram.com/szczeliny
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków
Kraków 2023
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
Magdzie i Józefowi
Co jest podzielone, będzie zjednoczone.
Luo Guanzhong, Dzieje Trzech Królestw
„Tajwan jest częścią Chin!” – powie niemal każdy Chińczyk z kontynentu, od oficjeli po zwykłych ludzi. Niezależny Tajwan to ropiejąca rana, przypominająca Chińczykom o podziale ich kraju, a szerzej – o „stu latach państwowego upokorzenia”, półkolonialnej podległości z lat 1842–1949. Państwo Środka już odzyskało utraconą wówczas twarz. Chiny dokonały fenomenalnego skoku cywilizacyjnego, wyciągając z biedy setki milionów ludzi i stając się drugim supermocarstwem globu. Obecnie zaś zmierzają do „wielkiego odrodzenia narodu chińskiego”, czyli zajęcia należnego im, ich zdaniem, centralnego miejsca na świecie. Przeszkadza jedynie samodzielny Tajwan. Inne kolonialne rany, Hongkong i Makau, udało się „zaleczyć”, stosując mniej lub bardziej (jak w przypadku Hongkongu) bolesną kurację polityczną. Już wcześniej „naprawiono historyczne krzywdy”, zajmując Ujgurię, Tybet, Mandżurię i połowę Mongolii (druga połówka „chwilowo” się wyrwała).
Chiński obwarzanek: od Tajwanu po Tybet, czyli jak Chiny tworzą imperium to opowieść o „niechińskich” Chinach, mających specyficzne relacje i zaszłości z władzami w Pekinie, czyli o Tajwanie, Hongkongu, Makau, Ujgurii, Tybecie, Mandżurii i Mongolii, obszarach już podbitych przez Chińską Republikę Ludową bądź będących na krótkiej liście do podporządkowania. Część tych terytoriów jest silnie związana z Chinami, inne mniej, ale każde z nich było kiedyś częścią Państwa Środka, a w chińskim myśleniu co raz stało się Chinami, powinno już nimi pozostać na zawsze. Chińskie kresy to wieloetniczne obrzeża i rubieże leżące z dala od serca kraju, politycznie drugorzędne, a jednak emocjonalnie bardzo ważne dla Chińczyków.
Takie obszary traktowano kiedyś w Państwie Środka jako trzecią strefę, krąg pacyfikacji. Pierwsze dwie strefy tworzyły chińskie centrum, stopniowo rozszerzające się na kolejne obszary. Wchłaniające je i poddające coraz silniejszym chińskim wpływom, zgodnie ze starym, wielowiekowym sinocentrycznym wzorcem budowy imperium, polegającym na narzuceniu wszystkim politycznej i kulturowej ortodoksji w oparciu o silną chińską tożsamość, łamaniu oporu słabszych ludów i osadnictwie chińskim na peryferyjnych obszarach. To wszystko mocniej wiąże kresy z centrum, uspokaja / pacyfikuje (po chińsku to ten sam znak), by ustanowić oparty na hierarchii harmonijny ład, z Chinami na szczycie.
Współcześni komunistyczni gensekowie są wierni podejściu Sun Jat-sena, politycznego ojca republikańskich Chin i dziadka Chińskiej Republiki Ludowej, pragnącego uczynić Chiny znów wielkimi. Wśród terytoriów, które Państwo Środka miało niesprawiedliwie stracić, Sun wymienił kiedyś między innymi Tajwan, Peskadory, japońskie wyspy Riukiu, Koreę, Wietnam i Birmę, a także (jako obszary hołdownicze) Nepal, Bhutan, Tajlandię, Borneo, Jawę i Sri Lankę. Słowem, miał rozmach. Obecnie Chiny nie przejawiają ambicji, żeby podbić czy podporządkować sobie te wszystkie obszary, przynajmniej nie od razu. Imponująca „lista Sun Jat-sena” to bardziej symbol pewnej wyobrażonej idealnej przeszłości: tianxia, Wszystkiego pod (chińskim) Niebem.
Jeśli wziąć to pod uwagę, obecne działania Xi Jinpinga są zrozumiałe, wręcz logiczne. To nie wyłącznie jego żądza władzy i zniewolony przez komunizm umysł (czyli wyjaśnienie w duchu „bo to zły człowiek jest”) mają wpływ na taką, a nie inną politykę Pekinu. Brutalnie centralizujący i ujednolicający Chińską Republikę Ludową Xi postępuje zgodnie z odwiecznym sinocentrycznym wzorcem budowy imperium. Odróżniają go współczesne środki realizacji mocarstwowego marzenia, a nie cel.
