Carrie Pilby. Nieznośnie genialna - Caren Lissner - ebook

Carrie Pilby. Nieznośnie genialna ebook

Caren Lissner

3,5

Opis

Carrie Pilby, dziewczyna geniusz, w wieku dziewiętnastu lat ukończyła studia na Harvardzie. Carrie woli siedzieć w domu, niż spędzać czas w towarzystwie rozrywkowych rówieśniczek i  płytkich facetów, którym chodzi tylko o seks. Choć w Nowym Jorku mieszkają miliony ludzi, ona nie potrafi się do nikogo dopasować. Jest odludkiem i dziwadłem, i dobrze! Mimo to zgadza się zrealizować pięciopunktowy plan działań opracowany przez terapeutę:

1.   ZROBIĆ 10 rzeczy sprawiających radość.

2.   Zostać członkiem jakiejś organizacji lub klubu (aby SPOTYKAĆ SIĘ z ludźmi).

3.   Iść na randkę (z naprawdę INTERESUJĄCYM chłopakiem).

4.   Wyznać komuś (z WYJĄTKIEM własnego terapeuty), ile dla niej znaczy.

5.   Bawić się w sylwestra (w GRONIE ZNAJOMYCH).

 

            Świat niespodziewanie okazuje się bardziej przystępny, a ludzie sympatyczni. Można się z nimi zaprzyjaźnić i nawet zakochać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katiasza

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująco dobra.
00

Popularność




Caren Lissner

Carrie Pilby

(Nieznośnie genialna)

Tłumaczenie:

Rozdział 1

W sklepach spożywczych zawsze wciskają mi torbę, nawet gdy zupełnie nie ma takiej potrzeby, bo kupuję na przykład tylko gumę do żucia, banana czy chipsy, które już przecież są w opakowaniu. Wtedy na myśl o górach plastikowych odpadów czuję się naprawdę paskudnie, ale nim zdążę zareagować, moje zakupy już znajdują się w siatce, dlatego nie protestuję. Za to w wypożyczalni filmów zawsze pytają, czy zapakować płyty, i choć teoretycznie mogłabym obejść się bez torby, bo to przecież kolejny zbędny śmieć, biorę ją z powodów, które wkrótce staną się oczywiste, uważam bowiem, że każde DVD powinno być zakryte.

Obecnie sztuka kamuflażu jest na wymarciu. Po wyjściu z wypożyczalni nawet nie zdążyłam dojść do skrzyżowania, kiedy zauważyłam zbliżającego się do mnie Ronalda Nieśmiałego Potargańca, który pracował w kawiarni za rogiem.

– Cześć, Carrie – przywitał się ze wzrokiem wbitym w mój film. – Co wypożyczyłaś?

Choć nienawidziłam tego powtarzać, nie miałam wyjścia:

– Nie mogę ci powiedzieć, ale nie bez powodu. Widzisz, pewnego dnia wybiorę film, do którego oglądania będę się wstydziła przyznać, i wcale nie mam na myśli pornosa. Może to być infantylna bajka, krwawa jatka czy faszystowska propaganda; w celach naukowych, rzecz jasna. Nawet gdybym pokazała ci płytę, którą teraz trzymam w ręku, bo należy do klasyki kina i nie mam najmniejszego powodu do zażenowania z jej powodu, to następnym razem w razie mojej odmowy na pewno założyłbyś, że mam coś do ukrycia. Jeśli jednak nigdy nie zdradzę ci, co wypożyczyłam, to i tak będziesz mnie podejrzewał o niecne zamiary, dlatego bez chwili wahania sięgnę po porno, animacje, filmy dla nazistów czy cokolwiek innego, na co będę akurat miała ochotę, bo zniknie dręcząca mnie obawa przed wyjawieniem komukolwiek swojego wyboru. To samo dotyczy lektur. Chcę nieskrępowana sięgać zarówno po durne czytadła, jak i Dostojewskiego. Zamierzam także wypożyczać książki, o których istnieniu nikt nie słyszał. W większości przypadków gdy ludzie pytają, co czytam – a nie jest to Moby Dick – i podaję im tytuł powieści, której nie znają, jestem zmuszona tłumaczyć, o czym to jest. A przecież w przypadku słabszych pozycji nie da się streścić fabuły w dwie sekundy, wtedy przyparta do muru wygłaszam dwudziestopięciominutowy wykład, a w efekcie po skończeniu przemowy nie mam już czasu na czytanie. Reasumując, o książkach i filmach, które wypożyczam, nie rozmawiam. Nie bierz tego do siebie.

Przez chwilę Ronald tylko mrugał oczami, potem zaś ruszył w swoją stronę.

Zasady, którymi się kierowałam, z mojego punktu widzenia były jak najbardziej racjonalne, choć innym wydawały się dziwaczne. Mimo to nie potrafiłam bez nich żyć. Nie do końca ogarniałam ten świat, ale on też nie pozostawał mi dłużny. Ludzie uważali, że mój sposób bycia nie pasuje do dziewiętnastoletniej dziewczyny – czy technicznie rzecz biorąc, kobiety – którą byłam, choć nie zachowywałam się ani specjalnie dziecinnie, ani zbyt dziewczęco. Prawdę powiedziawszy, przez większość czasu czułam się totalnie aseksualna niczym chodzący mózg w okularach, z długimi ciemnymi włosami i całkiem sprawnie działającym aparatem mowy. Jeśli chodzi o seks, który ostatnio wydaje się zajmować wszystkich, powiedziałabym, że nie należy do moich obsesji. Nawet gdy byłam młodsza, chłopcy niezbyt mnie interesowali. To sprawiało, że wyróżniałam się z tłumu. Na studiach podkochiwałam się w dwóch moich profesorach, jedna historia miała nawet dalszy ciąg, ale to dłuższa opowieść. Cała przygoda tylko namąciła mi w głowie. Obecnie wszechobecność seksu sięga zenitu, ale prawdziwą skalę zjawiska uświadomić sobie może dopiero osoba aseksualna. Seks stoi za niemal każdym ludzkim działaniem, jest sednem żartów i siłą sprawczą sztuki, a kiedy nie czuje się go w podobnym stopniu, zaczyna się podważać własne prawo do istnienia. Jeśli to seks kręci światem, to czy dla osób aseksualnych świat powinien się zatrzymać?

Skończyłam studia rok temu, o trzy lata wcześniej niż moi rówieśnicy, i teraz przez większość czasu przesiaduję w wynajętym mieszkaniu. Ojciec opłaca mój czynsz. Mogłabym częściej wychodzić, a nawet znaleźć sobie jakąś pracę, ale brakuje mi motywacji. Ojciec wolałby, żebym pracowała, ale nie ma prawa do narzekań. Przypominam mu, że to z jego inicjatywy przeskoczyłam dwie klasy w podstawówce i jedną w gimnazjum, a w konsekwencji już zawsze zajmowałam pierwsze miejsce w kategorii ocen, piąte – wzrostu, a dwudzieste drugie pod względem towarzyskim.

Także mój ojciec był autorem tego, co nazywam Wielkim Kłamstwem. To jednak, podobnie jak historia z profesorem, opowieść na później.

Kiedy weszłam do mojego budynku, dozorca Bobby zapytał, jak leci, a potem skorzystał z okazji, aby zlustrować mój tyłek. Nie zwracając na niego uwagi, weszłam po schodach prowadzących do drzwi wejściowych. Od zawsze gapił się na moją pupę. Zresztą był za stary, aby nazywać go Bobbym. Po ukończeniu dwunastu lat należałoby przestać używać pewnych imion. Na przykład Sally. Jeśli masz na imię Sally, powinnaś je zmienić przed rozpoczęciem okresu dojrzewania. Dorośli mężczyźni nie powinni przedstawiać się jako Joey, Bobby, Billy, Jamie czy Jimmy. Można mieć na imię Harry do ukończenia dziesiątego roku życia i potem po pięćdziesiątce, ale nie w międzyczasie. Natomiast Mike, Joe i Jim to imiona dobre na całe życie. Nastolatek o imieniu Bob. Au, aż zabolało. Dla gejów dobrym wyborem jest Stuart, Stefan lub Jonathan. Żaden żyd nie powinien mieć na imię Christian. W chrześcijańskich domach nie do przyjęcia jest imię Mojżesz. Herbert jest nie do przyjęcia dla nikogo. Buddy to imię dobre dla psa. Matt natomiast to termin szachowy. Fox[1] to świetne imię dla lisa, nie dla faceta. A Dylanów namnożyło się ostatnio jak psów.

Minęłam drzwi wejściowe, potem otworzyłam drzwi do klatki i wreszcie stanęłam pod drzwiami mojego mieszkania. Weszłam do środka i nagle doznałam olśnienia. Mieszkania w Nowym Jorku przypominały buteleczki ketonalu, nie tylko było się do nich trudno dostać, ale także miały niemal identyczną wielkość.

Raz w tygodniu chodziłam na terapię do doktora Petrova. Był znajomym ojca z czasów dzieciństwa, kiedy obaj mieszkali w Londynie. Miał siwe włosy, spiczastą bródkę, a w jego głosie wciąż rozbrzmiewał delikatny brytyjski akcent. Tak naprawdę to wcale nie potrzebowałam terapii, ale chodziłam tam raz na tydzień, żeby sensownie wydać pieniądze ojca.

Rankiem po wizycie w wypożyczalni wyszłam z domu na terapię. Mżyło. Momentalnie moje policzki zrobiły się mokre od wiszącej w powietrzu wilgoci. Kilka pozostałych na drzewach liści uginało się pod ciężarem kropli, które po sekundzie wahania opadały samobójczo. Część kończyła żywot na jezdni przed moim budynkiem, w kałuży, w dźwiękach dżdżystej symfonii.

Pewien szczegół wizyt u Petrova wprost uwielbiałam: jego gabinet mieścił się na jednej z tych małych, staromodnych przecznic, dzięki którym prawie zapominało się, jakim obskurnym miastem potrafi być Nowy Jork. Po obu stronach ulicy ciągnęły się rzędy czerwonobrunatnych kamienic, których jasne okiennice okalały kolorowe skrzynie z kwiatami. Ich pnącza opadały, wijąc się wokół przewodów elektrycznych i drewnianych krat. Tablice informacyjne były wzorem uprzejmości: „Psy wyprowadzamy na smyczy” albo „Za zakłócanie ciszy grozi grzywna w wysokości 500 dolarów”. To idylliczne miejsce emanowało spokojem. Ale na mieszkanie tutaj stać było jedynie ludzi, których bogate babcie, za życia obwieszone kilogramami biżuterii i grywające w tenisa z Robertem Mosesem[2], zapisały im w spadku owe kamienice z regulowanym czynszem.

