Cham niezbuntowany - Rafał Ziemkiewicz - ebook + audiobook + książka

Cham niezbuntowany ebook i audiobook

Rafał Ziemkiewicz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Polakom cholernie brak dziś poczucia godności. Jesteśmy tu od tysiąca lat. Stworzyliśmy państwo, do którego ze wszystkich stron świata, z zachodu, wschodu i południa, ciągnęli ludzie, jak do ziemi obiecanej.

A teraz byle łajza z Holandii czy Luksemburga pozwala sobie traktować nas jak małpy, które ledwo co zlazły z drzewa?! Stawiać nas do pionu, pouczać, wychowywać obietnicami szklanych paciorków i straszeniem „sankcjami”? I nasze tak zwane elity płaszczą się przed każdą taką łajzą z obrzydliwym służalstwem, prosząc, żeby Europa zechciała łaskawie jakoś przywołać do porządku tę polską hołotę, bo im się ona wyrwała spod kontroli i nie chce słuchać?

Czas, kiedy mogliśmy sobie pozwolić na leżenie i rekonwalescencję mija, kończą się światowe koniunktury, zaczynają prawdziwe schody, coraz bardziej strome. Trzeba ruszyć tyłek, przypomnieć sobie „czym tobie być, o czym tobie marzyć, śnić”.

O tym jest ta książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 43 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,6 (477 ocen)
350
79
30
12
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lin24f

Dobrze spędzony czas

Książka opisuje dzieje narodu polskiego i faktów z których powinniśmy być dumni.
61
kdomrazek

Nie oderwiesz się od lektury

Powiem tak. Po tej lekturze jeszcze bardziej jestem dumny z bycia Polakiem przez duże P i nie zamierzam mieć kompleksów w rozmowach z ludźmi zza granicy. Szkoda tylko, że nasze elity nie myślą w taki sposób, po Polsku, tylko czekają na instrukcje w zależności od ustroju. Przykre. Polska zasługuje na lepsze elity! Kawał dobrej publicystki! Pozdrawiam ciepło autora!
61
AlicjaChomyszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Warto widzieć inna optykę historii
61
berek1965
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita książka zdolnego publicysty, szkoda, ze pól Polski nie sięgnie po nią z zasady, znaczna cześć tej drugiej połowy nie sięgnie, bo nie czyta. A szkoda, bo niektórych fragmentów powinniśmy uczyć się na pamięć. Jest nawet wersja audio, może dzięki temu cześć tej nieczytającej części jednak da się skusić. Polecam!
73

Popularność




Polakom cholernie brak dziś poczucia godności.

Jesteśmy tu od tysiąca lat. Stworzyliśmy państwo, do którego ze wszystkich stron świata, z zachodu, wschodu i południa, ciągnęli ludzie jak do ziemi obiecanej. Państwa ościenne, zachwycone polską wolnością i płynącym z niej dostatkiem, włączały się ochoczo w zapoczątkowaną przez Polaków federację. Zatrzymaliśmy niemiecką ekspansję na wschód, pokonując państwo krzyżackie, jedno z najlepiej zorganizowanych i najbogatszych w ówczesnym świecie, a potem zatrzymaliśmy ekspansję islamu na zachód, ratując Europę przed pochodem cesarstwa osmańskiego. Jako pierwsi w Europie stworzyliśmy rozległą terytorialnie republikę, z parlamentem i obieralnym władcą, odpowiedzialnym przed prawem i obywatelami. Jako pierwsi wprowadziliśmy w swym państwie prawa obywatelskie i zasady tolerancji religijnej. Jako pierwsi wreszcie rozwinęliśmy prawną doktrynę wojny sprawiedliwej.

Straciwszy suwerenność – z przyczyn, których dziś nie chcemy rozumieć, ale zostaną one tu wyjaśnione – potrafiliśmy w warunkach niewoli i ciągłych insurekcji, wykrwawiających rodzący się dopiero dla nowoczesności naród, całkowicie się jako społeczeństwo przekształcić i zmodernizować, dzięki czemu Rzeczpospolita, która zeszła do grobu jako państwo kompletnie anachroniczne, bezwładne i pogrążone w chaosie, w sprzyjających okolicznościach międzynarodowych odrodziła się jako – tak! – jedno z najnowocześniejszych państw w Europie, od pierwszych chwil istnienia dające swym obywatelom prawa, jakie Zachód odkrył dopiero pół wieku później. Państwo zarazem tak organizacyjnie sprawne, że ledwie odzyskawszy byt, mając po straszliwych zniszczeniach toczonej na naszych ziemiach wojny światowej tylko paręnaście miesięcy na zorganizowanie administracji i siły zbrojnej – zatrzymało pochód bolszewizmu na zachód kontynentu, po raz kolejny ratując Europę, a przy okazji cały świat przed podbojem przez najbardziej chyba zbrodniczą i nieludzką ideologię w dziejach.

