Children of Ambition - McAvoy J. J. - ebook + audiobook + książka

Children of Ambition ebook i audiobook

McAvoy J. J.

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Drugi tom serii mafijnej o losach dzieci bohaterów „Ruthless People”!

Donatella Aviela Callahan, córka Melody i Liama, jest twarda, ambitna i nie zna litości. Mimo uprzywilejowanej pozycji mafijnej księżniczki, kobieta nie miała w życiu łatwo.

Matka dobrze przygotowała ją do objęcia przyszłej roli, nie traktowała jej jak delikatniej i kruchej dziewczyny. Wręcz przeciwnie, zadbała, żeby jeszcze w młodości poznała, czym jest strach i ból. Pragnęła pokazać córce brutalność świata, aby nikt nie zdołał jej skrzywdzić. 

Teraz Donatella zajmie należne jej miejsce wśród rodziny między ludźmi równie zimnymi i okrutnymi jak ona. Każdy z nich musi zachować żelazne nerwy, jeżeli chce przetrwać i utrzymać rządy swojego rodu.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 35 min

Lektor: J.J. MCAVOY

Oceny
4,7 (155 ocen)
116
35
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olenkaj

Nie polecam

beznadzieja, tak kiepskiej 'mafijnej' książki dawno nie czytałam
32
Monia571

Dobrze spędzony czas

Czekam na kolejna część
10
goha76

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka. Jednak historia rodziców była ciekawsza!
10
Weronika8608
(edytowany)

Całkiem niezła

Końcówka książki, szczególnie sceny w kokpicie samolotu mnie mocno zaskoczyły, raczej negatywnie, po co aż tak zakręcać akcje...? Podobały mi się dialogi i cięte riposty Gabriela. Jestem ciekawa historii Wyatta
10
KasaiVeru

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle po przeczytaniu książki tej autorki jest niedosyt. Już nie mogę się doczekać kolejnej części z serii.
10

Popularność




Tytuł oryginału

Children of Ambition

Copyright © 2017 by J.J. McAvoy

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2023

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska

Korekta:

Monika Nowowiejska

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-579-3

WADA

rzeczownik

a: ujemna cecha charakteru

b: niedoskonałość fizyczna, deformacja, skaza

c: odbiegające od normy zachowanie zwierzęcia domowego, szkodzące jego zdrowiu lub umniejszające jego użyteczność

AMBICJA

rzeczownik

a: gorliwe pragnienie osiągnięcia określonego statusu społecznego, sławy lub władzy

b: pragnienie osiągnięcia określonego celu

c: silne pragnienie osiągnięcia czegoś, co zwykle wymaga determinacji i ciężkiej pracy

PROLOG

Spała wśród wilków bez strachu, ponieważ te wiedziały, iż oto mają obok siebie lwicę.

– R.M. Drake

Donatella

„Wtedy wilk zamieszka z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będą, cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał”1. Tego uczył mnie kościół. Ale wizja ta nigdy się nie ziściła. A kiedy podrosłam, matka nauczyła mnie zarzynać wilki, skórować baranki, strzelać do panter i dekapitować koźlęta. Żywić się cielętami oraz być jak lwica. Bo przyjaźń między nimi nie miała żadnej racji bytu. Dziecię zaś dorosło i przejęło władzę nad innymi istotami.

Cała natura, nie tylko człowiek, kieruje się bowiem jednym jedynym prawem: rządź albo podporządkuj się władzy innych. Oznacza to, że dążenie do dominacji nad innymi jest wrodzoną cechą wszystkich rzeczy – niezależnie od tego, czy mowa o człowieku, czy bestii – bo człowiek też jest bestią.

Ludzie nie są ludźmi.

Ludzie są zwierzętami.

Bestiami na dwóch nogach.

Przerażającymi stworzeniami… A mimo to tak wielu z nich żyje w nieustannym strachu przed samym sobą i innymi. Dlaczego? Rządź albo podporządkuj się władzy innych. Wielu lubi wierzyć, że są panami własnego losu, wolnymi od wszelkiej kontroli, podczas gdy w rzeczywistości ich życiem rządzą strach i pragnienie przetrwania. Dlaczego biorą ślub? Żeby uciec od samotności. Dlaczego wykonują znienawidzoną pracę? Ze strachu przed biedą. Ludzie są nawet skłonni zrzec się znacznej części swojej wolności, aby zapewnić sobie ochronę państwa przed tymi, którzy chcieliby podporządkować ich swojej władzy.

Wszystko więc sprowadza się do kwestii przetrwania. Jak na ironię jednak – niezależnie od tego, czy żyje się krótko, czy długo – ponury żniwiarz ostatecznie i tak karze nas za nasze wysiłki śmiercią.

A zatem istnieją dwie prawdy.

Człowiek zrobi wszystko, aby przetrwać – ale tak naprawdę nigdy nie przetrwa, ponieważ na końcu czeka go śmierć. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę i uzmysłowiłam sobie, że to śmierć jest ostateczną panią wszystkiego, postanowiłam, że skoro nie mogę być śmiercią, stanę się jej zwiastunem, aż ona sama upomni się kiedyś o mnie.

Matka mawiała: „wszyscy są bezwzględni, tylko o tym nie wiedzą”. Moim zdaniem to, czy wiedzą, czy nie, nie ma żadnego znaczenia – dopóki to ja będę najbardziej bezwzględną spośród nich. Dopóki to ja będę rządzić.

– Będziemy za cztery minuty – oznajmił Toby, otwierając schowek ukryty w tylnym siedzeniu range rovera. Czekało w nim na mnie niewielkie, czarne pudełko. Wyglądało jak pojemnik na drugie śniadanie… Ponieważ tym właśnie kiedyś było: metalowym, czerwonym pudełkiem z wizerunkiem Mulan, którego używałam jako dziecko. Później, już jako nastolatka, pomalowałam je na czarno.

– Nie musimy tego robić – dodał Toby. Spojrzał na mnie swoimi brązowymi oczami w lusterku wstecznym. Mylił moje wahanie ze zwątpieniem.

Zignorowałam go więc i wyjęłam pudełko ze schowka. Otworzyłam zamek, uniosłam wieczko i utkwiłam wzrok w styranym, porysowanym glocku leżącym na dnie. Obok znajdowało się kilka starych naboi, a także list, który napisałam w gniewie z zamiarem odczytania go podczas zakończenia roku szkolnego.

– Należał do twojej matki, prawda?

– Toby – odezwałam się łagodnie, stawiając sobie pudełko na kolanach. Następnie uniosłam broń, by wysunąć magazynek. – Rozumiem, że próbujesz nawiązać rozmowę, ale nie mam dziś nic do powiedzenia.

Pokiwał jakby ze zrozumieniem, choć nie przekonał mnie. Wyprostowałam się, po czym odwróciłam w stronę okna. Toby Valentino to przyjaciel z dzieciństwa mojego starszego brata. I mój wieloletni kochanek. Pozbawiony emocji, zdesperowany twardziel, który przysiągł mi wyłączną lojalność.

