Children of Redemption - J. J. McAvoy - ebook + audiobook + książka

Children of Redemption ebook i audiobook

McAvoy J. J.

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wyatt Callahan był inny niż jego rodzeństwo. Wszyscy o tym wiedzieli, a szczególnie on sam. Jednak otaczający go ludzie nie mieli pojęcia, na czym polegała ta różnica. Myśleli, że po prostu jest za słaby, żeby rządzić mafią. Jednak to nie była prawda.

Wyatt faktycznie był inny, jednak nie słaby. Tak naprawdę ludzie go nie interesowali. Interesowała go śmierć. Dlatego został lekarzem. 

A teraz przyjdzie pora, żeby Wyatt pokazał, kim naprawdę jest i że będzie potrafił reprezentować rodzinę podczas nadchodzącej wojny. 

W jego życiu jest też Helen. Kobieta, której na nim zależy. Czy Wyatt dostrzeże to, zanim drzemiący w nim potwór zniszczy jego samego i wszystkich wokół?

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 42 min

Lektor: Anna Szymańczyk; Krzysztof Polkowski

Oceny
4,7 (166 ocen)
133
19
8
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
azbialecka

Dobrze spędzony czas

Trudna seria i wymagająca uwagi czytelnika. Bardzo nieprzewidywalna fabuła, jednak ta część i jej bohaterowie mnie kupili. Czekam na kontynuację
20
KlaudiaZarzycka

Nie polecam

Totalnie nie rozumiem o co chodziło autorce, mam wrażenie, że po tomie poświęconym Ethanowi zabrakło pomysłu i wkradła się żałosna fantazja.
10
luczakanna

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Takiego zakończenia się nie spodziewalam😊
00
Sandra5

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, jak każdą z części. Czekam z niecierpliwością na kolejny tom.
00
Ludwina1

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału

Children of Redemption

Copyright © 2017 by J.J. McAvoy

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2023

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska

Korekta:

Karina Przybylik

Estera Łowczynowska

Maria Klimek

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-965-4

PROLOG

Taką już uczynił mnie Stwórca…

– Minnie Smith

Wyatt

Wiedziałem dokładnie, kiedy to się stało…

Kiedy obudził się we mnie potwór.

Różniłem się od mojego rodzeństwa. Zawsze to wiedziałem. Skąd? Nie miałem pojęcia. Ale zdawałem sobie sprawę, że byłem inny od reszty. Niezależnie od tego, co by mówili, to Ethan i Dona byli prawdziwymi bliźniętami w rodzinie. Owszem, z Doną łączyła mnie bliska relacja. Na tyle bliska, że niejednokrotnie wręcz wyczuwaliśmy, jak bardzo w danej chwili potrzebowaliśmy się nawzajem – ot, bliźniacza telepatia, jak to mówią. Ostatecznie jednak bez względu na to, jak zażyła łączyła nas więź, Dona była dla mnie tylko siostrą, natomiast dla Ethana – bliźniaczką. Nigdy jej o tym nie mówiłem – z tego samego powodu, dla którego wiedziałem, że byłem inny.

Ethan i Dona to dzieci wychowane w duchu idei Machiavellego, mistrzowie manipulacji, intryg i skrytobójstwa. I chociaż ja też potrafiłem manipulować, a nawet niekiedy knuć intrygi, to w gruncie rzeczy nienawidziłem tego. Oni z kolei uwielbiali zwodzić innych i patrzeć, jak wpadają w ich pułapki. Niczym bogowie Olimpu odnajdywali przyjemność w obserwowaniu ludzi nieuchronnie zmierzających ku tragicznemu końcowi. Podczas gdy Ethan i Dona byli okiem cyklonu, ja przypominałem raczej monstrum chaosu. Gdy byłem jeszcze dzieckiem, ojciec podarował mi Księcia jako lekturę – podobnie jak wcześniej mojemu bratu. Przeczytałem książkę z szacunku do niego, ale gdy tylko skończyłem, wyrzuciłem ją przez okno wraz ze Sztuką wojny, 48 prawami władzy oraz Zbrodnią i karą. Tytułami, których bezpowrotnie pozbyłem się w ten sposób, można by wręcz zapełnić niewielką biblioteczkę.

Dlaczego to robiłem?

Za dużo, kurwa, słów.

Nie chodziło bynajmniej o to, że nie lubiłem czytać, jak jakiś jaskiniowiec, bo lubiłem. Po prostu irytował mnie fakt, że wszystkie te książki traktowały wyłącznie o władzy. Dlaczego napisano ich aż tyle? Otóż w moim odczuciu odpowiedź zawsze była prosta. Ludzie kierują się pragnieniem robienia tego, na co tylko mają ochotę, ale jednocześnie obawiają się zemsty ze strony innych. Przez to więc poszukują sposobu, aby jej uniknąć. Sposobu na to, by wyruchać innych i samemu nie zostać wyruchanym. Z tego też powodu Ethan i Dona nieustannie knuli swoje intrygi… Mnie natomiast w ogóle to nie kręciło; nie postrzegałem świata w taki sposób.

Owszem, podobnie jak inni – niezależnie od tego, czy byliby gotowi to przyznać, czy nie – lubiłem władzę.

Ja też chciałem robić to, na co miałem ochotę – i robiłem to. Ponieważ, w odróżnieniu od większości ludzi, nie obawiałem się zemsty, a wręcz z niecierpliwością jej wyczekiwałem.

Kiedy byłem dzieckiem wszyscy – rodzice, rodzeństwo, a nawet ja – uważali, że mam w sobie pewną delikatność… a moje życzliwe i współczujące usposobienie uznali za powód, dla którego nie ciągnęło mnie ku władzy czy manipulacji tak jak Ethana i Donę. W oczach mojej rodziny równie dobrze mogłem urodzić się jako dziwoląg z ogonem. Pracowałem więc najlepiej, jak potrafiłem, przekraczając własne granice, aby tylko dowieść, że jestem równie bezwzględny jak mój brat i siostra… Aż pewnego dnia zrozumiałem, iż bynajmniej nie jestem kimś dobrym ani litościwym.

Że te cechy kurewsko mnie mierziły.

Po co walczyć z osobami, które nie są w stanie oddać ciosu?

Po co manipulować ludźmi, którzy nie potrafiliby odpłacić mi tym samym?

Takie myśli mnie nawiedzały, gdy miałem szesnaście lat, bo właśnie wtedy napotkałem swojego pierwszego prawdziwego przeciwnika… monstrum chaosu podobne do mnie.

Mojego ojca.

Wyatt

Szesnaście lat

Jego pięść zderzyła się z moim nosem z taką siłą, że krew poleciała jak woda z rozbitego kranu. Kiedy zaś zachwiałem się, unosząc rękę, by choć trochę zatamować krwotok, kopnął mnie w pierś. Padłem na ziemię, a on kopał nadal raz za razem… I przez cały czas na mnie krzyczał.