Potem, podbici przez zmowę dwóch sąsiednich, bandyckich mocarstw, z cynicznym przyzwoleniem zdradzieckich aliantów z Zachodu, poddani przez dwie okupacje bezprzykładnej eksterminacji, hekatombie, jakiej nie doznał chyba żaden kraj od czasów zniszczenia przez Rzymian Kartaginy, zdołaliśmy nie tylko przetrwać i się odbudować, ale jeszcze po zaledwie półwieczu stanęliśmy kością w gardle sowieckiemu okupantowi, tak że zadławił się nami i naszą Solidarnością jak Smok Wawelski nasiarkowaną owieczką i zdechł w męczarniach.

A teraz byle łajza z Holandii czy Luksemburga pozwala sobie traktować nas jak małpy, które ledwo co zlazły z drzewa?! Stawiać nas do pionu, pouczać, wychowywać obietnicami szklanych paciorków i straszeniem „sankcjami”? Byle pętak z krajów, których okupacyjne rządy na wyprzódki kolaborowały z Hitlerem, wyłapując swoich żydowskich obywateli i dostarczając ich Niemcom własnym transportem wprost do pieca, mądrzy się, że Polacy „mogli zrobić więcej dla ratowania żydowskich współbraci”?!

I nasze tak zwane elity płaszczą się przed każdą taką łajzą z obrzydliwym służalstwem, prosząc, żeby Europa zechciała łaskawie jakoś przywołać do porządku tę polską hołotę, bo im się ona wyrwała spod kontroli i nie chce słuchać?

Jak to jest w ogóle, do kurwy nędzy, możliwe?!

Pytanie retoryczne. Znam, oczywiście, odpowiedź. Jesteśmy dziś – a w każdym razie byliśmy przez ostatnie trzydzieści lat – jak rozbitek, czy może lepiej rzec: jak zawodnik pływackiego maratonu, który wydostał się na brzeg ostatkiem sił, padł na piach i nie w głowie mu już nic innego, niż wreszcie odpocząć, posilić się, obkupić w supermarketach i jak inni poużywać wreszcie wytęsknionego dobrobytu. Bez oglądania się na cenę i odsetki kredytów, które przyjdzie kiedyś spłacać.

To zrozumiałe i trudno mieć pretensję, żeśmy tak spuścili z tonu, tak spokornieli, pozwolili sobie z Polaków zamienić się w bierne i uległe polactwo.

Ale ten stan trwa już za długo. Czas, kiedy mogliśmy sobie pozwolić na leżenie i rekonwalescencję, mija, kończą się światowe koniunktury, zaczynają prawdziwe schody, coraz bardziej strome. Trzeba ruszyć tyłek, przypomnieć sobie, „czym tobie być, o czym tobie marzyć, śnić”.

O tym jest ta książka.

1. Wielka zmiana

Cały problem w tym, że Polacy co prawda odzyskali niepodległość – ale mimo że było to już trzydzieści lat temu, wciąż nie zdołali odzyskać dwóch innych rzeczy, które stracili byli kiedyś wraz z nią. Rzeczy dla zachowania niepodległości niezbędnych i ściśle ze sobą powiązanych. Pierwszą z nich jest poczucie własnej wartości. Drugą, bez której trudno o pierwszą – poczucie swojej wyjątkowości. Świadomość, że jesteśmy inni. Nie gorsi, nie zapóźnieni w rozwoju, tylko właśnie – inni.

Nie wiem, czy napisałem to wystarczająco wyraźnie, więc powtórzę: inni. Inni znaczy: odmienni. To dziś dla nas absolutnie podstawowa sprawa. Wyzwolić się z wpajanego nam przez dziesięciolecia przekonania, że jesteśmy jakąś niedorobioną, zacofaną wersją innych nacji. Nie: jesteśmy narodem, który odmienna historia, religia i relacje społeczne ukształtowały na inny sposób niż społeczeństwa Zachodu i Wschodu. Więc to, że mamy problemy z wieloma sprawami, z którymi inni sobie poradzili, nie znaczy wcale, że musimy ich bezmyślnie małpować. Nie tylko z tego praktycznego powodu, że rozwiązania i wzorce skopiowane skądinąd nie mogą dać u nas takich samych rezultatów jak tam – bo także i te zachodnie pasują nam, jak ujął towarzysz Stalin w odniesieniu do wschodnich, „jak krowie siodło”. Również dlatego, iż jest wiele takich spraw, w których z kolei to my poradziliśmy sobie wcześniej i lepiej, i to inni mogliby się uczyć od nas. A to najlepszy dowód, że w każdej kwestii potrafimy znaleźć własne rozwiązania.

Jak daliśmy sobie odebrać szacunek dla siebie samych – pokrótce

Dlaczego likwidowaniu politycznych skutków dwudziestowiecznej hekatomby Polaków – klęski wrześniowej, rzezi wojennych i eksterminacji, Teheranu, Jałty i półwiecza sowieckiej kolonizacji – nie towarzyszyło likwidowanie jej skutków psychologicznych? Czy też, jak by powiedziano dawniej, duchowych?