Nie poradzi sobie, pomyślałam, ładując broń. Z każdym kolejnym nabojem umieszczanym w magazynku coraz wyraźniej przypominałam sobie twarz mojego brata.

– Nie spodziewaliśmy się, że Wyatt wróci tak szybko – odezwał się Toby, wyrywając mnie z zamyślenia.

– Obydwoje dobrze wiemy, że Wyatt nic mi nie zrobi. – Podałam mu broń, uśmiechając się przy tym szeroko. – Z tobą jednak jest inaczej, więc nie mogę niczego obiecać.

Zerknął wymownie w dół pod swoje ramię, zdziwiony, że daję mu pistolet.

– Mój kostium jest zbyt obcisły – wyjaśniłam ze wzruszeniem ramion. Rozsiadłam się wygodniej na siedzeniu i odłożyłam pudełko z powrotem do schowka.

– Czy naprawdę musiałaś wybrać biel?

– To się nazywa symbolizm – odparłam.

Odwróciwszy się, spojrzałam na lądowisko, na którym mój brat – moi bracia – mieli się za chwilę zjawić. Chciałam poczuć mocniejsze bicie serca albo usłyszeć w uszach szum krwi, ale zamiast tego… nie czułam nic. Jakbym była częściowo martwa w środku. Moje własne odbicie niejednokrotnie przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Przypominało mi o matce… Może to dlatego zwrócili się do mnie ci Włosi, którzy poczuli się wykluczeni przez naszą rodzinę. Dostrzegli we mnie bezwzględność mojej matki.

Bezwzględność, której nawet mi nie szczędziła.

Donatella

Dwanaście lat

– Boli go. – Nie pytała, stwierdziła. Matka rzadko o cokolwiek pytała. Po prostu oznajmiała nam, jak działa rzeczywistość… Nienawidziłam jej za to.

Wciągnęłam powietrze nosem i uklękłam przy nim.

– Pozwoliłaś mi mieć Dovala tylko po to, żebym musiała go zabić? – zapytałam, głaszcząc masywne, szare psisko leżące przede mną na zielonej trawie. Jego pierś falowała w rytm bolesnych oddechów, a z pyska wystawał mu długi, różowy język. Przy każdym moim dotyku wydawał z siebie delikatny jęk, jakby go bolało, ale jeśli tylko cofnęłam rękę, kwilił i zerkał na mnie z pretensją, że przestałam.

– Przypałętał się do nas chory pies, karmiłaś go, urządziłaś miejsce do spania i nalegałaś, by mu pomóc. Wiedziałaś, że jest z nim źle, a i tak nadałaś mu imię. Wiedziałaś, że nie da się mu pomóc, a i tak próbowałaś. Na pewno cię za to pokochał. To dlatego chce umrzeć przy tobie, czując twój dotyk. Nawet jeśli sprawia mu on dodatkowy ból. Oddałaś swój uśmiech za miłość umierającego psa, Donatello. Warto było?

Przygryzłam dolną wargę, próbując powstrzymać łzy, które tak bardzo szczypały. Jakby czerwone mrówki powchodziły mi do oczu. Nie dałam rady, ale jednocześnie nie chciałam się rozpłakać, więc krzyknęłam: – TAK! Cieszę się, że go znalazłam i zatrzymałam! To, że był chory, nie znaczy, że powinnam dać mu umrzeć!

– Więc nie wiń mnie za to, co musisz teraz zrobić, Donatello. Dokonałaś wyboru. Zmierz się z jego konsekwencjami.

– Nie zastrzelę go! – Nie zamierzałam go zabijać.

Przykucnęła obok mnie, a ja uniosłam twarz, by na nią spojrzeć. Choć było strasznie gorąco, jej fryzura pozostawała idealna. Miała długie, gęste, kręcone włosy. Wyglądały zupełnie jak moje. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie odczuwała tego upału. Ja musiałam spiąć swoje w kok, żeby się nie usmażyć. Słońce nie robiło na niej żadnego wrażenia, nawet nie opalała się tak bardzo, będąc na zewnątrz… Jak to możliwe? Chyba po prostu była sobą. Była inna.

– Jesteś piękna, wiesz o tym? – zwróciła się do mnie… To samo właśnie myślałam o niej. Ale nie powiedziałabym jej tego.

– Twoje oczy, twarz, każda część twojego ciała jest piękna. Zwłaszcza ta.

Dotknęła mojej piersi i wskazała serce. Uniosła kącik ust w półuśmiechu, odgarniając mi kosmyki włosów z twarzy. Słońce, które widniało za jej głową, przypominało aureolę.

– Masz piękne serce, Dono. I dlatego musisz nauczyć się nad nim panować… Wszyscy kochają piękne rzeczy. Wszyscy pragną mieć piękne rzeczy. Jak myślisz, dlaczego róże wykształciły kolce? Bo nawet kwiaty wiedzą, że ich piękno nie daje nikomu prawa, by ich dotykać. – Ucałowała mnie w oba policzki, po czym powiedziała: – Donatella, lo sai no moderazione, è fame di tutto, sei come il caos in una bottiglia, il tuo amore è come un vello d’oro, e la tua rabbia vaso di Pandora. Tu sei, come me. Non voglio che tu cambi quel. Voglio che chiudi gli occhi, prendi un respiro profondo e pensi innanzitutto. Avere grandi aspettative, non dubitare di te e non compromettere. Essere più intelligenti e avere più pazienza di tutti gli altri. Vedi la grande immagine e prosperi.

– Mówisz za szybko! Nie rozumiem, mamusiu. – Spojrzałam na nią ze zmarszczonymi brwiami.

– Wiem – odpowiedziała z uśmiechem, szczerym. – Zapamiętaj te słowa, aż je zrozumiesz. Pamiętaj je, kiedy staniesz przed znacznie trudniejszymi wyborami niż zabicie psa, Dono.

Wstała, nie oglądając się na mnie. Wspięła się po schodach znajdujących się na zboczu zielonego wzgórza. Na jego szczycie stał mój tata, który kiwnął głową na jednego z ochroniarzy, po czym wyszedł z rezydencji bocznym wyjściem. Tę ścianę domu pokrywała ciemnoczerwona winorośl i to po tej jego stronie wolno było nam się bawić. Ilekroć na niego spoglądałam, wyobrażałam sobie, że dom walczy z winoroślą, która chce pożreć go żywcem. Mamusia ich nie cierpiała. Jej zdaniem szpeciły rezydencję. Tatuś jednak nie pozwalał ich usunąć. Powtarzał: „Brzydota to naturalna cecha Irlandczyków”.

– Co? – zapytał mamę, poprawiając zegarek na ręce i patrząc na nią tak, jak zawsze, kiedy chciał dowiedzieć się, co się dzieje. Nie widziałam twarzy mamy, ale nie odpowiedziała mu. Zerknął więc w moją stronę i skupił na czymś wzrok. Powiodłam oczami w to samo miejsce, nie rozumiejąc początkowo, na co patrzył.

Doval!

Pies ledwie się ruszał, a powieki ciężko mu opadały – z powodu igły wbitej w jego bok. W miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu kucała przy nim moja mama.