Poczekalnia Petrova z królewskimi fotelami i wytartym dywanem w kolorze złota przypominała przytulny salon. Całą ścianę zajmował regał wypełniony klasyką literacką – totalnie nietrafiony pomysł, bo któż by zdążył przeczytać Ulissesa w oczekiwaniu na wezwanie lekarza. Trzeba by ponad trzystu wizyt, aby ukończyć lekturę, co tylko dowodziło, że jedynie szaleniec mógłby zgłębić Joyce’a. Zresztą żadna poczekalnia nie była odpowiednim miejscem na czytanie. Każda książka wymagała bowiem szczególnego czasu i okoliczności. Wszystko, co wyszło spod pióra Henry’ego Millera, na przykład, dopraszało się atmosfery zadumy i samotności. Powieści Carson McCullers domagały się okna i gorącej letniej nocy. Sylvia Plath była dobrym wyborem dla przyszłego samobójcy lub osoby, która chciała za takowego uchodzić.

Na stoliku u Petrova leżały zgoła inne lektury: katalogi ze sklepów odzieżowych, prasa psychologiczna i raporty finansowe firm farmaceutycznych. Podziwiałam doktora za umiejętne łączenie ulotek i pracy zawodowej.

Drzwi do gabinetu otworzyły się i wyszedł z nich niski mężczyzna, który szybko mnie minął, nawet na chwilę nie podnosząc wzroku. Żaden z pacjentów, wychodząc z sesji terapeutycznej, nigdy nie nawiązuje ze mną kontaktu wzrokowego, jakby zawstydzał ich fakt, że zostali nakryci przez osobę, która podobnie jak oni szuka porady u psychologa.

Petrov przywitał mnie na progu, gestem dłoni zapraszając do środka.

– Jak się dzisiaj miewasz, Carrie?

Na jego biurku piętrzyły się książki, ściany były obwieszone dyplomami. Petrov usiadł w czerwonym fotelu, a ja naprzeciwko. Na kolanie położył żółty kołonotatnik.

– Dobrze, dziękuję.

– Czy w minionym tygodniu zdobyłaś jakichś nowych przyjaciół?

Pomyślałam, że to mój ojciec podrzucił mu ten wątek. Nie miałam wielu znajomych, jednak nie bez powodu, o czym wkrótce.

– Przez ostatnie dni padało – odpowiedziałam – dlatego głównie siedziałam w domu.

Ręka Petrova zatrzepotała nad kartką. Co on mógł tam pisać? Że padał deszcz?

– Nie wychodziłaś zatem z domu. Co zamierzasz robić w tym tygodniu? Masz jakieś plany towarzyskie?

– Dziś czeka mnie rozmowa o pracę – poinformowałam go. – Tuż po naszym spotkaniu.

– Świetnie! – pochwalił mnie. – Co to za praca?

– Nie wiem – odpowiedziałam. – Mam się spotkać ze znajomym ojca. Jestem pewna, że chodzi o bezsensowne i bezcelowe zajęcie.

– Może twoje nastawienie sprawi, że tak będzie.

– Jeśli sugeruje pan, że to zadziała jak samospełniająca się przepowiednia, to uważam to za pospolity psychobełkot – uniosłam się. – Kiedy mówię, że praca może być pozbawiona sensu, to może się tak okazać, choć może być zupełnie inaczej. Rzeczywistość nie ma żadnego związku z moimi słowami.

– Może mieć – upierał się Petrov. – Sugestia, którą wyrażasz, działa paraliżująco. – Oparł się wygodnie i kontynuował: – Uważam, że bardzo często w podobny sposób udaremniasz wiele spraw. Przeanalizujmy twoje podejście do przyjaźni. Opowiadasz mi o nowo spotkanej osobie i, oczywiście wyszczególniając powody, przypisujesz jej łatkę hipokryty lub półinteligenta. Być może używasz zbyt szerokich lub przeciwnie, zbyt wąskich definicji tych słów. Ludzie bez dyplomów też bywają mądrzy.

– Z takimi osobnikami nie da się prowadzić inteligentnej rozmowy – stwierdziłam. – Poza tym nawet jeśli udałoby się spotkać wystarczająco bystrych, naprawdę niegłupich ludzi, to najprawdopodobniej okazaliby się obłudnikami i kłamcami.

Taka była prawda. Na studiach miałam do czynienia z mnóstwem rzekomo inteligentnych osób, których zajmowały jedynie durne, niebezpieczne rzeczy: picie na umór, narkotyki i nieskrępowany seks z kim popadnie. Na początku każdy trzymał się od tego z daleka, ale z czasem pokusa narastała, dlatego wszyscy moi koledzy i koleżanki szybko jej ulegali, a potem próbowali usprawiedliwiać się sami przed sobą. Nawet osoby o spokojnym usposobieniu, bardzo religijne, wynajdowały absurdalne wymówki. Szanowałam osoby wierzące, a tym bardziej ateistów, ale nie powinno się oszukiwać samego siebie w kwestii przyczyn zmiany przekonań. Zresztą poza kampusem hipokryzja aż kwitła, szczególnie w Nowym Jorku.

– Chciałbym usłyszeć teraz coś pozytywnego – poprosił Petrov. – Cokolwiek. Powiedz, co sprawia ci przyjemność. Zdanie typu: „Kocham zachody słońca” albo „Uwielbiam spacery po plaży”.

– Uwielbiam, kiedy ludzie słodzą jak przy składaniu życzeń.

Petrov westchnął.

– Spróbuj jeszcze raz.

– Dobrze. – Zastanawiałam się przez chwilę. – Uwielbiam ciszę i spokój.

Popatrzył na mnie.

– Kontynuuj.

– Chyba nie o to chodziło.

Kolejne westchnięcie.

– Podaj jeszcze jeden przykład.

– Uwielbiam… kiedy przeciągam się w łóżku, a wokół panuje cisza: bez trąbienia klaksonów, odgłosów rozmów czy telewizji, nie słychać nic poza buczeniem prądu w gniazdkach. Czasem jednak lubię odgłosy ulicy, muszę być tylko w odpowiednim nastroju.

– Świetnie – ocenił Petrov. – Teraz powiedz, co cię zasmuca. Tylko inny przykład niż hipokryci i ludzie o niewystarczającym ilorazie inteligencji. Opowiedz, kiedy ostatnio zdarzyło ci się płakać.

Zamyśliłam się.

– Już dawno nie płakałam.

– Wiem.

Nie cierpiałam, kiedy Petrov uważał, że ma wiedzę odnośnie mojej osoby na tematy, o których mu nawet słowem nie wspomniałam.

– Skąd pan o tym wie?

– Ponieważ zawsze masz się na baczności. Ponieważ wysłano cię na uniwersytet, kiedy miałaś piętnaście lat, a to wiek, w którym kompetencje społeczne i świadomość seksualna nie są jeszcze dostatecznie rozwinięte. Na studiach ludzie nie mają hamulców: alkohol leje się strumieniami, ludzie sypiają ze sobą na prawo i lewo i eksperymentują, z czym popadnie. Większość próbuje się dostosować do schematu, ale ty wolałaś się wypisać, i to całkowicie. To było zupełnie zrozumiałe. Teraz jednak upłynął już rok, odkąd skończyłaś studia, a wciąż nie podejmujesz żadnych prób wejścia w społeczne interakcje. Inteligencja i towarzyskie obycie nie zawsze idą w parze. Nikt nie powiedział, że łatwo być geniuszem.

Rozpadało się na dobre. Petrov wstał, aby zamknąć okno, po czym wrócił na miejsce.

– Kilkakrotnie wspomniałaś o Wielkim Kłamstwie twojego ojca – powiedział. – Uważam, że powinniśmy poruszyć ten temat.

– Tak…

– Ale nie dziś. Teraz mam dla ciebie zadanie.

Popatrzyłam na dywan, mozaikę cieniutkich nici i splecionych włókien.

– Chciałbym, abyś choć przez krótką chwilę postarała się być bardziej towarzyska. By sprawdzić, jak to jest, i ocenić, czy istnieje złoty środek gwarantujący poczucie twojego komfortu. Nie namawiam cię wcale do robienia rzeczy niebezpiecznych czy niemoralnych, ale chciałbym, żebyś poszła na imprezę, zapisała się do jakiejś organizacji czy przyłączyła do klubu. Potem oczekuję, że opowiesz mi o swoich odczuciach. Nie musisz tego robić od razu. Możesz poczekać chwilę, aż poczujesz się dostatecznie pewnie.

– Dobrze. Może w przyszłym roku?

Petrov uśmiechnął się.

– To wcale niegłupi pomysł – stwierdził. – Sylwester to idealny czas na wspólną zabawę z przyjaciółmi. Mogłabyś iść na imprezę z tej okazji.

– Może mogłabym zarzygać Times Square – odgryzłam się. – Wtedy wtopiłabym się w tłum.

Petrov pokręcił przecząco głową.

– Nie namawiam cię przecież do rzeczy niebezpiecznych. Ale chciałbym, żebyś zadbała o swoje życie towarzyskie. Powinnaś tak ułożyć plany sylwestrowe, żeby spędzić ten wieczór z ludźmi. Zacznijmy po kolei. Przygotowałem dla ciebie listę pięciu zadań.

Petrov sięgnął po notatnik z logo Prozacu. Niektórzy ludzie skuszą się na każde badziewie, pod warunkiem że jest za darmo.

– Po pierwsze, chciałbym, abyś napisała listę dziesięciu rzeczy, które sprawiają ci radość. Podoba mi się przykład z odgłosami ulicy, ale pomyśl jeszcze nad dziewięcioma innymi. Po drugie, proszę, abyś zapisała się do jakiejś organizacji lub klubu. Dzięki temu będziesz mogła poznać ludzi o podobnych zainteresowaniach, może nawet niektórych uznasz za inteligentnych. – Wszystko zapisywał. – Po trzecie, umówisz się na randkę…

– Dobrze…

– Po czwarte, chciałbym, abyś powiedziała ważnej dla ciebie osobie, że ci na nim lub na niej zależy. Tylko bez sarkazmu.

– Kto tu niby jest sarkastyczny? Ja?

Petrov wyrwał kartkę z zeszytu i mi wręczył.

PROZAC ®

1. Zrobić 10 rzeczy sprawiających radość.

2. Zostać członkiem jakiejś organizacji lub klubu.

3. Iść na randkę.

4. Wyznać komuś, ile dla ciebie znaczy.

5. Bawić się w sylwestra.

– To pomoże ci się dostosować – powiedział. – Nie namawiam cię do niczego złego. To ma ci pomóc w doświadczaniu pozytywnych stron interakcji międzyludzkich.