Z tego samego powodu, dla którego – jeden z wielu przykładów, ale największej wagi – po upadku realnego socjalizmu, ustroju opartego na masowej grabieży i skupieniu wszelkich dóbr w ręku państwa, nie dokonano najoczywistszej, narzucającej się reformy odwracającej zło tamtego systemu: reformy uwłaszczeniowej. Takiej, która zmieniłaby społeczeństwo parobków w społeczeństwo gospodarzy, uleczyłaby Polaków z pańszczyźnianej, socjalistycznej mentalności i nadała państwu zdrową, opartą na klasie średniej strukturę społeczną, bez której demokracja tak naprawdę nie jest możliwa, możliwe są tylko mniej lub bardziej regularne głosowania.

Ba! – nie tylko tego zaniechano, ale zrobiono coś wręcz przeciwnego: była „opozycja demokratyczna” w podzięce za to, że komuniści zechcieli pokojowo przekazać jej polityczne atrybuty władzy, pozwoliła im na przekształcenie się z partyjnej nomenklatury w oligarchię „neoliberalną” (czy raczej: neofeudalną) w drodze masowego szabru masy upadłościowej po „państwie ludowym”. Ba, „demokratyczna” część byłej opozycji nie tylko na to pozwoliła, ale wykorzystała wszystkie posiadane narzędzia oraz cały autorytet Solidarności, aby usankcjonować i ochronić porządek społeczny oparty na wyrosłych z tego szabru (czy raczej przeniesionych dzięki niemu z realnego socjalizmu) wpływach i fortunach. A że największym zagrożeniem dla niego okazała się druga część dawnej opozycji, ta „niepodległościowa”, z dnia na dzień nagle okazała się ona „oszalałymi lustratorami”, „chorymi z nienawiści”, „bohaterami ostatniej godziny” etc.

Tak zrodził się (czy raczej – odrodził się w nowej postaci) wyniszczający nasze państwo do dziś podział na próbujące się wzajemnie wyeliminować z życia publicznego polityczne plemiona. Nową Polskę budowano pod oczekiwania i potrzeby jej konkretnych „właścicieli”. W jednej ze swych książek, „Myślach nowoczesnego endeka”, nazwałem ich, nawiązując do sławnego terminu Milovana Dżilasa, „jeszcze nowszą klasą”. W operacji podzielenia się przez nomenklaturę władzą z „opozycją demokratyczną” priorytetem tej pierwszej było zachować swą uprzywilejowaną pozycję peerelowskiej elity. Priorytetem „oświeconej” części opozycji, która ubiła z komunistami magdalenkowy dil, było natomiast maksymalnie wytłumić i spowolnić emancypacyjne dążenia ogółu Polaków. Z różnych powodów liberalno-lewicowi dysydenci z czasów PRL uważali bowiem niższe warstwy społeczne za ciemną, prymitywną masę i panicznie bali się wzrostu ich wpływu na życie publiczne, zanim zostaną przez oświecone elity należycie uświadomione i wychowane. Dać Polakom demokrację, dywagował Adam Michnik, to jak posadzić Buszmena przy komputerze – te słowa, których po latach się wypierał, doskonale oddawały pogląd tak zwanych salonów. Opisałem ten obłędny strach „oświeconych” przed własnym społeczeństwem i płynącą z niego pogardę w książce „Michnikowszczyzna”, którą piętnaście lat po jej pierwszym wydaniu mogę z czystym sercem polecić jako najzwięźlejszy podręcznik do historii tak zwanej transformacji ustrojowej.

Nic tak nie łączy jak poczucie zagrożenia ze strony wspólnego wroga – zawarty na podstawie powyższych priorytetów konsensus Polski liberalnej, wymierzony przeciwko warstwom niższym, przetrwał aż ćwierć wieku, ustawiając pod siebie wszystkie instytucje i wszystkie narracje państwa. Ułatwiała to liberalno-lewicowym elitom bezradność warstw niższych, porażonych zjawiskiem pańszczyźnianego zobojętnienia, „polactwa”, jak nazwałem tę postniewolniczą mentalność w jeszcze innej ze swoich książek (zresztą ku oburzeniu ówczesnej politycznej prawicy, która, przyzwyczajona zastępować polityczne i socjologiczne analizy romantycznymi urojeniami, kierowała się wtedy przekonaniem, że „to społeczeństwo żyło przez pół wieku w stanie zamrożonym i wciąż jest jak z Sienkiewicza”). Dopiero znaczny wzrost zamożności i kapitału społecznego w drugiej dekadzie XXI wieku doprowadził do stopniowego rozbudzenia aspiracji niższych warstw i emancypowania się ich spod wpływu postmagdalenkowej elity.