– Jak długo jeszcze zamierzasz być taką pizdą?!

Nie dość, że nigdy wcześniej nie słyszałem w jego głosie takiego gniewu, to teraz jeszcze poczułem go na własnej skórze. Był silniejszy niż ciosy, które mi zadawał. Aż przeszedł mnie dreszcz i ogarnął… strach. Przestał nagle, słysząc, że ktoś go woła. Wcześniej jednak nachylił się i złapał mnie za włosy, aby przysunąć ku sobie moją zakrwawioną twarz.

– Przez tę słabość sprowadzisz któregoś dnia na swoje rodzeństwo śmierć. Gdyby matka żyła, wstydziłaby się ciebie. – Wpatrywał się we mnie zielonymi oczami pełnymi frustracji i gniewu.

Zlizawszy nieco krwi z ust, uśmiechnąłem się do niego i zapytałem:

– Próbujesz mnie sprowokować?

Zanim zdążył odpowiedzieć, splunąłem mu w twarz krwią. Wyrwawszy się, dopadłem do niego, powaliłem na ziemię i przygwoździłem własnym ciężarem. Następnie zacząłem okładać go pięściami. Uniósł ręce, by zablokować ciosy, ale bezskutecznie, i wszystkie dotarły do celu. Im więcej ich przyjmował, tym mocniej starałem się bić, aż nagle poczułem na sobie czyjeś ręce, które oderwały mnie od niego i rzuciły na liny.

– Wyatt!

Mrugając, ujrzałem przed sobą Ethana. Patrzył na mnie rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. Choć nogi lekko mi drżały, zdołałem stanąć prosto. Zignorowałem go i spojrzałem na ojca, który stał do nas plecami, poprawiając taśmy na rękach.

– Mama by się mnie wstydziła? A ciebie? Od jej śmierci snujesz się tylko jak skopany kundel…

– Wyatt, dość! – krzyknął Ethan, na co się zaśmiałem.

– Ethanie – odezwał się ojciec, prostując plecy i kręcąc ramionami, po czym odwrócił się do nas – jeśli jeszcze raz przeszkodzisz bratu i mnie, połamię ci ręce i nogi, a potem wyrzucę z ringu. Zrozumiano?

Widok oszołomionej twarzy Ethana, jego wybałuszonych zielonych oczu, tak kontrastujących z coraz spokojniejszym, zabójczym spojrzeniem ojca, przysporzył mi najczystszej radości. Aż mimowolnie uśmiechnąłem się od ucha do ucha.

– Wciąż przeszkadza, staruszku. Może od razu złamiesz mu po jednej kończynie, żeby dać mu jakiś przedsmak? – zapytałem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że podskakiwałem w miejscu pełen energii i gotowości do dalszej walki. Wtedy jednak ujrzałem, jak ojciec unosi pięść.

– Martw się o siebie.

– Nie mam czym się martwić – odparłem.

Chociaż starał się to ukryć, zachować zimny spokój, dostrzegłem to: niewielki uśmieszek na jego twarzy. Miałem gdzieś fakt, że Ethan był jeszcze w ringu. Natarłem na niego… gotów go zabić… na co on nie pozostał mi dłużny.

W tym momencie nie byłem już dzieckiem.

Ani nawet jego synem.

Byłem tylko jakimś skurwielem w miejscu walki.

Walczyliśmy aż do zachodu słońca. Nasze pięści pokryły się krwią, potem i śliną; z każdym moim kolejnym ciosem wydawał się silniejszy, wyprowadzając w moim kierunku coraz więcej uderzeń. Chwyciwszy mnie za głowę, zablokował ją ramieniem i ścisnął, podduszając…

– A więc to tutaj kryje się twoje monstrum, co? – zaśmiał się prosto w moje ucho, kiedy ja próbowałem trafić go łokciem. On jednak stopniowo zaciskał chwyt.

– Zabiję cię! – wycedziłem z bólu przez zęby.

– Spróbuj… ale musisz ustawić się w kolejce chętnych, synu. Jak już skończę z tymi przed tobą, możemy do tego wrócić! – odpowiedział. Ciemniało mi przed oczami i czułem, że wiotczeją mi nogi. Nagle upadłem na plecy, łapczywie chwytając powietrze. Przykucnął obok, dzięki czemu zasłonił mi drażniące światło. Choć widziałem go podwójnie, starałem się słuchać jak najuważniej. – Jeśli myślisz, że nie zabiłbym ciebie, ponieważ jesteś moim synem… to się mylisz.

– Zasada numer jeden… – wydusiłem z siebie, z trudem łapiąc oddech.

– Zabijasz dla rodziny i giniesz dla rodziny, ponieważ nie możesz ufać nikomu innemu – wyrecytował ją za mnie. – Do czego zmierzasz?

– Nie zabijamy rodziny… blefujesz…

Westchnął, jak gdyby miał się zaśmiać.

– Żadna z zasad nie zabrania zabijać rodziny. Zasada numer piętnaście mówi o tym wyraźnie…

– Jeśli zdradzisz…

– Bycie słabym to właśnie zdrada – rzucił. – Podobnie jak bycie głupim. Gdybym miał wybierać między tobą a twoim bratem i siostrą… moimi interesami… Nie wybrałbym ciebie. – Stanął prosto i podszedł do krawędzi ringu, gdzie Pietro przytrzymał mu liny, aby mógł wyjść.

– A wybrałbyś mamę? – zapytałem, śmiejąc się z ręką na brzuchu. Usiadłem powoli i zobaczyłem, że przystanął w odległości kilku kroków od drzwi. – Nie wierzę ci. Uważam tę gadkę o zabiciu mnie dla dobra rodziny… albo twoje zarzekanie się, jak bardzo kochałeś mamę, za czyste pierdolenie.

– Któregoś dnia, Wyatcie, nauczysz się, że sianie chaosu dla niego samego prowadzi do zguby.

Co?

– U jakiego zapomnianego filozofa to wyczytałeś?

Na tym jednak zakończył rozmowę. Szkoda, że nie widziałem jego twarzy. Ruszył przed siebie i wsiadł do windy, zostawiając mnie z Ethanem przy ringu.

– Idiota z ciebie – skwitował Ethan, po czym wszedł na matę. Próbowałem się podnieść, ale byłem tak obolały, szczególnie w nogach, że zachwiałem się i upadłbym, gdyby brat mnie nie przytrzymał, zakładając sobie moje ramię na kark.

– Nic mi nie jest – zarzekałem się, choć nie miałem nawet siły się od niego odsunąć.

– Ale idiotą jesteś. I to równo pojebanym – wymamrotał ponownie, sadzając mnie w narożniku.

– Słyszałem, nie musisz powtarzać! Uch! – Zaciskając zęby, złapałem się za bok, aby choć trochę uśmierzyć ból.