Xi, podobnie jak wcześniej Sun Jat-sen, Mao Zedong czy Deng Xiaoping, chce przywrócić Chinom centralne miejsce w świecie. To bardziej podejście emocjonalne niż rozpisana na wieki strategia. Wsłuchując się w głosy dochodzące z Chin na temat preferowanego porządku międzynarodowego, między innymi w hasła o „wspólnym przeznaczeniu ludzkości”, „moralnym realizmie” czy „harmonizującym wszystkie narody systemie tianxia”, można dojść do wniosku, że Chiny nie tyle mają konkretny plan podboju świata, ustanowienia Pax Sinica, ile uznają swój globalny prymat za stan idealny, za pożądaną normę. Jeśli Chiny są na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu. Inny układ to anomalia.
Chociaż nie istnieje chiński plan podboju świata, to marzenie o Wielkich Chinach ma bardzo namacalne następstwa dla ChRL. By móc przywrócić należne miejsce w świecie, potrzeba jedności wewnętrznej, zwarcia szeregów, scalenia rubieży, by nie stały się miejscem obcej dywersji. Sinocentryzm i imperialna tradycja Chin zakładają konieczność unifikacji kolejnych rozchodzących się od chińskiego rdzenia kręgów w celu jednoczenia i wzmacniania państwa. Ono musi być silne, by przetrwać, dać odpór zewnętrznym wrogom, zapewnić ład i harmonię. Chińska, ściślej konfucjańsko-legistyczna tradycja jest głęboko państwowotwórcza, hierarchiczna i centralizująca, co zawsze dobrze służyło władzy, autokratom, tyranom i urzędnikom, a mniej podmiotom ulokowanym na niższych szczeblach. Stały – i trwały – jest też podział na centrum (czyli Chiny, Państwo Środka) oraz ościennych i dalszych „barbarzyńców”, który zawiera w sobie daleko idące konotacje i konsekwencje cywilizacyjno-kulturowo-polityczne. Chińczycy są w środku, są źródłem cywilizacji, a skazani na powielanie chińskich wzorców barbarzyńcy powinni to zrobić dla własnego dobra.
To wielowiekowe podejście każe widzieć w niezależności i autonomii rubieży niebezpieczeństwo podziału, mogące doprowadzić do upadku całego Państwa Środka. Słabość okazana na kresach może się zemścić w centrum, dlatego trzeba sposobem, a jak się nie da, to ogniem i mieczem jednoczyć obszary kolejnych rozszerzających się koncentrycznie kręgów. Tylko Chiny zjednoczone i ujednolicone pod wielkohanowski, czyli wielkochiński wzorzec mogą udanie przejść „Nowy Długi Marsz”, stać się pierwszym mocarstwem globu. Dla niechińskich kresów oznacza to współczesną, lokalną wersję znanego nam hasła: „Żadnych marzeń, panowie”.
„Co jest podzielone, będzie zjednoczone”, głosi pierwsza połowa najsłynniejszego zdania z Dziejów Trzech Królestw, klasycznego utworu chińskiej literatury, i takie jest właśnie podejście Chińczyków do peryferii i kresów.
W swojej poprzedniej książce Niedźwiedź w objęciach smoka: jak Rosja została młodszym bratem Chin, która ukazała się w Szczelinach w 2022 roku, przybliżałem meandry stosunków rosyjsko-chińskich. Teraz proponuję opowieść o budowie współczesnego chińskiego imperium na przykładzie kresów już podporządkowanych (Hongkong, Makau, Ujguria, Tybet, Mandżuria, Mongolia Wewnętrzna) bądź następnych w kolejce (Tajwan, Mongolia Zewnętrzna). Jest to spojrzenie na Chiny nie z centrum, jak zwykle się czyni, lecz z rubieży. To tak, jakby patrzeć na Rosję oczami Polaków, Ukraińców, Kazachów czy Uzbeków. Chiny mają rzecz jasna bardzo odmienny od Rosji styl, podobnie jak od innych mocarstw, chociażby współczesnego imperium amerykańskiego, nie różnią się wszakże od nich w kwestii podstawowej, czyli chęci podboju i dominacji.