– Nie miałabym problemu z dostosowaniem się, gdyby świat był bardziej sensowny – odpowiedziałam. – Ale nie jest. Już nieraz się o tym przekonałam. Może to świat powinien dostosować się do mnie.

Kiwnął głową.

– Zobaczymy.

Och, uwielbiam, kiedy mnie ktoś rozśmiesza. Tak, to właśnie to, co sprawia mi ogromną radość. Bycie rozśmieszaną, zachody słońca i spacery po plaży.

Kiedy wyszłam na zewnątrz, naciągnęłam kołnierz płaszcza na głowę, aby uchronić się przed deszczem, i popędziłam do metra. Marzyłam o domu, ciepłym łóżku i drzemce, ale nie mogłam jeszcze wracać, czekała mnie rozmowa o pracę.

Nieopodal wejścia na stację jakiś facet w płaszczu przeciwdeszczowym krzyknął do mnie:

– Uśmiechnij się!

Tylko pogorszył mój nastrój. Szłam zatopiona w myślach, zaabsorbowana własnymi sprawami, a ktoś nagle zakłóca mój spokój. Czy on nie rozumie, że wywołując we mnie poczcie winy, odbiera mi zupełnie ochotę na uśmiech? Odniósł przeciwny skutek. Zupełnie tak jakby spróbować przerwać atak histerii wrzeszczącego dziecka, wymierzając mu klapsa. Wszyscy doskonale wiemy, do czego to prowadzi.

Zresztą nie rozumiałam, czemu się przyczepił. Nigdy nie wymagałam, aby inni zmieniali wyraz swojej twarzy. Dlaczego obcy ludzie roszczą sobie prawo nakazywania mi, co powinnam robić, choć sami nie ścierpieliby nawet jednej dziesiątej podobnych uwag odnośnie własnej osoby?

Kawiarnia, w której miałam się spotkać z Bradem Nickersonem, leżała dwie stacje metra dalej. Kiedy przyszłam na miejsce, już na mnie czekał, siedział przy stoliku. Miał jasne, zaczesane do tyłu włosy, a twarz kompletnie bez wyrazu. Był też młodszy, niż się spodziewałam, dlatego zastanawiałam się, czy to czasem nie randka w ciemno pod pozorami biznesowego spotkania.

Na mój widok wstał, uśmiechnął się.

– Cieszę się, że możemy się poznać – przywitał się.

– Ja również.

Usiedliśmy. Założył nogę na nogę – miał długie nogi – i zapytał, czy bez problemów dotarłam na miejsce. Potem skierował wzrok na trzymane przed sobą papiery.

– Zadam ci teraz kilka pytań, żeby bardziej zorientować się w twoich umiejętnościach.

– W porządku.

– Twój ojciec powiedział, że dobrze radzisz sobie z obsługą komputera – stwierdził.

– To prawda.

– Jakich edytorów tekstu używasz?

– W szkole używaliśmy programów WordPerfect cztery zero, cztery jeden, pięć zero, pięć jeden, sześć zero, sześć jeden i tak dalej i MicrosoftWord cztery zero, cztery jeden, pięć zero, pięć jeden… Jak myślisz, o co chodzi z tymi wersjami? Jakby mówili: „Usprawnienia, które wdrożyliśmy, pozwalają nam przejść na poziom pięć jeden, ale jeszcze nie na sześć zero. Gdy tam dotrzemy, damy znać”.

Zmrużył oczy. A mnie naprawdę to nurtowało już od bardzo dawna.

– Mówiłaś, że ile masz lat? – zapytał.

– Dziewiętnaście.

– Jesteś strasznie poważna jak na swój wiek.

Nie znalazłam na to odpowiedzi. Poczułam się podle, podobnie jak wtedy, gdy ten facet, krzycząc, próbował wymusić na mnie uśmiech. Jakby sam fakt mojego istnienia był niestosowny.

Brad nie dodał nic więcej, tylko wpatrywał się we mnie i czekał. Czekał. Wysyłając osobę na przeprowadzenie rozmowy o pracę, trzeba się upewnić, że będzie to człowiek obdarzony przynajmniej połową kompetencji posiadanych przez kandydata.

– Mógłbyś, jeśli nie masz nic przeciwko, opowiedzieć mi więcej o samej pracy – przerwałam milczenie.

– A, tak – zaczął. – Na początku byłoby to stanowisko w rodzaju sekretarki, czyli przepisywanie dokumentów plus ogólne obowiązki biurowe. Ale z czasem mogłabyś awansować. – Sięgnął po kawę. – Co o tym sądzisz?

Przypuszczałam, że wcale nie zależało mu na szczerej odpowiedzi.

– Brzmi super – powiedziałam.

– Hm. – Pił kawę małymi łykami. – Mmm. – Zastanawiał się przez chwilę. – Wymień, proszę, swoje mocne i słabe strony.

Wreszcie sensowne pytanie!

– Staram się zawsze słusznie postępować i twardo trzymam się wybranych zasad. Nie angażuję się w rzeczy szkodliwe dla mnie i innych. Staram się nie oceniać ludzi.

– Ja cię nie oceniam – powiedział ni stąd, ni zowąd.

– Przecież nic podobnego nie twierdzę.

Znów utknęliśmy. Kolejny impas. Skierował rozmowę na bezpieczniejsze wody.

– Jak szybko piszesz?

– Od sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu słów na minutę – odpowiedziałam.

Zero komentarza z jego strony.

– Czy przeliczyć na system metryczny? – zapytałam.

Wzruszył ramionami.

– Pewnie.

– Od sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu słów na minutę.

Uśmiechnęłam się, był to według mnie wzorowy przykład, jak skutecznie udowodnić, że wcale nie jestem nad wiek poważna. Nie zadziałało. Dopił kawę.

– Tak, naprawdę miło było cię poznać – pożegnał się z uśmiechem i wstał. – Odezwiemy się niebawem.

– Świetnie – powiedziałam, a w myślach pogratulowałam mu rozwagi, która nakazała szybko zakończyć rozmowę.

Kiedy wreszcie wróciłam do domu, ogarnęła mnie niesamowita ulga. Bogu dzięki, że już mnie tam nie ma.

Zamknęłam drzwi do sypialni, rzuciłam torebkę na podłogę i ściągnęłam wilgotne ubrania. Gumka od majtek odbiła się czerwoną linią wokół bioder. Pomasowałam skórę, żeby ślad zniknął. Potem rzuciłam ubrania na krzesło i podeszłam do łóżka.

Teraz mogłam całkowicie oddać się ulubionej czynności.

Spaniu.

Na moim szerokim jak morze łóżku leżały trzy ogromne wykrochmalone poduchy. Powoli wsunęłam się pod kołdrę. Pościel była przyjemnie chłodna. Bawełniane prześcieradło pieściło moje nagie plecy. Zamknęłam oczy, czując, jak mój kręgosłup rozluźnia się centymetr po centymetrze.

W głowie miałam pustkę. Każdą cząstką ciała zapadałam się coraz głębiej w siebie, uwalniając się od świata. Od myśli, odgłosów, uczuć, trosk. Wszystko odpływało, aż zrobiło się zupełnie przejrzyście.

Dach mógłby się zapaść i przysypać mnie odłamkami betonu. Rozdwajająca się szczelina na ścianie mogłaby pęknąć, aż do samego sufitu. A i tak leżałabym bez ruchu tak długo, jak bym chciała. Nikt nie mógł tego zmienić.

Moje łóżko było wolne od psychoterapeutów, rozmów o pracę, hipokryzji. Nie było w nim zadań rozwijających moją socjalizację. Nie musiałam się uśmiechać. Nie musiałam uzasadniać swoich przekonań. Nie musiałam nosić butów na obcasach. Nie musiałam uroczyście ślubować. Nie musiałam używać ołówka HB. Nie musiałam czytać informacji podanych drobnym drukiem. Nie musiałam zdobywać wszystkich skautowskich sprawności. Nie musiałam mierzyć metr sześćdziesiąt, aby wsiąść na motor. Nie musiałam iść z czasem, z postępem, z osiągnięciami.

Prawdą było, że leżenie w łóżku nie wymagało myślenia. Stanowiło zajęcie mocno bezproduktywne.

Ale jeśli dziewięćdziesiąt pięć procent czynności, które wykonywałam poza łóżkiem, niosło w sobie ryzyko cierpienia, działanie wolne od bólu stawało się najwspanialszą rzeczą pod słońcem.

Leżałam przez godzinę, wsłuchując się w deszcz wystukujący na szybie smętne wiadomości. Kiedy burza nieco ustała, podniosłam głowę.

Moje nozdrza pobudził ledwie uchwytny zapach wiśni. Nie wiedziałam, skąd dochodzi, może zza okna. Przypomniał mi smak wiśniowej oranżady, której już całe wieki nie piłam. Pomyślałam o jej oszałamiających bąbelkach, które długo jeszcze musowały w brzuchu.

Wyobraziłam sobie wysoką szklankę i ciemne smugi napoju spływające po ściankach. Pamiętam sylwestra, którego urządził mój ojciec, kiedy byłam mała. Dorośli raczyli się koktajlami, a dzieciom podawano ciemną wiśniową oranżadę. Jeden chłopiec, Ted, popisywał się przed nami. Wrzucił do swojej szklanki emememki, chrupki kukurydziane i orzeszki. Jego groźby, że wypije tę mieszankę, chyba dostatecznie nas wystraszyły, więc w końcu nawet nie musiał ich spełniać.

Sięgnęłam po notes leżący na radiu i zaczęłam zapisywać „rzeczy sprawiające mi radość” dla doktora Petrova. Szybko udało mi się wymyślić kilka punktów listy.

1. Wiśniowa oranżada.

2. Odgłosy miasta.

3. Moje łóżko.

Najlepsze łóżko, w którym spałam, było z bladoniebieskim baldachimem. Miałam wtedy osiem lat i wspaniały pokój. A w nim: czarny, miękki dywan, planszę do gry w chińczyka, wielką tablicę okresową pierwiastków chemicznych, książkę do nauki Basica, wszystkie tomy Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego, plakat ze schematem dialektyki heglowskiej, trójwymiarowy model układu słonecznego, kilka abstrakcyjnych obrazów i sekstant.

4. Zielonobłękitny odcień wody w krytym basenie.

5. Rozgwiazdy.

6. Cykl dokumentalny BBC o epoce wiktoriańskiej The Victorians.

7. Kolorowa posypka do ciasta.

8. Deszcz w ciągu dnia (ułatwia zasypianie).

Przez chwilę się jeszcze zastanawiałam. Ale to był koniec pomysłów.

Gdybym miała napisać listę rzeczy, których nie cierpię, to z łatwością zapełniłabym trzy notesy. To byłaby zabawa. Lista rzeczy, których nienawidzę…

Na pierwszym miejscu umieściłabym sąsiadów z naprzeciwka.