– Doval? – Potrząsnęłam nim lekko, ale on ani nie zakwilił, ani nie jęknął. Był martwy. Nawet nie mogłam się z nim… Wyciągnąwszy igłę, odrzuciłam ją z całej siły w trawę. Cały czas tuliłam Dovala.

Po dłuższej chwili wstałam, pełna gniewu, i ruszyłam – najpierw powoli, a potem biegiem – ku schodom, aby ją dopaść. Zanim jednak do niej dotarłam, tatuś złapał mnie i przytrzymał.

– PUŚĆ! – Próbowałam wyrwać ramię z jego uścisku, ale bezskutecznie. Zaczęłam więc krzyczeć w kierunku domu, wiedząc, że mnie usłyszy: – Nienawidzę cię! NIENAWIDZĘ CIĘ! MORDERCZYNI!

– Dono! Dono! DONATELLO! – Tatuś potrząsnął mną, uklęknął przy mnie i przytrzymał za ręce. – Nigdy nie mów przy mnie, że nienawidzisz matki. Zrozumiano?

Załzawiona wpatrywałam się prosto w jego zielone oczy.

– Dlaczego zawsze bierzesz jej stronę?! Zawsze wybierasz ją, a mnie nigdy!

– Donatello…

– Nie! – Wyrwałam mu się. – Nie dam ci się udobruchać! Ona jest potworem! Nienawidzę jej i nienawidzę ciebie! Nienawidzę wszystkich! Pewnego dnia pożałujecie, że nie stanęliście po mojej stronie! – ostrzegłam.

Spodziewałam się, że znów na mnie nakrzyczy, ale on tylko wstał i schował ręce do kieszeni z uśmieszkiem na twarzy. Patrzył tak w dół, po czym bez słowa pokręcił głową. Jakby mnie nie widział ani nie słyszał.

– Jeszcze zobaczycie – wyszeptałam sama do siebie, zaciskając pięści, podczas gdy on oddalał się powolnym krokiem. Pewnego dnia wszyscy zobaczycie.

Donatella

Teraźniejszość

– Donatello – zawołał Toby. Przez otwarte drzwi do samochodu wdzierał się chłód chicagowskiego poranka. Wysiadłam, stawiając na ziemi jedną czarną szpilkę po drugiej. Przystanęłam, a Toby podszedł, aby zamknąć za mną drzwi. Za nim dostrzegłam idącego w moim kierunku starego Morettiego, którego brązowe, zaczesane falami włosy, pokrywała gdzieniegdzie siwizna. Savino Moretti miał o wiele poważniejszy powód, by pragnąć śmierci mojego brata. Kiedy stanął obok mnie, okazało się, że był tak niski, iż mógłby mi posłużyć jako podpórka pod łokieć. Uśmiechnął się szeroko, po czym wyjął z marynarki cygaro i zapalił je, racząc się zapachem.

– Piękny dzień, nieprawdaż? – odezwał się z cygarem trzymanym w spierzchniętych ustach. Jego wąsy sprawiały wrażenie, jakby chciały je zasłonić, ale ledwie sięgały do górnej wargi.

– Zależy dla kogo – odparłam. Jednocześnie zsunęłam okulary przeciwsłoneczne z głowy na nos, przez co moje ciemne włosy opadły powoli na ramię.

– Racja – wymamrotał przyglądający się lądującemu odrzutowcowi Savino.

Kątem oka dostrzegłam, że zaciska pięści.

Jest niespokojny, pomyślałam. Tak naprawdę nie dziwiło mnie to: w końcu Ethan zabił jego córkę. Chciał więc wyrównać rachunki.

– Skup się na czymś innym – szepnął mi do ucha Toby. – To, kim jesteś i przez co przeszłaś, doprowadziło cię właśnie do tego miejsca.

W mafii panuje pewna niepisana zasada: nie zabija się rodziny. Chyba że jest to konieczne. Dlaczego? Ponieważ rodzina to nie tylko ludzie, ale przede wszystkim – nazwisko. Tak też nazwisko Callahan stanowiło zarówno tarczę, jak i broń. Niekiedy jednak, aby chronić nazwisko, należało kogoś zabić.

– Zrobię, co będę musiała – bąknęłam do siebie, gdy samolot stał już nieruchomo. Było dokładnie tak, jak zakładałam: Ethan wysiadł jako pierwszy. Gdy zobaczył nas i nikogo więcej, uniósł w zdziwieniu brew. Spodziewał się obecności swoich ludzi.

– Witaj z powrotem, braciszku – odezwałam się słodko.

– To nazywasz powitaniem, siostrzyczko? – odpowiedział bez emocji, schodząc po schodkach.

Uśmiechnęłam się szeroko. Oczywiście, że coś przeczuwał.

– Masz rację, braciszku. – Spojrzał na mnie swoimi zielonymi oczami, tak podobnymi do moich, próbując odczytać moje myśli. A myślałam wtedy: już na zawsze będę mieć jego krew na rękach. Powiedziałam jednak: – Bardziej pasowałoby tu określenie „coup d’état”2.

– Raczej „zdrada” – odparł ponuro, kręcąc głową, jakbym była dzieckiem, a on nie wierzył, że jestem do czegoś takiego zdolna.

I jak tu nie mieć go za głupca?

Toby podał mi broń. Zanim Ethan wypowiedział kolejne słowo, wycelowałam w niego i dodałam:

– Niech będzie: zdrada.

Po czym wystrzeliłam.

Jego szeroko otwarte oczy były ostatnim, na czym się skupiłam. Ułamek sekundy później skierowałam bowiem nadgarstek w lewo i oddałam jeden strzał w głowę Savino, a zaraz potem – przez prawe ramię i bez patrzenia – w pierś Toby’ego.

– Dona… – wykrztusił za mną i opadł na range rovera. Strzelałam dalej, czując, jak moja ręka rozgrzewa się wraz z bronią. Aż wreszcie… skończyły mi się naboje. Kiedy się rozejrzałam, pilot, którego trafiłam jako jednego z pierwszych, leżał martwy w drzwiach samolotu, a tuż pod nim, na schodku, znajdował się upuszczony przez niego karabin. Na ściance w głębi odrzutowca widniała jego krew.

Wyatt wraz z Ivy podeszli do wyjścia. Wyatt spojrzał swoimi brązowymi oczami najpierw na leżącego u jego stóp pilota, a potem na mnie. Ethan, schyliwszy się wcześniej w przekonaniu, że kula była przeznaczona dla niego, nadal się nie podnosił. Wpatrywał się we mnie, klęcząc na jednym kolanie… z bronią w ręce. Nawet teraz wciąż trzymał palec na spuście.

Spojrzałam na niego i uniosłam ręce, ale nie wypuściłam z nich broni.

– Przegrałbyś – oznajmiłam. Gdybym chciała, trafiłabym go z tej odległości bez problemu. To byłby idealny strzał między oczy. Nie miałby szans zareagować. Mogłam to zrobić. Z łatwością.