Drugi raz ma przewagę nad pierwszym zdobytym doświadczeniem, jestem więc teraz bogatszy o reakcje Czytelniczek i Czytelników na moją poprzednią książkę. Docierające do mnie recenzje i opinie świadczą, że zdecydowana większość polubiła popularnonaukową formę, zastosuję ją więc jeszcze raz. Piszę tu prostym językiem o skomplikowanych sprawach, styl narracji celowo jest gawędziarski, miejscami potoczny, z aluzjami i mrugnięciami okiem do czytających, mający z założenia przedstawić trudne zagadnienia w przystępny sposób. Książkę wzbogacam relacjami z pobytu we wszystkich opisywanych tu miejscach. Od kiedy po raz pierwszy dotarłem do Chin w 2006 roku, odwiedziłem większość obszarów Państwa Środka. Nauka, a następnie praca (od 2014 roku) na Uniwersytecie Jagiellońskim były dla mnie bezcenne merytorycznie w poznawaniu Chin. W Pekinie mieszkałem, będąc na stypendium naukowym (2009–2010), podobnie w Tajpej (2022). Dwanaście lat pracy w turystyce (2008–2020) pozwoliło mi nie tylko pozostać w akademii i sfinansować moją karierę naukową, lecz również zorganizować i poprowadzić prawie dwadzieścia wypraw trampingowych do niemal wszystkich części Chin. To dzięki temu mogłem dotrzeć chociażby do Tybetu czy trzykrotnie do Ujgurii, o regularnych pobytach w Hongkongu czy Makau nie wspominając.
Każdemu z kresów poświęcam jeden rozdział, zaczynając od najbardziej aktualnego i emocjonalnie najistotniejszego dla Chińczyków Tajwanu. Później opisuję, każdy inaczej, Hongkong i Makau, by w kolejnych rozdziałach przejść do terenów historycznie i etnicznie niechińskich. Pierwszym jest Xinjiang (Sinciang), czyli Ujguria, ziemie muzułmańskich Ujgurów (nie)sławne ostatnio na świecie z powodu chińskich represji. Następnie, w rozdziale najbardziej nasyconym opisem przeszłości, omawiam Tybet, niegdyś najbardziej znany przykład chińskiego imperializmu, dziś tracący na popularności. Potem przybliżam trochę zapomnianą Mandżurię, by skończyć na bardzo specyficznej Mongolii. Pracę wieńczy obszerne podsumowanie, w którym omawiam kontekst, od sinocentryzmu po Zhonghua minzu, pozwalający zrozumieć chińskie postawy i zachowania. Starałem się te bardzo skomplikowane sprawy przedstawić w jak najprostszy sposób, jednak zakończenie może się okazać bardziej wymagające w lekturze niż pozostałe części książki.
Podobnie jak w Niedźwiedziu w objęciach smoka, przypisy w tej książce to kot Schrödingera: jednocześnie są i ich nie ma. Wymieniłem wszystkie odnośniki do prac, z których korzystałem, i do myśli innych osób, które wykorzystałem, jednak dziennikarskim sposobem, by nie odstraszać Czytelniczek i Czytelników nieceniących formy naukowej, przerzuciłem je na koniec książki i omówiłem opisowo. Chociaż jest to pierwsza na polskim rynku książka zbiorowo opisująca chińskie kresy, to akurat o każdym z tych obszarów wiele już napisano, choć zazwyczaj są to niszowe, akademickie prace. Zainteresowany pogłębieniem tematu Czytelnik w rozdziale zawierającym przypisy i bibliografię znajdzie potrzebne odnośniki.
Książkę pisałem w latach 2022–2023 w Krakowie, Warszawie, Tajpej, Ołomuńcu i Bratysławie, a poprawiałem w Nagoi, przebywając w czterech ostatnich miastach na stypendiach i stażach naukowych. Starałem się sprawdzić wszystkie dane i fakty, dałem też tekst specjalistom do merytorycznych konsultacji, swoistych wewnętrznych recenzji. Jednakże nie ma książek doskonałych i bezbłędnych. Wszelka odpowiedzialność za uchybienia i niedopatrzenia spada wyłącznie na mnie.
„Oszalałeś?! – mówili. – Pakujesz się w sam środek rozpoczynającej się trzeciej wojny światowej, i jeszcze żonę i małe dziecko w to wciągasz”. Rodzina, krewni, znajomi odradzali, apelowali, prosili: „Nie jedź”. A potem nerwowo sprawdzali międzynarodowe wiadomości, tylko utwierdzając się w obawach. Pewna osoba z najbliższej rodziny zadeklarowała, że „jak tylko się zacznie”, to ona opłaci nam podróż powrotną pierwszym samolotem, bylebyśmy się stamtąd wydostali.