– Największym idiotą, jakiego znam – dodał Ethan i podał mi butelkę wody.

– Chyba zacięła ci się płyta. Lepiej idź do taty, niech naprawi ci odtwarzacz, żebyś mógł znowu całować go po dupie jak posłuszny żołnierzyk – warknąłem, wyrwawszy mu butelkę z ręki.

Podobnie jak ojciec nie zareagował i tylko pokręcił głową.

– Co ci da takie stawianie mu się? I jeszcze to prowokowanie wspominaniem o mamie?

Jak na takiego mądralę potrafił niekiedy zaskoczyć swoją bezmyślnością.

– A ty, dlaczego go nie prowokujesz? Dlaczego nie oddajesz ciosów? – zapytałem w ramach riposty.

Zmarszczył czoło.

– Zrobiłbym to, gdyby się mylił! Nie widzisz, że…

– Nie, nie widzę! – przerwałem mu. – Za to ciągle tylko słyszę „jest tak” albo „ma być tak”. A ja chcę zobaczyć… przekonać się, czy dotrzyma słowa i… naprawdę mnie zabije. – Posłałem Ethanowi szeroki uśmiech, po czym wylałem sobie na twarz resztę wody.

– Wyatt – powiedział ostrzegawczym tonem, takim, którym zwykle zwracał się do naszych ochroniarzy.

Wstałem ponownie, tym razem bez pomocy, i położyłem mu ręce na ramionach.

– Bracie… funkcjonowanie w ramach tych wszystkich zasad nie ma w sobie nic zabawnego. Tata może i ma rację, ale z drugiej strony może udaje i tak naprawdę sam nie wie, co by zrobił.

– Co więc zamierzasz? Siać swój chaos, aż cię zabije?

– Chcesz się założyć? – odparłem z uśmiechem tak intensywnym, że aż zabolały mnie policzki.

Ethan strząsnął z siebie moje dłonie i cofnął nieco, mówiąc:

– Martwy mi nie zapłacisz.

– Kurwa, ale ty jesteś irytujący. – Nie zamierzałem jednak odpuścić. Jeśli okazałoby się, że nasz ojciec nie byłby w stanie mnie zabić… oznaczałoby to, że nikt by nie był… zapowiadała się niezła zabawa.

Niech więc zaczną się gierki…

Wyatt

Teraźniejszość

Niech więc zaczną się gierki – pomyślałem tak, ponieważ właśnie w taki sposób wszystko wówczas postrzegałem… jako grę. I jak na prawdziwego gracza przystało, chciałem walczyć jedynie z najlepszymi. Pragnąłem wyzwania – stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem i nie dostrzegałem tego, co widzieli mój brat i ojciec – że tak naprawdę chciałem walczyć ze śmiercią. Bo to ona odebrała mi matkę i to przez nią, przepełniony gniewem, wstąpiłem, jak to ujął ojciec, na drogę prowadzącą do zguby. A że to on najmocniej kojarzył mi się z matką, w moim przekonaniu stał się najbardziej odpowiednim celem. Być może z tego też powodu, niecałe trzy miesiące później, śmierć pokazała mi, że jest potężniejsza nawet od niego… i nie obchodzi jej, czego pragnąłem lub co czułem. Po prostu zabierała ze sobą, co tylko chciała i kiedy chciała. Podczas gdy śmierć matki mnie załamała, śmierć ojca przepełniła mnie strachem, dowodząc mojej słabości. Nie byłem w stanie z nią wygrać. Nigdy bym nie wygrał… a już na pewno nie w taki sposób. I to był prawdziwy powód, dla którego zostałem lekarzem. Miałem w dupie innych ludzi. Oni w ogóle się dla mnie nie liczyli. Chodziło jedynie o mnie i śmierć, o możliwość wyrwania jej zwycięstwa z rąk. Szczerze mówiąc, ludzie byli w tym wszystkim najmniej ważni.

– Proszę pana?

Spojrzałem przez ramię na Greysona stojącego przed drzwiami mojej szafy wnękowej. – Proszę wybaczyć, pukałem kilka razy, ale nikt nie odpowiedział – dodał po chwili.

Przypatrywałem mu się nieruchomo przez kilka sekund. Wciąż nie mogłem się przyzwyczaić, że zwracał się do mnie per „pan” w sposób całkowicie pozbawiony sarkazmu lub irytacji, a za to z pełnym szacunkiem.

– W porządku. O co chodzi? – zapytałem, zapinając guzik mankietu.

Uniósł staroświecką, żółtą teczkę wypchaną po brzegi dokumentami.

– Szef musi podpisać te papiery, ale…

– Ale? – zdziwiłem się.

Zdjąłem marynarkę z wieszaka, po czym założyłem ją i poprawiłem, aby lepiej leżała na barkach. On natomiast spojrzał na mnie, jak gdyby oczekiwał, że będę w stanie przeczytać jego myśli. Chociaż z drugiej strony chyba tylko idiota nie domyśliłby się, co go właśnie dręczyło… Wszak jego szef, a mój brat, dopiero co na własne oczy widział, jak zabito mu żonę – więc jakim prawem Greyson miałby zawracać mu teraz głowę papierkową robotą? Szczególnie że od zdarzenia minęła dopiero doba. To jedyny logiczny wniosek, jaki przychodził mi do głowy. Każdy rozsądny człowiek na jego miejscu właśnie tym by się martwił. Aczkolwiek moja rodzina uczyniła swoim zwyczajem to, aby nie myśleć jak inni. Ojciec zwykł mawiać: „jeśli chcesz rządzić owcami, nie możesz być jedną z nich”. A ponieważ matka uwielbiała udowadniać ojcu, jak bardzo się mylił, twierdziła, że, owszem, możesz być owcą – o ile to tylko w przebraniu, a pod spodem jesteś wilkiem.

Boże drogi, z tego wszystkiego zaczynam już cytować rodziców…

– Proszę pana?

– Uch… Coś czuję, że ta sytuacja szybko da nam nieźle w kość – bąknąłem, podchodząc do niego. Spojrzawszy mu prosto w oczy, odebrałem dokumenty. – Greyson, od jak dawna znasz mojego brata?

– Od niemal dwunastu lat…

– To dlaczego, do kurwy, trzęsiesz się przy mnie jak jakiś prawiczek? – Pacnąłem go teczką w głowę. – Nic dziwnego, że Ethan ma się za boga. Też bym się tak czuł, skoro można was wszystkich z taką łatwością ogłupić.

Ściągnął brwi i przysiągłbym, że słyszałem, jak komputer w jego głowie wysyła panicznie komunikaty o błędach i niemożliwości przetworzenia danych.

– Pozwól, że ci pomogę, zanim dostaniesz mi tu apopleksji… Jak nazywają mojego brata? – zapytałem, wciąż się w niego wpatrując.

Cisza. Nie odpowiedział.