– Być może. – Był zbyt dumny, by przyznać mi rację. Wreszcie podniósł się i stanął niczym posąg. Następnie podszedł bliżej i przystawił mi swoją broń do policzka. Pozwoliłam mu odwrócić moją głowę, tak aby przyjrzał się bębenkom w moich uszach.

– Krwawisz. Wszystko w porządku? – zapytał łagodnym tonem, po czym cofnął broń i schował ją za plecami.

– Ją pytasz? Kurwa, może mną byś się przejął?! – wydarł się Wyatt. Przestąpił nad pilotem i, zaparłszy się solidnie na schodkach, podał rękę Ivy, by pomóc jej wyjść. – Jestem w tym mieście niecałą minutę, cholerną minutę! A już przystawiono mi spluwę do głowy i mam całe buty we krwi. Dlaczego choć raz nie możemy mieć normalnego powitania? Takiego z balonikami albo jakimś transparentem czy innym gównem?

Zamknęłam natychmiast oczy, wzięłam głęboki wdech i policzyłam w duchu do dziesięciu. Następnie uniosłam powieki i przechyliłam głowę na bok, aby spojrzeć przez ramię Ethana na Wyatta.

– Zapamiętam: następnym razem będą baloniki. Jak tam, skończyłeś już z Bostonem?

– Donatello – wtrącił się Ethan.

Zignorowałam go jednak, skupiona na Wyatcie.

– Masz na sobie koszulę… i krawat. Rany, chyba naprawdę wróciłeś do domu. Powinnam była kupić ci balonik z napisem „Wyatt jest już mężczyzną”.

– Później zajmiemy się balonami. W tej chwili o wiele bardziej ciekawi mnie krew, w której stoimy – odezwał się Ethan. Na te słowa spojrzałam w dół, gdzie krew Savino spływała po żwirze między naszymi stopami.

– Czy ja wyglądam na kogoś, kogo obchodzi twoja ciekawość? – zapytałam, patrząc na niego.

Ethan uniósł brew.

– Daruj sobie. Powiedz mi lepiej, co się stało – odpowiedział.

– Mam poprzeć któreś z was, czy po prostu patrzeć, jak gapicie się na siebie przez resztę dnia? – wypalił Wyatt stojący tuż obok nas.

– Wyatt, potrzymaj to. – Rzuciłam mu moją broń, po czym wzięłam zamach i momentalnie uderzyłam Ethana pięścią w szczękę.

– Czyli mam patrzeć… – wymamrotał Wyatt i zrobił krok w tył.

Ethan obadał dłonią swoją rozciętą wargę i roztarł szczękę. Znów utkwił we mnie wzrok. Zanim jednak mógł się odezwać, a ja uderzyć go ponownie, ona wepchnęła się między nas.

– Uderz go jeszcze raz, a pożałujesz – rzuciła rozczochrana, bladolica i z oczami jak u szopa Ivy. Miała czelność powiedzieć mi to w twarz, choć mogłabym powalić ją jednym ruchem.

– Belladonna, wierz mi… – Podeszłam do niej. – Nawet gdyby obaj moi bracia ożenili się z tobą, a każdy Irlandczyk padał do twych stóp, i tak nie byłabyś w stanie sprawić, bym czegokolwiek żałowała. Pilnuj swojego nosa i nie wchodź mi w drogę. Przesuń się więc, albo sama cię przesunę!

Zanim jednak zdołałam się do niej zbliżyć, Wyatt chwycił mocno moje ramię i wymamrotał: – Najdroższa siostrzyczko, w czymkolwiek tkwi problem… najpierw weź głęboki wdech.

– Wyatt, odprowadź Ivy do samochodu. Natychmiast – polecił mu stanowczo Ethan, kiedy na lądowisko wjechały trzy kolejne range rovery.

Ku mojemu zaskoczeniu Wyatt nawet nie zaoponował. Cofnął rękę, by położyć ją na ramionach Ivy, która wciąż bezczelnie raczyła mnie tym lodowatym spojrzeniem swoich błękitnych oczu. Wreszcie odciągnął ją do wozu. Miała szczęście… Gdyby była kimś innym, zrobiłabym sobie z jej gałek ocznych kolczyki.

– Nie mieszaj jej w to – dobiegł mnie poważny ton Ethana.

Zaśmiałam się gorzko i odwróciłam do niego.

– Bo co? Co takiego zrobisz, o najmądrzejszy i najwspanialszy? Zanudzisz mnie na śmierć swoim gadaniem? Zagrozisz mi? Wykopiesz z rodziny?

Wciągnął powoli powietrze przez nos i położył sobie dłoń na brzuchu.

– Widzę, że jesteś zdenerwowana, Donatello…

– Skoro to widzisz, to powinieneś wiedzieć, że kiedy ty wraz ze swoją żonką bawiliście się w dom, terroryzowaliście Boston i niemal otarliście się o śmierć, za co należą wam się gromkie brawa… – Uśmiechnęłam się pogodnie, rozkładając szeroko ręce. – Ja ratowałam wasze cholerne miasto, więc: nie ma za co, kurwa.

– Nie powierzyłbym ci tego zadania, gdybym nie wierzył, że…

– Przestań gadać do mnie jak do idiotki, bo naprawdę cię zabiję, Ethan. – Nie odpowiedział. Oczywiście, że nie odpowiedział. Ciągnęłam więc dalej. – W ogóle we mnie nie wierzyłeś. Chciałeś, żebym pozbyła się Toby’ego… wystawić na próbę moją lojalność… zmanipulowałeś nas oboje!

– Tobias wpadł w pułapkę wyłącznie z własnej winy, SKORO NIE WIDZIAŁ, DO CZEGO, KURWA, ZMIERZAŁ! – ryknął mi w twarz.

– JA TEŻ WPADŁAM W PUŁAPKĘ! – wrzasnęłam w odpowiedzi. – Zastawiłeś ją na mnie! Własną siostrę! To moja wina, że upadłam, goniąc za czymś, co sam podstawiłeś mi pod nos?

Zaciskając pięści, odwróciłam się do niego i powiedziałam:

– Chociaż Wyatt i ja jesteśmy bliźniętami, zupełnie inaczej reagujemy na manipulację. Ja nie zamierzam się przed tobą płaszczyć. NIE JESTEM TWOJĄ MARIONETKĄ, ETHAN! Z moich pleców nie wyrastają żadne sznurki, za które mógłbyś pociągać! Następnym razem powinieneś poddać próbie swoją…

– Twój kochanek, twój problem, Donatello! Dałem ci czas i wolną rękę, byś się nim zajęła, zanim sam bym to zrobił. Bo jesteś moją cholerną siostrą. Nie ma za co, kurwa – odpyskował mi. W tym samym czasie usłyszałam trzask zamykanych drzwi jego samochodu, który chwilę potem odjechał.

– Drażnij mnie dalej, Ethan… – warknęłam. Trzęsłam się z gniewu, więc zamknęłam oczy i rozluźniłam ramiona, by choć trochę ochłonąć.

– Można podejść? – odezwał się Wyatt, który nagle stanął przede mną.

– Nie.

– No cóż… – wymamrotał, ale jednocześnie przytulił mnie mocno. Nie odwzajemniłam uścisku, ale też nie odsunęłam się.

– Nic mi nie jest – bąknęłam.

– A mnie tak. Pamiętasz? Przystawiono mi broń do twarzy… To było straszne – oznajmił dziecięcym głosikiem, na co tylko przewróciłam oczami. Odepchnęłam go i wyprostowałam się.

– Oddaj mi pistolet. – Wyciągnęłam ku niemu rękę.

– Przepraszam. – Wzruszył ramionami. – Zostawiłem go w samochodzie Ethana.

– Wyatt.

– A pełnym zdaniem?

– Bardzo proszę, pełnym zdaniem: może potraktuję cię moimi pięściami?!

Westchnął, po czym wyciągnął zza pleców mojego glocka. Zanim mi go jednak oddał, zapytał:

– Co się stało, Dono?

– Jak myślisz, Wyatt? – odparłam, odbierając co swoje. – Il maestro di burattino mi ha fatto sentire che le sue stringhe mi tirano attorno al mio collo!3

– A władca marionetek otrzymuje dokładnie to, czego zapragnie – stwierdził Wyatt. Po raz pierwszy, odkąd wysiadł z samolotu, jego twarz oraz ton głosu wyrażały całkowitą powagę.

– Nie mam nad sobą żadnego władcy, Wyatcie.

Odwróciwszy się, spojrzałam na martwe ciało Toby’ego oparte bezwładnie o maskę mojego białego range rovera… na krew plamiącą przednią szybę… i mnie… mój kostium. Nie ważne, jak bardzo się starasz, nie wywabisz krwi z białej tkaniny. Znałam go od dziecka. Był w moim łóżku, we mnie. A teraz jedyną trwałą, łączącą nas rzeczą był ten zniszczony kostium – ponieważ, podobnie jak Ethan, Toby myślał, że może mnie kontrolować. Niestety dla niego, nie był moim bratem… więc nie mogłam mu wybaczyć.

– Nikt nie będzie mnie kontrolował. Sama sobie jestem panią. – Ponieważ nazywałam się Donatella Aviela Callahan i byłam jedyną córką Liama Aleca Callahana, szefa irlandzkiej mafii, i Melody Nicci Giovanni Callahan, szefowej włoskiej mafii… Moje nazwisko to Callahan… A Callahan to zwiastun śmierci.

ROZDZIAŁ 1

Zarówno siła, jak i mrok pasują jej idealnie. Ta dziewczyna zawsze była niczym bogini i demon w jednym.

– Nikita Gill

Donatella

Trzydzieścidni temu

– Od niedzieli tak to wygląda?

– Tak, proszę pani – odpowiedział Toby, który stanął za mną tak, że znalazłam się w jego cieniu. – Wybuch nastąpił po prawej stronie kościoła. Nie wiem tylko, czy powinniśmy się z tego cieszyć…

– Nie powinniśmy – odparłam gniewnie, po czym weszłam do OS, czyli ośrodka użyteczności publicznej, założonego przez moich rodziców w samym centrum miasta na cześć ich ojców: Orlando „Żelaznej Ręki” Giovanniego i Sedrica „Rzeźnika” Callahana. Dwaj wielcy ludzie. Nigdy ich nie poznałam, lecz stale mi o nich opowiadano, gdy dorastałam. Matka co prawda rzadko wspominała swojego ojca, ale kiedy wylądowałam w szkole z internatem we Włoszech, często słyszałam różne historie na jego temat. Miejscowi mówili o nim jak o upiorze, ponieważ niektórzy wierzyli, że wciąż żyje i korzysta ze swojej wielkiej fortuny, na którą tak ciężko „zapracował”.

Mój ojciec z kolei nieustannie wspominał swojego. Dowiedziałam się, że kochany dziadek tak bardzo nienawidził nadanego mu przydomku, że zabronił im go używać… Nigdy nie odkryłam dlaczego, ale to już bez znaczenia. Jedyne, co się liczyło, to ich dziedzictwo. Ośrodek, który rodzice wybudowali ku ich chwale, miał być pomnikiem drogi naszej rodziny do jej obecnego statusu. Stąd nie była to zwykła garkuchnia ani centrum wypoczynkowe, a raczej świadectwo ich wielkości, gdzie akceptowano tylko rzeczy najlepsze z najlepszych: najwyższej klasy obiekty rekreacyjne, stołówka oraz agencja pośrednictwa pracy. Raz w tygodniu każdy, kto się tam zjawił, otrzymywał darmowy posiłek. Przez pozostałe sześć dni potrzebujący mogli nie tylko znaleźć pomoc w szukaniu zatrudnienia, lecz także odbywać szkolenia zawodowe, a nawet ostrzyc się i wziąć prysznic. Przychodzili tu nie tylko Irlandczycy i Włosi… A teraz… Miejsce przypominało raczej punkt selekcji rannych z czasów drugiej wojny światowej – ponieważ bracia Finnegan wraz ze swoimi żołnierzami podłożyli bombę w naszym rodzinnym kościele.

– Teraz już rozumiem, dlaczego Ethan opuścił Boston tak szybko, Tobiasie – odezwałam się, przemierzając korytarz, na którym leżały maty do spania. Łatwo jest dokonać zemsty, ale trudniej uporać się z jej następstwami.

– Dlaczego, proszę pani? – Stanął tuż za mną. Za blisko jak na miejsce publiczne.

Zerknęłam na niego przez ramię.

– Nie zorientowałeś się jeszcze, że mój brat ma tylko dwa wyrazy twarzy: „bój się mnie” i „wypierdalaj, nudzisz mnie”?

Choć starał się powstrzymać uśmieszek, jego usta i tak drgnęły w kąciku. Ja natomiast uznałam to za urocze. Długie do ramion, ciemnobrązowe włosy miał spięte w kok. Wpatrywał się swoimi jasnobrązowymi oczami w moje usta.

– Ile dzieci? – zapytałam nagle, po czym odwróciłam się i ruszyłam dalej.

– Dwadzieścioro dziewięcioro – powiedział, idąc za mną.

– A dorosłych?

– Piętnaście osób.

– Do diabła – wymamrotałam. Bomby wybuchły z prawej strony kościoła, czyli tam, gdzie usiadła większość rodziców, aby widzieć swoje maluchy śpiewające w chórze.

– Ethan udostępnił ośrodek dzieciom, których opiekunów na razie nie odnaleziono…

– Jak miło z jego strony – odparłam sarkastycznie – ale nie prowadzimy tu sierocińca. Przyjechał ktoś z opieki społecznej?

– Tak, ale…

– Nie cierpię dramatycznych pauz, Tobiasie – przypomniałam mu, kiedy skierowałam się ku podwójnym, srebrnym drzwiom stołówki.

– Ethan rozmawiał już z burmistrzem… To sprawa rodzinna.

– Ethan – wycedziłam przez zęby.

– Chce po prostu udowodnić ludziom, że…

– Nie musisz tłumaczyć mi jego toku rozumowania – przerwałam mu. – Wiem, czego chce, ale ja się z nim nie zgadzam. A skoro jestem tu ja, a nie Ethan, zrobimy to po mojemu. Zabierzcie je stąd.

– Dono, przecież to tylko dzieci…

– Bez dyskusji. Nie zamierzam spierać się o to z tobą. Drzwi. – Zatrzymałam się, by mnie wyprzedził. Kiedy je otworzył i weszłam do środka, natychmiast zapragnęłam wyjść.

Zacisnąwszy zęby, wskazałam mu ręką panujący wewnątrz chaos.

– Powiedziałeś: dwadzieścioro dziewięcioro dzieci i piętnastu dorosłych… To są według ciebie czterdzieści cztery osoby?

Zmarszczył brwi na widok stołówki pękającej w szwach od dorosłych mężczyzn i kobiet – z których znaczna część na pewno nie trafiła tu z kościoła – opychających się naszym jedzeniem.

– Ludzie są samolubni z natury. Przyszli, bo usłyszeli nazwisko Callahan i pomyśleli sobie: „Co z tego, że nie dotknęło mnie to osobiście, stać ich na wydanie kilku dodatkowych porcji, napojów, koców czy… słomek do picia”. – Tę ostatnią uwagę skierowałam bezpośrednio do piegowatej baby pakującej słomki w kieszenie swojej córki. Dlaczego akurat słomki?

– Proszę pani. – Odwróciłam się, a moim oczom ukazał się Greyson. Choć miał rude włosy i gęstą brodę, to nie one wyróżniały go z tego tłumu, a jego masywna postura. – Kuchnia informuje, że skończyły się porcje śniadaniowe i będą potrzebowali trochę czasu na uzupełnienie zapasów.

– Nie potrzeba nam więcej jedzenia – odparłam, patrząc na wydłużającą się coraz bardziej kolejkę czekających na śniadanie – tylko mniej ludzi.

– Co mam zrobić? – zapytał Greyson i wyprostował się.

Zerknęłam na Toby’ego, oczekując, że on również się wyprostuje. Zanim to jednak zrobił, uraczył mnie wymuszonym uśmiechem.

– Możemy zacząć prosić ludzi, by wyszli – zaproponował Toby.

– Nie będę prosić. Dajcie mi mikrofon – rzuciłam. Ruszyliśmy na przód sali, ale nagle rozległ się krzyk jakiegoś młodzieńca: – BÓJKA!

I jak przystało na tchórzy: wszyscy tylko stali, przyglądając się, a żaden – nawet ludzie mojego brata – nie zareagował, by ją przerwać.

Ojcze, daj mi siłę, pomyślałam sobie gdy z Tobym, torującym mi drogę wśród tłumu, zbliżałam się do „walczących”.

– Odszczekaj to!

– Sam to odszczekaj, ty głupi…

– ZOSTAW GO! – wydarła się blondyna około pięćdziesiątki, po czym odepchnęła jednego z chłopaków, by przytulić swojego syna albo wnuka. – Jak śmiesz?

– On zaczął! – krzyknął drugi chłopak i otarł nos ramieniem, gotowy do kolejnego ataku. Rzuciłby się na tamtego, gdyby jego ziomkowie nie przytrzymali go za ramię.

– Marco, przestań! – zawołał ktoś z jego grupy.

– Powtórz to – rzucił wyzywająco tenże Marco drugiemu. – Powtórz! Nazwij mnie Guido4 jeszcze raz!

Jak tylko wypowiedział to słowo, kilku mężczyzn, którzy dotychczas nie zwracali uwagi na zajście, skupiło swoją uwagę na tchórzu o blond włosach.

– Nie wiem, o czym mówisz! – skłamał.

– Nie kłam! – odpowiedział tamten.

– Nie kłamię…

– Właśnie, że tak!

– I może na tym poprzestańmy – wtrąciłam się uprzejmie z udawanym uśmiechem na twarzy. Wszyscy wokół spojrzeli na mnie. – To bardzo stresujący moment dla nas wszystkich…

– Żądam przeprosin! – wypalił Marco, który wyrwał się z uścisku swoich znajomych. Nie patrzył na mnie. Nie byłam pewna, czy widział cokolwiek poza obiektem swojego gniewu. Stanęłam więc przed nim i pstryknęłam palcami.

– Cześć – uśmiechnęłam się ponownie. Wieczorem będę potrzebowała masażu twarzy. – Wiesz, kim jestem?

Patrzył na mnie krzywo, aż wreszcie ktoś z jego znajomych szepnął mu dość głośno:

– To siostra Ethana Callahana.

Gówniarzu.

– Orla5 – szepnęło jeszcze kilkoro innych.

– Siostra Ethana Callahana ma imię: Donatella. – Starałam się mówić najspokojniej z jak najmniejszą ilością jadu w głosie. – Kiedy mówię „koniec bójki”, to koniec. Zrozumiano?

Zacisnął pięści, sapiąc przez nos, ale nic nie odpowiedział.

– Dziękuję, Donatello, dzieciaki takie jak on są nienauczone szacunku – odezwała się stojąca za mną kobieta.

Odwróciłam się do niej powoli. Głaskała swojego syna po głowie, jakby był psem wystawowym.

– Przepraszam, ale nie rozumiem. Dzieciaki takie jak on?

Spięła się. Nie zamierzała odpuszczać.

– Rozpieszczone. Takie, które zawsze winią innych za swoje problemy.

Chyba żartuje, pomyślałam. Nie było innego wyjaśnienia.

– To on jest moim problemem! – wrzasnął do niej Marco.

– Marco, powiedziałam ci już. Bójka skończona. – Wymamrotał coś pod nosem i odwrócił się, by odejść. – Nie odchodź, gdy do ciebie mówię!

Gdyby nie starszy, siwowłosy, podpity facet, który przytrzymał Marco za ramiona, dzieciak zignorowałby mnie całkowicie.

– Co za tupet. – Pokręciłam głową i zwróciłam się znów do tej kobiety: – Jak się nazywasz?

– Claire Eilis, mój mąż pracuje dla twojego brata – odpowiedziała z samozadowoleniem, które odmalowało się również na twarzy trzymanego przez nią gówniarza rzucającego właśnie pyszałkowate spojrzenie Marco.

– Naprawdę? Dziękuję za waszą ciężką pracę. Co prawda nigdy nie spotkałam twojego męża, ale jestem pewna, że to porządny gość. A to twój syn? – Uśmiechaj się, Donatello. Po prostu się uśmiechaj.

– Mój siostrzeniec, Declan.

– Cóż za zbieg okoliczności! Mam wujka o imieniu Declan. Wiesz, co oznacza to imię?

Chłopiec zrobił krok do przodu, kręcąc głową i udając niewiniątko.

– Nie, proszę pani.

– Oznacza „pełny dobroci” – wyjaśniłam. Jednocześnie pogłaskałam go zupełnie tak jak jego ciotka, ale po chwili chwyciłam za włosy i odchyliłam mu głowę w tył. – Dlaczego więc zachowujesz się jak mały gówniarz?

– ACH! – Wyciągnął rękę, by złapać mnie za nadgarstek. – Ciociu!

– Tak, ciociu Claire, wyjaśnij mi, proszę, dlaczego twój siostrzeniec rzuca wyzwiskami w moim ośrodku? – zapytałam, patrząc na nią wymownie.

– Nie zrobił tego…

– Czyli mam rozumieć, że Marco ot tak postanowił uwziąć się akurat na twojego siostrzeńca i obrazić mnie rzadko spotykanym w Chicago epitetem w celu…? No właśnie, ty mi to wytłumacz, ciociu Claire. To chyba przez tę włoską krew tak trudno mi to zrozumieć.

– Ja… on…

– Właściwie to im dłużej nad tym myślę – kontynuowałam, szarpiąc chłopaka za włosy – tym mniej pojmuję tę sytuację. Kto właściwie dał ci prawo, by zwracać się do mnie po imieniu? Dlaczego twój siostrzeniec jest takim jełopem? Skoro twój mąż pracuje dla mojego brata, to chyba nie musisz korzystać z naszej stołówki…?

– Przyszliśmy, żeby pomóc!

– Tobias! – zawołałam, choć wiedziałam, że jest blisko.

– Tak, proszę pani?

– Czy na liście wolontariuszy znajduje się niejaka Claire Eilis?

Sprawdził dane w telefonie, po czym oznajmił:

– Nie, proszę pani.

Wzięłam głęboki wdech, nadal nie puszczając małego.

– No widzisz, to rodzi kolejne pytania, a nie wiem, czy mogę ci zaufać, ciociu Claire. Wygląda to tak, jakbyś mnie okłamywała. Okłamujesz mnie, ciociu Claire?

Rozchyliła swoje różowe wargi, ale nie odpowiedziała. Wyglądała jak złota rybka otwierająca i zamykająca co chwilę usta, z tymi jej szeroko otwartymi, martwymi oczami. Spojrzałam więc na chłopaka, który z całych sił starał się nie rozpłakać. Wtem podszedł do mnie Toby i szepnął mi na ucho:

– Dzieciaki cię nagrywają.

Zignorowawszy go, odezwałam się ponownie do małego:

– Wiesz, dlaczego nikt nie przychodzi ci z pomocą?

Dolna warga zaczęła mu drżeć.

– Zadałam ci pytanie, Declan – wycedziłam.

– N-nie.

– Częściowo dlatego, że jesteś rozpieszczonym, małym jełopem. Wiesz, co to „jełop”?

– Nie – wymamrotał płaczliwie.

Westchnęłam.

– Zapytaj wujka, kiedy znów go zobaczysz…

– Jaki jest inny powód, panno Callahan? – Spojrzałam na Marco, który zadał mi pytanie, szczerząc się złośliwie wraz ze znajomymi do Declana. – Powiedziała pani, że nikt mu nie pomoże częściowo dlatego, że jest… jeop… jełopem?

– Jełopem! Musisz to wymawiać z uczuciem, Marco. No już, spróbujcie wszyscy.

Tak też zrobili: głośno, dumnie i z uczuciem. I nie tylko oni. Kilkoro innych też się przyłączyło… Zauważyłam, że wielu, nie, większość z nich, to Włosi. Irlandczycy natomiast byli wyraźnie zakłopotani, a na domiar złego – zadając im ujmę na honorze – Declan zaczął płakać.

– To tylko dziecko… – odezwała się jego ciotka.

– Ile ma lat? Dziesięć? – zapytałam.

– Dwanaście – odpowiedział ktoś chrząknięciem. Wokół było tylu ludzi, że nie zorientowałam się, kto to był.

– DWANAŚCIE? No to teraz jestem zdenerwowana. – Przyciągnęłam Declana do Marco, tak aby stanęli twarzą w twarz. – Skoro jesteś już dość duży, by rzucać wyzwiska, to równie dobrze możesz za nie odpokutować. Powtarzaj więc za mną, a cię puszczę.

– Dobrze.

– Ja, Declan Jełop…

Nie powtórzył.

– Declan… – warknęłam, tracąc cierpliwość.

– Ja, Declan Jełop – odezwał się, na co Marco wraz z grupą wybuchli śmiechem.

– Bardzo przepraszam, że obraziłem nie tylko ciebie, Marco – kontynuowałam.

– Bardzo… przepraszam, że obraziłem… nie tylko ciebie, Marco – wyjąkał.

– Lecz także każdego Włocha na świecie.

– Ale ja nie…

– Declan, drętwieje mi już ręka. – Westchnęłam. – Jeśli wolisz, mogę poprosić jednego z moich przyjaciół, żeby potrzymał cię za włosy.

– Lecz także każdego Włocha na świecie – dodał pospiesznie.

– Przysięgam…

– Przysięgam… – powtórzył grzecznie.

– Nie być już takim jełopem.

Wziął głęboki wdech, po czym powiedział:

– Nie… być już… takim jełopem.

– I nie używać tego typu słów do końca życia.

Kiedy z nim skończyłam, pchnęłam go ku jego ciotuni, ale przedtem dałam jej jeszcze do słuchu:

– Zdobędę odpowiedzi na moje pytania, ciociu Claire. A kiedy to zrobię, osobiście odwiedzę ciebie i twojego męża, by powiedzieć wam, czego się dowiedziałam. W międzyczasie postaraj się może mniej interesować cudzymi dziećmi i skup się na swoim bachorze, bo jeśli jeszcze raz obrazi moich krewnych, to, klnę się na grób własnej matki, dopilnuję, by polała się jego krew. – Spojrzałam na nią poważnie, po czym wrzasnęłam: – WYNOCHA!

Wybiegła razem z tym paskudnym dzieciakiem, jakby paliło jej się pod stopami, na co Marco ze swoją grupą parsknęli śmiechem, robiąc głupie miny.

– Z was też mam zrobić pośmiewisko? – rzuciłam, a natychmiast zamilkli i wbili wzrok w podłogę. – Większość z was mnie nie zna. Uznajcie to za błogosławieństwo, bo jeśli będę musiała zaangażować się w jakiś problem osobiście, nie tylko narobię wstydu wam, ale i waszym rodzinom. Sprawię, że zapragniecie zapaść się pod ziemię, aby ukryć się przed słońcem i przede mną. Zapamiętajcie zatem, w jakiego rodzaju sprawy angażuję się osobiście: po pierwsze, kiedy ktoś nadużywa hojności mojej rodziny; po drugie, kiedy ktoś obraża moją rodzinę lub jej dziedzictwo; i po trzecie, kiedy ktoś sprawia problemy mojej rodzinie. Z pewnością dostrzegacie tu wspólny mianownik. Jeśli nie, to dajcie mi, proszę, znać – oznajmiłam uprzejmie, rozglądając się dookoła.

Nikt się nie odezwał.