Wylatywałem na Tajwan 2 sierpnia 2022 roku, akurat wtedy, gdy na wyspę dotarła Nancy Pelosi, ówczesna spikerka Izby Reprezentantów USA, co wywołało „czwarty kryzys” w Cieśninie Tajwańskiej. Zgodnie z oczekiwaniami ChRL zareagowała gniewnie. Prosząc i grożąc, Pekin starał się nie dopuścić do wizyty. Xi Jinping osobiście apelował do Joe Bidena, by ten wpłynął na Pelosi, niżsi rangą urzędnicy przestrzegali, cytując starożytne chengyu: „Zawróćcie konia znad przepaści” (xuan ya le ma); sinolodzy spieszyli z wyjaśnieniem, że gdy Chińczycy używają akurat tego przysłowia, robi się poważnie. Stanowcze wypowiedzi Pekinu wzmacniały pokutujące opinie o Tajwanie jako „najniebezpieczniejszym miejscu na ziemi”, w którym najpewniej rozgorzeje konflikt amerykańsko-chiński. A wszystko to odbywało się w kontekście trwającej wojny rosyjsko-ukraińskiej. To dlatego wizyta Pelosi i jej możliwe reperkusje skupiły uwagę mediów na całym świecie. Dziennikarze, analitycy, a szczególnie geopolityczni influencerzy wieszczyli wybuch konfliktu globalnego, niemalże wyczekując trzeciej wojny światowej.
A ja wlatywałem w polityczne oko cyklonu. Uzyskawszy stypendium naukowe rządu Republiki Chińskiej, przeprowadzałem się na cztery miesiące na Tajwan i była to prawdziwa operacja logistyczna. Wyjazd z żoną i niemowlakiem, z wózkiem, bagażami i innymi tobołami nawet w normalnych warunkach stanowi wyzwanie. A te normalne nie były. Wciąż trwała pandemia, Tajwan utrzymywał silne restrykcje przeciwcovidowe, z testami przed lotem i po, obowiązkową kwarantanną i samoizolacją oraz zakazem wjazdu obcokrajowców; na naszych wizach wielkimi literami napisano „specjalne pozwolenie”. Wraz z chaosem panującym w liniach lotniczych dawało to prawdziwie koszmarną mieszankę wybuchową. Jeden lot nam odwołano, drugi przełożono, a kiedy stawiliśmy się na bramkach do odprawy na trzeci, dowiedzieliśmy się, że nasze bilety anulowano. Wreszcie wylecieliśmy, grubo tydzień po terminie. Wymęczeni problemami, lotami, długim czasem oczekiwania na przesiadkę i trzygodzinnym przechodzeniem drobiazgowych formalności przeciwpandemicznych po przylocie, o uspokajaniu dziecka i tachaniu betów nie wspominając, dotarliśmy do kwarantannowego hotelu wręcz z ulgą. Nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by martwić się kryzysem politycznym. Jak człowiek przeprowadza się z niemowlakiem na drugi koniec świata, to nie ma czasu myśleć o trzeciej wojnie światowej.
Tymczasem atmosfera w Cieśninie Tajwańskiej gęstniała. Dotarliśmy akurat wtedy, gdy Pelosi odlatywała. W odpowiedzi na jej wizytę Chiny wystrzeliły rakiety, które przeleciawszy nad wyspą, spadły do morza, w tym niedaleko Japonii, co tylko pogorszyło atmosferę. Równolegle ChRL rozpoczęła największe w historii manewry wojskowe wokół Tajwanu, symulujące zarówno blokadę wyspy, jak i inwazję. Miały trwać tydzień, lecz zostały przedłużone. Towarzyszyła temu wojownicza retoryka Pekinu, zawieszenie konsultacji wojskowych z USA i współpracy z Amerykanami w wielu dziedzinach, takich jak zmiany klimatyczne, bezprecedensowe ataki ad personam pod adresem tajwańskiej prezydentki czy sankcje gospodarcze przeciw wyspie, w tym zakaz eksportu piasku oraz importu dwóch tysięcy tajwańskich produktów spożywczych. Z odległości prawie dziewięciu tysięcy kilometrów dzielących Polskę od Tajwanu wszystko to rzeczywiście mogło wyglądać groźnie.
Tymczasem na wyspie panował pełny spokój. „Czy mam budzić dzieci na jutrzejszy lot o szóstej rano? Czy i tak go odwołają z powodu ćwiczeń chińskiej floty?” – pytała na jednym z tajpejskich forów rodzicielskich pewna matka, bardziej rozeźlona niż wystraszona. „Straszą nas, od kiedy miałem dziewięć lat” – opowiadał dziarski osiemdziesięciolatek w reportażu Bailing, tajwańskiego podcastu internetowego. „Nie ma się czego bać – usłyszała profesorka Anna Rudakowska, wykładowczyni na uniwersytecie Tamkang, od dawna mieszkająca na Tajwanie, gdy przyjechawszy do Polski na wakacje przekazywała Tajwańczykom obawy swojej polskiej rodziny w związku z jej powrotem na wyspę. – Naprawdę nie ma się czego obawiać. Liczba zarażonych COVID-19 ciągle spada”.