Machnąłem powoli ręką z nadzieją, że zacznie myśleć.

– Obaj wiemy, kim naprawdę jest… Myślisz, że kobieta, której nie znał nawet pół roku, wpłynęłaby jakoś na to, kim był od dwudziestu ośmiu lat? – Pokręciłem głową. – Ślub z krewną braci Flanagan dał mu idealną sposobność do tego, by nie tylko odzyskać wpływy w Bostonie, ale i zniszczyć całą ich rodzinę. Sądzisz więc, że to przypadek, iż niecałe dwa tygodnie później zamordowano ją na jego oczach? Tak aby cały świat mógł zobaczyć jego rozpacz? – Zaśmiałem się, ponownie kręcąc głową. – Trzy godziny po zdarzeniu kazał ją skremować, ale nie organizuje żadnego pogrzebu. Tymczasem Dona wraca już do domu, a wy patrzycie na niego i z przejęciem myślicie sobie: „Och, lew zapewne liże swoje rany”. Podczas gdy jedyne, co zlizuje to plamy krwi z dłoni. Wykorzystał Ivy, aby dobrać się do Flanaganów. Naprawdę myślisz, że nie zabiłby Ivy, aby dopaść swoich wrogów, Greysonie? – Wreszcie zobaczyłem, że zaczyna rozumieć, o czym mówię. Kontynuowałem więc: – Ponieważ jestem miły, a ty pracujesz dla mnie z polecenia Ethana, dam ci drobną radę. Być może pewnego dnia ocali ci życie. Przestań myśleć o moim bracie jak o normalnym człowieku. Bój się, kiedy go widzisz, ale wstydź się, gdy go nie widzisz.

– Przeszkadzam?

Natychmiast domyśliwszy się kto to, nawet nie spojrzałem w jej stronę. Z szerokim uśmiechem na twarzy położyłem dłoń na ramieniu Greysona. Choć to niemożliwe, mógłbym przysiąc, że poczułem, jak spada temperatura jego ciała, co sprawiło, iż obaj się odwróciliśmy.

– Czyżby to wspaniała Helen z Chicago?

Skrzyżowała ręce na piersi i posłała mi spojrzenie, którym raczyła mnie za każdym razem, gdy ją tak nazywałem.

– Och, czyż nie jest urocza, Greysonie? Jak wściekły miniaturowy szczeniaczek.

Nie odpowiedział.

– Greysonie?

– Hę? Przepraszam. Co pan mówił? – odezwał się wreszcie, jak gdyby się ocknął.

Uśmiechnięty pokręciłem głową i powiedziałem:

– Nieważne. Idź już. Niedługo oddam ci te dokumenty.

Przytaknął skinieniem i wyszedł; choć wyglądał na przytomniejszego, niż kiedy się tu zjawił, jego twarz była zdecydowanie bledsza. Dopiero gdy zamknął za sobą drzwi, spoważniałem, mogąc swobodnie odetchnąć z ulgą. Musiałem aż zacisnąć pięści, aby powstrzymać drżenie rąk.

„Wszystko, co mu powiedziałeś, było kłamstwem”, zwróciła się do mnie za pomocą języka migowego, nie chcąc mówić na głos. Spojrzałem w jej brązowe oczy; były równie zmęczone jak moje.

„Masz wszystko?”, zapytałem w ten sam sposób, ignorując jej uwagę.

Wziąłem swoją torbę lekarską z szafki nocnej i sprawdziłem znajdującą się w niej strzykawkę, po czym wyciągnąłem rękę ku Helen. Zadałem to retoryczne pytanie, aby nie musieć odpowiadać na jej pytanie, czy raczej stwierdzenie… Wiedziałem, że załatwi mi prochy. Chciałem wziąć od niej ampułki, ale ona zacisnęła na nich dłoń i zbliżyła się do mnie.

– Jak zareaguje, kiedy zorientuje się, że podawałeś mu po kryjomu środki uspokajające, skremowałeś jego żonę bez uzgodnienia tego z nim, a do tego jeszcze wypuściłeś plotkę, że sam ją zabił? Oszalałeś, Wyatt? – szepnęła ostro.

– Te lekarstwa trzeba przechowywać w chłodzie. Jak będziesz je tak kurczowo ściskać, szybciej się rozgrzeją – odparłem cicho. Ponownie wyciągnąłem wymownie rękę. Zmarszczyła nos i napięła szczękę, ale ostatecznie oddała mi ampułki.

– Dziękuję, tyle powinno wystarczyć…

– Wyatt!

– Ja pierdolę, Helen! – krzyknąłem, po czym ściszyłem głos: – Oczywiście, że będzie wkurzony i zapewne zechce mnie zabić! Jasne, że tak! Przyznaję ci rację! Zadowolona? Skończysz już z tymi osądami moralnymi?

– Osądami moralnymi? – Prychnęła i zaśmiała się gorzko. Cofnęła się o krok, kręcąc głową. – A ja myślałam, że ratuję jednego kuzyna przed gniewem i śmiercią z rąk drugiego. Przepraszam za bycie taką idiotką. Rób sobie, co, kurwa, chcesz… Całe szczęście, że masz ze sobą kilka garniturów, przynajmniej złożymy cię do grobu w czymś eleganckim.

Odwróciła się, by wyjść, ale złapałem ją, zanim zdążyła opuścić pomieszczenie.

– Niezależnie od tego, czy mnie zabije, czy nie, zasłużyłem sobie na widowiskowy pogrzeb, nie sądzisz? W końcu niełatwo jest dożyć dwudziestu sześciu lat w tej rodzinie.

Spojrzała na mnie z przezabawnym wręcz wyrazem złości. Nie miałem jednak siły się zaśmiać. Nie miałem siły zrobić czegokolwiek.

– Dobra, załatwię ci chór chłopięcy, który zaśpiewa Dies irae1.

Uśmiechnęła się subtelnie, a ja nadąsałem się jak zbity pies.

– Nie wiem, co jest bardziej okrutne: wybór pieśni czy zmuszanie kogokolwiek do słuchania naszego kościelnego chóru.

– Powiedział były chórzysta.

W tym momencie postanowiłem wywiesić białą flagę.

– Przepraszam, Helen, przestaniesz już zadawać ciosy poniżej pasa? – Skrzywiłem się.

Zaśmiała się, a ja puściłem jej rękę i zająłem się napełnianiem strzykawek.

– Mój ojciec dzwonił. Zastanawia się nad powrotem…

– Przypomniałaś mu, na czym polega bycie emerytem? – zapytałem, ostukując palcem wskazującym strzykawki.

– Wyatt…

Spojrzałem na nią; znieruchomiała, ponieważ wiedziała, że byłem w tym momencie śmiertelnie poważny.

– Powiedz, żeby nie wracał – oznajmiłem. – Niech nikt nie wraca, dopóki Ethan ich o to nie poprosi. W ten sposób pomogą. Ethan może znienawidzić mnie do końca życia za to, co zrobiłem z ciałem Ivy. Nie dałem mu okazji, by się pożegnać… Nie będzie miała pogrzebu… To jakbym unurzał jego miłość do niej w łajnie. Byłem tego w pełni świadom i zrobiłbym to ponownie. Dlaczego? – Pokręciłem głową. – Ponieważ jego uczucia są niczym w porównaniu ze znaczeniem nazwiska naszej rodziny, z tym, co zbudowali nasi rodzice, dziadek oraz pradziadek. Niczym w porównaniu z tym, co poświęciła nasza matka. Oboje wiemy, że w momencie, gdy inni uznają nas za słabych lub rannych, natychmiast wezmą nas na celownik. Znam swojego brata, Helen. Wiem, że mu na niej zależało. Nie chciałem go odurzać, ale nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek widział go zrozpaczonego. Oddał wszystko, aby stanąć na czele tej rodziny. W ten sposób go chronię. Nie mam jednak pojęcia, jak inaczej mógłbym pozwolić mu odbyć żałobę tak, aby jednocześnie nie zaprzepaścił tego, co zbudował do tej pory.

Oczy zaszły jej łzami, ale z całych sił starała się nie rozpłakać.

– Jeżeli więc on przechodzi teraz żałobę, to co powinniśmy zrobić my? – zapytała.

– Być bezwzględni.

Na tym zakończyłem rozmowę. Wziąłem swoje rzeczy i skierowałem się ku drzwiom.

ROZDZIAŁ 1

Chłopcze, zastukaj do bram piekieł, a diabeł

przebije się przez nie, by cię dopaść.

– Sherrilyn Kenyon

Wyatt

Dlaczego zamarłem?

Czego się obawiam?

Czy to w ogóle strach?

Nie wiedziałem. Nie wiedziałem, dlaczego po prostu stałem przed jego drzwiami. Ale to właśnie robiłem: stałem. Z dłonią mocno zaciśniętą na uchwycie torby i wzrokiem wbitym w znajdujące się przede mną drewniane drzwi. W głowie miałem pustkę; w ogóle nie odczuwałem… własnych uczuć. Sterczałem tam jak zabawkowy żołnierzyk ustawiony na makiecie modelarskiej.

Obłęd.

Wzdychając, uniosłem rękę, by zapukać, ale i tego zaniechałem, przypomniawszy sobie, że przecież nie będzie w stanie odpowiedzieć. Chwyciłem więc po prostu klamkę, przekręciłem ją w prawo i wszedłem do środka. Spodziewałem się zastać go nadal w łóżku stojącym pośrodku przestronnego pokoju.

Okazało się jednak puste.

– Ethan? – zawołałem. Brak odpowiedzi. Nagle moje uczucia wróciły, kumulując się właściwie w jednym: panice. – ETHAN!

Upuściłem torbę i pobiegłem zajrzeć do łazienki.

Nie było go tam.

Następnie skierowałem się do garderoby – pusto.

Sprawdziłem wszędzie, nawet na balkonie. Ostatecznie wyjąłem telefon i wybrałem jego numer. W pokoju rozległa się melodia jego dzwonka; dobiegała z jedynego miejsca, którego jak ostatni kretyn nie sprawdziłem.

Z garderoby Ivy.

Trzymając telefon przy uchu, podszedłem do niej. Przystanąłem, by opuścić telefon, a następnie otworzyć drzwi…

BAM!

Strzał padł tak szybko, że nie zdążyłem się nawet ruszyć, uskoczyć, ani westchnąć. Doszczętnie znieruchomiałem.

– Zabrakło centymetrów… – Jego głos brzmiał ociężale. W Bostonie lekarze tak określali głos ludzi, którzy, umierając w samotności, wypowiadali swoje ostatnie słowa. Ciężki od bólu, żalu, gniewu… tak ciężki, że kiedy tylko umierający się odzywał, wydobywał z siebie jedynie otępiały, zimny szept niebędący już w stanie przekazać dręczących go uczuć.

Spojrzałem w prawo, na framugę drzwi, w której utkwił pocisk, a następnie na brata siedzącego w głębi garderoby Ivy. Wciąż znajdowały się tam nierozpakowane torby z zakupami. Wszystko nowe, nietknięte, nigdy nie użyte… I takie pozostanie.

– Zabawne: powiedziała, że życia jej nie wystarczy, aby pokazać się choć raz w każdej z tych rzeczy – wspomniał gorzko, wiodąc wzrokiem za moim spojrzeniem. Uniósł butelkę brandy do ust i pociągnął. W drugiej dłoni trzymał broń. Otarł wargi i poprawił chwyt na rękojeści.

– Nie powinieneś pić…

BAM!

Strzelił w podłogę tuż przed moją stopą, aby uniemożliwić mi wejście do środka.

– Daj mi chociaż jeden dobry powód, żeby cię nie zabić – powiedział.

– Jestem twoim bratem…

BAM!

– Kurwa! – syknąłem, łapiąc się za ucho, które z pewnością zaczerwieniło się draśnięte lecącą kulą. Wciągnąłem głęboko powietrze i spojrzałem na niego, gdy akurat raczył się kolejnym łykiem. – Mam rozumieć, że to już nie jest dobry powód?

W odpowiedzi odstawił butelkę i znów wymierzył w moją stronę.

– ETHAN!

BAM!

Nie mogłem się ruszyć. Nie dlatego, że mnie trafił, ale dlatego, że nie wiedziałem, w co celował, ani czy w ogóle trafił w cel z racji swojego załamania nerwowego. Stanąłem więc jak wryty z nadzieją, że nie ześwirował do reszty.

– Jedenaście lat – odezwał się, wyjmując magazynek z pistoletu. – Tyle czasu musiałem sam chronić tę rodzinę. Pogodziłem się z tym. W końcu to ja jestem pierworodnym. Taka moja powinność. Po to się urodziłem. – Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej naboje, którymi zaczął napełniać magazynek. – Z kolei przez dwadzieścia sześć lat pilnowałem ciebie. Odkąd tylko się urodziłeś, do dnia jego śmierci ojciec powtarzał mi: „Uważaj na Wyatta; chroń Wyatta; nauczaj Wyatta; przebaczaj Wyattowi”. Nic tylko Wyatt i Wyatt. Było to tak cholernie irytujące… i dziwne, bo nigdy nie mówił: „Uważaj na Donatellę” czy „Uważaj na rodzeństwo”. Zawsze miałem wyłącznie uważać na ciebie, Wyatcie. Teraz rozumiem dlaczego. Otóż ojciec wiedział, że Donatella nie będzie kompletnie i beznadziejnie bezużyteczna!

– Ethan…

BAM!

Tym razem, kiedy strzelił, rzuciłem się na szafkę z butami Ivy. Zauważyłem bowiem, że wymierzył broń w moją pierś.

– Pomimo wszelkich wad Dony, nigdy nie wątpiłem, że będzie w stanie zrobić to, co trzeba – stwierdził, obracając broń tak, by się jej przypatrzyć. – Zabiła Toby’ego, pozostała lojalna. I to pomimo swojej ambicji… Wiedziałem, że tak będzie, ponieważ jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Jesteśmy Callahanami, dumnymi, odważnymi i pełnymi pasji. Jako Callahanowie robiliśmy wszystko, co dawało korzyść naszej rodzinie, raz za razem, bez względu na osobiste cierpienie czy poświęcenie. Zniszczyliśmy się dla tej rodziny. Ale ty… – Przez ułamek sekundy dostrzegłem w nim coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem: nienawiść do mnie. Poprawił broń w dłoni i gdyby tylko zechciał mnie trafić, nie spudłowałby; nie miałbym żadnej możliwości ucieczki. Nie zrobił tego jednak. Zamrugał tylko kilka razy, a ja zauważyłem w jego spojrzeniu nawracające otępienie. – Zawsze byłeś samolubny… Nigdy nie myślałeś o tych, których miałeś obok siebie. To przez ciebie znaleźliśmy się w tym miejscu.

– Nie potrafię wyobrazić sobie, co czujesz…

– Ale to nie twoja wina? – rzucił z uniesioną brwią oraz nikczemnym uśmieszkiem na ustach. – Kazałem zabić twoją dziewczynę w Bostonie.

Wiedziałem.

– Wiedziałeś – stwierdził, jak gdyby usłyszał moje myśli. To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. – Wiedziałeś, że to ja kazałem ją zabić i zapewne rozumiesz dlaczego.

Miała na imię Courtney; choć była lekarzem, nigdy nie spotkałem kogoś o takim ptasim móżdżku. Rozpowiadała plotki o rodzinie Callahanów, o tym, że spędzała z nami święta i stała się jej częścią.

– To były nieszkodliwe kłamstwa – szepnąłem.

– Wszystko może być szkodliwe, jeśli dotyczy nas – odparł. – Uczepiona twojego ramienia opowiadała niestworzone rzeczy o tej rodzinie, twierdząc, że bywamy w miejscach, których nigdy nie odwiedzaliśmy, albo że wydajemy pieniądze na nie wiadomo co. A ty nie zrobiłeś z tym nic. Dlaczego?

– Bo…

– Bo miałeś to gdzieś. Podobało ci się, że możesz ją sobie poruchać i udawać przy tym, że jesteś jak inni, bezużyteczni ludzie. Jak na ironię jednak owi bezużyteczni ludzie pragną być tacy jak my. Wiedziałeś, że swoim gadaniem kręciła na siebie bat. Ale ty miałeś to gdzieś. Bo nie obchodzi cię nikt poza tobą samym…

– Mam przeprosić za to, że nie zabiłem swojej dziewczyny? – wypaliłem, mając już powyżej uszu jego pouczania mnie. – Jeśli szukasz kogoś, kogo mógłbyś obwiniać o swój…

Rzucił mi butelką prosto w twarz, ale zdołałem się jakoś uchylić.

– Ciebie będę winił! – wrzasnął. – Dwadzieścia sześć lat cię niańczyłem! Sprzątałem każdą twoją wtopę! Nie mogłem skupić się na swojej pracy, bo ty nie potrafiłeś normalnie wykonywać swojej. Każda chwila poświęcona tobie, była chwilą, której nie mogłem poświęcić czemuś innemu. I okazją do tego, by ktoś zaszedł mnie od tyłu. I tak też się stało! Wróciłeś i co? Byłeś tak oburzony tą sprawą z Doną i zajęty dymaniem pokojówek, że nadal nie mogłem liczyć na twoje wsparcie. Wspierasz mnie dopiero, kiedy wszystko się spierdoli. Dałem się postrzelić, żeby tylko ściągnąć cię do domu. Moja żona… straciliśmy dziecko, żeby ściągnąć cię tu, GDZIE OD DAWNA JUŻ POWINIENEŚ BYĆ! Popełniłem błąd. Zjebałem, przez CIEBIE. PRZEZ CIEBIE, WYATT! – Obnażył zęby i zacisnął dłoń na broni jeszcze mocniej, patrząc przez łzy, których nigdy wcześniej nie pozwolił sobie przy mnie uronić.

Zaniemówiłem, ponieważ zrozumiałem wtedy, dlaczego nie byłem w stanie wejść do jego pokoju, a także to, co czułem: winę oraz wstyd. Wstydziłem się, ponieważ w głębi duszy wiedziałem, że w większości faktycznie to ja byłem wszystkiemu winien.

Miał rację. Każde z nas miało przypisane pewną rolę, ale ja zawsze lekceważyłem swoją.

– Ethan…

– Skremowałeś moją żonę – znów zaczął mówić szeptem. – Odurzyłeś mnie i zniszczyłeś ciało mojej żony… Nawet trupa tego zdrajcy Toby’ego potraktowano z większym szacunkiem. Spanikowałeś i chciałeś jak najszybciej pozbyć się problemu, zamiast się z nim uporać. Tak jak nie chciałeś uporać się ze śmiercią mamy i taty… czy jakąkolwiek inną trudnością w swoim życiu. Zawsze tylko uciekasz. Myślałeś, że postąpię tak jak ty. Nie chciałeś zająć się problemem, więc, mając wszystkich w głębokim poważaniu, wrzuciłeś ją do pieca i spaliłeś na popiół. – Zaśmiał się gorzko. – Och, nie martw się, wezmę to na siebie… W końcu zawsze powtarzam, jak ważny jest wizerunek rodziny. Logicznie więc uznałeś, że lepiej rozsiać kłamstwo, niż pozwolić innym uwierzyć, że nawaliłem. Miałeś nosa, by posłużyć się przy tym Greysonem… wkrótce wszyscy poznają twoją wersję wydarzeń. To jak, dość cię już poklepałem po ramieniu? Dasz mi wreszcie spokój, Wyatt?

– Będę przy tobie i znajdę tego, kto…

– Mam to gdzieś – skwitował, czym zaskoczył mnie najbardziej.

– Chyba nie zamierzasz tego zostawić…

– Naprawdę spodziewałeś się, że w ramach zemsty ruszymy razem na polowanie? – zapytał, odkładając broń na podłogę i podnosząc się. Wziął jedną z mniejszych toreb wypełnionych zakupami. – Dlaczego miałbym to zrobić? Przecież zabicie ich nie zwróci mi jej, prawda?

Wyjął z torby wysadzany diamentami zegarek, który umieścił następnie w etui, a potem wyciągnął z niej kolejne pudełko.

Nie. To zupełnie do niego niepodobne.

– Ethan, nie chcesz wiedzieć, kto to zrobił? – zapytałem. – Kto ośmielił się…

– Dlaczego miałbym chcieć? – Spojrzał na mnie znad pudełka z butami i podszedł bliżej. – Możliwości są dwie i obie sprawiłyby tylko, że poczułbym się gorzej. Okazałoby się, że moją żonę zamordował albo ktoś nic nieznaczący, niewart nawet splunięcia, albo ktoś na tyle wpływowy, że zdołał uśpić moją czujność na tyle, bym nie zauważył, w jak wielkim niebezpieczeństwie znaleźli się moi bliscy… Jedno i drugie czyni ze mnie idiotę. Nie podoba mi się to i dlatego wolę nie wiedzieć. A ty możesz już iść – oznajmił, ustawiając beżowe szpilki na szafce tuż obok mnie.

– Musisz zmusić ich, żeby zapłacili…

– Jakim, kurwa, prawem mówisz mi, co muszę? Ty rób, co uważasz za słuszne. Jak dotąd nic cię przed tym nie powstrzymywało. Wypierdalaj już, bo zaraz naprawdę cię zamorduję. Żyjesz nie dlatego, że jesteś moim bratem, ale przez wzgląd na te dwadzieścia sześć lat, które zainwestowałem w chronienie cię i poświęcanie się dla ciebie… W ten sposób przynajmniej jakaś część moich wysiłków nie pójdzie na marne. To jest dobry powód, a zarazem jedyny, dla którego nie złamię przysięgi danej ojcu.

Stałem przez chwilę nieruchomo, po czym kiwnąłem głową i wycofałem się z pomieszczenia, mówiąc:

– Przepraszam…

– Wiesz, co ojciec mówił o przeprosinach.

Przyjmujesz, a potem wpychasz je przepraszającemu głęboko w dupę.

Wyszedłem stamtąd z wrażeniem, jakbym obserwował to wszystko z boku. To on stracił żonę, wyraźnie widziałem oraz słyszałem jego gniew. Ale ponieważ, jak to ujął, byłem samolubny, to z powodu mojego własnego poczucia winy nie byłem w stanie w pełni pojąć, jak bardzo cierpiał.

– Wyatt?

Mrugnąwszy kilka razy, aby wyrwać się z zamyślenia, spojrzałem na Helen stojącą przede mną. Na jej twarzy malowało się skupienie; próbowała rozgryźć, co się właśnie działo.

– Wszystko w porząd… – urwała w pół słowa i zatrzymała się, kiedy uniosłem dłoń, dając znać, aby nie podchodziła bliżej. Patrząc na moją rękę, zrobiła zdziwioną minę. Nie wiedziałem dlaczego, ale po chwili ja też to zauważyłem. Dłoń mi drżała.

– Nic mi nie jest. – Rzuciłem, nie dając jej dojść do głosu. – Aczkolwiek nie radzę tam teraz wchodzić. Jest trochę…

Nie dokończyłem. Posłałem jej wymuszony uśmiech i wróciłem do siebie. Z każdym kolejnym krokiem wydawało mi się, że mój umysł rozerwie się na strzępy. W uszach mi dzwoniło, a oczy zachodziły mgłą. Gdy znalazłem się w łazience, natychmiast odkręciłem kran, aby przemyć twarz zimną wodą.

Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w swoje odbicie w lustrze. Stałem przygarbiony, z wodą spływającą po nosie i wzrokiem wbitym w moje brązowe oczy. Im dłużej patrzyłem, tym większą irytację czułem.

– Jak długo jeszcze zamierzasz być taką pizdą? – usłyszałem głos ojca, choć to ja wypowiedziałem te słowa.

Zupełnie jak wtedy, gdy miałem szesnaście lat, zacisnąłem pięść i wyprowadziłem cios, rozbijając lustro. Cofnąłem ramię, a rękę oraz popękane lustro pokrywała krew. Czułem odłamki szkła, które utkwiły mi dość głęboko w skórze. Wreszcie westchnąłem ciężko i pokręciłem głową, aby rozluźnić kark.

Zakrwawioną dłonią poluzowałem krawat, ponownie odnajdując swoje spojrzenie w lustrze.

Dość tego. Zapomnij o tym. Wyatt, skup się. Skoncentruj.

Przeszłości już nie zmienię.

A przyszłości nie znam.

Jedyne, co mogę robić, to zająć się teraźniejszością.

Czego zatem pragnę w chwili obecnej?

– Zemsty – powiedziałem cicho, a potem powtórzyłem wyraźniej z niewzruszonym i zdeterminowanym spojrzeniem. Poczułem, jak rosną we mnie gniew, żądza… wiele negatywnych emocji. Mój umysł wreszcie się oczyścił. Wiedziałem, czego chciałem. Skoro Ethan nie zamierzał nic z tym zrobić, postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Ethan nie jest twoim zmartwieniem. Ethan poradzi sobie sam. A ty, czego chcesz? Czego potrzebuje ta rodzina? Wiedziałem to bez cienia wątpliwości. – Zemsty. Potrzeba nam zemsty. Muszą zapłacić za to, co zrobili, i zrozumieć, z kim zadarli. A zapłacą własną krwią.

Pojmą, kto zasiada na szczycie piramidy.

Wyjąwszy telefon, wybrałem numer. Odebrał niemal natychmiast.

– Proszę, proszę, Wyatt Callahan. Miałem do ciebie zadzwonić.

– Ale nie zadzwoniłeś – odparłem.

– Wiesz, jak to jest…

– Daruj sobie wymówki; teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Przepraszam, jeśli zabrzmię trochę nieprzyjemnie, ale miałem nieciekawy poranek… Słuchaj, McCoy, zadzwoń do szefa i zrób coś dla mnie. Nie będziesz miał z tym problemu?

– Jako zastępca komisarza zapewniam, że naszym obowiązkiem jest pomagać przykładnym mieszkańcom Chicago, takim jak ty. Szef na pewno podzieli moje stanowisko.

– No to pięknie.

Niech zacznie się wojna.

Helen

Przyglądałam się Wyattowi idącemu korytarzem, zszokowana jego spojrzeniem. Wyglądał zupełnie tak samo jak wtedy, gdy zmarł jego ojciec. Jak gdyby część jego umysłu doznała usterki.

– Ethan? – zawołałam, gdy weszłam do pokoju. Głupio postąpiłam, nie słuchając rady Wyatta, ale nie mogłam zostawić ich samych sobie. – Wyatt ostrzegł, żebym nie wchodziła…

– A ty i tak to zrobiłaś. – Jego głos był niski, pozbawiony emocji. Wyszedł z garderoby ubrany w ciemne jeansy i białą koszulę, na którą założył czarną skórzaną kurtkę. Na ramieniu natomiast zawiesił niewielką torbę sportową.

– Wybierasz się gdzieś? – zapytałam.

– Na wakacje – odparł, podchodząc do swojej szafki nocnej.

– Przecież ty nigdy nie robisz sobie wakacji.

– Od teraz robię. – Schował broń do szuflady i wyjął portfel. Zajrzał do niego, po czym wsunął go do tylnej kieszeni spodni.

Nie. To dobrze. To normalna reakcja. Ludzie tak właśnie reagują, kiedy cierpią.

Skinęłam głową, po czym dopytałam:

– Mogę coś dla ciebie zrobić?

– Jesteś bystra, Helen – podsumował.

Jego słowa zdziwiły mnie i napełniły jakąś niepewnością. Patrzyłam, jak wrzuca do torby ramkę na zdjęcie, a następnie zasuwa zamek. Gdy do mnie podszedł, poczułam się przy nim bardzo malutka.

– C-co?

– Jesteś bystra, dzięki czemu zawsze dobrze nam się razem pracowało. Nie zmieniaj się. Tylko głupie kobiety umierają za mężczyzn, którzy ich nie kochają. Wyatt cię rozczaruje. Zwłaszcza kiedy zorientuje się, jaka jesteś naprawdę… Kim jesteś naprawdę – odpowiedział, mijając mnie i podchodząc do drzwi.

Po chwili już go nie było, a ja zrozumiałam, dlaczego Wyattowi drżała ręka… Ethan do perfekcji opanował sztukę ranienia ludzi słowami.

Wyatt

„Kiedy nie miałem już wyboru i nie wiedziałem, co jest dobre, a co złe, pozostawało mi tylko przeć naprzód, ignorując odłamki w moim ciele oraz ból stóp, którymi wydeptywałem zupełnie nową ścieżkę”.

Nie pamiętałem, gdzie usłyszałem te słowa. Ani kto je wypowiedział. Powtarzałem je sobie jednak, gdy ponownie stanąłem w oczekiwaniu przed jego drzwiami. Nagle wyszedł, z torbą na ramieniu, po czym obrzucił mnie spojrzeniem i skierował się do windy. W jego zielonych, przenikliwych oczach nie dostrzegłem niczego. Żadnego gniewu, furii. Nic. Jakby był zupełnie nieobecny duchem.

Ja natomiast ponownie poczułem, że wiem, co muszę zrobić… oraz że muszę zrobić to sam. Chciałem jednak, by wiedział.

– Jeśli wyjeżdżasz, zajmę się wszystkim do twojego powrotu. Sprawię, by odpowiedzialni padli przed tobą na kolana – oznajmiłem.

Milczał, wpatrując się we mnie.

– Możesz zabić mnie po tym, jak to dla ciebie zrobię, bracie – dodałem, mając nadzieję, że skłonię go do jakiejś reakcji.

Zero reakcji.

– Proszę pana?

Spojrzałem za siebie, w stronę windy, przy której zjawił się Greyson. Na widok Ethana podbiegł do niego niczym pięciolatek pędzący po prezenty w świąteczny poranek. Otóż Greyson nie tylko był lojalny – był wręcz wielbicielem. Stąd wiedziałem, że powtórzy wszystkim to, co nagadałem mu o Ethanie.

– Przyszedłem, ponieważ…

– Cokolwiek to jest – przerwał mu Ethan, podchodząc do windy – zwróć się z tym do Wyatta. On tu teraz dowodzi.

– Tak, proszę pana – przytaknął Greyson. Z zatroskaną miną obserwował, jak Ethan wsiada do windy, a jej drzwi zamykają się za nim.

Nie zrobi niczego głupiego, zapewniłem w myślach sam siebie. Mimo to jednak nachodziły mnie pewne wątpliwości… zastanawiałem się… Nie. Musiałem to przerwać i skupić się na swoim zadaniu.

– Jaki jest plan? – zwrócił się do mnie Greyson.

Był przyzwyczajony do tego, że działaniom Ethana zawsze towarzyszyły ukryte motywy; naturalnie więc spodziewał się czegoś podobnego i tym razem. Pewna niewielka, bardzo niewielka, część mnie również zastanawiała się, że być może Ethan faktycznie miał jakiś plan, którym nie chciał się z nami podzielić. Tylko kto byłby w stanie przewidzieć i przygotować się na taką sytuację? Zważywszy na to, jak głęboko zraniony wydawał się Ethan, byłem pewien, że nie on.

Ponieważ jestem częścią jego bólu, muszę stać się też częścią jego radości.

Odwróciłem się do Greysona. W jego oczach tliła się ta znajoma mieszanka wątpliwości i irytacji, którą już niejednokrotnie raczyli mnie nasi ochroniarze – jak gdyby chcieli podać w wątpliwość moją władzę tutaj. Bo przecież to ja byłem tym Callahanem, który uciekł. Synem marnotrawnym, który nie zrobił jeszcze nic, czym mógłby zdobyć ich uznanie. Miałem wrażenie, że od mojego powrotu tutaj minęły wieki… W rzeczywistości jednak były to dopiero dwa tygodnie. I faktycznie, Ethan miał rację, przez cały ten czas zamartwiałem się tylko o Donę.

– Proszę pana? – odezwał się Greyson, przykuwając moją uwagę, podczas gdy Helen wyłoniła się z pokoju Ethana. Na mój widok zmarszczyła brwi i napięła szczękę. Zanim zdążyłem zapytać ją, co się stało i co powiedział Ethan, Greyson przypomniał o sobie ponownie.

– Jaki jest plan? – dopytywał, patrząc mi w oczy.

– Taki, że macie robić to, co wam, kurwa, każę.

– Niczego jeszcze pan nie kazał – zripostował, uświadamiając mi, na czym polegała różnica między Ethanem a mną: nigdy nie odezwałby się w taki sposób do mojego brata.

– Przyprowadź mój wóz.

Skinął głową i oddalił się.

– Tak zaczyna się bezwzględność? – zapytała Helen z nieco strapioną miną.

– Owszem. – Zamierzałem przypomnieć każdej skurwysyńskiej, osranej piździe, co to znaczy zadzierać z mafią. Najwyraźniej bowiem ludzie zapomnieli, kim są Callahanowie, ale ja im przypomnę. Za kilka tygodni ulice tego zapomnianego przez Boga i ludzi miasta spłyną krwią…

Wyciągnąłem do niej ręce i objąłem ją. Odwzajemniła uścisk, choć początkowo z pewną sztywnością.

– Zapomnij, co mówiłem wcześniej. Zadzwoń do rodziców, do wszystkich. Niech wracają.

Wybałuszyła na mnie swoje brązowe oczy.

– Nawet mój brat?

– Wszyscy, Helen – odpowiedziałem, gładząc ją po policzku.

Mieliśmy wielu ludzi do zabicia.

Kiedy Ethan wróci, nie będzie już musiał walczyć sam.

1Dies irae – (z łac.) dzień sądu ostatecznego. W liturgii rzymskokatolickiej są to słowa otwierające hymn śpiewany podczas mszy żałobnej (przyp. tłum.).