– Świetnie – skwitowałam i płynnie przybrałam serdeczny ton. – Cieszę się, że tak wielu z was mogło uraczyć się dzisiejszym śniadaniem. Proszę jednak, byście przekazali innym, którzy planują się tu zjawić jutro, że niestety będziemy obsługiwać wyłącznie osoby dotknięte tym potwornym atakiem terrorystycznym. Oczywiście osoby będące w potrzebie i biedniejsi obywatele naszego miasta nadal będą tu mile widziani. Nasza działalność wiele dla mnie znaczy. Jak wiecie, moja babka również padła ofiarą tego strasznego czynu, i zależy mi, abyśmy nikogo nie pominęli. Burmistrz zapewnił, że przeznaczy specjalne środki na pomoc dzieciom, które straciły opiekunów, łączę się z wami w bólu, a także tym, których rodzice trafili do szpitala. Nie miałabym nic przeciwko temu, byście tu zostali, ale według służb porządkowych nasz budynek nie nadaje się na tymczasowe schronisko. Jutro moja kuzynka Nari przekaże wam więcej informacji. Dziękuję wam za wsparcie i zrozumienie.

Skinęłam głową i skierowałam się w stronę podwójnych drzwi, stukając o podłogę moimi zrobionymi ze skóry kobry szpilkami od Gucciego. Gdy tylko znalazłam się na korytarzu, drzwi otworzyły się za mną ponownie, a z sali dobiegło czyjeś wołanie:

– Panno Callahan!

Zatrzymałam się i wzięłam głęboki wdech. Marco. Podszedł, spojrzał na mnie, ale natychmiast zbladł i speszony spuścił wzrok. Toby uniósł tylko brew, rzucając mi ten swój subtelny, kpiący uśmieszek.

– Podziękujesz mi, czy będziesz się tak gapić w kafelki? – zapytałam Marco.

– Yyy… dzięki. To znaczy: dziękuję! Eee… – odezwał się, patrząc mi prosto w oczy. Następnie podrapał się po głowie, jakby zastanawiał się, co jeszcze powiedzieć. Skinęłam do niego na pożegnanie i już zbierałam się do odejścia, ale on wypalił nagle: – Chcę dla pani pracować!

Przyglądałam się nieruchomo, jak bardzo starał się zgrywać dorosłego. Stanął na baczność z wypiętą piersią, jakby chodziło o zaciągnięcie się do wojska. Bo w pewnym sensie tak było.

– Marco, czym ja się według ciebie zajmuję?

Zamrugał, jakbym go spoliczkowała, po czym zaczął się intensywnie namyślać.

– Nie masz pojęcia – odpowiedziałam za niego.

Zmarszczył brwi i ponownie wyprężył się jak struna.

– Nie, nie mam. Ale tatko mówi, że prowadzicie różne interesy i jesteście bardzo ważnymi ludźmi. I że potrzebujecie ochroniarzy, bo ktoś cały czas próbuje was skrzywdzić. A ja umiem się bić! Widziała pani. Mogę chronić…

Przerwałam mu:

– Sama się chronię, Marco. A poza tym jestem tylko młodszą siostrą Ethana Callahana. To do niego powinieneś się zwrócić…

– Nie – wymamrotał pod nosem. – Nie chcę pracować dla Irlandczyków.

Wpatrywałam się w niego przez dłuższą chwilę, zanim podeszłam do Tobiasa. Odchyliwszy połę jego marynarki, wyjęłam mu z wewnętrznej kieszeni długopis. Na ten widok Marco przełknął ślinę i zrobił krok w tył.

– Wystaw rękę.

– Po co? – zmierzył mnie podejrzliwie wzrokiem i schował rękę za plecami.

Przewracając oczami, chwyciłam go za brodę. Momentalnie zacisnął powieki i spiął się, jakby w oczekiwaniu na cios, którego nie da się uniknąć… albo jakby się modlił. Odgarnęłam mu grzywkę, po czym zaczęłam pisać na jego czole.

– Dla mnie pracują tylko najlepsi. Dlatego, jeśli chcesz do nas dołączyć, będziesz potrzebował czegoś więcej niż tylko pięści, a dokładniej: tego. – Poklepałam go długopisem w głowę. – Będę chciała zobaczyć dyplom potwierdzający, że umiesz się nią posługiwać. Jak już skończysz szkołę i studia, zadzwoń pod ten numer.

– Szkołę i studia? – spojrzał na mnie jak na wariatkę. – Przecież to cała wieczność!

– Nie, dziesięć lat. Powodzenia. – Oddałam mu długopis na odchodne.

– A jak okaże się nieaktualny?! – krzyknął.

– Będzie działał – odparłam, wychodząc na zewnątrz, gdzie wiatr rozwiał mi włosy. Wtem podjechał mój samochód, a Toby otworzył mi drzwi.

– Biedny dzieciak – westchnął i pokręcił głową. – Już nigdy nie znajdzie dziewczyny, która dorównałaby jego pierwszej miłości…

– Mówisz z doświadczenia? – zapytałam.

– Sądzisz, że jesteś moją pierwszą miłością?

– Nie obchodzi mnie to – oznajmiłam szczerze, wsiadając do wozu. – I tak by mi nie dorównała.

– Czy okazanie, choć raz, zazdrości naprawdę strąciłoby ci koronę z głowy? – Wymamrotał coś jeszcze po włosku, ale zamknął drzwi, zanim zdążyłam się odezwać.

A chciałam uzmysłowić mu, że zrozumiałam jego słowa, jednakże na samo brzmienie języka włoskiego dopadło mnie dziwne uczucie. Odwróciłam się, by spojrzeć na szklany budynek w kształcie piramidy.

– Jak Marco ma na nazwisko? – zapytałam, kiedy Toby usiadł za kierownicą.

Wziął telefon do ręki, by je wyszukać.

– Marco Forte. Matka umarła lata temu, a ojciec, Joe, został ranny w wybuchu. Wyjdzie z tego, a dzieciak pewnie…

– A czym się zajmuje jego ojciec? Pracuje dla nas?

Westchnął, przekrzywiając szczękę.

– Nie. Jest tylko hydraulikiem.

– Sprawdź, jak się wiedzie Joemu-tylko-hydraulikowi.

– W porządku, mam szukać czegoś konkretnego?

– Nie wiem – szepnęłam, bardziej do siebie niż do niego, wciąż nie mogąc pozbyć się tego niepokojącego uczucia. – Jedźmy już.

– Dokąd, panno Callahan? – zapytał. Nie odpowiedziałam jednak, więc spróbował znowu: – Dona…

– Dokądkolwiek. Muszę pomyśleć.

Coś było nie tak, ale nie wiedziałam co.

1 Księga Izajasza 11,6, Biblia Tysiąclecia – Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, wyd. Pallottinum, Poznań 2003.

2 Zamach stanu (przyp. tłum.).

3Il maestro di burattino mi ha fatto sentire che le sue stringhe mi tirano attorno al mio collo – (z wł.) Władca marionetek chciał, bym poczuła, jak jego sznurki zaciskają się wokół mojej szyi! (przyp. tłum.).

4 Obraźliwe określenie osoby pochodzenia włoskiego oznaczające lalusia, przygłupa lub brutala.

5 Imię pochodzenia celtyckiego oznaczające „złotą księżniczkę”.