W mieszkaniu pod drugiej stronie ulicy mieszkała para trzydziestolatków. Oboje wysocy, o całkiem przyzwoitej prezencji. Częściej widywałam ich w kuchni niż na ulicy. Zawsze kręcili się wokół garnków, podszczypując się i poszturchując, a nim się człowiek spostrzegł, zaczynał się seans wolnej miłości i wtedy szybko znikali w głębi mieszkania. Można było oczekiwać, że z szacunku dla sąsiadów mogliby oszczędzić im widoku ekscesów w swoim wykonaniu. Nie był to jednak główny powód mojej niechęci.

Nie cierpiałam ich, bo kiedy mijaliśmy się na ulicy, nigdy nie mówili mi dzień dobry. Musieli wiedzieć, że mieszkam naprzeciwko. Byłam ich sąsiadką od blisko roku.

Ale sama też nigdy nie pozdrowiłam ich jako pierwsza.

Jeszcze przez chwilę wysilałam umysł, ale nie udało mi się wymyślić ostatnich dwóch punktów. Odłożyłam notes, potem rozciągnęłam się na łóżku, a ręce skrzyżowałam tak, że przypominałam doga niemieckiego.

Pomyślałam o pięciopunktowym planie Petrova. Organizacja. Randka. Petrov musiał uważać, że to ponad moje siły. Problem jednak nie polegał na tym, że nie potrafiłam, po prostu świadomie z nich rezygnowałam.

Samotność bywała nudna, ale dlaczego miałabym się zmuszać do wychodzenia i spotykania z ludźmi, którzy zdecydowali się na obniżenie moralnych, etycznych i intelektualnych standardów, by dostosować się do większości o niskim poziomie moralnym, etycznym i intelektualnym? Bo to właśnie czekało na mnie na zewnątrz.

Mogłam udowodnić Petrovowi, że nie ma racji. Mogłam pokazać, że nie ja stanowię problem, ale cała reszta. Mogłam to zrobić tylko po to, żeby zobaczył, jakie to absurdalne.

Chodzenie na randki czy członkostwo w klubie wtłoczyłoby mnie w zawiłości układów towarzyskich, w których większość ludzi egzystowała na co dzień. Byłam przekonana, że to wcale nie jest takie trudne. Ale choć Petrov uważał, że istniała jedna dziesięciotysięczna szansy na spotkanie osoby, która by mnie zrozumiała, to po prostu pokazałabym, że próbowałam.

Zapowiadało się bolesne, ale znów wcale nie tak trudne, doświadczenie. Po raz kolejny udowodniłabym sobie, jak również Petrovowi, że samotność służy mi lepiej niż życie towarzyskie.

Wieczorem zadzwonił telefon. Czyżby złe wiadomości? To mógł być ojciec z informacją, że nie dostałam tej pracy. Albo gorzej, mógł mi przekazać, że jednak się zakwalifikowałam. Mogli też dzwonić z komitetu MacArthura w sprawie stypendium dla geniuszy. Wyskoczyłam z łóżka i odebrałam po trzecim dzwonku.

To był ojciec.

– Rozmawiałem z Bradem – powiedział. – Uznał, że nie wyglądałaś na zainteresowaną pracą.

– Kto taki? Ach, przypominam sobie. Ten mdły, infantylny koleś – wyzłośliwiłam się.

– Odnoszę wrażenie, że nie byłaś dla niego miła.

– Nie prosiłam o to spotkanie.

– Chciałbym wiedzieć, jak zamierzasz sobie radzić. W przyszłości.

– Już teraz dobrze się odżywiam i należycie wysypiam.

– Carrie!

– Byłam dziś rano u doktora Petrova.

Moje słowa sprawiły mu radość.

– Świetnie. Co ci powiedział?

– Namawia mnie do towarzyskiego eksperymentu. Mam się umówić na randkę. Zapisać do jakiejś organizacji.

– I co ty na to?

– Powiedziałam, że spróbuję.

– To właśnie chciałem usłyszeć.

– Wiesz przecież, że jesteś moim dłużnikiem – powiedziałam.

– Dlaczego?

– Doskonale wiesz dlaczego.

Chodziło mi o Wielkie Kłamstwo.

– Tak, wiem – przyznał.

– Dobrze.

– Powiedz, jaka praca mogłaby cię zainteresować?

– W której mogłabym wykorzystać swój potencjał – odpowiedziałam. – O elastycznych godzinach pracy. Chciałabym spać, podczas gdy inni pracują, i na odwrót. W której ludzie nie zaniżaliby własnych standardów…

– Tak?

– I której nie nienawidzę.

Rozdział 2

– Czy już u nas byłaś?

– Nie.

Kobieta za biurkiem rzuciła mi uważne spojrzenie przez drobne, okrągłe okulary. Nie rozumiałam, o co jej chodziło. Każdy w tym biurze w którymś momencie zjawiał się po raz pierwszy.

Podała mi trzy formularze do wypełnienia, w tym druk ze skarbówki i oświadczenie o poufności. Dwudziestominutowa strata czasu. Chciałabym, żeby tak wyglądała reszta moich obowiązków.

Dostałam do ręki dwa ogromne pliki wydruków na śnieżnobiałych kartkach.

– Twoim zadaniem jest porównanie obu dokumentów. Słowo po słowie. W całości – wyjaśniła. – To zajmie kilka godzin.

Ojciec załatwił mi pracę przy korekcie dokumentów prawniczych, bo według niego było to nieźle płatne zajęcie na zlecenie. Mogłam pracować zarówno w dzień, jak i nocą. A skoro byłam mądrzejsza od dziewięćdziesięciu dziewięciu procent prawników, to nie powinnam napotkać w niej żadnych problemów.

Wróciłam do swojego boksu, w którym stało proste biurko bez szuflad. W korporacyjnej hierarchii plasowało się niżej niż stół kreślarski. Za mną starszy facet w kwadratowatych okularach porównywał dwa dokumenty. Jego spojrzenie biegło od jednego do drugiego pisma.

Był za stary, żebym mogła rozważać jego kandydaturę pod kątem potencjalnej randki. Choć kto wie? Łysy, ale z wyglądu raczej niegroźny. Może warto rozważyć mały flirt, którego finałem byłaby wspólna kolacja, i tym samym spełniłabym jeden z wymogów Petrova. Zostałyby mi wtedy jeszcze trzy.

Popatrzyłam na blat biurka, na którym znajdowało się mnóstwo rzeczy. Ktoś pokolorował dużą kartkę żółtego papieru w linie naprzemiennie równymi paskami czerwonym flamastrem i białym korektorem – starannie wypełniając przestrzeń. Następnie z lewej strony narysował kwadrat, który zamalował niebieskim atramentem. Przypominało to flagę i musiało zająć dobre pół godziny pracy.

Moja przełożona podeszła, aby wyjaśnić mi zasady pracy. Pierwszy dokument, który miałam czytać, był oryginałem. Drugie pismo natomiast to wydrukowany skan pierwszego. Czasem zdarzało się, że podczas druku pojawiały się, na skutek zabrudzenia skanera, dodatkowe przecinki, litery lub inne znaki.

Moja praca polegała na porównaniu słowo po słowie obu dokumentów, aby upewnić się, że są identyczne. Miałam do przejrzenia dwieście dziesięć stron.

Wydawać by się mogło, że w czasach zaawansowanych technologii istnieje szybszy sposób na tego rodzaju zadania. Nie dziwiło mnie, że prawnicy kasowali czterysta dolarów za godzinę. Musieli przecież opłacić korektorów, których zajęcie przypomniało grę w koncentrację.

Usiadłam na twardym krześle i zamknęłam oczy. Nie minęła minuta, a wpadłam na rewelacyjny pomysł. Ale mogłam wprowadzić łatwiejszy sposób dopiero wtedy, kiedy siedzący za mną Staruszek pójdzie po kawę. Okazało się, że nie musiałam długo czekać, bo chodził do ekspresu co dziesięć minut. Kolejne dziesięć minut zajmowało mu przygotowanie kawy. Mój ojciec uważał, że to ja nie chcę pracować, a tak naprawdę to nikomu się nie chce. To był jeden wielki szwindel. Nikt się głośno nie przyznawał, ale każdy tak właśnie robił. Gdyby z przeciętnego amerykańskiego dnia pracy wyciąć cały ten humbug, okazałoby się, że przeciętny Amerykanin pracuje zaledwie trzy godziny dziennie. Świat jest pełen tajemnic, o których dopiero z wolna zaczynałam się dowiadywać.

Kiedy Staruszek poszedł po kawę, podniosłam pierwsze strony oryginału i kopii, przyłożyłam je równo do siebie i uniosłam pod światło. Były identyczne, nie różniły się ani jedną linią, słowem czy przecinkiem. Pierwsze strony wyglądały w porządku. Odłożyłam je na bok i wzięłam kolejne. Każdą parę podnosiłam pod światło. Ani jednej zgubionej linii, smugi czy plamki. Tym sposobem zużywałam około dwóch procent czasu, który zajęłoby mi czytanie tekstu.

Kiedy skończyłam, ułożyłam dokumenty w sposób sugerujący, że jestem w trakcie pracy, a dokładniej w jednej trzeciej zadania.

Zaoszczędzony czas wykorzystałam na rozmyślanie o rozmaitych sprawach.

Na przykład: skoro najwyższe ograniczenie prędkości na amerykańskich drogach wynosi sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, dlaczego sprzedaje się samochody, które mogą rozwinąć dwukrotnie wyższą prędkość?

Zastanawiałam się, czy bardziej adekwatną nazwą dla płynu zawartego w orzechu kokosowym było mleczko czy może raczej sok.

Dlaczego w Nowym Jorku i Marylandzie mają dworce kolejowe o nazwie Penn Station, natomiast ani jeden nie nosi takiej nazwy w stanie Pensylwania?

Rozważałam teorię Michela Foucaulta, a szczególnie jego panoptyczny model władzy. Czy jego idee są dostatecznie zrozumiałe? Czy kiedykolwiek będą?

Za moimi plecami Staruszek podniósł słuchawkę i wybrał jakiś numer. Zapytał o Ednę. Była jedna szansa na sto, że to nie okaże się nudne, dlatego cała zamieniłam się w słuch.

– Przypomniało mi się, co chciałem ci powiedzieć – zaczął. – Dzwoniłem dziś rano do Jackie, ale już jej nie było i telefon odebrał Raymond. Poinformował mnie, że siedzi w domu, bo ma mnóstwo dni do odebrania, bo nie wiem, czy wiesz, ale w przypadku nauczycieli chorobowe kumuluje się analogicznie jak urlop. Trzeci piątek z kolei nie poszedł do szkoły i właśnie wybierał się na narty w góry Pocono. Chełpił się tym. Powiedziałem mu wtedy: Słuchaj, Raymond, to jest nieuczciwe, chorobowe się bierze, jak się jest chorym. Tak, tak, oszukuję dzieci. Wiem, wiem. Usłyszałem, jak się wycofywał, a na koniec tłumaczył: Wiesz, ale robię tak tylko od czasu do czasu. Przerwałem mu: Raymond, przepraszam, ale właśnie sam powiedziałeś, że to trzeci piątek, nie zaprzeczaj teraz. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego nasza córka wyszła za niego za mąż? To niewyobrażalne, żeby tak się tym chełpić. Niewyobrażalne. Wiem. Powiedziałem mu wtedy: To przykład postawy etycznej, która doprowadzi Amerykę do upadku. Każdy stara się tylko uszczknąć coś dla siebie.

Wreszcie odłożył słuchawkę.

Musiałam się odwrócić.

– Przepraszam – powiedziałam. – Niechcący podsłuchałam pana rozmowę. Denerwuje pana, że zięć jest obibokiem. Ale przecież pan sam przed chwilą przez dwadzieścia minut prowadził prywatną rozmowę w miejscu pracy. Czy to nie przykład obłudy?

Nie było nic bardziej budującego niż wyraz twarzy osoby, która dała się zapętlić we własnoręcznie utkaną grubą i lepką sieć hipokryzji.

Zatkało go.

– Mamy prawo do przerwy – odpowiedział, ale głos mu drżał.

– Uznam to za przyznanie się do winy.

Prychnął.

– To nie pani sprawa. – I wrócił do pracy.

Nie miałam już nic do zrobienia, dlatego siedziałam na krześle z zamkniętymi oczyma. Dobiegły mnie warkot faksu i odgłosy zmieniania częstotliwości radia. Niedługo potem mężczyzna z burzą ciemnych włosów zajrzał do pokoju. Rozejrzał się, ale najwidoczniej nie zastał tego, kogo szukał. Już się wycofywał, kiedy jego wzrok zatrzymał się na mnie.

– Och, cześć – przywitał się. – Jesteś studentką?

– Nie – zaprzeczyłam. – Absolwentką. Pracuję na zlecenie.

Z trudem hamowałam euforię. Nieoczekiwana rozrywka. Staruszek obrzucił nas spojrzeniem pełnym szyderstwa.

– Tylko dziś wieczór?

– Jak na razie.

Wyciągnął rękę.

– Douglas P. Winters. Facet z recepcji.

Pociągnął nosem i otarł go ręką. Zakończenie wypowiedzi prychnięciem miało pewien urok. Wydał mi się bystry i niesamowicie znudzony. Wszędzie potrafiłam wypatrzeć leniącego się intelektualistę zatrudnionego na stanowisku poniżej kwalifikacji.

– Carrie Pilby – przedstawiłam się.

– Zostajesz do rana?

– Tak sądzę.

– Gdzie studiowałaś?

To zawsze stanowiło dla mnie dylemat. Zresztą takie pytanie było niedogodne dla wszystkich absolwentów Harvardu. Problem polegał na tym, że szczera odpowiedź narażała na posądzenie o przechwałki lub wręcz przeciwnie, żarty. Wielu absolwentów Harvardu odpowiadało, że w Bostonie. Kiedy zaś rozmówca dopytywał się, gdzie konkretnie, uściślali, że w Cambridge. Dopiero przyparci do muru przyznawali, że chodziło o Harvard.

Postanowiłam iść na całość.

– Na Harvardzie.

– Naprawdę?

Pokiwałam głową.

– Powiedz coś mądrego.

Znowu zniechęcacz. To tak jakby na informację o pochodzeniu czyichś przodków z Puerto Rico zażądać od człowieka wypowiedzi po hiszpańsku. Fakt, że studiowałam na dobrej uczelni nie oznaczał, że zawsze miałam pod ręką jakiś aksjomat matematyczny. To znaczy, miałam, ale nie z powodu ukończonych studiów.

Jednak postanowiłam się nie zniechęcać.

– Uważam, że nie doceniono wpływu, jaki Kierkegaard wywarł na Camusa. Myślę, że Hobbes to Rousseau w czarnym zwierciadle. Wierzę, podobnie jak Hegel, że transcendencja jest fascynująca.

Doug z podziwu na chwilę oniemiał.

Nie wyjaśniłam, że to cytat z opasłej powieści autorstwa Davida Fostera Wallace’a Infinite Jest, którą kiedyś dla zabicia czasu przeczytałam w trzy godziny.

Staruszek popatrzył na nas.

– Czy w ogóle zamierzacie dziś jeszcze pracować?

– Czemu nie zadzwoni pan do telewizji, żeby zadenuncjować swojego zięcia i dzięki temu wziąć udział w reality show? – zapytałam.

Westchnąwszy, wrócił do pracy.

– Chodźmy stąd – zaproponował Doug. – Za mną.

Postanowiłam w razie kłopotów zrzucić całą winę na niego i ruszyłam za nim. Minęliśmy szklane drzwi i usiedliśmy na miękkich fotelach w recepcji. Nazwę firmy wypisano złotymi literami na jednej ze ścian. Bajer-szmajer. Doug zajął miejsce tuż przy blacie recepcyjnym, a ja obok niego.

– Szukasz stałej pracy?

– Kiedyś na pewno.

Rozmowa zaczęła schodzić na mało interesujące tematy.

– A ty gdzie studiowałeś?

– Na stanowym w Hempstead.

Och, trudno. Jednak nie był aż tak bystry. Choć może zbyt szybko szufladkowałam ludzi. Przynajmniej według Petrova.

– Harvard mi nie leżał – dodał, otwierając paczkę pistacji.

Wysypał kilka orzeszków na stół.

– Jasne.

– Masz chłopaka?

Czy zapytał dlatego, bo mu się spodobałam, czy po prostu chciał sobie zażartować, w głębi ducha przekonany, że nikt nie chce ze mną chodzić?

– Nie – odpowiedziałam.

Rozłupał jeden orzeszek, skorupka przypominała kwiat tulipana.

– Badasz teren?

– Głównie śpię.

Doug się roześmiał.

– Też bym spał, gdybym mógł. Chwile spędzane w łóżku nigdy nie należą do zmarnowanych.

Przez chwilę milczeliśmy. Doug schrupał orzeszek, a potem otworzył następny.

– Wiedziałaś, że pistacje są jak orgazm?

Obrzydliwość! Odwróciłam głowę i spojrzałam na wiszący w recepcji obraz. To chyba Edward Hopper.

Doug wyciągnął zielonkawy orzech z łupiny i wrzucił go do ust. Porządnie rozgryzł, przełknął i kontynuował:

– Jeden jest słony, kolejny maślany, trzeci okazuje się pomarszczony i dziwnie cierpki. Podobnie ma się rzecz z orgazmem. Jeden do drugiego niepodobny, ale wszystkie wspaniałe.

– Fascynujące. – Dalej uciekałam wzrokiem.

– Zawstydziłem cię? – Roześmiał się. – Przepraszam, proszę, nie krępuj się.

Podniosłam rękę w geście odmowy.

– Nie jestem w nastroju na orgazm. – Spojrzałam na niego.

– Żartowałem. Proszę. – Podał mi orzeszka.

Nie wierzyłam, że opowiada o doświadczeniu tak intymnym, jakby to była rutynowa czynność typu szczotkowanie zębów. Wymruczałam „dziękuję” i wróciłam na swoje miejsce.

Przez resztę nocy czytałam słownik terminów prawnych, aż moje powieki zrobiły się ciężkie jak z ołowiu. Teraz przynajmniej mogłam ubarwić rozmowę wyrażeniami: ex aequo et bono oraz de minimus non curat lex.

Moja zmiana skończyła się, kiedy pierwsze promienie słońca przebiły się przez szyby, przyciemnione chyba tylko po to, żeby zniszczyć jedyną możliwą przyjemność z pracy w tym biurze: widok z okna. Zrobiło się małe zamieszanie, kiedy jedni wchodzili, a drudzy wychodzili. Plotki, przeglądanie nagłówków gazet, parzenie kawy. To wszystko trwało dobre pół godziny. Chyba nie dość dokładnie oszacowałam skalę oszustwa, do którego dochodziło w miejscach pracy.

Po całonocnym czuwaniu miałam w ustach niesmak, oczy piekły. Zwilżyłam językiem wargi, wstałam i przeciągnęłam się porządnie. Cała byłam zdrętwiała.

Zarzuciłam plecak na ramię i ruszyłam w stronę wyłożonego dywanem lobby. Wymieniliśmy z Dougiem uścisk dłoni i ponownie się przeciągnęłam. W windzie jakiś facet trzymał metalową skrzynkę pełną pączków. Wspaniale pachniały. Te z różanym nadzieniem były pokryte lukrem lub posypane cukrem pudrem, miał też pączki z czekoladowym kremem na wierzchu, a także z truskawkową polewą i posypką. Jeden by wystarczył, żeby zabić niesmak. Dostawca z piekarni wysiadł jednak na trzecim piętrze. Zjechałam na parter i wyszłam na skąpaną w słońcu ulicę.

Dzień zapowiadał się znacznie lepiej niż cały miniony tydzień. W parku bezdomni wysuwali się z pudeł stłoczonych jedno przy drugim. Miasto z tektury. Ruszyłam przed siebie, mijając skomplikowany układ metalowych schodów. Ponad moją głową widniały rusztowania, podarte reklamy gazet i rozświetlone słońcem gładkie marmurowe posągi odbijające się w wszechobecnym szkle. Tłumy przechodniów w szarych lub granatowych garniturach opanowały ulice, wszyscy szli – jak to zazwyczaj bywało – w kierunku przeciwnym niż ja.

Na rogu łysiejący, nieco wystraszony facet, rozdawał ulotki. Ludzie omijali go szerokim łukiem; gdy próbował wcisnąć im żółtą kartkę, odwracali się do niego tyłem. Obiecałam sobie, że jeśli poda mi broszurę, to ją wezmę. Musiał się czuć okropnie, kiedy tak stał ignorowany przez wszystkich. Jednak mężczyzna, obrzuciwszy mnie spojrzeniem, wręczył ulotkę osobie idącej obok mnie.

Zatrzymałam się i czekałam.

Wreszcie, cicho westchnąwszy, podał mi broszurę.

Nagłówek głosił: Kościół Pierwszych Proroków. Poniżej zaś znalazła się długa historia o tym, jak to anglikański pastor Joseph Natto w 1998 roku doznał objawienia i poczuł, że jego kazaniom czegoś brakuje. Niespodziewanie w jego głowie pojawiła się lista dziesięciu zasad.

To była doprawdy wyjątkowa historia.

Podniosłam wzrok znad ulotki. Tonsurogłowy bardzo p-o-w-o-l-i zwracał się do kobiety, ewidentnie Hiszpanki, która patrzyła na niego z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, tak jakby pomagało jej to w rozumieniu angielskiego. Zauważyłam już, że nawiedzone typy zawsze nagabywały obcokrajowców. Każdy inny zbyt szybko rozeznawał się w ich bajdurzeniu. Kusiło mnie, żeby zapytać, czemu rozmawiał tylko z ludźmi, których znajomość angielskiego znajdowała się zaledwie na poziomie podstawowym. Ostatnio moje życie polegało na mówieniu dokładnie tego, co myślałam, szczególnie ludziom, którym przydałaby się poważna metamorfoza. Niestety fanatycy religijni uwielbiali takie uwagi. Przyjmowali wyzwanie i z rozmarzonym uśmiechem rozświetlającym rysy ich twarzy udzielali odpowiedzi typu: „Och, każdy z nas potrzebuje wiary, kiedy przyjmiesz [tu należało wstawić imię danego zbawiciela] do swojego serca, wtedy dopiero zrozumiesz”.

Następnie, można było być tego pewnym, opowiadali historię swojego życia, o tym, jak kiedyś byli tacy sami jak ty, ale doznali łaski i wtedy właśnie ich życie zmieniło się na dobre.

Wszystkie religie świata opierały się na tym samym: należało wierzyć w to, co ci mówiono, oraz nie pozwalać sobie nawet na cień racjonalnego zwątpienia. Nikt z nas nie żył dwa tysiące czy pięć tysięcy siedemset lat temu (albo sto siedemdziesiąt trzy i pół roku, jeśli było się mormonem – no bardzo mi przykro, mormoni), aby wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, dlatego ludzie decydowali się na wybór swoich przekonań oraz nieugiętych zasad na podstawie takich bezdyskusyjnych kryteriów, jak wpływ rodziców w czasie dorastania oraz wpływ krewnych podczas dorastania. Jedynie mormoni wstrzymywali się z chrzczeniem dzieci, aż do ukończenia przez nie siódmego roku życia. Czy jednak siedmiolatek może mieć więcej do powiedzenia niż niemowlę?

No dobrze, Johnie Tucker, niech będzie po twojemu. Nie ochrzcimy cię. Doprowadziłeś do łez twoją matkę i twoją drugą matkę, i trzecią matkę, i jeszcze jedną matkę.

Zgoda, przepraszam, poligamia została zniesiona przez mormonów w 1896 roku, wiedziałam o tym. Nie powinnam utrwalać niezgodnego z prawdą mitu.

Patrzyłam jak Tonsurogłowy mówił mas des-pac-i-o do Hiszpanki i czekałam, aby się przekonać, czy mnie też spróbuje nawracać. Byłoby straszne, gdyby okazało się, że potrafi udzielić sensownych odpowiedzi na dręczące mnie pytania dotyczące religii. Jeśli tak by się stało, dałabym mu szansę. Jeśli oczywiście spełniłby ten warunek.

Nagle zawładnęło mną dziwne uczucie, które nachodziło mnie od czasu do czasu. Głęboko w sobie poczułam ziejącą lodowatą pustkę. Pragnęłam ogrzać się od wewnątrz. Popatrzyłam na niego, zastanawiając cię, czy jego wiara nie jest może wszystkim, co ma. Kim byłam, żeby się z niego naśmiewać? A jeśli religia stanowi sens jego życia? Może jest samotny?

Mnie smuci coś innego, ale nie do końca wiem co.

Potem, po kilku sekundach, dziwaczne wrażenie ulotniło się. I dobrze.

Czekałam, aż Tonsurogłowy odezwie się do mnie, ale totalnie mnie ignorował. Zastanowiłam się, czy był świadomy, że sam nigdy by nie zaczepił na ulicy siebie, bo nie należał do mniejszości etnicznej. Hipokryzja w czystym wydaniu.

W końcu odpuściłam, zabrałam ulotkę do domu i przykleiłam ją do wystającej szafki. Na dole znajdował się adres kościoła.

To była organizacja, dlatego przyłączając się do tej wspólnoty, wypełniłabym kolejne polecenie z listy Petrova. Ale gdybym poszła na nabożeństwo, przyświecałby mi inny, ukryty cel: infiltracja środowiska i zdemaskowanie grupy jako sekty. Nie chciałam, żeby wykorzystywali ludzi. Zamierzałam chronić zbyt łatwowiernych.

Kilka dni później z wielką satysfakcją przedstawiłam moją dziesięciopunktową listę Petrovowi, choć gwoli prawdy znalazło się na niej jedynie osiem punktów.

Nim jednak ją przedyskutowaliśmy, Petrov znów zapytał, czy zdobyłam nowych przyjaciół. Zaprzeczyłam, ale chcąc sprawić mu przyjemność, wspomniałam o rozmowie z Douglasem P. Wintersem.

– Wygląda na to, że flirtował z tobą – skomentował Petrov.

– Ech.

– Podoba ci się?

– Ma lekką… obsesję na punkcie seksu.

Petrov odchylił się w fotelu.

– Uważasz, że większość ludzi ma obsesję na punkcie seksu – stwierdził. – Nie wątpię, że często masz rację. Ale zakładam, że gdybyś była starsza i sama miała doświadczenia na tym polu, nie wydawałoby ci się to aż tak rażące.

Petrov oczywiście uważał mnie za dziewicę. Jeśli posądzasz świat o obsesję na punkcie seksu, to wszyscy z góry zakładają, że nigdy z nikim nie spałaś. Jak gdyby było to tak niezwykłe zajęcie, że doświadczając go raz, można usprawiedliwić fakt jego dwudziestoczterogodzinnej obecności w umysłach wszystkich ludzi. Ponadto uważa się, że osoba wyrażająca całkowicie racjonalną krytykę sposobu funkcjonowania społeczeństwa jest albo pruderyjna, albo potrzebuje bzykanka. Jakby seks był lekiem na całe zło.

Nigdy nie opowiedziałam Petrovowi o moim związku z profesorem Harrisonem.

Zakładałam, że ze względu na tajemnicę lekarską nie powtórzyłby tego mojemu ojcu, co poczytywałam mu za plus. Ale nie widziałam powodu, dla którego miałby się dowiedzieć. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Przez całe studia nikomu nie pisnęłam ani słówka. Byłam dobra w dotrzymywaniu sekretów.

– Skąd pan wie, że brakuje mi doświadczenia? – zapytałam.

– A jest inaczej?

– Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie w dyskusji na temat obsesji seksualnej innych osób. Mogę mieć na ten temat własną opinię niezależnie od tego, czy uprawiałam już seks czy nie.

– To prawda – zgodził się. – Ale trudno mieć zdanie na temat latania samolotem, jeśli się nigdy do żadnego nie wsiadło. Jeśli jednak miałaś doświadczenia seksualne i chciałabyś o nich porozmawiać…

– Nie – przerwałam mu. Zdecydowałam, że czas na szybką zmianę tematu: – W zeszłym tygodniu rozważałam przyłączenie się do organizacji.

– Naprawdę? – zaciekawił się.

Opowiedziałam mu o Tonsurogłowym i jego kościele. To może być sekta, którą należy rozpracować.

– I tak wzięłabyś ulotkę – skomentował Petrov.

– Co pan przez to rozumie?

– Nawet gdybyś nie planowała udowodnić, że ten kościół jest sektą, wzięłabyś ulotkę. Zachowałabyś ją z tych samych powodów, dla których przychodzisz do mnie, chociaż twierdzisz, że tego nie potrzebujesz.

Och, czy za każdym razem nie oświecał mnie na temat moich sekretnych motywacji odnośnie każdej rzeczy, którą robiłam? Byłam gotowa się założyć, że krył w zanadrzu błyskotliwe wyjaśnienie swojej tezy.

– Przychodzę tutaj, żeby sensownie spożytkować pieniądze ojca – powiedziałam.

– Przychodzisz ze mną rozmawiać – stwierdził Petrov. – Płacisz mi za słuchanie. Być może brakuje ci pewności siebie i uważasz, że inni cię ignorują. Ze mną jest inaczej. Jeśli naprawdę nie chciałabyś przychodzić, to nie byłoby naszych spotkań. Jednak kontynuujesz terapię i z tego samego powodu wzięłaś ulotkę. Co robisz?

– Patrzę na zegar – poinformowałam. – Wcześniej go nie zauważyłam. Rozmyślnie został ustawiony na półce nad moją głową, dlatego kiedy pan sprawdza, ile czasu zostało do końca sesji, pacjentowi się wydaje, że patrzy pan na niego. Zegar jest ogromny. Zakładam, że nie dopuszcza pan do przekroczenia czasu spotkania ani o sekundę.

– Nie jest to całkowicie samolubne – wyjaśnił. – Gdyby pacjent przekroczył wyznaczony czas, ucierpi na tym reszta przychodzących do mnie osób.

– Zawsze się zastanawiam, co pan robi, gdy pacjent jest w trakcie niezwykle istotnej opowieści, a tu niestety czas dobiega końca. Czy przerywa pan nagle, mówiąc: „Do samobójczych myśli wrócimy za tydzień”?

– Staram się nie poruszać ważkich tematów podczas ostatnich minut sesji.

– Ach, to zwyczajne oszustwo. Jeśli tylko czterdzieści minut z czterdziestopięciominutowej sesji można przeznaczyć na poważne tematy, to okrada pan własnych pacjentów.

– Carrie, jesteśmy tu, aby rozmawiać o tobie – upomniał mnie Petrov.

– Kiedy mówię o panu, pomaga mi to wyjść z mojej skorupy.

– Naprawdę?

– Nie – zaprzeczyłam. – Pomyślałam tylko, że sprawi to panu przyjemność. Odrobina samoanalizy. Pomaga mi odwracanie uwagi od mojej osoby i rozmowa o panu. Wydawało mi się, że moja hipoteza przypadnie panu do gustu.

Petrov tylko westchnął.

– Czy masz ze sobą dziesięciopunktową listę rzeczy, które kochasz?

Podałam mu kartkę.

– Tak, ale zapisałam tylko osiem punktów.

– Zawsze na przekór.

– Nie, nie zawsze. Cha, cha, cha. Zrozumiał pan?

1. Wiśniowa oranżada.

2. Odgłosy miasta.

3. Moje łóżko.

4. Zielonobłękitny odcień wody w krytym basenie.

5. Rozgwiazdy.

6. Cykl dokumentalny BBC o epoce wiktoriańskiej The Victorians.

7. Kolorowa posypka do ciasta.

8. Deszcz w ciągu dnia (ułatwia zasypianie).

– Powiedz, proszę, kiedy ostatnio piłaś wiśniową oranżadę – zapytał.

Odpowiedziałam po krótkim namyśle.

– Jak byłam dzieckiem.

– A kolorowa posypka? Kiedy ją ostatnio jadłaś?

Na plaży, chyba. Razem z tatą chodziliśmy na lody waniliowe serwowane w płaskich złocistych waflach.

– Tak samo, w dzieciństwie.

– To miała być lista twoich ulubionych rzeczy.

– Widać nie ułożyłam ich w odpowiedniej kolejności.

– Według mnie to jedna z przyczyn twojej depresji. Nie dopuszczasz do siebie lub nie szukasz rzeczy, które dają ci prawdziwe szczęście – stwierdził Petrov.

– A kiedy ustaliliśmy, że mam depresję? Żadne z nas nigdy nie użyło tego terminu. Wspominaliśmy o tym, że świat jest pełen obłudy, że ludziom brakuje inteligencji albo że nie podejmują w rozmowie naprawdę istotnych tematów. Ostatnim razem przyznał pan, że z powodu mojego wieku studiowanie ze starszymi mogło być dla mnie ciężkim doświadczeniem. Teraz nagle słyszę, że mam depresję. Czyżby pana przyjaciel Glaxo Smith Kline przesłał panu kilka darmowych opakowań prozacu?

Wyglądał na znużonego.

– Za szybko to nazwałem. Sądzę jednak, że byłabyś nie tyko szczęśliwsza, ale też spokojniejsza, gdybyś rozejrzała się za rzeczami, które sprawiają ci przyjemność. Siedzenie w domu przez cały czas nie daje za wiele radości. Na studiach zaliczanie testów i zdobywanie dobrych ocen motywowało cię do działania i na pewno czułaś, że to cię rozwija. Teraz z dyplomem w kieszeni jakby zastygłaś. Gdybyś robiła więcej rzeczy, które lubisz, najprawdopodobniej spotkałabyś ludzi o podobnych zainteresowaniach i nawiązała wartościowe znajomości i przyjaźnie. Dlatego wydało mi się dobrym pomysłem namówienie cię, żebyś dołączyła do jakiejś organizacji.

– Czy powinnam poszukać klubu miłośników wiśniowej oranżady?

– Rozbudujmy twoje pierwsze zadanie – zaproponował Petrov. – Miałaś napisać listę rzeczy, które kochasz. Teraz dodajmy kolejny podpunkt. Zdobądź je. Kup lody z kolorową posypką. Poszukaj sklepu, gdzie sprzedają wiśniową oranżadę.

– Zgoda.

Jeszcze raz rzucił okiem na moją listę.

– Wspomniałaś także o spaniu i deszczu.

– Lubię spać, kiedy pada – powiedziałam i dodałam: – Tym zajmę się od razu.

– Bardzo dobrze.

Czasami wydawał się nieobecny duchem.

Po powrocie do domu sięgnęłam do skrzynki na listy, którą uwielbiam na równi z moim łóżkiem. Subskrybowałam czternaście czasopism i na widok kalejdoskopu barw, kiedy je otrzymywałam, zalewała mnie wielka fala radości. Co więcej, każdy dzień był obietnicą niespodzianki. Nadzieja, że czekało mnie coś zaskakującego, dawała siłę do życia, kiedy wszystko inne zawodziło. Może w skrzynce leżał list w sprawie grantów dla geniuszy MacArthura.

Tamtego dnia znalazłam jednak tylko cienką białą kopertę.

To był prawdziwy list, ogromna rzadkość w świecie, który zwariował na punkcie e-maili. Na białej gładkiej kopercie moje imię i nazwisko zostało napisane równą czcionką, jakby nadawca używał maszyny do pisania, a nie komputera i drukarki. Zauważyłam adres dziekanatu w Harvardzie. Wreszcie ten łajdak odpowiedział na moją propozycję.

Droga Carrie!

Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze. Przepraszam, że tak długo zwlekałem z odpowiedzią na twój list. Jak zawsze doceniam twoją troskę. Jednak chciałbym Ci przypomnieć naszą rozmowę na zeszłorocznym przyjęciu u twojego ojca, bo wciąż nie zmieniłem w tym temacie zdania i naprawdę nie widzę potrzeby powoływania programu dla tych spośród naszych absolwentów, którzy otrzymali dyplom z wyróżnieniem. Choć w liście napomknęłaś, że ważne jest, aby umożliwić kontakt „najlepszym z najlepszych”, to w naszych oczach każdy student Harvardu jest już „najlepszym z najlepszych”…

Bzdura. Też tak myślałam przed rozpoczęciem studiów, że każdy tam okaże się geniuszem i nikt nie popatrzy na mnie jak na dziwoląga, kiedy podczas imprezy czy w części wspólnej akademika będę chciała rozmawiać o filozofii lub bieżących wydarzeniach z kraju i ze świata. Część z nich była w porządku, ale inni tylko śmiali się i unosili ręce w obronnym geście, kiedy tylko użyłam terminu w ich przekonaniu zbyt naukowego. Spotkałam tam też ludzi z wynikami testów znacznie niższymi od moich. Mimo to świetnie radzili sobie w lacrosse’a lub w nurkowaniu. Ich rodzice byli majętnymi absolwentami Harvardu, i to pewnie były powody, dla których ich przyjęto. Większość jednak scharakteryzowałabym jako pustogłowych amatorów piwa, gadających ciągle o seksie, co naprawdę szokowało, bo przecież, żeby się tam dostać, trzeba było nieźle zakuwać. Podejrzewałam jednak, że ich gonady eksplodowały, gdy tylko oddalili się o osiemdziesiąt kilometrów od domu. Uważałam, że program dla absolwentów, którzy ukończyli studia z wyróżnieniem, umożliwiłby spotkanie naprawdę inteligentnym osobom.

Zdarzało mi się spotkać czasem bystrych ludzi. Niekiedy trafiała się impreza, na której wpadałam na inne genialne dzieciaki. Rozmawialiśmy wtedy o tym, jak trudno mieć piętnaście lat wśród dwudziestojednoletnich nadużywających alkoholu podrywaczy. Czułam, że łączyła nas niezwykła więź, ale szybko, w odróżnieniu ode mnie, rozsmakowywali się w poczuciu bezkarności.

Wtedy właśnie zainteresowanie profesora Harrisona moją osobą przestało być czysto akademickie.

Złożyłam list od dziekana Nymczika na pół i wrzuciłam go w szczelinę między komputerem a drukarką. Nie zrozumiał mnie. Niewielu potrafiło. W rzeczywistości ogromna rzesza ludzi uważała się za inteligentnych – trudno byłoby znaleźć takich, którzy myślą inaczej – jednak żaden z nich nie był wystarczająco mądry.

To właśnie Wielkie Kłamstwo mojego ojca.

Dokładnie brzmiało, jeśli dobrze pamiętałam, tak: „Kiedy pójdziesz na studia, poznasz ludzi, którzy są dokładnie tacy jak ty”.

Przyznawał, że w gimnazjum było mi ciężko, w liceum też. Na studiach jednak miałam spotkać ludzi takich jak ja.

Poczekaj, aż dostaniesz się na uczelnię.

Wcale tacy nie byli, ani wtedy, ani teraz. To trwało cztery lata, a teraz koniec. Obecnie z rzadka spotykałam ludzi, ale i tak zazwyczaj okazywało się, że jazdę na snowboardzie traktowali jako wydarzenie kulturalne, a ich główną lekturą był program telewizyjny. Nie wiedziałam, jak na to reagować.

Dlatego zazwyczaj zostawałam w łóżku.

Rozdział 3

Nie mam żadnych przyjaciół w okolicy i jest ku temu dobry powód. Większość ludzi w dorosłym życiu spotykała się ze znajomymi ze studiów. Na studiach zazwyczaj przyjaźnie nawiązuje się na pierwszym roku. Na pierwszym roku natomiast najwięcej ludzi poznaje się w pierwszych tygodniach nauki.

Sama także nawiązałam kilka przyjaźni na pierwszym roku. Zakolegowałam się ze współlokatorką Janie, która jednak w listopadzie rzuciła studia i nawet nie wiedziałam, gdzie jej szukać. Kolejną przyjaciółką była Nora, także cudowne dziecko. Na tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego urządzano imprezy zapoznawcze dla młodocianych geniuszy. Na jednej z nich stałam przy oknie, trzymając w dłoni kubek z napojem, i wyglądałam na zewnątrz, kiedy podeszła do mnie.

– Wyglądasz na znudzoną – powiedziała. – Znasz tu kogoś? Bo ja nie.

Zaciągnęła mnie do grupki ludzi i stałyśmy przy nich tak długo, aż włączono nas do rozmowy. Po chwili Nora brylowała w nowym towarzystwie. Szybko zawierała znajomości, więc błyskawicznie poznała mnóstwo ludzi. Zaczęła organizować całą masę rzeczy, szczególnie w pierwszych tygodniach nauki. Kiedy wpadła na pomysł, aby połazić po Bostonie czy iść do kina, obdzwaniała wszystkich znajomych, do których się zaliczałam, umawialiśmy się i szliśmy razem. Ale przyjaźń z taką osobą nie trwa długo. Ten typ – towarzyski, głośny i powszechnie lubiany – szybko gromadzi wokół sobie podobnych. W takiej konkurencji szybko odpadłam. Nora dzwoniła do mnie coraz rzadziej. Chyba miała chłopaka. Widziałam ich razem na kampusie. Na początku, gdy już przestałyśmy się umawiać, mijając się na uczelni, machałyśmy do siebie. Potem pozdrawiałyśmy się skinieniem głowy. Wreszcie obie udawałyśmy, że się nie zauważamy. To przerażające, że spadek z pewnego poziomu towarzyskiego czynił koniecznym udawanie, że się kogoś nie widzi, aby uniknąć niezręczności. Może było to związane z ryzykiem. W braku pewności, czy uzyskasz odpowiedź na swoje powitanie, wolisz uniknąć niepotrzebnego wstydu. Pamiętam, że podobnie rzecz się miała z niektórymi profesorami. Studenci obecni w ogromnej sali wykładowej z pewnością wiedzieli, kto prowadzi zajęcia, ale nie mieli pewności, czy jest odwrotnie. Powiedzenie dzień dobry wykładowcy narzucało na niego presję, bo musiał zastanawiać się, skąd nas zna, kiedy jednak nie powiedziało się nic, a on nas rozpoznał, mógł uznać, że student zadziera nosa. To był twardy orzech do zgryzienia.

Wspominając Harvard, miałam mieszane uczucia. Pamiętałam początek każdego zimowego semestru, kiedy robiło się coraz chłodniej i patrzyłam przez okno w akademiku na studentów w karmazynowych bluzach z kapturem spacerujących po opadłych liściach. Byłam podekscytowana na myśl o czekających mnie zajęciach i nowych możliwościach. Moje nadzieje jednak w miarę upływu czasu szybko gasły. Nikt się do mnie nie odzywał. Sama jadłam posiłki, a w sobotnie wieczory patrzyłam przez okno na innych, zupełnie jak rok wcześniej. Nie chodziło mi o to, żeby towarzyszyć ludziom w tym, co robili; chciałam, żeby oni robili to, na co ja miałam ochotę. Najbardziej bolało to, że studiowałam w miejscu, dla którego większość ludzi na świecie jest gotowa dać sobie rękę uciąć, żeby tylko tam się dostać, czyli powinnam być szczęśliwa, a jednak czułam, jakby wszyscy inni byli u siebie, z wyjątkiem mnie.

Teraz mieszkam w Nowym Jorku, w absolutnie kultowej dzielnicy. Większość ludzi na świecie jest gotowa dać sobie rękę uciąć, żeby tylko tu żyć, a ja czuję się tak samo jak na Harvardzie.

Inaczej było tylko w trakcie związku z profesorem Harrisonem. Nie przypominałam sobie żadnych szczególnych wrażeń z naszego pierwszego spotkania. To był wykład z literatury angielskiej. Modernizm, sala 203, drugi rok studiów. Na zajęcia zapisało się dwanaście osób i podzielili nas na dwie grupy. Pierwszą prowadził doktorant, moją dostał profesor z krwi i kości. Mieliśmy szczęście.

Harrison miał około czterdziestki, był średniego wzrostu, a jego brązowe włosy z lekka oprószyła już siwizna. Lubił nosić sweterki w serek. Na pierwszych zajęciach oznajmił, że ma zamiar wyłamać się ze schematu ćwiczeń z literatury, podczas których czyta się książki, a potem przekrzykuje jeden drugiego, żeby dokonać lepszej dekonstrukcji. Powiedział, że poprosi nas o napisanie własnych modernistycznych utworów, jednego lub dwóch. Zdenerwowałam się, bo pisanie szło mi gorzej niż inne dziedziny. Większość ludzi preferuje pisarstwo osobiste, podczas którego otwiera własne wnętrza, we mnie opowiadanie o prywatnych szczegółach życia, by przyciągnąć uwagę czytelnika, budzi niesmak. Poza tym literatura nie jest aż tak precyzyjna jak inne przedmioty. W szkole średniej czasem próbowałam sił na zajęciach z kreatywnego pisania i za każdym razem czułam się, jakbym stała na łyżwach bez żadnej podpory na samym środku lodowiska. Najlepiej szła mi matematyka i fizyka. Z filozofii i literatury też miałam niezłe stopnie, ale pisanie nigdy nie było moją pasją.

Harrison podszedł do każdego z nas, prosząc o przedstawienie się i opowiedzenie, z czego planujemy pisać licencjat. Chciałabym, żeby każdy wykładowca tak robił, bo ludzie często na zajęciach zupełnie się nie znali. Dostałam swoją szansę. Powiedziałam, że lubię czytać i obserwować innych. Kiedy skończyłam, Harrison uśmiechnął się, kiwnął głową i powiedział:

– Witam na moich zajęciach.

Tamtego dnia dostaliśmy pierwsze zadanie. Mieliśmy napisać o sobie, a zwłaszcza o tym aspekcie własnej osobowości, który nas drażni. Harrison powiedział, że pławienie się we własnych ułomnościach jest charakterystycznym rysem pisarstwa modernistycznego. Chciałam od razu mu zaimponować, dlatego planowałam właściwie podejść do tematu. W akademiku położyłam się na łóżku i uchyliłam okno, pozwalając, by chłodne powietrze lekko oziębiło pokój. Godzinę męczyłam się nad pierwszym zdaniem.

Wreszcie stanęło na: „Z trzech klas, które przeskoczyłam, najbardziej odczułam ominięcie drugiej klasy podstawówki”.

I proszę. W pierwszym zdaniu umieściłam najważniejsze rzeczy. Obnażyłam się. Na pewno to doceni.

Dodałam: „Nagle ołówek zastąpiłam długopisem, szlaczki literami, słuchanie bajek wzywaniem do odpowiedzi, zabawę w berka obserwacją kolegów i koleżanek. Przeskoczenie klasy czwartej i ósmej to już była pestka”.

Tak, podobało mi się.

Napisałam o sobie jeszcze więcej, ale dużą trudność sprawiło mi znalezienie cechy, której nie lubiłam. Pomyślałam o pierwszej prawie modernistycznej książce, jaką przeczytałam. Notatki z podziemia Dostojewskiego. Miałam wtedy dziewięć lat i właśnie odwołano lekcję francuskiego. Bohater musiał, jak to zrozumiałam, doświadczyć fizycznie i werbalnie najbardziej ekstremalnych rzeczy, które przychodziły mu do głowy, aby sprawdzić, jaki to wywoła efekt. Podobne dziwactwa były mi obce. Wytężyłam umysł. Co mogłabym napisać, żeby stworzyć porządne modernistyczne wypracowanie? Mogłam coś wymyślić. Czasem czuję się… jak karaluch. Czasem czuję się jak huśtawka. Nie. Postanowiłam napisać, że uważam się za zbyt sumienną. Nie było to ani błyskotliwe, ani szalenie metaforyczne. Niech to szlag! A to dopiero pierwsze wypracowanie.

Podczas drugich i trzecich zajęć Harrison nie wspominał o oddanych pracach. Dyskutowaliśmy o różnych modernistycznych pisarzach. Jeden ze studentów w naszej grupie, Brian Buchman, był największym lizusem, jakiego w życiu spotkałam, a byliśmy przecież na Harvardzie, toteż było to nie lada osiągnięcie. Ciągle powtarzał, że ta czy inna książka jest naprawdę „rewelacyjna”. Wydawało się, że nikomu oprócz mnie to nie przeszkadzało. Po prostu kolejna grupa osób, z którymi nic a nic mnie nie łączyło. Gdyby Brian był szczery, podziwiałabym go, ale w tonie jego głosu pobrzmiewał fałsz. Połowa jego wynurzeń to były rzeczy, o których uczyłam się w szkole średniej, a przedstawiał je niczym wiekopomne odkrycia.

Na koniec trzecich zajęć, kiedy każdy wrzucał książki do wytwornych, czarnych plecaków, Harrison poprosił, żebym do niego podeszła.

Stanęłam przy biurku w chwili, gdy Brian Buchman mówił do widzenia.

– Masz teraz czas czy może się spieszysz? – zapytał Harrison. – Miałabyś ochotę na kawę?

– Tak, jestem teraz wolna.

Przeszliśmy korytarzem do pięciokątnego zaułka z parą drewnianych drzwi na każdej ze ścian. Niektóre z nich były oklejone blaknącymi, pożółkłymi gazetowymi komiksami. Na drzwiach biura Harrisona nie wisiało nic poza tabliczką z jego nazwiskiem. Weszliśmy do środka. Profesor usiadł na rdzewiejącym metalowym biurku. Na pomalowanych na biało surowych ścianach wisiało kilka wycinków z czasopism, a połamane krzesło uginało się pod ciężarem stosu papierów. Słyszałam, że wykładowcy nie cieszyli się należytym szacunkiem, a rozmiar gabinetu Harrisona był tego świetnym przykładem.

Harrison odchylił się na krześle.

– Bardzo podobał mi się początek twojej pracy.

– Dziękuję. – Zauważyłam, że na biurku nie było żadnych zdjęć.

– Napisałaś, że uczysz się tak dużo, że aż do przesady.

– Może nie do końca tak jest. – Starałam się nie denerwować. – Ale niektórzy tak uważają.

Pamiętam, że zwróciłam uwagę na kolor jego swetra. Ładnie mu było w brązach. Miał falujące włosy, a oczy o intensywnej kasztanowej barwie.

– Rozpoczynanie studiów w wieku piętnastu lat należy do trudnych doświadczeń – stwierdził.

-To znaczy, nie mam problemów z nauką. Ale…

– Życie towarzyskie może nastręczać problemów.

Przytaknęłam.

– Jesteś pewna, że nie musisz gdzieś teraz iść?

– Nie – odpowiedziałam. – To znaczy tak. W czwartki nie mam więcej zajęć.

– Jesteś najstarsza z rodzeństwa?

– Nie mam rodzeństwa.

– Mhmm – zamruczał. – Ja miałem młodszego brata. Bywały napięcia. Mali geniusze zazwyczaj mają normalne rodzeństwo, a to prowadzi do niezdrowej rywalizacji.

– Był pan cudownym dzieckiem?

– W mniejszym stopniu niż ty. Przeskoczyłem tylko jedną klasę. I było mi ciężko. Ty przeskoczyłaś aż trzy… to musiało być wyjątkowo trudne.

Znów przytaknęłam.

– Jak ci się podoba na studiach?

Popatrzył mi prosto w oczy. Od czasu egzaminu wstępnego nikt się tak mną nie interesował.

Rozmawialiśmy przez godzinę. Opowiedziałam mu o rzeczach, o których jeszcze nikomu nie mówiłam. Zwierzyłam się z chwil na pierwszym roku, spędzonych samotnie w akademiku po tym, jak moja współlokatorka przerwała studia. Czułam się wtedy podle, choć każdy twierdził, że byłam wielką szczęściarą, bo miałam cały pokój tylko dla siebie. Wspomniałam o dzieciństwie i o moich błyskotliwych komentarzach, które wprawiały w osłupienie dorosłych, na przykład, gdy w wieku siedmiu lat podeszłam w bibliotece do kobiety trzymającej w dłoni Szklany klosz, mówiąc: „To świetna książka”.

Powiedziałam mu, że jako pięciolatka sama nauczyłam się grać na pianinie Dla Elizy. Kilkakrotnie przerywałam z obawy, że go nudzę, ale zachęcał mnie do dalszych zwierzeń. Czasem odwzajemniał się opowieścią o swoim dzieciństwie małego geniusza albo przyznawał, że często czuł się wyobcowany. Miałam wrażenie, że to on starał się mi zaimponować. Dziwiło mnie to.

– Pewnego dnia chłopak z sąsiedztwa czytał przed domem komiks – powiedział Harrison. – Nie chciał mi go pokazać, dlatego stanąłem przed nim i zacząłem czytać do góry nogami, ale na głos. Był zachwycony, choć to wcale nie jest trudne. Uznał, że jestem geniuszem. Potem pobiegł po swoich kumpli i każdy z nich chciał, żebym czytał do góry nogami. Sprawili, że poczułem się jak superbohater.

Opowiedziałam mu wtedy o moim sąsiedzie z dzieciństwa.