W sierpniu w najlepsze trwały wakacje i Tajwańczycy nie zamierzali sobie psuć urlopu. Na Dongyin, jednej z wysp archipelagu Matsu – rząd w Tajpej kontroluje obok głównej wyspy Tajwan jeszcze sześć pomniejszych wysepek i grup wysp – jak co roku odbywał się paramilitarny festiwal biegów z przeszkodami. Po wysiłku uczestnicy bawili się pod gołym niebem do białego rana, w dyskotekowej atmosferze imprezy z bąbelkami wystrzeliwanymi przez sztuczne armaty. Działo się to 50 kilometrów od wybrzeży ChRL, w razie czego na pierwszej linii tajwańskiej obrony. Równie spokojnie było na innych wyspach: na oddalonej od ChRL o ledwie 5 kilometrów Jinmen czy na tropikalnej Liuqiu, od której w odległości zaledwie 10 kilometrów ćwiczyło pół chińskiej floty. Zresztą manewry stały się na Tajwanie swoistą atrakcją turystyczną. Tam, gdzie było wystarczająco blisko, by dostrzec chińskie statki, ludzie wyszli je pooglądać i porobić im zdjęcia.
Przez cały czas trwania „czwartego kryzysu” Tajwan funkcjonował tak jak zwykle. Urzędy, banki, sklepy i restauracje pracowały w normalnym trybie. Komunikacja wewnętrzna, samoloty i promy, w tym na zewnętrzne wyspy i za granicę, kursowały zgodnie z harmonogramem lub z niewielkimi opóźnieniami. Wspomnianej matce z forum doradzono, by obudziła dzieci i pojechała na lotnisko, bo lot na pewno się odbędzie – i tak rzeczywiście było. Gdy po kilku dniach wyszedłem na pierwszą przepustkę z kwarantanny, zobaczyłem w Tajpej ludzi cieszących się wolną niedzielą, zatłoczone sklepy i galerie handlowe, staruszków w parkach ćwiczących i grających w gry. Ximending, główny deptak Tajpej, i bulwary nad rzeką Danshui wieczorami zapełniały się tłumami. Życie toczyło się codziennym trybem, nikt nie wykupywał ryżu ani nie rezerwował biletów, by wylecieć z wyspy. Gdyby ktoś dotarł na Tajwan, nie śledząc wydarzeń w dziennikach, mógłby w ogóle się nie zorientować, że jest jakiś kryzys.
Tajwańskie media, owszem, informowały o sytuacji politycznej. Był to pierwszy, choć nie jedyny, temat w telewizji, prasie i na portalach internetowych. Bardziej przejmowano się jednak groźbami wysadzenia zajętej przez Rosjan elektrowni atomowej w Zaporożu. Serwisom informacyjnym towarzyszyły pokrzepiające filmiki z uzbrojonymi tajwańskimi żołnierzami, latającymi myśliwcami i pływającymi okrętami wojennymi, a także spokojne, zrzucające na Pekin winę za „łamanie status quo” orędzie prezydentki Tsai Ing-wen. Tajwańscy komentatorzy wyśmiewali chińskich agitatorów: Hu Xijina, niegdyś redaktora naczelnego głośnego i bojowego dziennika „Global Times”, bo straszył zestrzeleniem samolotu Pelosi, i okazało się, że prawdziwego propagandystę poznajemy nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy, czy Hua Chunying, rzeczniczkę MSZ, która dowodziła przynależności Tajwanu do Chin za pomocą… liczby chińskich restauracji w Tajpej. „A to Pekin należy do Kentucky, skoro jest w nim mnóstwo KFC?” – śmiano się. Styl wypowiedzi Chińczyków z kontynentu zabawnie podsumowali duchowni z pewnej świątyni w dzielnicy Luzhou w Tajpej. Z okazji nadchodzącego święta duchów sparafrazowali partyjny slogan „Na świecie są tylko jedne Chiny”, wywieszając stylizowany na komunistyczną propagandę baner: „W roku jest tylko jedno święto duchów”.
Równolegle poza wyspą alternatywna rzeczywistość medialna żyła własnym życiem. Zagraniczne agencje i telewizje wysyłały na Tajwan korespondentów, oczekując relacji na żywo z rozpoczynającego się konfliktu. Spędzili oni w Tajpej tyleż miłe, co zawodowo frustrujące dni w daremnym oczekiwaniu na wojnę. Przez cały sierpień dziennikarze z kraju z mediów tradycyjnych i internetowych ciągle prosili mnie o wywiady i komentarze. Niezmiennie psułem im zabawę, mówiąc, że nic się nie dzieje. Moje wpisy na Twitterze i Facebooku pokazujące tajpejczyków nieprzejmujących się chińskimi manewrami, spokojnie spędzających czas na robieniu zakupów i spacerach po deptakach i bulwarach, często opatrywano komentarzami przyrównującymi tę nonszalancję do postawy kijowian w przededniu 24 lutego 2022 lub do sierpnia 1939 roku w II RP.