Przez cały ten czas pokiereszowane peerelem społeczeństwo traktowane było przez ową elitę jak w cytowanym przeze mnie często kawale: „Panie doktorze, moja żona dostała kompleksu niższości. Co robić, żeby go nie straciła?”. Publicyści umownej prawicy (umownej, bo pojęcie „prawica” oznaczało w Polsce każdego, kto kwestionował siły z Magdalenki, choćby był najbardziej zakutym socjalistą i etatystą) nazwali to „pedagogiką wstydu”. Opiniotwórcze salony wykorzystywały całe posiadane instrumentarium „dystrybucji szacunku” do utwierdzania polactwa w poczuciu cywilizacyjnego zapóźnienia.

Wpajano nam karykaturalną wizję polskiej historii, ośmieszano swojskość, obrzydzano patriotyzm i katolicyzm, tradycję, tresowano w odruchu bałwochwalczego podchwytywania i naśladowania każdej, choćby najgłupszej nowinki płynącej z Zachodu. Pierwotnie krąg liberalno-lewicowych intelektualistów czynił to w imię projektu stworzenia jakiejś polskości nowoczesnej, oświeconej i, cokolwiek by to miało znaczyć – „europejskiej”. Z czasem nic z tego nie zostało i cały przekaz elit poszedł w panświnizm w stylu Jerzego Urbana czy Janusza Palikota, napędzany emocją odrazy do polskości, odczuwanej jako uwięzienie w zacofaniu, religijnym zabobonie, obyczajowym zapóźnieniu i „patriarchalnej opresji”.

Długotrwały proces społeczny, którego opisywanie nie jest tutaj moją ambicją (zresztą sporo zawarte zostało w poprzednich, pisanych na bieżąco książkach), doprowadził w końcu do buntu przeciwko liberalno-lewicowej elicie, do odrzucenia jej autorytetów i dyskursu. Buntu wpisującego się zresztą w ogólniejszą, światową tendencję do wymawiania posłuchu „liberalistokracji” – jak pozwalam sobie nazywać „warstwę wyższą” ustroju zwanego liberalną demokracją i zdaniem jednego z jej hagiografów, z wolna zapominanego już futurologa Francisa Fukuyamy, stanowiącego „koniec historii”, stan doskonały, którego poprawić się już nie da.

Politycznie skorzystał na tym buncie Jarosław Kaczyński.

Natomiast w sferze ducha, w tym, co będę w tej książce nazywał narodowym mentalem – powstała pustka.

„Było”, którego nie było

Obóz, który przejął władzę w przełomowym roku 2015, usiłuje zapełnić tę pustkę reanimowaniem romantycznych mitów. Nie jest to, niestety, żadna racjonalna polityka, tylko emocjonalne odruchy. Skoro michnikowszczyzna poniżała tradycję Armii Krajowej i Państwa Podziemnego, dla jej zakwestionowania i odreagowania rozbudowano kult tej beznadziejnej tragedii do rozmiarów momentu założycielskiego „czwartej RP”, tworząc absurdalne narracje, że „bez powstania nie byłoby Sierpnia”, i tym samym spychając na margines pamięci wielkie sukcesy Polaków w minionym stuleciu, czyli to właśnie, co nakazywałby umieścić w centrum historycznej narracji elementarny zdrowy rozsądek – jak uratowanie Polski i Europy przed bolszewizmem w roku 1920 i zainicjowanie destrukcji systemu sowieckiego w 1980.

Podobnie odruchowo, bez cienia refleksji odkurzono narrację międzywojennej propagandy o „ojcu Niepodległości” Józefie Piłsudskim, mniejsza o to, że opartą przez sanację na zwykłych kłamstwach i krzywdzącą prawdziwych bohaterów Niepodległości, represjonowanych potem czy nawet skrytobójczo mordowanych przez piłsudczyków – ale, przede wszystkim, nie mniej poniżającą Polaków i nie mniej tresującą ich w pedagogice wstydu jak odrzucana przez obóz patriotyczny narracja michnikowszczyzny.

Sanacyjna sitwa dla legitymizowania zamachu majowego i późniejszej dyktatury sfałszowała historię niepodległości Polski, przedstawiając krótkie rządy demokratyczne jako czas chaosu, bezkarnej, powszechnej korupcji i zdrady. Żywiołowa pogarda herszta sanacji dla wszelkich próbujących go ograniczać praw i zasad, dla „konstytuty – prostytuty”, „sejmowych zasrańców” etc. wymagała od jego akolitów i następców racjonalizującej narracji, a tej nie dało się sprokurować inaczej, niż wpisując Piłsudskiego w mit Cyncynata. Wywalczył niepodległość, a potem wycofał się w prywatność, do Sulejówka, i wcale nie chciał tego wszystkiego robić – wcale nie chciał obalać rządu, wprowadzać cenzury i masowej indoktrynacji, fałszować wyborów, nasyłać zbirów do łamania kości i skrytobójców, wtrącać oponentów, nawet tak dla Polski zasłużonych jak Wincenty Witos i Wojciech Korfanty, do więzień, obsadzać wszystkich stanowisk w państwie swoimi legionowymi trepami, a na koniec zbudować jedynego w dziejach polskiego obozu koncentracyjnego, w którym można było zamknąć i poddać męczarniom każdego bez żadnych sądów i wyroków, decyzją byle lokalnego urzędniczyny. Nie chciał, ale musiał.

A żeby musiał (w budowanym micie) musieć, Polacy musieli w tej opowieści zostać przedstawieni jako hałastra nieudaczników, organicznie niezdolnych nie tylko do odzyskania i obronienia niepodległości, ale i do jej zagospodarowania. Gdyby nie wszechmądry Wskrzesiciel Ojczyzny i Budowniczy Państwa Polskiego, Ojcowski Opiekun i Nauczyciel Polaków etc., etc., po prostu rozkradliby wszystko do imentu, pozagryzaliby się między sobą i zmarnowali podarowaną im przez geniusza z Zułowa wolność w ciągu kilku lat.

Nie miejsce tu, żeby unaoczniać Czytelnikowi, jak bardzo fałszywa to była narracja, jak bardzo krzywdząca dla pokolenia, które przed październikiem 1918 roku i po nim wykazało się fantastyczną organizacją, ofiarnością i polityczną mądrością, cnotami, których dziś, właśnie wskutek porażenia umysłów mentalem sanacyjnym, zupełnie sobie odmawiamy – zainteresowanym tymi sprawami polecam moje „Jakie piękne samobójstwo” i „Złowrogi cień Marszałka”. Masowa eksterminacja narodu w latach trzydziestych i czterdziestych, okupacja sowiecka, stopniowo przechodząca w łagodniejszą formę protektoratu, utrata elit Niepodległej, wymordowanych, rozpędzonych po świecie i ostatecznie zdeprawowanych przez PRL, która rozcieńczyła niedobitki w typowej elicie kolonialnej, jaką była partyjna nomenklatura i „inteligencja pracująca” – to wszystko nie dało szansy na zrewidowanie sanacyjnego mitu II RP. Przeciwnie, uwzniośliło go, immunizowało na krytykę i w chwili odzyskania suwerenności uczyniło tę fałszywą i szkodliwą wizję jedynym, narzucającym się wzorcem polskiej wolności i patriotyzmu.

Wizji „modernizacji przez kserokopiarkę”, wyznawanej przez obóz lewicowo-liberalny, pomagdalenkowy, który sam przypisuje sobie miano demokratycznego, obóz przeciwny, nazywany niezbyt celnie prawicowym, sam zaś określający się najchętniej mianem patriotycznego, nie umie więc skontrować wizją przeciwstawną.

Symbolem bezradności, bezprogramowości i intelektualnej jałowości środowisk liberalno-lewicowych stały się słowa wypowiedziane na jednej z pierwszych manifestacji Komitetu Obrony Demokracji przez Agnieszkę Holland: „walczymy o to, żeby znowu było tak, jak było”. Ten stan trwa niezmiennie od czasu podwójnego zwycięstwa wyborczego „sił patriotycznych” w roku 2015: „oświeceni”, wbrew fantastycznemu mniemaniu, jakie sami żywią o własnym intelektualnym potencjale, nie są w stanie niczego zanalizować, niczego zrozumieć i niczego Polakom zaproponować; potrafią się jedynie nie posiadać z oburzenia, dogadywać, straszyć, do czego to wszystko doprowadzi, i, przepraszam za jedynie adekwatne sformułowanie, pierdzieć na wargach na wszystkie deklarowane przez rządzących wartości.

Brak wizji alternatywnej dla wizji rządzących to dla państwa spory problem. Ale dużo większym problemem jest fakt, że wizja rządzących także ogranicza się do „żeby było, jak było”.

Nie jest to oczywiście to samo „było”. „Było” Platformy Obywatelskiej, schyłkowej „partii władzy bez władzy”, i jej lewicowych akolitów to „było” stosunkowo niedawne, z lat 1990–2015, konkretne – i dlatego zresztą jeszcze przez długi czas dla większości nieakceptowalne. To „było” państwa opierającego skromny dobrobyt i stabilizację na pieniądzach unijnych, podobnie jak czyniła to kilka dekad wcześniej PRL Gierka, „było” państwa z dykty, pozorującego swe funkcje, a zarazem państwa drapieżcy, grabiącego na różne sposoby obywatelom ich zasoby i owoce pracy oraz pozwalającego uprzywilejowywanym elitom zamieniać je w mafijne latyfundia różnych politycznych, biznesowych i korporacyjnych sitw. Państwa z założenia tymczasowego, bo mającego się niebawem, w przekonaniu liberalno-lewicowych elit, roztopić w wielkiej, wspólnej Europie; więc z zasady nietworzącego żadnych wizji przyszłości, nieformułującego żadnych doktryn, bo to wszystko miało „zaimplantować” z europejskiej metropolii – metropolii będącej dla postkolonialnej elity III RP nową, wymarzoną ojczyzną, w której ona sama dostąpi zaszczytu roztopienia się w ponadnarodowej europejskiej liberalistokracji.