Potem zainteresowanie osłabło, wizyta Pelosi, dyplomatycznie i politycznie istotna (analizuję ją w dalszej części rozdziału), przestała być wydarzeniem numer jeden regionu, chińskie manewry po cichu się zakończyły. Nastąpiła stabilizacja niestabilności w Cieśninie. Wybuch trzeciej wojny światowej na chwilę odłożono. Im dłużej mieszkaliśmy na wyspie, tym bardziej perspektywa chińskiej inwazji zdawała się abstrakcją. Przez następne miesiące z rosnącym zdziwieniem odbierałem telefony od dziennikarzy informujących o chińskich naruszeniach tajwańskiej strefy identyfikacji obrony powietrznej (ADIZ) i proszących o komentarz w duchu „czy już się zaczęło?”. Przecież Chińczycy ciągle prowokują, raz bardziej, raz mniej. A to atak cybernetyczny, a to naruszenia ADIZ. Kolejny incydent w Cieśninie Tajwańskiej? Dzień jak co dzień.
Tymczasem Tajwan okazał się świetnym miejscem do życia. Mili, życzliwi, uczciwi ludzie, sprawnie działające instytucje, dobrze zorganizowana komunikacja publiczna, bezpieczeństwo osobiste na wysokim poziomie – pod tym ostatnim względem Tajwan to jedno z najbezpieczniejszych miejsc do życia na ziemi. Mieszkaliśmy koło kampusu, kilka minut od bulwarów nad rzeką, kwadrans pieszo do metra, piętnaście minut spacerem na herbaciane wzgórza Maokong. Żyć nie umierać! A do tego dużo udogodnień dla rodziców z dziećmi. Metro, kolej, przejścia naziemne i podziemne dostosowane, wszędzie windy – to nie Dworzec Centralny w Warszawie, nie trzeba tachać wózka po schodach, a do tego w metrze miejsca do przebrania niemowlaka, w składach osobne miejsca do siedzenia, podjazdy na chodnikach, sklepy i restauracje bez progów, liczne place zabaw (z hydrantami do umycia się). No i Tajwańczycy. Choć nasz synek zapomniał już wiele chińskich słów, to jedno utkwiło mu w pamięci, wciąż na nie reaguje: ke ai! (jaki uroczy!), bo tak zwracali się do niego niemal wszyscy nieznajomi.
Jedyne, co przeszkadzało, to częsty deszcz, naprawdę mieliśmy już serdecznie dość tajfunów. A jeszcze bardziej trzęsień ziemi – mieszkając na szóstym piętrze, źle na nie reagowaliśmy. W przeciwieństwie do osiadłych na wyspie znajomych. „A to było jakieś trzęsienie ziemi?” – pytała swoją córkę nasza koleżanka wracająca z pracy na drugim krańcu Tajpej, słysząc o naszych obawach. „A tak, było” – odparła ze spokojem dziewięciolatka. „Czemu mi nie powiedziałaś?”. „Po co miałam ci mówić?” – zdziwiła się dziewczynka, pytana o jakieś głupoty. Mieszkaliśmy za krótko, by się do nich przyzwyczaić, podobnie jak do ciągłych opadów. Mógłbym dodać jeszcze kilka pomniejszych uciążliwości, jak przestarzały system bankowy, brak koszy na śmieci na ulicach czy przesadny reżim sanitarny, ale groźba chińskiej inwazji do nich nie należała.
Tymczasem im dłużej przebywałem w Tajpej, tym częściej dostrzegałem lustrzane odbicie wojennego panikarstwa z początku wyjazdu. „Czy na pewno chcesz wracać do Polski, kraju, w który może uderzyć bomba atomowa?” – dopytywali Tajwańczycy we wrześniu i październiku 2022 roku. „Słyszałeś, europejskie rządy wykupują leki popromienne, coś się szykuje!” A gdy 15 listopada, na kilka dni przed powrotem do kraju, na Przewodów spadła rakieta, tajwańscy znajomi upewniali się z troską: „Czy na pewno chcesz tam wracać? Masz jeszcze chwilę czasu, przemyśl to!”.
Faworytem w rankingu typowanych miejsc wybuchu trzeciej wojny światowej Tajwan został w ostatnich latach. Przyczyniły się do tego rosnące napięcia między Chinami i USA oraz kastracja polityczna Hongkongu za rządów Xi Jinpinga. Atmosferę rosnącej niepewności międzynarodowej podsyciła potem wojna rosyjsko-ukraińska.