Natomiast „było”, umownie mówiąc, pisowskie to wizja utraconego raju Polski niepodległej, która padła ofiarą zmowy Hitlera i Stalina, umęczonej i ukrzyżowanej, jakby z dopisywanego w przemówieniach „prawicowych” polityków trzeciego tomu Mickiewiczowskich „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego”.

Niestety, „dobra zmiana” nie zdaje sobie sprawy, bo wymaga to intelektualnej pracy, której nie miał kto i kiedy dokonać, że ta arkadia, to „było”, do którego odwołuje się intuicyjnie, w rzeczywistości nigdy nie istniało. Że to, co romantyczny patriotyzm bierze za odebraną nam przez wojnę i komunizm normalność, to tylko opowieść ku pokrzepieniu serc, stworzona przez poetów, dynamitardów i powstańców, przetworzona na koniec pod potrzeby oporu wobec brutalnego autorytaryzmu i skrajnie ufryzowana, upiększona w czasach narodowej smuty, by pomagała zachować wolę przetrwania.

Zupełnie jak w „Weselu” Wyspiańskiego. Gdy Poeta, porwany opowieścią zakutego w rycerską zbroję Zawiszy, zagląda zjawie pod przyłbicę – okazuje się, że nie ma tam niczego. W każdym razie żadnego „czym tobie być”, które by się dało tak po prostu wziąć i zaimplementować we współczesności.

„Będzie”, którego nie będzie

Nie wszyscy jeszcze zauważyli, że gdzieś w okolicach roku 2015 dokonało się w Polsce coś znacznie bardziej brzemiennego w skutki niż zmiana władzy, niż nawet zakwestionowanie całej dotychczasowej, pomagdalenkowej hierarchii szacunku III RP i otwarcie drogi dla postulowanej „wymiany elit”. Otóż przede wszystkim – gdzieś w okolicach tej daty umarła w Polsce generalna, organizująca całe myślenie i debatę publiczną narracja. Czy zgoła – metanarracja. Super-ober-hiper odpowiedź, udzielana na wszelkie pojawiające się w pierwszym ćwierćwieczu niepodległości pytania przez wszelkie autorytety i siły polityczne od lewa do prawa. Na tyle łatwa do intuicyjnego uchwycenia, że rozgrzeszająca Polaków z braku wizji, przemyśleń, określania celów i wszelkich strategii.

Ta uniwersalna odpowiedź i nadwytyczna wszelkich działań była szalenie prosta i można ją streścić w kilku słowach: „ma być tak jak na Zachodzie”. Spory dotyczyły tylko tego, które konkretnie aspekty „zachodniości” należy implementować na początku, a do których „jeszcze nie dorośliśmy” – rzadziej tego, co jest w Zachodzie jego istotą, a co tylko powierzchowną modą. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Zachód to uniwersalny wzór, raj, do którego wystarczy się dostać, a tam już wszystko wiedzą, wszystko dawno temu wymyślili i na wszystko mają recepty.

A przede wszystkim – tam się żyje na bogato i beztrosko, więc za wierne implementowanie przysyłanych dyrektyw nagrodą będzie wytęskniona w czasach peerelowskiego biedowania konsumpcja. Kraj przetną szerokie autostrady, przy nich wyrosną piękne budowle, stadiony, akwaparki i hale widowiskowe – czarował w klipach wyborczych polityczny kalibabka Tusk, a jego partia obiecywała, że nie będzie, w przeciwieństwie do awanturnego Kaczyńskiego, ani zadzierać z Niemcami, ani drażnić Smoleńskiem Ruskich, z którymi Europa każe nam mieć prosto, i dzięki temu wyciągnie od Europy trzysta miliardów. A mając trzysta miliardów, nabuduje hipermarketów, w których będą trwały nieustające promocje, pozwalające nabyć trzy w cenie dwóch i jeszcze z bonusem na następne zakupy.

Metanarracja zabiła jakiekolwiek strategiczne myślenie, snucie wizji, wszelkie debaty. Naszym celem stało się wejście do struktur zachodnich. A gdy już do nich weszliśmy – pozostanie w strukturach. Dostosowanie się do nich i jak najszersze otwarcie na wzorce państw struktury te tworzących.

Z głównych ulic polskich miast i miasteczek zniknęły warzywniaki i spożywcze, sklepiki z butami, tekstyliami, chemią gospodarczą – wszystko zepchnięte w zaułki i stopniowo likwidowane pod presją konkurencji wielkich marketów. Ich miejsce zajęły niezliczone kantorki bankowe, oferujące wszelkie możliwe formy kredytów pod każdy możliwy zastaw. I witryny z zaświadczającą status posiadacza elektroniką, szczególnie gadżetami do telefonów komórkowych. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych, u początków tego zachłyśnięcia, wylądowałem w USA, nie mogłem się nadziwić, że zacofani Amerykanie wciąż używają pagerów, przywołujących do telefonów stacjonarnych, a „komóry”, tam wciąż wielkie jak cegła, noszą tylko funkcjonariusze rządowi.