Tytuł okładkowego tekstu „The Economist” z maja 2021 roku mówi wszystko: Najniebezpieczniejsze miejsce na ziemi. Choć artykuł rzetelnie przedstawiał tło, przyczyny i potencjalne konsekwencje napięć, można było w nim wyczuć pewien orientalizująco-paternalistyczny ton. Są na świecie znacznie niebezpieczniejsze miejsca, by wspomnieć Birmę, Jemen, Etiopię czy Sahel. Trudno porównywać je z bogatym i spokojnym Tajwanem, plasującym się na szczycie światowych rankingów bezpieczeństwa osobistego. Właśnie w tym rzecz: rozlew krwi w Birmie, Etiopii czy Jemenie mało kogo na świecie obchodzi. Tamtejsze walki nie mają wpływu ani na globalną politykę, ani na gospodarkę i przez to nie są w centrum zainteresowania najważniejszych światowych mediów. W tekście „The Economist” nie wspomniano o nich nawet słowem. Natomiast gdyby wybuchła wojna o Tajwan, w ten czy inny sposób odczułby to cały świat.
Dzieje się tak z trzech powiązanych ze sobą przyczyn.
Pierwszą z nich jest technologia.
„To miejsce wytwarza piętnaście procent PKB wyspy” – mówi profesor Kuancheng Huang, oprowadzając mnie po kampusie uniwersytetu Yang Ming Chiao Tung (NYCU) w Hsinchu (Xinzhu), gdzie przyjechałem na wykłady. „Jesteśmy miejscowym Stanfordem” – podkreśla, gdyż kampus przylega do wielkiego, siedmiohektarowego parku technologicznego, który mieści 360 firm, stanowiąc ich intelektualne zaplecze. Uniwersytecki teren to chyba jedyne ładne miejsce w Hsinchu. Kiedyś była to niewielka wioska (jej nazwa znaczy dosłownie „nowy bambus”). Dziś jest to technokratyczne centrum informatyków i biznesmenów, oddalone od Tajpej niecałą godzinę jazdy szybkim pociągiem. Miasto jest tak brzydkie, że nawet przewodnik Lonely Planet, słynący z poprawności politycznej, przyznaje, że nic w nim nie ma. A jednak to właśnie tam, w Hsinchu, leżącym, o ironio, w najwęższym miejscu Cieśniny Tajwańskiej, skąd najbliżej do kontynentalnych Chin, znajduje się klucz do globalnego znaczenia Tajwanu.
Kilka minut spacerem od kampusu w parku technologicznym mieści się siedziba główna Taijidian (TSMC, Taiwan Semiconductor Manufacturing Company Limited). To właśnie ta firma wytwarza zdecydowaną większość tajwańskich półprzewodników. W 2021 roku wyspa dawała światu 65% wszystkich półprzewodników (dystansując USA – 10% i Chiny – 5%), w tym aż 90% tych najbardziej zaawansowanych, jak choćby w technologii 5 nanometrów, najbardziej energooszczędnej. A dzisiaj chipy są jak kiedyś złoto, węgiel czy ropa. Na nich bazują nowoczesny przemysł, technika, medycyna i obronność, dzięki nim działają komputery, smartfony, pralki, lodówki, odkurzacze czy samochody elektryczne. Bez chipów upadłaby nasza oparta na szybkim przekazie informacji cywilizacja.
Zakłócenia łańcuchów dostaw w pandemii COVID-19 pokazały, jak ważne są chipy. Nagle zaczęło brakować części i niektóre maszyny stanęły. A to było tylko ostrzeżenie. Skończyło się na opóźnieniach i wzroście cen, świata to nie wywróciło. Sytuację mogłaby zmienić chińska inwazja na Tajwan. Przy całym swoim skoku cywilizacyjnym Chiny wciąż są uzależnione od importu najnowocześniejszych półprzewodników, dającego Państwu Środka około 85% wszystkich chipów. Chińczycy za wszelką cenę próbują gonić świat i mają w tym pewne sukcesy, na przykład szanghajskiemu Zhongxin Guoji (SMIC, Semiconductor Manufacturing International Corporation) udało się wytworzyć siedmionanometrowy chip, czyli taki, jaki Tajwańczycy z TSMC wyprodukowali w 2016 roku. Chińczycy są więc już tylko dekadę za czołówką, ale Amerykanie robią wszystko, by jej nie dogonili. Najpierw wzięli się za Huawei, zakazując sprzedaży firmie półprzewodników, a następnie w październiku 2022 roku ograniczyli eksport chipów z tranzystorami poniżej 14–16 nanometrów do ChRL i wymusili exodus amerykańskich informatyków z Chin, grożąc im odebraniem paszportów. Działo się to tuż przed XX Zjazdem KPCh, było to więc po amerykańsku subtelne przesłanie do towarzyszy chińskich: „From USA with love”.
ChRL jest więc w kropce. Dopóki nie wyprodukuje własnych najnowocześniejszych chipów, musi je sprowadzać z Tajwanu, czemu stoją na przeszkodzie Amerykanie. Ewentualna chińska kontrola nad wyspą rozwiązałaby problem, odwracając ekonomiczno-technologiczny układ sił. Zajęcie Tajwanu byłoby porównywalne z tym, jak mogłaby się potoczyć druga wojna światowa, gdyby hitlerowskim Niemcom udało się podbić i wykorzystać roponośne tereny ZSRR.
Drugi powód globalnego znaczenia Tajwanu jest strategiczny.
Wyspa to „niezatapialny lotniskowiec” USA, zamykający Chinom wyjście na Pacyfik. Wraz z Filipinami, Japonią i Koreą Południową tworzy z perspektywy USA pierwszą linię obrony, powstrzymując Chiny przed dalszą ekspansją. W razie przejęcia kontroli nad Tajpej, Pekin całkowicie zdominowałby Morze Południowochińskie, czyniąc z niego wewnętrzny akwen. Zdobyłby również przewagę na Morzu Wschodniochińskim. Zagrażając Wyspom Japońskim, zepchnąłby strategicznie Tokio do defensywy. A potem miałby wolną drogę na Pacyfik. To ostatnie akurat bardzo działa na amerykańską wyobraźnię, bo USA właśnie w ten sposób, tylko w odwrotną stronę, pojawiły się w Azji w XIX wieku: dzięki ekspansji morskiej przez Ocean Spokojny. Zajęcie Tajwanu przez ChRL oznaczałoby, że Chiny stałyby się wiodącą potęgą w najważniejszym dla światowej gospodarki miejscu. Pokojowe jego zajęcie groziłoby też dominacją technologiczną, a nie tylko ekonomiczną i handlową. Dla nielubiących konkurentów i przywykłych do własnej dominacji Amerykanów oznaczałoby to bolesną konieczność podzielenia się rządami nad światem. A to byłby definitywny koniec słabnącego Pax Americana, tak wyczekiwany w wielu miejscach świata, chociażby w Moskwie.
Ostatnią przyczyną szczególnego znaczenia Tajwanu jest ideologia.
Od końca lat osiemdziesiątych XX wieku Tajwan dokonał czegoś, wydawałoby się, niemożliwego w azjatyckich warunkach kulturowych: zdemokratyzował się. I to autentycznie, znacznie głębiej niż Indie, Japonia, Korea Południowa czy Indonezja. Dziś Tajwan jest jednym z najbardziej demokratycznych miejsc w Azji. Na tle autorytarnych, totalitaryzujących się Chin ma to duże znaczenie. „Obaliliśmy dwa mity – mówił mi Huang Chong-yan, sekretarz prezydentki Tsai Ing-wen – że Azjaci nie mogą mieć demokracji i że ich system polityczny musi być jak w ChRL”. Tajwańczycy nieustannie podkreślają wspólne wartości łączące ich z wolnym światem. Dla młodszego pokolenia identyfikowanie się z ideałami demokracji stanowi filar tożsamości. A jednocześnie ideologia jest mocną kartą wyspiarzy w rozgrywkach politycznych. „Tajwańczycy chcieliby, aby wspominano o ich demokratyzacyjnych osiągnięciach, jak wolne i uczciwe wybory, kobiece przywództwo czy równouprawnienie mniejszości seksualnych; by w kontekście praw człowieka mówiono o tym i tylko o tym” – wyjaśnia czołowy dyplomata Unii Europejskiej w Tajpej. Akcentowanie demokratyczności Tajwanu buduje atrakcyjny wizerunek na Zachodzie. W najgorszym razie ma pomóc, by USA i inni zechcieli umierać za Tajpej. Zajęcie Tajwanu przez totalitaryzujące się Chiny byłoby ideologiczną klęską wolnego świata, znacznie obniżającą globalną atrakcyjność demokracji.
Wyspiarze umiejętnie łączą swoje atuty. Prezydentka Tsai Ing-wen często mówi o Tajwanie jako ojczyźnie „demokratycznych chipów”, niezastąpionej dla współczesnego świata. Do tego położonej w centrum najważniejszego regionu globu, w sercu świata. Kombinacja tych trzech czynników: gospodarki, geografii i ideologii, czyni Tajwan nie tyle najniebezpieczniejszym miejscem na świecie, co kluczowym.
A to w dziejach wyspy nowość.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