Nadwytyczna zaczęła się kruszyć po praktycznym zetknięciu z Zachodem – nie mitycznym Zachodem wyobrażanym sobie przez pokolenia wyrosłe w „prylu”, ale prawdziwym, codziennym, grzęznącym w kłopotach i idiotyzmach wcale nie ustępujących tym udokumentowanym w filmach Stanisława Barei.

Włączenie Polski do Unii Europejskiej dało skutek nieprzewidziany przez lewicowo-liberalny salon, który obdarzył ten projekt bezwarunkowym zachwytem i praktycznie nigdy – do momentu wydania tej książki w każdym razie – nie przyjął do wiadomości, że szerokie masy mogą nie być nim równie zachwycone jak on sam. W krótkim czasie każda polska rodzina, nawet z najmniejszego miasteczka, miała już kogoś w Anglii, Irlandii czy Niemczech – i, w przeciwieństwie do dawnych czasów, nie był to ktoś, kto pozostając „tam”, tracił kontakt z rodziną i mógł jej tylko przysyłać paczki. Dzięki telefonom, internetowym komunikatorom, tanim liniom lotniczym „wyjechany” pozostawał w stałym kontakcie z rodziną i znajomymi. I opowiadał im, dajmy na to, że na jego londyńskim przedmieściu pojawił się „islamski patrol” i kobieta chodząca z odkrytą głową albo mężczyzna z piwem w ręku narażają się na ciężkie pobicie. Że kucharka, która przez omyłkę nałożyła muzułmańskiemu dziecku w szkole niewłaściwy posiłek, mimo iż nie podała mu tego nie-halal talerza, tylko natychmiast odłożyła na bok i nałożyła nowy, została za tę śmiertelną obrazę religii muzułmańskiej z punktu wyrzucona z pracy. Że zatrzymanie dziecka w domu w dniu, kiedy przedszkole odwiedzać mają zboczeni edukatorzy transwestyci, poskutkowało natychmiastową wizytą tajniaków i groźbą pozbawienia praw rodzicielskich...

„Ma być jak na Zachodzie” – co to teraz znaczy? Że polskie miasta mają płonąć jak francuskie, że Polki mają być gwałcone jak Szwedki, że mamy jak Niemcy bać się każdego wyjścia na ulicę, opanowaną przez kolorowe gangi z nożami i maczetami, że polski dziennikarz, który odważy się napisać szczerze to, co myśli bardzo wielu, ma być zaszczuwany i represjonowany jak Éric Zemmour? Że pielęgniarka, która na prośbę pacjenta obieca się za niego pomodlić, albo urzędniczka, która stwierdzi na Twitterze, że nie można być mężczyzną i kobietą jednocześnie, będą relegowane z pracy i skazywane, jak dzieje się to w kompletnie już oszalałej Wielkiej Brytanii?

Aż 70 procent ankietowanych Niemców przyznaje, że boi się publicznie wyrażać swój pogląd o tym, co dzieje się w państwie. Pracownicy naukowi protestują – słabo – przeciwko atmosferze zastraszenia i cenzurze ogarniającej uczelnie. Partia polityczna, która uzyskała w wolnych, demokratycznych wyborach poparcie 15 procent elektoratu, nie może działać, gdyż jest nie tylko odsunięta od jakichkolwiek stanowisk i funkcji w parlamencie, opluwana przez wszystkie media, poddane ścisłemu nadzorowi państwowego establishmentu, ale też, po raz pierwszy od lat trzydziestych, jej członkowie i sympatycy są regularnie atakowani i bici, wiece – rozbijane przemocą, a hotelarze czy restauratorzy, którzy zgodzą się udzielić jej sali, są zastraszani i prześladowani przez bojówkarzy, działających z cichym przyzwoleniem władzy i policji. Tak ma być i u nas? W południowych krajach Unii Europejskiej do 40 procent ludzi przed trzydziestką nie ma pracy ani zdolności wzięcia kredytu, kupienia mieszkania – tak ma być i u nas?

Powiedzmy. A co dostaniemy w zamian? Dobrą ciocię, druha, uniwersalnego opiekuna, który w razie czego zajmie się nami, pomoże, nie da zginąć. Tak wierzono.

Za wcześnie jeszcze, by podsumowywać skutki szoku, jakim był triumfalny marsz przez świat chińskiego koronawirusa w pierwszej połowie roku 2020, ale co do jednego nikt nie miał od samego początku wątpliwości: Unia Europejska okazała się w tym momencie zupełnie bezużyteczna. Struktura, hojnie udzielająca w czasach dostatku dobrych rad, jak uporać się z problemami wydumanymi przez jej cokolwiek oderwane od prawdziwego życia elity, w chwili gdy pojawił się problem prawdziwy, po prostu jakby zniknęła. Niemcy, Włosi, Grecy, każdy został ze swoimi problemami sam, każdy usiłował je rozwiązać narzędziami państwa narodowego, w obrębie państwa narodowego i z narodowym egoizmem, wyrywając pozostałym maseczki ochronne, respiratory i inne nagle idące w cenę dobra. Wielkiej części naszych politycznych i opiniotwórczych elit nie wystarczyła lekcja „europejskiej solidarności”, jaką były dwa kolejne Nord Streamy, które mogli Niemcy puścić stosunkowo tanio przez należące wszak do tej samej Unii kraje bałtyckie i Polskę, a woleli przepłacić cztero-, może nawet pięciokrotnie, by uzyskać narzędzie do energetycznego szantażu naszych krajów. Ale tego, co ujawnił koronawirus, ignorować się nie da.

Mityczny Zachód czy Europa pozostaje wciąż, owszem, miejscem, gdzie jest więcej pieniędzy, gdzie łatwiej się ustawić i jeśli unika się niebezpiecznych dzielnic i aktywności, łatwiej żyć. Ale nie jest już mitem, który imponuje. Nie jest już ową uniwersalną odpowiedzią i nadwytyczną. Kropla po kropli, wyjazd po wyjeździe, rozmowa po rozmowie zbierało się – aż czar prysł. A czar, kiedy raz pryśnie, to już nie wraca.

Droga ku Targowicy

Tak zwana klasa polityczna jeszcze tego nie zauważyła. Politycy i media obozu lewicowo-liberalnego wciąż tkwią głęboko w przekonaniu, że wystarczy Polaków postraszyć wyprowadzeniem z Europy czy choćby tylko obcięciem funduszy, a ci wygnają precz pisowców i z płaczem rzucą się na kolana, błagać pookrągłostołowe nomenklatury, by raczyły wrócić i osłonić nas przed prorokowanym gniewem unijnych komisji i trybunałów. Gdy to przekonanie zawiodło i straszenie wyrzuceniem nas z Unii nie zmieniło wyborczych preferencji, lewicowo-liberalna opozycja posunęła się na wybranej przed laty drodze dalej, przekraczając granicę, za którą niezgoda na kierunek rozwoju Polski zmieniła się w zdradę własnego państwa i narodu.

Myślę o uczynieniu przez opozycję osią jej politycznej idei i strategii uchwały trzech, wybranych arbitralnie przez prezes Małgorzatę Gersdorf, izb Sądu Najwyższego, której sensem było uznanie orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej – we wszystkich dziedzinach, nie tylko tych wskazanych w podpisanych traktatach – za nadrzędne względem polskiej konstytucji i ustaw. Postulatem wyznawców starego porządku stało się de facto poddanie Polski kolonizacji. Ucywilizowanie „polskiego ciemnogrodu”, skoro ośmielił się zbuntować wobec miejscowej elity, poprzez objęcie protektoratem.

Trudno nawet mnie, uważnemu obserwatorowi polityki, stwierdzić, w którym momencie formacja lewicowo-liberalna straciła szansę zejścia z równi pochyłej. Po przegranych wyborach 2015 roku i utracie zarówno prezydentury, jak i parlamentu kolejną linią obrony starego porządku miał być Trybunał Konstytucyjny. Po jego utracie – już ostatnią – sądy powszechne. Te bowiem na mocy umowy Okrągłego Stołu stały się w III RP państwem w państwie.

Komuniści, zawierając z wybranymi przez siebie samych przedstawicielami „strony społecznej” (czyli z tak zwanym Komitetem Obywatelskim przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie – a Bogiem a prawdą, po prostu z nim samym) umowę o oddaniu władzy w zamian za pozostawienie im majątków i możliwości ich pomnażania w drodze wspomnianego już wyżej wielkiego szabru, jednak nie do końca partnerom dilu ufali. Dlatego sądownictwo uzyskało na wiele lat szczególne przywileje. Sędziowie odpowiadali tylko przed organami, które wybierali sami spośród siebie, i tylko te organy decydowały o przyjmowaniu do korporacji nowych sędziów oraz o awansach. Krajowa Rada Sądownictwa wskazywała prezesów sądów, ci wybierali Krajową Radę Sądownictwa, i to perpetuum mobile dawało sędziom praktyczną bezkarność nawet przy najbardziej bezprawnych działaniach i najbezczelniej niesprawiedliwym, czasem zgoła mafijnym orzekaniu. A dyrygowana przez Michnika propaganda osłaniała to wszystko, intensywnie wmawiając, że jakoby „wyroków sądu się nie komentuje”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © Rafał A. Ziemkiewicz, 2014 Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2020

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-577-0

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Projekt okładki Szymon Wójciak

W projekcie wykorzystano cytat z obrazu: Granta Wooda „American Gothic” / Domena Publiczna

Redakcja Magdalena Byrska

KorektaAgnieszka Pawlikowska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow