Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W ramach cyklu Roberta F. Barkowskiego „Na piastowskiej służbie” ‒ porywających powieści z historią w tle ‒ śledzimy losy czwórki przyjaciół, rycerzy na służbie władcy Polski Bolesława Chrobrego: Gromosława (z Lubusza), Czambora (z Gdańska), Sasa Bernarda z margrabiowskiego rodu i syna longobardzkiego księcia Benewentu Randulfa. Złączeni nierozerwalnym węzłem przyjaźni wiernie służą księciu z rodu Piastów. Obarczani niebezpiecznymi misjami przemierzają: Polskę, Niemcy, Czechy, Ruś Kijowską, Włochy, Danię, Połabie i ziemie Prusów. Ich udziałem są dramaty, miłości, bitwy, zdrady, wyzwania i tajemnice.
***
W powieści „Bursztynowy krzyżyk” Bolesław Chrobry latem 1018 roku wyrusza z wojskiem na Ruś Kijowską. W przeddzień wyprawy obarcza rycerzy: Gromosława, Czambora i Bernarda, zadaniem odnalezienia swej córki Wierzysławy, żony księcia ruskiego Światopełka. Słuch o niej zaginął od czasu, gdy w 1017 roku dowodziła obroną Kijowa przed najazdem księcia Nowogrodu Jarosława Mądrego. Nasi bohaterowie w szeregach piastowskiej armii, wzmocnionej posiłkami od niemieckiego cesarza i Węgrów, toczą okrutne boje w drodze do Kijowa. Dalej podążają w głąb Rusi, docierając aż do Nowogrodu oraz na stepy nad Morzem Czarnym, gdzie żyją wojowniczy Pieczyngowie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 488
Anastazy – prepozyt Cerkwi w Kijowie
Antonius (Tuni) – Rzymianin, opat klasztoru w Międzyrzeczu, dyplomata na służbie Bolesława Chrobrego, członek rady książęcej
Bazyli Boioannes – bizantyjski arystokrata, katepan temu Italia (Włochy) od grudnia 1017 roku
Bazyli II Bułgarobójca – cesarz bizantyjski
Bolesław Chrobry – książę z dynastii Piastów, władca Polski, król od 1025 roku
Budy – wojewoda ruski
Eryk Pyszny – niemiecki rycerz służący Bolesławowi Chrobremu
Eustafij – syn Mścisława Chrobrego
Fryderyk – komornik cesarski, najwybitniejszy mąż zaufania cesarza Henryka II
Gero – arcybiskup Magdeburga (1012–1023)
Herman I – margrabia Miśni (1009–1038), ożeniony z córką Bolesława Chrobrego Regelindą
Ingegerda – córka szwedzkiego króla Olafa Skötkonunga (siostrzeńca Bolesława Chrobrego), od 1019 roku żona Jarosława Mądrego
Iłarion (Hilarion) – ruski duchowny w książęcej cerkwi Zbawiciela (Spaskiej) na Berestowie w Kijowie
Jan (później: Jonasz) – metropolita Kijowa od 1018 roku, pochodzenia greckiego
Jarosław I – później z przydomkiem Mądry, książę Nowogrodu, następnie wielki książę Rusi Kijowskiej, przyrodni brat Światopełka
Joachim – biskup Nowogrodu
Konstantyn – posadnik na dworze Jarosława w Nowogrodzie
Masław – cześnik Mieszka II Lamberta
Mieszko II Lambert – książę, syn Bolesława Chrobrego, następca polskiego tronu
Mścisław Chrobry – książę Rusi Kijowskiej (Tmutarakań), brat Jarosława I i przyrodni Światopełka
Przedsława – księżniczka ruska, siostra Jarosława I
Rainbern – pierwszy biskup Kołobrzegu w latach1000 do 1003 lub 1004
Światopełk – z przydomkiem Przeklęty, wielki książę Rusi Kijowskiej, przyrodni brat Jarosława i Mścisława
Thietmar (Tiemmo) – margrabia na resztkach niemieckiej marchii łużyckiej z siedzibą w Białej Górze, kuzyn fikcyjnego Bernarda (Benno)
Wierzysława (imię fikcyjne) – źródłowo bezimienna, najmłodsza córka Bolesława Chrobrego, żona księcia Rusi Kijowskiej Światopełka
Zygfryd – syn margrabiego Hodona; wierny lennik Bolesława Chrobrego od 1015 roku (po bitwie w Lesie Dziadoszan) aż do śmierci około 1028–1030 roku. Namiestnik Łużyc z nadania Chrobrego; dowódca niemieckiego kontyngentu posiłkującego Polskę w wyprawie na Ruś Kijowską
Agnarsson – jarl okręgu Hringarike u Swewów (Szwedów), dowódca wareskich najemników i ruskiej piechoty wysłanych przez Jarosława cesarzowi Bazylemu Bułgarobójcy do pomocy w tłumieniu powstania Melesa w Apulii
Andrász – węgierski wojownik
Bernard (Benno) – saski rycerz, lennik Polski, komes grodu Dobry Ług na Połabiu wraz z przyległymi ziemiami
Bojruszy – namiestnik Rusi Kijowskiej na ziemie Lędzian, komes Przemyśla
Budzisław – syn Gromosława i Matyldy
Burzywił – polski rycerz z Poznania, z rozkazu Chrobrego przedstawiciel Polski na dworze Światopełka w latach 1015–1016
Czambor – polski rycerz z Gdańska, syn Stęgniewa
Dużyło – piastowski wojownik z plemienia Drewiczów, na wyprawie w roli przewodnika
Einar – dowódca Waregów w bitwie pod Wołyniem nad Bugiem
Gniewoj – wojewoda (palatyn) Chrobrego, członek kręgu zaufanych władcy
Gniewosz – młodszy brat Czambora
Gromosław (Gromo) – polski rycerz z Lubusza, syn komesa Wodzisława
Hagnarr – krewny Ragmundara
Haliura – wnuczka Turacha
Jawor – wojownik Lutyków z plemienia Redarów
Kataleim – wojownik pieczyński
Klimunt – wojownik Chrobrego, opiekun włóczni św. Maurycego
Krzęsak – komes Sandomierza
Lekuszo – polski rycerz na posiadłości lennej Rozdwojniki nad Czarną Elsterą na Połabiu, lennik Bernarda (Benno)
Matylda – połabska księżniczka z Kopanika, żona Gromosława
Mszałyd – zaufany Światopełka, wojski kijowskiego garnizonu
Nurados – grecki konstruktor i inżynier technik wojennych na usługach Kijowa
Ostromir – wódz lędziański piastowskiej krwi
Przebór – dowódca hufca jazdy ciężkiej z Poznania, miecznik na dworze Chrobrego, członek kręgu zaufanych władcy
Przemiła – córka Bożejki, córki Srogosza, adoptowana przez Wojomira. Po śmierci Bożejki i Wojomira adoptowana przez Matyldę i Gromosława
Przypor – komes i namiestnik podatkowy okręgu gdańskiego, dowódca kontyngentu Pomorza Gdańskiego na wyprawie kijowskiej
Radywoj – wojownik z plemienia Radymiczów, zaufany drużynnik Wierzysławy
Ragmundar – norweski konung, krewny króla Olafa II Świętego, dowodzący wareskim kontyngentem na służbie Jarosława
Ragusz – polski rycerz z Rzepina, kuzyn Gromosława od strony matki
Randulf – longobardzki książę z Benewentu
Rogniew – nowogrodzki możny, zaufany doradca Jarosława
Rościmir – polski rycerz z Sandomierza
Rościsław Tamis – starszy syn Światopełka i Tugorkany
Sobiemir – dowódca hufca jazdy ciężkiej z Gniezna, skarbnik na dworze Chrobrego, członek kręgu zaufanych władcy
Stęgniew – ojciec Czambora, wojski gdańskiego grodu
Stodomira – córka Gromosława i Matyldy
Suanhilda – żona Randulfa, córka namiestnika polskich Łużyc Zygfryda
Szantyr – rycerz z Gdańska, dowódca gdańskiego hufca na wyprawie kijowskiej
Śniebór – polski rycerz z drużyny Wierzysławy
Tartanes – wojownik pieczyński z plemienia Sirukałpei
Tászoly – wódz węgierski książęcej krwi, dowódca węgierskiego kontyngentu w armii Chrobrego na wyprawie kijowskiej
Tugorkana – nieoficjalnie pierwsza żona Światopełka, córka Turacha, kagana Pieczyngów
Turach – kagan Pieczyngów z plemienia Jabdertim
Uzu –wódz Pieczyngów z plemienia Charavoi
Wirinhar – graf z marchii łużyckiej, lennik Tiemmo
Wojdzierz – wojownik z plemienia Wiatyczów, zaufany drużynnik Wierzysławy
Wsiełod – wojski Turowa
Wszędobór – polski rycerz, dowódca wrocławskiego hufca na wyprawie kijowskiej
Zdębol – gdański wojownik z drużyny Czambora
Zgieło – polski rycerz z drużyny Wierzysławy
Zwodzisława – siostra Gromosława, małżonka Bernarda
Żelistryj – wysłużony wojownik Chrobrego pochodzący z ziemi Lędzian
Żeliwoj – dowódca gwardii Chrobrego zwanej Krwawe Skrzydła, członek kręgu zaufanych
Oprócz postaci ludzkich:
Sierściuch – pies Bolesława Chrobrego
W połowie grudnia 1016 roku Kijów z przyległymi ziemiami ścisnęły okowy bezlitosnej zimy. Dmące dźwiękiem potężnych piszczał lodowate zamiecie rozhulały się wokół, wzniecając wysoko perzyny śnieżnych kurzaw. Siarczyste mrozy tamowały oddech i zmrażały krew w żyłach. Przez cały niemal ostatni tydzień gruby całun ciemnoołowianych chmur, oddzieliwszy szczelnie niebo od ziemi, otulał wszystko wokół nieprzeniknioną dla wzroku szarością przetykaną gęstym mrowiem bielących płatków opadającego śniegu. Po kilku dniach ustały opady i zamiecie. Chmury rozpłynęły się, przepuszczając światło słońca za dnia, a księżyca i gwiazd nocą. Pozostał mróz i ziemia pokryta zwałami skrzącego śniegu, który owinął Kijów od północnej strony szczelną bielą puszystego nasypu o stromym zboczu, miejscami sięgającego nieregularną granią jednej trzeciej wysokości murów.
Ustanie wichrów i zamieci ułatwiło wartownikom patrolującym wzdłuż chodnika na koronie umocnień wypatrywanie w północnym kierunku, tam gdzie w oddali majaczył niewyraźny zarys linii lasu.
A mieli czego wypatrywać – gdzie podział się ich książę z licznymi zastępami?
Od opuszczenia Kijowa przez armię Światopełka minęły prawie trzy miesiące, pełne wyczekiwania dla mieszkańców miasta. Martwiono się o przebieg i wynik wyprawy wojennej ich księcia. Wyruszył wczesną jesienią na czele potężnych oddziałów, niemal sześć tysięcy wojska, zebranych z Kijowa i z grodów południowej Rusi, wzmocnionych prawie dwoma tysiącami konnicy Pieczyngów. Poszli na północ, w kierunku na Nowogród, z zamiarem pokonania Jarosława, przyrodniego brata Światopełka. Poszli i… słuch o nich zaginął. Do Kijowa nie nadchodziły żadne wieści, straż na murach na próżno wypatrywała powracających wojowników. Z rozkazu Wierzysławy trzykrotnie wysyłano na północ konne oddziały zwiadowcze. I nic. Nikt nie powrócił. Niepokój rosnący z każdym upływającym dniem ogarnął wszystkich, od możnych świeckich i duchownych, poprzez stany kupieckie i rzemieślnicze, po liczne masy pospólstwa tej bogatej i rozrosłej, wielotysięcznej metropolii. Przybierał on tu i ówdzie znamiona strachu i paniki. A co, jeżeli książę został pokonany? Co stanie się z nimi, gdy zwycięski Jarosław podejdzie pod miasto i rzuci wojsko do szturmu? Gdy nie okaże łaski i zarządzi rzeź popleczników Światopełka? Kto ma ich bronić? Na placach zauważono już obłąkańców, rozsiewających wśród zebranej gawiedzi straszliwe wizje – Jarosław powbija wszystkich dorosłych mężczyzn na pale, ciągnie ze sobą w tym celu setki wozów z obciosanymi sosnami, dzieci powrzuca w ogień, natomiast część kobiet dla lubieżności zniewoli, a część odsprzeda okrutnym Pieczyngom i jeszcze okrutniejszym ludom nieznanej nazwy z dalekich azjatyckich stepów. Wszystko to wina Światopełka, który łacińskiemu obrządkowi przychylny i z czarownicą Pieczyngów niecny związek prowadzi z pogardą dla tradycji i zwyczajów. I wina jego żony Wierzysławy, bo na to zezwala, a zresztą ona z tych bezlitosnych, owianych okrucieństwem Piastów się wywodzi…
Księżna nie odczuwała zmęczenia, mimo że od wielu dni kojącego wypoczynku nie zaznała, nękana niespokojnościami sennych koszmarów. Jeszcze dzisiejszego wieczora przewodziła obradom, które przeciągnęły się niemal do północy. Zebrali się wszyscy: głowy Cerkwi bojarzy, dowódcy garnizonu, przedstawiciele gmin kupiecko-osadniczych, w tym żydowskiej, polskiej i chazarskiej. W napiętej atmosferze przekrzykiwano się, oskarżano nawzajem, doszło nawet do szamotaniny. Wierzysława nakazała zachowanie spokoju i powrót do wypełniania codziennych obowiązków. Wtedy na środek komnaty wyszedł wojewoda Budy, bogaty i wpływowy możny, znaczeniem i liczbą podległych mu wojowników potężniejszy od zwyczajnych bojarów.
– Mamy się słuchać tej kobiety?! – zakrzyknął buńczucznie, wskazując lewą ręką na Wierzysławę. – Nawet Światopełk łoża z nią nie dzieli! – nawoływał dalej urągliwie.
Zawrzało. Podniosły się krzyki, za Budym ustawiło się kilku jego stronników, ochoczo go wspierając. Od ławy z duchowieństwem poderwał się Iłarion, duchowny z książęcej cerkwi, znany z nieskrywanej nienawiści do Wierzysławy. Nim zdążył coś zawołać, siedzący obok na podwyższonym stolcu patriarcha Jan zdzielił go pastorałem po barku. Krzywiąc się z bólu, Iłarion opadł z powrotem na ławę. Zanosiło się na tumult. Zanim straż zamkowa zdążyła zareagować, na znak Wierzysławy do komnaty wkroczyło trzydziestu ciężkozbrojnych z jej osobistej drużyny. Otoczyli szczelnym kordonem grupę Budego z wystawionymi do przodu mieczami. Raptownie zapadła cisza.
Wierzysława powstała z tronu i pewnym krokiem skierowała się w stronę wielmoży. Po bokach kroczył nieodstępujący na krok księżnej Wojdzierz i Radywoj, dwaj najbardziej zaufani ruscy wojownicy wodzowskiej krwi. Drużynnicy odstąpili, czyniąc przejście. Wierzysława podeszła śmiało do Budego. Wojewoda, nie bacząc na wystawione nań wokół miecze, nie utracił wyzywającej hardości spojrzenia. Wierzysława, ustępująca mu nieco wzrostem, przystanęła pół kroku przed nim.
– Śmiało, wojewodo – rzekła posępnie mocnym głosem. – Bez obaw.
Budy otwierał już usta, lecz zanim zdążył cokolwiek wypowiedzieć, twarz zamarła mu w niemej konsternacji. Księżna podeszła jeszcze bliżej, błyskawicznym ruchem wysupłała spod kaftana prawą ręką sztylet i przyłożywszy wojewodzie do krocza, nacisnęła mocno czubkiem sztychu. Lewą ręką złapała mocno klamrę pasa wojewody. Z ław zerwało się gwałtownie kilku zbrojnych z drużyny Budego z dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach mieczy. Opadli niezwłocznie zmrożeni okrutnym spojrzeniem Radywoja.
– Rozpruję ci ten nędzny woreczek z zeschniętymi pestkami – syczała Wierzysława Budemu do ucha, niedosłyszalnie dla pozostałych zebranych. – Aż proszek ulotni się jak z purchawki. I z czym poleziesz na zbereźne hulanki? – dodała. Na głos zaś rzekła: – Wojewoda chce jeszcze coś dodać!
Budy nie krył przerażenia. Ze spuszczoną twarzą wpatrywał się w sztylet. Taka jego odwaga – przelotna myśl przemknęła jej przez głowę.
– No. – Księżna zwiększyła nieco nacisk sztyletu na krocze. – Mowę ci odebrało? Czyżbym usłyszała psss… z woreczka?
– Cofam moje obraźliwe słowa! – krzyknął Budy piskliwie. – O wybaczenie mojej buty proszę, księżno nad nami wszystkimi, pani nad Rusią potężna i małżonko władcy nam jedynego!
– Już lepiej, ale bez przesady, obłudniku – szepnęła mu Wierzysława ponownie do ucha. Odjęła sztylet od krocza wojewody i rozkazała mu władczo: – Wracajcie na swoje miejsce, wojewodo, i milczcie pokornie, dopóki wam głosu nie użyczę.
Nikt już nie zakłócił dalszego przebiegu obrad.
Pozostano przy poprzednich ustaleniach, zebrani rozeszli się w atmosferze przesiąkniętej posępnym zatroskaniem. Ale i też nic mądrego ani nowego nie uradzili. Wzmocnione straże na murach i wałach. Ciągła gotowość bojowa wszystkich zbrojnych w mieście. Nieustanne wysyłanie podjazdów dla gromadzenia zapasów żywności i paszy. Zbieranie machin miotających zdatnych do nękania wrogiego sprzętu oblężniczego, dozbrajanie zapasami z arsenału chętnych do obrony miasta mieszkańców.
Miasto z potrójną linią wałów i murów, z grodem książęcym wewnątrz na wzniesieniu o własnych wysokich murach. Tysiąc wojowników garnizonu, niemal czterystu z drużyn i pocztów rycerstwa bojarskiego. Oddziały dozbrojonej ludności spośród mieszkańców i gmin kupieckich. Nawet niektórzy mnisi i popi chwycili za broń, zamieniając domy Boże w warownie. Kijów mógł się bronić długo. Dopóki obrońców nie zwycięży strach przed Jarosławem lub nie pokona zdrada.
Wierzysława zdawała sobie z tego doskonale sprawę. Lud tutejszy ponad wszelką wątpliwość bojowy. Ale i podatny na szybką zmianę. Wojownicy z drużyn bojarskich łasi na przekupstwa. Część, a może nawet potajemnie większość możnych mocno jej nieprzychylna. Pośród duchowieństwa też ma niewielu sprzymierzeńców. Iskra może wystarczyć; gdyby Jarosław podszedł z armią pod Kijów, a rzucą mu ją związaną pod jego stopy. Nie wiadomo, czy żywą, może przedtem zatłuką z przyjemnością. Budy pierwszy by ją z chęcią zabił wespół z tym odrażającym Iłarionem. Tylu miała wrogów. Że ona z Piastów, że wyznania łacińskiego, że Światopełkowi w małżeńskim łożu nie dogodziła należycie, dlatego kochankę od Pieczyngów nad wszystko przedkłada, że drużyną okrutną się otacza, że, że… no właśnie, że kobietą jest, a obnosi się niczym wódz i władca jakowyś… A może ich strach przed Światopełkiem większy niż przed Jarosławem? Hmm, pełno niewiadomych. Trzeba się zdać na los. Grodu nie podda… prędzej w boju zginie. Nie tylko dlatego, że przyrzekła wyruszającemu na wyprawę mężowi bronić Kijowa za wszelką cenę. Z Bolesława zrodzona jestem–pomyślała dumnie– z największego wodza wszechczasów, najpotężniejszego polskiego władcy, i z Emnildy, pani ukochanej przez ludy Połabia i Polski. Nie zawiodę mojego rodu, mojej dynastii, nie zawiodę piastowskiej, polskiej krwi. Odegnała dręczące rozterki. Co tam, może na nic te obawy? Może Światopełk pokonał Jarosława i pomaszerował dalej na Nowogród? W oblężenie długie się wdał, stąd żadnych wieści nadal. Nieważne. Ważne, że nakazał jej bronić Kijowa, gdyby przegrał bitwę. Pod jego nieobecność włada Kijowem, a gdyby poległ, to i całej Rusi. Niech Jarosław spróbuje jej to odebrać. Ach, żeby tak mój ojciec nadszedł z pomocą – przemknęło jej jeszcze przez myśl.
Podniosła pokrywę misy na stole, sięgnęła po kawałki zimnej pieczeni. Nalała trunku do pucharu. Przeżuwała powoli jedzenie, popijając ciemnym winem. Nastrój jej się poprawił.
– Zobaczysz, pójdzie ci w sadło to ciągłe obżeranie się nocami, pójdzie. To opijanie się również – pomrukiwała sama do siebie. – Zniknie powab i piękność pod zwałami tłuszczu i tyle z zalotnych spojrzeń dworaków.
Po chwili powstała. Przywdziewając lekką zbroję i zimowy płaszcz, uderzyła pięścią w drzwi komnaty. Czujny drużynnik pojawił się niemal natychmiast.
– Powiadom Radywoja i Wojdzierza, idziemy na obchód.
U szczytu krętych schodów baszty, prowadzących do wyjścia na mury, postępujący przed księżną Wojdzierz, nie szczędząc wysiłku, naparł na drzwi i przepadł w czeluściach mroku. Wybiegła za nim na chodnik korony muru obronnego, prosto w objęcia czerni nocy, opuszczając przyjazne ciepło i światło łuczyw. Mróz smagnął ją bezlitośnie po twarzy, zacisnęła odruchowo poły futrzanego kaptura. Z tyłu doleciały ją niezrozumiałe utyskiwania Radywoja. Dojrzała Wojdzierza, oczekiwał pod wystającą osłoną dachu kryjącego zbitą prowizorycznie z dech budkę przystawioną do blanki muru. Przystanęła obok niego, niebawem dołączył do nich Radywoj. Wojdzierz, bębniąc pięścią w ścianę budki, zapowiedział, nie skrywając rozbawienia:
– Spłoszymy wartownika, pewnie przysypia jak borsuk w przytulnym ścielisku.
Wartownik wcale nie spał, ale wystraszył się, rozpoznawszy Wierzysławę.
– Pani przesławna – wyjąkał bojaźliwie, uderzając tulejkowatą szpicą hełmu w niską polepę zadaszenia. – Po czemu nachodzicie mnie książęcą osobą pośrodku mrocznej nocy?
– Uspokój się, dzielny wojowniku. – Klepnęła go gestem ukojenia po ramieniu. – Nikt ci nie odejmuje sumienności. Żadnych wieści, żadnych wojsk na widnokręgu?
– Żadnych – odparł wartownik. – Martwota aż po lasy.
– W ciemnościach tak daleko wzrokiem sięgasz? – zdziwił się Wojdzierz.
– Co rusz podjazdy wysyłamy. – Wartownik wzruszył ramionami. – Po las i dalej.
– I nic – rzekła na głos Wierzysława, w zamyśleniu wpatrzona w głębię nocy.
– Za dnia – podjął po chwili wartownik – trop wykryli, ale to musieli być nasi… – zaciął się wystraszony, zmiarkowawszy, że wszyscy go obserwują – …bo ślad koni prowadził od miasta okrężną drogą pomiędzy drzewa.
– Skoro nasi, to musiano ich z murów dojrzeć. Przecież pachołkowie tylko spod tutejszej bramy drogę odśnieżyli – stwierdził Wojdzierz.
– Trop wykryto dopiero pod lasem – oparł wartownik. – Nasz podjazd zawrócił jego śladem pod wschodnią bramę, wykrył, że grzbietem wzniesienia między polami łatwo koniem przejść, śniegu tam mniej nasypało.
Wierzysława powstrzymała ruchem głowy otwierającego już usta Radywoja. Pożegnali wojownika.
Dopiero na schodach baszty odezwała się: – Ktoś z miasta wysyła potajemnie konnych. Potajemnie, czyli z wrogich nam zamiarów.
– Wyślijmy z rana podjazd, niech podążą dalej w las tym śladem – zaproponował Radywoj.
– Tak zrobimy. Dopilnujcie tego – rzuciła im na pożegnanie.
Dotarłszy do komnaty, zastanawiała się nad wyborem: spanie czy jednak jeszcze jeden pucharek wina. Za chwilę okazało się, że ani jedno, ani drugie, a wydany uprzednio rozkaz wysłania podjazdu poszedł w zapomnienie. Drzwiami zatrząsało natarczywe bębnienie. Nim zdążyła zareagować, z zewnątrz doleciało nawoływanie:
– Pani, bardzo pilny…
Bez namysłu uniosła żelazny hebel blokady, uskakując instynktownie pod naporem gwałtownie uchylonych drzwi. Do komnaty wkroczyli Wojdzierz, Radywoj z na wpół uniesionymi dłońmi w geście przeprosin, kilku wojowników i… Oniemiała, ujrzawszy Burzywiła, słaniającego się ze zmęczenia, z głową owiniętą brudnymi szmatami, nabrzmiałą szramą wzdłuż lewego policzka, w postrzępionej kolczudze pokrytej plamami zeschłej krwi. Z wrażenia przysiadła na krześle, głowę rozsadzały jej rozkołatane myśli i cisnące się pytania.
Burzywił, wielmoża na włościach wokół Poznania, znamienity polski rycerz wsławiony wieloma czynami bojowymi, biegły w misjach dyplomatycznych. Zaufany Bolesława z rady przybocznej pomimo młodego wieku. Od roku, gdy po śmierci Włodzimierza uwolniła się wraz z mężem z więzienia, z nadania Chrobrego w roli przedstawiciela Polski na dworze Światopełka. Przed trzema miesiącami wyruszył w szeregach armii jej męża na Nowogród.
Wojownicy usadowili ostrożnie Burzywiła na ławie pod ścianą. Podano mu dzban z wodą.
– My już wiemy o klęsce Światopełka – zagaił Wojdzierz, gładząc dłonią po sumiastych wąsach. – Ale on sam – wskazał niedbałym gestem na Burzywiła – wam wszystko opowie. Aha, na mieście nikt jeszcze nic nie wie, lecz długo to nie potrwa. Trzeba podjazdy wysłać, panika może wybuchnąć.
– Opuśćcie komnatę! – odparła bezwiednie.
– Księżno, przysłać medyka? – zapytał Radywoj na odchodnym, spoglądając bacznie na Wierzysławę.
– Po co? – wtrącił Wojdzierz. – Rany śmiertelnej nie doznał.
– Tak, taak… nie, poczekajcie. Dam wam znać.
Gdy zostali sami, przysiadła natychmiast do Burzywiła. Przytuliła jego głowę do ramienia, gładziła czule po plecach.
– Mów, co się stało? – szepnęła.
Opowiedział.
Oddziały Światopełka sunęły na północ dwoma równoległymi kolumnami. Liczniejsza pod wodzą samego księcia i mniejsza złożona z jazdy dowodzonej przez Turacha, wodza pieczyńskiego plemienia Jabdiertim. W pierwszych dniach września pod grodem Lubecz nad Dnieprem, na ponad sto mil przed Nowogrodem, oczekiwały na nich w bojowej gotowości siły zebrane przez Jarosława. Książę Nowogrodu zdołał zgromadzić kilka tysięcy wojowników z grodów północnej Rusi, oprócz tego około dwóch tysięcy wareskich najemników przybyłych od Swewów. Tysiąc Waregów z powodzeniem dorównywało dwóm tysiącom Pieczyngów. Siły były zatem mniej więcej wyrównane. Z tych względów kierowani ostrożnością obaj wodzowie nie palili się zbytnio do rozpoczęcia bitwy, której wyniku nie można było z góry zdecydowanie przewidzieć. Rozłożyli się obozami po obu stronach Dniepru. Trawili czas na narady, podjazdy, wzajemne szarpanie oddziałów służebnych, wyzwiska i szyderstwa rzucane przez rozdzielającą ich rzekę. Nawet popi obkładali się z obu brzegów nawzajem klątwami. Na tym zbiegły niemal trzy miesiące. Światopełk przedłużał czas rozpoczęcia bitwy z wiadomego mu powodu. Jeszcze przed opuszczeniem Kijowa wysłał pilnych gońców do teścia w dalekim Poznaniu z prośbą o przysłanie posiłków. Dlatego zwlekał z atakiem, licząc na nadejście przedtem polskiego wsparcia. W pierwszych dniach grudnia zima poczęła gwałtownie przybierać na ostrości. Wody Dniestru i okolicznych jezior poczęły przymarzać, pokrywając się warstwą cienkiego zrazu lodu. Wtedy Jarosław niespodziewanie rzucił spieszone wojsko do ataku. Bez obciążenia końmi łacniej im było przejść po niepewnym lodzie. Rozgorzała bitwa. Światopełk znalazł się od razu w niekorzystnej sytuacji. Obozujący po drugiej stronie jeziora Pieczyngowie nie byli w stanie dołączyć do walki. Cienki lód pękł, pierwsze szeregi ich konnicy pochłonęły wody jeziora. Pozostała jazda ruszyła okrężną drogą wokół wód, czasochłonną i bez rozpoznania. Tymczasem na polu bitwy wrzał okrutny, zacięty bój. Z czasem oddziały Jarosława, wykorzystując liczebną przewagę, poczęły spychać przeciwnika w kierunku jednego z jezior, odcinając mu wszelkie drogi ucieczki. Walka nad brzegiem pokrytego wątłą warstwą lodu jeziora przemieniła się z wolna w bezpardonową rzeź Światopełkowych oddziałów. Pomimo ich bohaterskiej waleczności wojownicy spychani nieubłagalnie na popękany lód, ginęli w wodach jeziora. Wybito cały podległy Burzywiłowi oddział dwudziestu polskich drużynników. On sam, ciężko poraniony na całym ciele, w poszarpanej zbroi, zdołał wyrwać się z okrążenia na jakimś zdobycznym koniu. Kilka mil od pola bitwy natknął się na Światopełka z dwunastoma wojownikami, którym także udało się umknąć. Oprócz nich z całej armii Kijowa nie uratował się chyba nikt więcej – wszyscy zginęli na polu bitwy, potonęli w jeziorze lub dostali się do niewoli. Nie mniej okrutny los spotkał Pieczyngów. Bez ruskich przewodników w obcym im terenie zatoczyli niemal koło i wpadli niedaleko obozu nowogrodzian w zasadzkę bez wyjścia. Z pogromu uratował się jedynie wódz Turach z czterystoma konnymi. Pociągnęli okrężną drogą, wschodnimi szlakami, do ich ojczyzny.
– Ojciec nie mógł przysłać wam posiłków – wyjaśniała Wierzysława po wysłuchaniu wszystkiego. – Wiem to z listu od niego, jaki dotarł do mnie przed dziesięcioma dniami. Nic w nim nie wspominał o gońcach od Światopełka, znakiem czego nie dotarli do Polski. Poza tym z treści listu wynika, że ojciec gromadzi siły przed kolejnym prawdopodobnym najazdem cesarza. Na pewno nie uszczupliłby ich. Dopiero na początek następnego roku ojciec i Henryk zaplanowali rokowania rozejmowe na zjeździe w Allstedt. Jeżeli by się powiodły, wtedy Polska mogłaby nam przyjść z pomocą. Ale – uchwyciła w dłonie głowę Burzywiła – gdzie Światopełk? Skoro tobie udało się dotrzeć…
Burzywił, wpatrując się w nią z uwielbieniem, westchnął głęboko.
– Wiedząc, że podążam do Kijowa, nakazał przekazać ci jedno – powiedział. – Byś broniła miasta przed Jarosławem, on sam zaś pognał w kierunku Polski z zamiarem ściągnięcia odsieczy.
W przestronnej komnacie przylegającej do książęcej zbrojowni dwie postacie w skąpym światle kaganków trwały w posępnym pochyleniu nad czarkami przedniego miodu. Wojdzierz bębnił miarowo palcami lewej dłoni po stole.
– Przestań! – nie wytrzymał Radywoj. – Starcza dolegliwość cię dopada? Może jeszcze głową zaczniesz bujać i wargami trzepotać?
– Daleko mi do starczości, druhu – odparł zagadnięty. – Jeszcze mnie, tak jak ciebie, więcej niż połowa życia czeka. Czekam niecierpliwie, co mądrego rzekniesz.
– Do przeżycia to nam może tylko kilka dni pozostało – obruszył się Radywoj. – Jak myślisz, ile czasu wstrzymamy napór Jarosława na miasto?
– To zależy – odparł Wojdzierz. – Zawsze możemy umknąć, ratując przy tym koniecznie księżnę.
– Na to nam pewnie przyjdzie – skwitował po namyśle ponuro słowa druha Radywoj. – Niemal cały kijowski kler przeciwko niej obrócony, a on ma wielki posłuch. Z drugiej strony Kijowianie to dumny lud, nienawidzą nowogrodzian nad wszystkie inne plagi, nawet Pieczyngowie im milsi.
– Dumny i waleczny lud – potwierdził Wojdzierz. – Ale czy wybaczą Światopełkowi, że do Polski uszedł, zamiast przejąć obronę? Że dowodzenie żonie przekazał, którą wielu tu nieprzychylnie postrzega?
– Wierzysława wspaniała władczyni – podjął Radywoj. – Równie wielu ją miłuje i szanuje. Wszystkim naraz nie dogodzi.
– Teraz dogadza Burzywiłowi – nie wytrzymał Wojdzierz.
– A w tym tkwi twoja udręka, przyjacielu. – Radywoj nie skrywał urągliwej ironii. – Ileż razy o tym rozmawialiśmy? Nic nam do miłostek księżnej.
– Tak jakbyś sam się w niej nie durzył – odparował Wojdzierz.
– Za Wierzysławą w ogień bym skoczył, ale nie w tym rzecz. Nie w tym. – Głos Radywoja spoważniał. – Ileż ona wycierpiała w niewoli u teścia? – dodał po namyśle. – Iluż usiłowało ją zgwałcić, łącznie z Jarosławem? Ileż drwin i upokorzeń znosi z racji związku Światopełka z Tugorkaną? Mnie trapią inne rozterki. – Przerwał na chwilę, wpatrując się uważnie w Wojdzierza. – Od czasu wyruszenia księcia na Nowogród w naszej pani przeróżne zmiany zachodzą. Zacięła się w sobie, spoważniała na twarzy. Nie wysiaduje tyle co dotąd przy swoich zwierzętach, roślinach, przestała na ulice wychodzić między kramy i cechy. Zawsze tak się interesowała codziennością zwykłego ludu, chłonęła opowieści rozmaite o dalekich stronach. A teraz? Od dwóch miesięcy uparła się, byśmy ją w umiejętnościach niewiaście nieprzystojnych przyuczali i ćwiczyli. Walka mieczem, włócznią, łukiem. Jak zrobić z niej wojowniczkę, kiedy sił jej zdatnych nie starcza? Sam widziałeś, ledwie tarczę w lewicy udzierży, a prawica już z ciężarem miecza się zmaga.
– To był twój pomysł – wtrącił Wojdzierz. – Żeby tarczę odrzuciła i miecz oburącz chwyciła. Całkiem raźnie jej to idzie, cięciami ostrza z góry coraz grubsze kloce rozczepia. Włócznię też pewnie prowadzi. Będzie z niej wojowniczka. Zresztą taka słaba to ona nie jest, tyle że jeszcze swojej siły nie zna.
– Upatrujesz w niej wojowniczkę? – nie ustępował Radywoj. – Chcesz tego? Przecież znamy ją… zupełnie inną. A jeszcze ostatnio – jakby sobie coś przypomniał – pytała mnie o sekretne trucizny, na pokrycie sztyletu zdatne, w następnym zaś oddechu obruszyła się okrutnie, wzmiankując Tugorkanę…
– Nasunąłeś mi pomysł – wpadł mu w słowo Wojdzierz. – Wyślijmy skrytobójców do wieży, niech zaduszą Tugorkanę i bękartów od Światopełka…
– Do wieży nikt się nie przeciśnie… pilnowana przez stu jabdiertimskich Pieczyngów.
– Teraz, gdy Wierzysława w imieniu księcia obroną Kijowa kieruje, a on nie wiadomo, jak skończy…
– Wiem, jak ty skończysz. – Radywoj udał, że zamachuje się ręką na przyjaciela.
Wojdzierz uchylił się, tracąc równowagę. Zydel pod jego ciężarem przechylił się, a on sam zwalił się na ziemię.
– To nic, nic – tłumaczył się Wojdzierz uczepiony dłońmi o krawędź stołu. – To nie miód…
– Idziemy spać. – Radywoj powstał. – Niebawem czeka nas śmiertelna walka, być może już jutro.
O świtaniu pod Kijów podeszła wielka armia, rozciągnięta na całej długości północnych murów. Jarosław przyprowadził nieprzeliczone rzesze wojowników i setki wozów. Powiewające na wietrze liczne sztandary dziesiątków grodów północnej Rusi – największe Nowogrodu, Biełozierska, Ładogi, Pskowa, Izborska, Muroma. Pośród nich ogromna flaga udzielnego Księstwa Smoleńskiego. Z prawej strony lasu wyłaniały się pogańskie proporce ludów z dalekiej, mroźnej północy: Wepsów, Karelów i innych. Na lewej flance bujające się na poprzecznych żerdziach znaki bojowe niemal dwóch tysięcy skandynawskich najemników. Dwa kontyngenty osławionej w bojach piechoty wareskiej: jeden w sile tysiąca wojowników pod wodzą Einara, jarla od Swewów, drugi, liczący sześciuset wojowników, dowodzony przez norweskiego konunga Ragmundara. Na przedpolach, z dala od zasięgu łuków i katapult, rozkładali obóz. Od czoła usypali niewielki wał ziemny, za którym wkrótce wykwitło mrowie namiotów. Powietrze rozdzierała wrzawa okrzyków, rozkazów, rżenie koni, huk narzędzi. Krzątanina wokół budowy i montażu machin oblężniczych. Nieskazitelna jeszcze wczoraj biel grubej warstwy śniegu zdeptana w błoto brudnej szarości.
Pertraktacje były krótkie. Mają poddać miasto. Bezwarunkowo. W przeciwnym razie pan całej Rusi Jarosław zrówna Kijów z ziemią. Trzech posłów zawróciło konie, poganiając je w stronę obozu, nie doczekawszy odpowiedzi.
Obserwowali z wysokości murów nieprzyjaciela szykującego się do walki. Do obradującej z dowódcami Wierzysławy podbiegali co rusz wojownicy z pilnymi meldunkami. Wojewoda Budy opuścił nocą wraz z drużyną Kijów. Księżna wzruszyła na to jedynie ramionami. Spodziewała się tego, zdrajca uszedł zapewne do Jarosława. Nieprzyjaciel rozłożył się tylko od północnej strony grodu, pozostałe bramy jeszcze niezablokowane od zewnątrz.
Z obozu ponownie wychynął nieliczny zbrojny oddział, kierując się w stronę muru. Obok białego znaku powiewała chorągiew Nowogrodu.
– Jarosław osobiście – stwierdziła głośno wytężająca wzrok Wierzysława. – Radywoj, Wojdzierz! Zebrać dziesięciu z drużyny, wychodzimy przed bramę! – rozkazała, spiesząc w kierunku zejścia z chodnika korony muru. – I nakażcie cerkwiom, by zaprzestały w końcu bicia w dzwony!
– Księżno, a wasz hełm? – spytał niepewnie Radywoj.
Nie odpowiedziała, lekko jedynie wstrząsnąwszy płowymi włosami.
Rozwarto bramę wewnętrzną, zazgrzytały łańcuchy wciągające do góry ciężką kratownicę, po chwili uporano się z grubą na pół ręki bramą zewnętrzną pokrytą z obu stron żelaznymi wzmocnieniami. W odległości stu kroków oczekiwał konny orszak Jarosława.
Wierzysława poklepała konia uspokajająco po szyi.
– Łucznicy na koronie w pogotowiu? – rzuciła przed siebie, zwracając się Radywoja i Wojdzierza po jej bokach. – Nie dowierzam nowogrodzkiemu wężowi chytrością przesiąkniętemu – dodała, nie czekając na odpowiedź.
Popędzili wolno konie do przodu, za nimi oddziałek drużynników z chorągwią Kijowa i godłem Ruryków – złotym trójzębem na niebieskim tle. Pomiędzy nimi Burzywił. Na trzydzieści kroków przed nowogrodzianami zatrzymali się.
Jarosław zdjął czubiasty hełm. Ze względu na długi kolczy kaptur doczepiony do jego krawędzi uniósł go wysoko w górę, po czym przekazał zbrojnemu obok. Potrząsnął głową, rozsypując na ramiona długie fale ciemnych włosów. Skierował konia w stronę kijowian, naprzeciwko zdążającej ku niemu Wierzysławie, przybierając na twarzy półuśmiech. Spotkali się w połowie drogi.
– Prześliczna i dumna jak zawsze – powitał ją Jarosław. – I walecznością promieniująca, prawdziwa władczyni.
Wierzysława, poruszając głową, udała, że lustruje uważnie obóz Jarosława za jego plecami, usiany tysiącami namiotów.
– Wielu biesiadników na zaloty przyprowadziliście, książę – rzekła. – Odpowiedzi udzieli wam broń podarowana mi przez mego ojca. – Oparła dłoń na głowicy miecza.
– Moje zaloty wyłącznie do Kijowa wzdychają. – Jarosław spoważniał. – Przekażcie mi miasto bez walki. Oszczędzicie życia tylu poddanym, ludowi mojej Rusi. Sami zaś możecie z całym majątkiem i wiernym wam orszakiem powrócić do Polski.
– Twojej Rusi?! – Prychnęła pogardliwie. – Władcą Rusi jest Światopełk, wasz brat przyrodni, a mój małżonek. Najstarszy syn Włodzimierza. Cieszcie się władztwem nad Nowogrodem.
Jarosław podjechał koniem nieco bliżej. Wierzysława uniosła lewą rękę w uspokajającym geście dla drużynników z tyłu.
– Ten wasz małżonek – rozpoczął zjadliwie książę – ten pomiot greckiej nałożnicy zaadoptowany przez mojego ojca przegrał sromotnie bitwę pod Lubeczem. Wybiłem całą jego armię, łącznie z tymi przeklętymi Pieczyngami. Światopełk zdołał uciec w kierunku Polski. Ale przecież wieści o tym dotarły już do was, nieprawdaż? Za niego nastawiacie oręża? Za tego tchórza, co naszych najmłodszych braci skrytobójczo wymordował? Który związek z córką pieczyńskiego wodza ponad małżeński obowiązek do was przedkłada, do najpiękniejszej księżnej, jaka po naszej ziemi chadzała?
– Co do Borysa, i Gleba a i być może Światosława, wiemy tu, w Kijowie, że za ich mordem stały wasze machinacje, nie zwalajcie bratobójstwa na Światopełka – odparła.
– Nieprawda! – zaoponował Jarosław.
– Prawda! – zaprzeczyła mu Wierzysława. – Borys ślub poddaństwa przed Światopełkiem złożył! To wasze ręce splamione są bratnią krwią!
– W sprawie Borysa i Gleba Cerkiew stoi po mojej stronie – uparł się Jarosław. – Światopełk jest przeklęty po wsze czasy za bratobójstwo.
– Niecała Cerkiew – sprzeciwiła się. – Są dowody na jego niewinność.
– A nawet gdyby. – Jarosław nie tracił pewności siebie. – On jest na zawsze przeklęty. A wy? Na cóż wasz upór?
– Wiecie, co oznacza ten znak? – Wierzysława wskazała prawą dłonią na metalowy puklerz na piersi, umocowany do kolczugi. – Biały orzeł nad krwią wrogów Polski, mojej ojczyzny. Jestem córką Bolesława, przed którym wszyscy truchlejecie ze strachu. Jestem z krwi i kości piastowską księżną. Pierwej ostrze mego miecza wasz łeb rozpłata, niż ustąpię.
Jarosław pokręcił głową, cmokając przez rozchylone usta. Podjechał koniem nieco bliżej.
– Księżno – pochylił się nieco w siodle – nie interesują mnie wasze piastowskie znaki, bo nie ma dla nich miejsca na mojej Rusi. Natomiast godło Ruryka – wskazał ręką na sztandar z trójzębem powiewający z tyłu nad oddziałkiem Wierzysławy – należy do mnie. Po tom tu przyszedł.
– Ruryk również Światopełka przodkiem, na równi jak waszym. – Księżna odgarnęła dłonią włosy za prawe ucho.
– Udał wam się małżonek! – Jarosław zmienił zjadliwie temat. – Cała Ruś wie, że Światopełk Tugorkanie duszę zaprzedał! Więcej on kagan Pieczyngów niż ruski książę! Żadna z was para małżeńska, Cerkiew i lud to potępiają.
– Mój ojciec roztoczył nad nim protekcję – odparła, udając, że ignoruje bolesną drwinę pod swoim adresem. – A wy na okrągło o tym samym smucicie.
Jarosław, dźgnąwszy lekko ostrogą konia, zbliżył się do Wierzysławy na kilka kroków. Głos mu spoważniał.
– Waszemu ojcu sławy i majestatu nie ujmuję. Lecz nic mu do spraw Rusi. Niech Bolesław wprzódy swój kraj przed potężnym cesarzem obroni.
– Wprzódy wy zdobądźcie Kijów – wyrzekła hardo.
– Zdobędę – zripostował szybko. – Z ziemią zrównam, jak trzeba będzie, wszystkich opornych w pień wytnę. Jam jest pan i władca Rusi. Was rzucę między nałożnice, jeżeli na czas nie uciekniecie.
– Już raz gwałtu na mnie próbowaliście – wyrzekła cierpko, dodając zjadliwie. – Szrama na twarzy nie piecze? Zapomnieliście o waszym bracie Mścisławie? Jak was batem ode mnie odpędził?
Jarosław przejechał mimowolnie ręką po krótkim zaroście na policzku, przykrywającym podłużną bliznę. Doskonale o tym pamiętał. Przed czterema laty zakradł się do komnaty Wierzysławy zamienionej przez Włodzimierza na celę więzienną, rzucił bezbronną dziewczynę na łoże i już w nią niemal wniknął. Natenczas nadszedł Mścisław, odkopnął go na ziemię, smagnął batem po twarzy i wyrzucił z komnaty. O nie, nie zapomniał o tym.
– Na Mścisława też przyjdzie czas. Po tym, jak stłamszę bękarta greckiej nałożnicy, co waszym mężem się mieni.
– Tak po kolei wszystkich braci wymordujesz? Jak Borysa, Gleba i Światosława? Mścisławowi nigdy nie dorównasz.
Niespodziewanie Jarosław odzyskał pewność siebie. Roześmiał się rozlewnie.
– Jakaż ironia opatrzności! Dwóch największych wojowników naszych czasów, obaj zawołaniem Chrobry się mieniący, a żaden nie jest w stanie uratować szlachetnej księżnej przed Jarosławem! Bolesław wykrwawia się pod naciskiem potęgi mocarnego Henryka, natomiast Mścisław w dalekim Tutmarkaniu walczy o przetrwanie pod naporem Pieczyngów, Połowców, Chazarów, Kłobuków i kto wie, jakich jeszcze okrutnych plemion. – Zniżył nieco głos. – Księżno, gdzie są wasi sławetni obrońcy?
Wierzysława chciała już odpowiedzieć, lecz w porę się wstrzymała, zezłoszczona w duchu na samą siebie. O mało się nie zdradziła przed nim z podjętych potajemnie działań. Nie bez przyczyny mawiają, że chytrość i przebiegłość Jarosława mądrości dorównuje.
– Sama chcecie za miecz chwycić? – Słodycz tonacji głosu księcia wzbogaciła szczypta kpiny. – Przecież ani w użyciu broni was nie ćwiczono, ani w arkanach wojowania nie kształcono. Jaki posłuch będziesz mieć u nich? – Wskazał ręką na wały Kijowa.
Zawróciła koniem, sygnalizując zakończenie rozmowy. Już w odwrocie rzuciła głośno za siebie: – Poznacie jeszcze miecze Bolesława i Mścisława! – nie zdając sobie sprawy z proroctwa wypowiedzianej groźby.
Jeszcze tego samego dnia oblegający przeprowadzili pierwszy szturm na wały.
Powietrzem wstrząsnęły ogłuszające dźwięki trąb, piszczał i rogów. Z obozu nieprzyjaciela wyłaniały się chmary piechoty obładowanej sprzętem szturmowym, drabinami, sznurami zaczepnymi. Sunęli około czterdziestoma kolumnami szybkim pochodem w kierunku pierwszej, zewnętrznej linii obronnej Kijowa, złożonej z mieszanych na przemian odcinków– z muru na ziemnym nasypie i wału z palisadą na słowiańską modłę. Gdy dotarli w pole ostrzału, nad ich głowami pojawił się szczelny kobierzec tarcz chroniących na ile się dało opadające z góry strzały, oszczepy i kamienie. Mieli o tyle ułatwione zadanie, że grube warstwy udeptanego z ziemią śniegu zniwelowały rów obronny mający utrudnić dostęp. Na całej linii obrońcy przystąpili do ostrzału, lecz atakujący, nie zważając na padające po drodze trupy towarzyszy, parli nieubłaganie do przodu. Niebawem dziesiątki drabin poruszanych mocarnymi dłońmi, zataczając w powietrzu łuki, opadało do przodu, przytykając pod niewielkim kątem do płaszczyzny fortyfikacji. Z rutyną właściwą doświadczonym w szturmach wojowników oblegający sprawiali, że drabiny opadały tak, by ich szczyty nie wystawały ponad krawędź palisady czy muru, ale nieco poniżej. Obrońcy nie mogli wówczas odeprzeć drabin do tyłu napieraniem na nie długimi belkami. Jednocześnie w górę leciały setki grubych lin zaczepnych, splecionych z kilku solidnych wiązek. Na końcu każda lina rozczapierzona była na trzy oddzielne sznury, każdy długości pięciu łokci, otulony skórzaną tuleją oplecioną żelazną siatką podobną misiurce i zakończony trójzębną żelazną kotwicą. Tuleje dodatkowo chroniły sznur przed zbyt szybkim i łatwym przecięciem. Na całej długości liny splecione były co trzy łokcie węzły umożliwiające i ułatwiające wspinanie się.
Wierzysława obserwowała w napięciu początek natarcia z wysokości pomostu nadbudówki wznoszącej się pośrodku chodnika korony muru. Wokół niej zgromadzili się najważniejsi wojownicy z jej drużyny: Burzywił, wojski Mszałyd dowodzący garnizonem na czas nieobecności księcia, metropolita Jan z dwoma duchownymi i kilkunastu najznamienitszych przedstawicieli miasta. Kategorycznie odrzuciła uprzednie błagania Burzywiła, Mszałyda i innych, że nie ma dla niej miejsca w zgiełku walki, gdzie tyle przeróżnych i niespodziewanych niebezpieczeństw. Że lada jaka strzała lub oszczep trafić mogą, że wróg się przedrze w każdej chwili, że pociski z katapult opadać poczną. Osobą i godnością – ucięła perswazje – reprezentuje władcę Kijowa, dlatego jej miejsce tutaj, pośród walczących. Jedynie sędziwy Jan poklepał ją czule po ramieniu, szepcząc:
– Bóg widzi twą odwagę, córuchno.
Na głos zaś orzekł, że walczącemu ludowi obecność księżniczki niechybnie odwagi i animuszu doda. Radywoj i Wojdzierz z trudem namówili ją, by jednak ukryła głowę pod hełmem.
Pierwsze, wstępne niejako natarcie, przeprowadzone zaledwie znikomą cząstką wojsk oblegających, unaoczniło obrońcom, co ich czeka, gdy do szturmu, wspomaganego ostrzałem machin miotających, ruszy falami cała Jarosławowa potęga. Już teraz na wielu odcinkach walczono zażarcie przeciwko wojownikom wdzierającym się po drabinach i linach. Jan z duchownymi opuścili pomost nadbudówki, spiesząc do katedry. Reszta pobiegła na chodnik korony, wspierając obronę. Pozostała jedynie księżna i na krok jej nie opuszczający Wojdzierz z Radywojem.
Burzywił wmieszał się w szereg wojowników nacinających toporami sznury z kotwicami zaczepionymi o krawędzie muru. Rąbał zamaszyście mieczem po skórzanej tulei jednego z trzech sznurów. Obok niego rosły kijowianin, uporawszy się zamaszystymi uderzeniami potężnego topora z pierwszym sznurem, dołączył do niego. Wspólnym wysiłkiem przecięli naprężoną tuleję i natychmiast zabrali się do ostatniego sznura. Po chwili przerąbali ostatni element, akurat w momencie, gdy ponad koroną wychynęła głowa wspinającego się wojownika z twarzą nabrzmiałą od wysiłku czerwonością. Przecięty sznur wystrzelił w powietrze siłą naprężenia, zrywając Burzywiłowi hełm z głowy. Główna lina, utraciwszy ostatni z trzech zaczepów, przepadła za murem, pochłaniając w głębinie uczepionych niej oblegających. Kierowany ciekawością Burzywił wychylił się instynktownie poza koronę. Nad głową przeleciała mu rzucona od dołu potrójna wiązka kotwic kolejnej liny. Nie zdążył uskoczyć przed błyskawicznie powracającymi w jego kierunku naprężonymi sznurami. Na szczęście dla niego dwie kotwice utkwiły po jego bokach, zgrzytliwie zaczepiając o krawędź muru. O wiele mniej szczęścia miał stojący przed nim wojownik, z którym razem rąbali poprzednią linę. Trzecia kotwica wbiła mu się ostrzami w plecy na wysokości barków, pociągając go potężnym naprężeniem liny w kierunku muru. Martwy wojownik przyparł Burzywiła masą ciała do blanki, z szyi wystawało mu zakrwawione masywne ostrze kotwicy. Burzywił z przeogromnym wysiłkiem zdołał przecisnąć się przed zgniatającym go trupem i opaść na kolana. Przetoczył się na bok, podniósł upadły miecz i zerwał się na nogi. Niewiele brakowało – pomyślał. Rozglądał się szybko wzdłuż chodnika. Bój wrzał na całej długości. W gąszczu walczących dojrzał spieszącą w jego kierunku Wierzysławę z obnażonym mieczem.
Księżnej nie uszła scena, w której potajemny kochanek omal nie stracił życia. Bez wahania zbiegła z nadbudówki, przebijając się w jego kierunku z nieodłącznymi Wojdzierzem i Radywojem po bokach. Raptem między blankami zaroiło się od napastników zeskakujących na chodnik. Pewnie przystawili kilka drabin obok siebie, których obrońcy nie zdołali zniszczyć. Wprawdzie wielu wspinających się zginęło od strzał i oszczepów, mimo to spora grupa zdołała tutaj dotrzeć do szczytu muru – najpierw kilku, po chwili już niemal dwudziestu. Obrońcy przeważali liczebnie, dali się jednak na ten moment zaskoczyć. Rozpętała się okrutna walka, napastnicy nie mieli nic do stracenia. Nasza trójka znalazła się w samym środku zaciętego boju, z tyłu, z przodu, pomiędzy nimi byli walczący wojownicy. Wojdzierz z wysuniętym mieczem torował księżnej drogę, podążając przodem, Radywoj osłaniał ją z boku, dzierżąc w lewej ręce dużą tarczę piechoty, w prawej włócznię. Uderzenie ciężkiego topora zatrzęsło nim, masywne ostrze wryło się do połowy w tarczę, swobodnie rozczapierzając jej żelazne okucie. Napastnik pociągnął obiema rękoma stylisko topora. Nie zdążywszy uwolnić ręki, Radywoj porwany został ciężarem ciągniętej przez napastnika tarczy i utracił równowagę, upadając na lewą stronę. Mimo to zdołał dźgnąć włócznią do przed siebie, trafiając z na wpół leżącej pozycji pod obrzeże krótkiego kaftana nabijanego ćwiekami. Podłużne ostrze przeszło miękko przez warstwy koszul, zagłębiając się całkowicie we wnętrznościach podbrzusza. Radywoj uwolnił w końcu lewą rękę z zapięć tarczy, uchwycił oburącz drzewce włóczni, zakręcił nim parokrotnie w obie strony i wyszarpnął gwałtownie. Zdołał zerwać się na nogi, szykując się do zadania kolejnego ciosu – niepotrzebnie. Przeciwnik jęknął boleśnie i padł martwy do przodu. Radywoj, poszukawszy szybko wzrokiem księżnej, zauważył ją kilkanaście kroków przed sobą. Przed nią Wojdzierz odpierał ciosy topora wroga. Tymczasem przed Wierzysławą wyrósł niespodziewanie krępy wojownik z długimi strąkami rudej czupryny powiewającymi spod hełmu. Rudzielec, zmiarkowawszy przed sobą kobietę w zbroi, roześmiał się. Przesunął rzemień tarczy na plecy, stanął przed nią na szeroko rozstawionych nogach, rozczapierzył obie ręce, z mieczem w prawej dłoni, i wrzasnął triumfalnie. Wierzysława zareagowała szybko i instynktownie, działając niczym w transie. Tak jak jej wpoili Radywoj i Wojdzierz, uchwyciła trzon miecza w obie dłonie, wykonała szeroki zamach poza plecy do tyłu i cięła z wszystkich sił z góry w kierunku wojownika. Trafiła w spojenie szyi z głową. Skórzany kaptur przypięty do obrzeża hełmu zniwelował nieco siłę uderzenia, ale nie zatrzymał ostrza, które przebiło się aż po obojczyk. Z rany trysnęła fontanna krwi. Księżna wyszarpnęła ostrze. Wojownik mimo ciężkiej rany, jakby nie odczuwając bólu, nadal obleśnie się uśmiechał. Machinalnie uczynił krok w jej kierunku, choć ciało już odmawiało mu posłuszeństwa. Wierzysława wysunęła prawą nogę nieco do przodu i wbiła mu czubek sztychu miecza pomiędzy otwarte usta obrośnięte kłębami brody. Na ten czas Wojdzierz, uporawszy się z własnym przeciwnikiem, znalazł się już przy niej. Przytrzymując rękę księżnej pomógł jej wyszarpnąć miecz z gardzieli trupa, po czym odkopnął ciało do tyłu. Z lewej strony doszedł do nich Radywoj, spoglądający ze zdumieniem na rozegraną scenę. Nie wytrzymał, by nie zakrzyknąć:
– Księżno, ubiłaś okrutnego wojownika!
– Pierwszy, którego nasza pani własnoręcznie mieczem pokonała! – zawtórował mu głośno Wojdzierz.
Jako że grupa napastników, która przedarła się przez mury, została już z powodzeniem odparta, wokół nich zbierali się pozostali obrońcy, wspólnie wiwatując na jej cześć. Ona sama przysiadła pod ścianą chodnika, ciężko sapiąc, z leżącym obok na ziemi mieczem, ale nadal zaciśniętym w prawej dłoni. Wszystko wokół niej docierało jakby zza mgły, nie potrafiła pozbierać rozkołatanych myśli. Zabiła człowieka, zabiła człowieka– pulsowało jej nieustannie w głowie. Burzywił przyklęknął obok niej na jedno kolano, odebrał jej miecz, z trudem powstrzymywał się przed okazaniem publicznie rozpierającej go troskliwej czułości. Nie mógł zezwolić na kompromitację księżnej, obojętne, ile lud szemra o ich romansie. Zerwał się na nogi, podszedł do Wojdzierza i Radywoja, wdając się z nimi w gwałtowną sprzeczkę. Po chwili dołączyła do nich Wierzysława sprawiająca wrażenie opanowanej, przynajmniej powierzchownie.
– Nasi łucznicy powinni się lepiej wysilić – orzekła.
– Łucznicy robią, co mogą – odparł Burzywił. – A ty, pani, ryzykujesz własną osobą…
– O moich łucznikach mowa? – Obok pojawił się Mszałyd.
– Nie znam się na arkanach wojowania. – Wierzysława, zdjąwszy hełm, otarła rękawem kaftana pot z czoła. – Czemu tylu naszych wojowników, rażąc strzałami i oszczepami z wysokości muru, nie powstrzyma wrogów wspinających się po drabinach i linach?
– To lepiej, jakbyście… – Mszałyd zaciął się z oburzenia, szukając słów. Burzywił trącił go łokciem w bok, czyniąc ruchem głowy znak ostrzeżenia. – Znaczy, szlachetna księżno – podjął Mszałyd opanowanym głosem – wyście nad nami wszystkimi godnością i majestatem, ale zdajcie się, proszę, na nasze umiejętności wojowania. Ja tylko z nadania księcia obowiązki wojskiego nad garnizonem Kijowa pełnię. Walczę tym, co mi pozostawiono. Książę poszedł na bitwę, zabierając najlepsze wojsko, pozostawiając mi do obrony wysłużonych weteranów, co już konia dosiąść nie podołają, i młodzież z piórek nieoskubaną, która prawdziwego boju dotąd nie zaznała.
Radywoj i Wojdzierz spuścili głowy, udając zainteresowanie własnymi butami. Burzywił zamierzał już wtrącić, że oprócz garnizonu Kijowa bronią jeszcze zastępy drużyn bojarów, ale księżna uprzedziła go. Podeszła do wojskiego, zionąc bliskością piękna, młodości i bitewnego oparu. Położyła mu rękę na ramieniu w uspokajającym geście.
– Szlachetny Mszałydzie – rzekła pojednawczo. – Ja też uczę się wojowania, czy tego chcę, czy nie, jak ta młodzież pod waszą komendą. Mimo, żem niewiasta. Nie bierzcie mych słów za obrazę, lepszego od was wojskiego nie było nad żadnym grodem Rusi. Czyńcie waszą powinność, jak najlepiej zdołacie.
Mszałydowi opadły ze zmieszania ramiona.
– Zezwólcie, łaskawa pani, że do moich obowiązków powrócę – zdołał jedynie wystękać.
Walka trwała nadal, aczkolwiek impet szturmu osłabł. Atakujący stracili do tej pory ponad czterdziestu wojowników, wielu z nich wiło się wrzaskliwie od odniesionych ran u podnóża muru. Po stronie obrońców poległo siedemnastu, nie wliczając w to poranionych.
– To dopiero początek – zauważył któryś z bojarów. –Prawdziwe piekło rozpęta się od jutra, a najpóźniej pojutrze. Wtedy do natarcia ruszą wszystkie siły oblegających. Jarosław pocznie wprowadzać do akcji kolejne machiny miotające. Niechybnie podprowadzą pod mury wieże oblężnicze i rozpoczną taranowanie bramy.
– Czy ja dobrze widzę?! – zakrzyknął z przejęciem Mszałyd, wskazując ręką na przedpole.
Od początku szturmu za tylnymi szeregami nacierających usadowiły się w regularnych odstępach grupy łuczników, chronione zniesionymi płotami piechotnymi, chroniącymi ich przed ostrzałem obrońców. Mszałyd wskazywał poza linię nieprzyjacielskich łuczników. Na przedpole wyroiło się z obozu osiem ciasno zbitych oddziałów, obładowanych przeróżnym sprzętem i materiałem budowlanym. Grupy rozsunęły się na szerokość przedpola. Sprawnie zajmowały pozycje bezpośrednio za łucznikami, przystępując do robót. W ruch poszły łopaty wznoszące nasypy, nad którymi montowano ciężkie dachy ochronne – pale powiązane wikliną i pokryte kilkoma warstwami surowych skór, na które dodatkowo sypano ziemię.
– Te wineje – orzekł Mszałyd, używając greckiej nazwy dla konstrukcji dachowych. – Są odporne na działanie smoły, wrzącego oleju i innych płynów palących. A że są zbyt blisko muru, nie trafi ich żadna nasza katapulta, choćby nie wiadomo jak jej skrócić skręcenie sznura. W najlepszym razie pociski wylądują kilkanaście kroków za nimi.
– To cofnijmy katapulty nieco do tyłu – wtrącił ktoś z zebranych. – Przesuniemy wtedy bliżej pole rażenia.
– Nie da rady – zaprotestował szybko Mszałyd. – Katapulty stoją na samej krawędzi pierwszych zabudowań, musielibyśmy całe rzędy domostw wyburzyć.
– Zburzmy domy, obrona grodu ważniejsza – podsunął zjadliwie stojący obok wojskiego sędziwy wiekiem wojownik.
– Ale na co im te głębokie doły dachem chronione? – dorzucił ktoś.
– Na co? – Mszałyd nie krył irytacji. – Podkopy będą grzebać pod sam mur, a wtedy… – nie dokończył, ale obrazowo pomachał dłońmi.
– Gdzie jest Nurados?! – Wierzysława usiłowała przekrzyczeć głośną dyskusję. – Gdzie jest konstruktor?!
Zamaszyście trzasnęła mieczem w metalowe umbo tarczy przyczepionej do pleców leżącego u jej stóp trupa któregoś z napastników. Huk uderzenia sprawił, że co poniektórzy z zebranych zwrócili na nią uwagę.
– Nurados w warsztatach zbrojeniowych, przegląda kołowroty do balist, jakieś usprawnienia chce wprowadzić – wyjaśnił księżnej Radywoj.
– Zawezwijcie go, natychmiast! – rozkazała.
– Nic go nie oderwie od… – próbował oponować Mszałyd.
Nie słuchając dalej, Wierzysława bez namysłu opuściła zgromadzonych na koronie muru, rzucając na odchodnym.
– Sama go sprowadzę. Może geniusz wynalazcy coś tu zaradzi.
Radywoj i Wojdzierz pospieszyli za nią.
Zaledwie postać księżnej zniknęła za załomem wnęki muru kryjącej zejście z korony, Burzywił oznajmił pozostałym:
– Poprowadzę wypad, czterdziestu wojowników na koniach powinno wystarczyć.
Nie czekając na reakcję, pobiegł chodnikiem do innego zejścia, w przeciwnym niż Wierzysława kierunku.
Nurados, Grek sędziwego wieku pochodzący z arystokratycznego rodu z Konstantynopola, zawdzięczał księżnej życie. Przez wiele lat cieszył się w stolicy Bizancjum sławą genialnego matematyka, konstruktora i wynalazcy. Usprawniał urządzenia i machiny wojenne, wprowadzał nowe udoskonalenia, pogłębiał tajniki chemii i fizyki, przekładając je na coraz przemyślniejsze rozwiązania, do czasu, aż w Bizancjum wybuchła rewolta możnych rodów przeciwko frakcji cesarskiej. Podczas krwawych bojów i zamieszek, do których doszło w stolicy, ledwo uszedł z życiem przed siepaczami Bazylego Bułgarobójcy, przystając w przebraniu do grupy skandynawskich wojowników powracających z walk na Bałkanach w rodzinne strony szlakiem Waregów. W Kijowie wielki książę Włodzimierz udzielił mu azylu, przyjmując na służbę w roli nadwornego budowniczego i wynalazcy. Przez kilka następnych lat rosły jego sława i zawołanie, do czasu kolejnych zmagań Włodzimierza z Pieczyngami. Nurados przygotował księciu kilkanaście pękatych beczek wypełnionych tajemniczą cieczą, zwaną przez wtajemniczonych greckim ogniem. Straszliwa, niszcząca siła tej substancji polegała na tym, że raz rozlana nie dała się ugasić, lecz – co gorsza – im więcej polewano płonącą powierzchnię wodą z zamiarem ugaszenia, tym większym ogniem ziała. W opinii kijowian był to diabelski wynalazek, wzbudzający przestrach i trwogę. I stało się najgorsze. Armia Włodzimierza po przekroczeniu linii grodów obronnych na południe od Kijowa i dojściu na obszary lasostepów rozłożyła się obozem. Naprzeciwko, po drugiej stronie płytkiej rzeczki, oczekiwały tysiące rwących się do walki pieczyńskich wojowników. Nocą szwendające się po ruskim obozie zapijaczone grupy wojowników przez nieuwagę rozbiły dwie beczki z greckim ogniem. Rozlewająca się ciecz dotarła do pobliskich licznych ognisk. Wybuchł straszliwy pożar. Zdezorientowani wojownicy, nieświadomi niebezpieczeństwa, usiłowali zagasić rozszerzającą się na namioty pożogę wiadrami wody. Wtedy nastąpiła prawdziwa katastrofa. W mgnieniu oka pożar rozprzestrzenił się na niemal połowę ruskiego obozu, smażąc w płomieniach dziesiątki spanikowanych wojowników. Włodzimierz z trudem opanował chaos i rozgardiasz i z resztkami armii musiał czym prędzej wycofać się do Kijowa. Na kogoś trzeba było zrzucić winę, chociażby dla uratowania zawołania i majestatu Włodzimierza. Nuradosa oskarżono o zdradę, działanie na korzyść wrogów i celowe spowodowanie śmierci wielu Rusów, w tym niejednego pochodzącego z wpływowych bojarskich rodów. Książę nie miał wyboru. Pechowego Greka wrzucono do lochów, skazując na śmierć przez rozerwanie końmi. Wtedy Wierzysława, młoda jeszcze dziewczyna świeżo poślubiona Światopełkowi, wstawiła się przed teściem i… dopięła swego. Nurados zamieszkał nieopodal komnat księżnej, pozbawiony wszelkich funkcji i dochodów. Ale zachował życie, będąc odtąd na utrzymaniu swej wybawicielki. Niedługo potem nastąpił burzliwy okres, synowie wielkiego księcia wszczęli bunt przeciwko ojcu. Splot wydarzeń spowodował, że Włodzimierz wszystkich wtrącił do więziennych cel: Wierzysławę, jej męża, a swego przybranego syna Światopełka, Nuradosa i biskupa Rainberna, kapelana księżnej. Wkrótce Włodzimierz zmarł w trakcie wyprawy karnej przeciwko Jarosławowi i ponownie wszystko się zmieniło. Światopełk i Wierzysława zapanowali nad Kijowem, Nurados powrócił do łask…
Księżna stąpała ostrożnie po schodach prowadzących na chodnik korony muru. Podtrzymywała Greka pod łokciem, objaśniając mu po drodze wydarzenia na przedpolu i zaniepokojenie działaniami oblegających. Gdy dotarli do grupy dowodzących i wyjrzała przez wyłom blanki muru, mogła już tylko bezczynnie obserwować szaloną eskapadę jej umiłowanego.
Szturm praktycznie dobiegł końca. Rzesze luźnych gromad wojowników wycofywały się bezładnie w stronę obozu, ciągnąc ze sobą poranionych towarzyszy. Podnóże muru zalegały szczątki drabin, zwoje skłębionych lin, żałosne szczątki pozostałego zniszczonego sprzętu i uzbrojenia, wymieszane z ciałami poległych. Zajęci własnym losem uciekający nie zwracali uwagi na kijowską grupę wypadową.
Burzywił na czele czterdziestu trzech wojowników zbliżał się szybkim galopem dojednego z siedmiu podejrzanych wykopów. Na trzydzieści kroków przed celem wysunięci z przodu jeźdźcy miotnęli włóczniami. Czterech zajętych na zewnątrz pracą wojowników padło trupem, przebitych kilkoma ostrzami naraz. Jeźdźcy zaryli konie, wzniecając tumany białoszarej kurzawy. Zeskakiwali na ziemię, zamierzając pieszo zaatakować nieprzyjaciół skupionych wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w wykopie, pod narzuconym nań dachem.
Wierzysława zacisnęła z napięcia palce na grani muru, wstrzymując niemal oddech.
Niespodziewanie na obrzeżu szerokiego wykopu zaroiło się od wychylonych hełmów z wystawionymi łukami. Po chwili chmara strzał pokryła grupę Burzywiła. Za pierwszą salwą poszły druga i trzecia. Zanim zdezorientowani kijowianie zdążyli zareagować, większość z nich leżała trupem lub wiła się w agonii, nafaszerowana strzałami. Burzywił i kilku pozostałych, którzy jeszcze mogli utrzymać się na nogach pomimo trafień, usiłowali dobiec do wierzchowców. Na próżno. Czwarta salwa z łuków dokończyła dzieła. Z wykopu wypełzali wojownicy. Jedni zajęli się okiełznaniem wystraszonych koni, inni mieczami i toporami dobijali rannych kijowian. Tak zginął Burzywił.
Piętnastego dnia oblężenia ryjący pod ziemią tunele nowogrodzianie dopięli swego. Przekopali się pod mur. W mozolnie wydrążone kanały w ławie podstawy muru upakowali łatwopalne materiały i ciecze. Po podpaleniu wszystkiego nawet nie zdążyli umknąć. Ogień strawił drewniane konstrukcje, w powstałe luki poczęły zapadać się zaprawy i kamienie podstawy. Około czterdziestu kroków na prawo od bramy fragment muru zatrząsnął się potężnie, zrzucając na dół kilkunastu obrońców, po czym zapadł się niemal do połowy w ziemię. Z podnóża, niczym z podziemi, wypełzły kłęby gęstych dymów, spowijając wszystko ciemną opoką zmieszaną z tumanami wzniesionego kurzu. Zanim opadły na dobre, murem ponownie wstrząsnęły konwulsyjne drgania. W ogłuszającym grzmocie odpadających z zapraw kamieni resztki muru rozszczepiły się pośrodku, tworząc szeroką na dwa kroki szczelinę wypełnioną u spodu hałdami gruzu, kamieni, drewna i ciał poległych.
Jarosław rzucił w stronę wyłomu trzymane dotąd w rezerwie oddziały skandynawskich najemników, za nimi sześć setek nowogrodzkiej piechoty. Jednocześnie wzmógł nacisk ataku na bramę i ostrzał z katapult.
Kijowianie nie zdzierżyli ataku na wyłom. Pomimo bohaterskiej obrony do wnętrza grodu wlewały się kolejne fale nacierających. W mieście wybuchła panika. Mszałyd nie zdołał zaprowadzić porządku pośród obrońców. W bezładnej bieganinie zmieszanych nawzajem walczących i tłumów ludności cywilnej nikt już nie troszczył się o bramy prowadzące do dwóch pozostałych pierścieni obronnych. Niebawem oddziały oblegających wtoczyły się już do wewnętrznego kręgu grodu.
Wierzysława z mieczem w dłoni pobiegła w południowym kierunku, do dzielnicy żydowskich kupców, gdzie wznosiła się wieża z ukrytą Tugorkaną. W panującym chaosie i zgiełkunie dosłyszała nawoływań Radywoja, Wojdzierza i pozostałych drużynników usiłujących dotrzymać jej kroku. Co rusz drogę zastawiały im grupki walczących. Księżna niczym w transie parła do przodu, kilkakrotnie ścinając mieczem zastawiających jej drogę wojowników Jarosława.
Na przedpolu wieży toczył się zacięty bój. W stłoczonej kotłowaninie wojowników Pieczyngowie bronili się mężnie przed naporem Waregów i nowogrodzian. Cofali się na całej linii w kierunku schodów wejściowych, padając pokotem pod naciskiem furii atakujących. Oceniwszy szybko sytuację, Wierzysława pobiegła w kierunku przylegającego do wieży drewnianego domu, pociągając za sobą drużynę. Wbiegli po schodach na drugą kondygnację, wybili pokrywę w polepie, wydostając się na dach.
– Tam! – krzyknęła księżna, wskazując mieczem okno wieży zabite klapą na wysokości półczłowieka od dachu domostwa.
Podważona klapa odpadła z trzaskiem. Wdzierali się do środka wieży, zeskakując z parapetu okna w połowie szerokich schodów prowadzących na najwyższe piętro. Prosto w środek toczącej się walki. Warescy wojownicy zdołali od dołu dotrzeć aż tutaj, niektórych dojrzeć można było już na obszernej galerii u szczytu schodów w zaciekłym zmaganiu z pieczyńskimi wojownikami. W zamęcie, zgiełku i wrzawie mało kto zwrócił uwagę na pojawienie się intruzów z uzbrojoną w miecz kobietą. Wierzysława uparcie parła w górę schodów. Radywoj i Wojdzierz torowali jej przejście, ścinając mieczami każdego, kto świadomie czy nie zastawił im drogę. Reszta drużyny asekurowała księżnę od tyłu, powstrzymując napór zarówno Waregów, jak i Pieczyngów.
Księżna, dotarłszy do galerii, bez namysłu skierowała się w kierunku ostatnich drzwi na lewo. Przez szpiegów wiedziała doskonale, gdzie przebywa nałożnica Światopełka. Przeskoczyła przez leżącego trupa, cios toporem, na szczęście tępą stroną, trafił ją w ramię, wytrącając z ręki miecz. Siła uderzenia rzuciła nią o ścianę. Nie tracąc przytomności i nie zważając na tępy ból w ramieniu, skierowała się w stronę leżącego miecza. Radywoj odrąbał wojownikowi rękę z toporem, rzucając go na kolana. Poprawił zamachem z góry, przepoławiając głowę powyżej ucha. Wojdzierz przyskoczył do księżnej z wysuniętym w prawicy mieczem, rozglądając się szybko na wszystkie strony. Jakiś Pieczyng rzucił w niego nożem. Wojdzierz instynktownie zdołał się uchylić, wyskoczył do przodu i wbił mu czubek broni w gardło. Tymczasem Wierzysława porwała miecz i wtargnęła do komnaty.
Dwa kroki za progiem omal, nie potknęła się o leżące martwe ciało. Mały, może pięcioletni chłopiec z toporem wbitym pośrodku piersi. Musi to być bękart Światopełka i tej wiedźmy – przemknęło jej przez myśl.
Pod przeciwległą ścianą dwóch Waregów zmagało się z nałożeniem pęt krzyczącej i wijącej się Tugorkanie. Jeden, oparty o grubą drewnianą kolumnę, trzymał ją w żelaznym uścisku ramion, drugi szykował się do nałożenia sznura.
Pierwsza dojrzała ją Tugorkana. Krzyk przeszedł w dziki wrzask. Stojący plecami do Wierzysławy wojownik nawet nie zdążył odwrócić głowy – z karkiem przeszytym sztychem miecza począł opadać bezwiednie na kolana. Drugi puścił mimowolnie miotającą się kobietę, która odskoczyła na bok, w stronę stołu. Wierzysława zamachem miecza z prawej strony głowy zamierzała ciąć go wskroś twarzy. Nieopatrznie brzeszczot utkwił w drewnie belki. Mocowała się z wyrwaniem broni, spozierając w ułamku chwili na wykwitający na twarzy wojownika uśmiech. Sięgał ręką po miecz u pasa.
– Padaj! – zabrzmiało donośnie po polsku.
Instynktownie przygarbiła się, rzuciła na prawe ramię i przetoczyła. Podążający za nią drużynnik wbił Waregowi topór w spojenie kolczugi na piersi, rzucając go na kolana. Przysiadł na nim okrakiem i poderżnął nożem gardło.
Wierzysława zerwała się na nogi dwa kroki przed stołem. Tugorkana wyszarpniętym skądś długim nożem o zakrzywionym ostrzu machnęła w poprzek, celując w jej twarz, zadrapała ją jedynie płytko na czole. Księżna, zebrawszy się w sobie, chwyciła machinalnie za pieczyngowski oszczep wiszący na ścianie obok stołu, zrywając go z umocowań. Zanim się odwróciła, Tugorkana biegła już w stronę wyjścia. Wierzysława miotnęła oszczepem, przykuwając ją do drewna kolumny na wysokości brzucha. Podeszła do wiotczejącej w konaniu Tugorkany.
– Odchodź do waszych wyrodnych piekieł, czarownico – powiedziała.
Podanym przez Radywoja mieczem przebiła jej pierś.
– Uciekamy! Księżno! – nawoływał Wojdzierz. – Zaraz wtargną Waregowie i pozostali Pieczyngowie!
Wierzysława miotała się nerwowo po komnacie, rozpatrując na wszystkie strony.
– Pani, za czym szukacie? – Zdenerwowanie udzielało się Radywojowi. Pozostali z drużyny wyglądali na galerię i schody, gdzie nadal trwał bój.
– Nasi wojownicy cofają się do góry, Pieczyngowie i Waregowie chyba pomiarkowali naszą obecność! – doleciało z krawędzi galerii.
– Mam! – zakrzyknęła Wierzysława.
Zza ciężkiej skrzyni wydobyła pieczyngowską krótką dzidę z nabitym u podstawy ostrza końskim łbem. Prawdziwy koński łeb, spreparowany i zasuszony, z rozwartymi ślepiami i wyszczerzonymi białymi zębami. Między włosy wplecione były sznury z kolorowymi szmatkami i klejnotami.
– Zawijajcie w szmaty! Zabieramy ze sobą! – nawoływała.
– Teraz to już się na dół do okna nie przebijemy – zawyrokował Radywoj.
– Drugie okno jest za alkową! Tam, za parawanem! Będziemy skakać na dach! Szybko!
Po drodze Wierzysława zerwała spod szaty martwej Tugorkany bogato zdobiony cienki pas z pochwą. Wsadziwszy do pochwy dziwaczny sztylet wielkości niemal pół miecza, którym zabita wyryła jej uprzednio rysę na czole, pobiegła w stronę zasłony do alkowy.
– To też zabieram! – krzyknęła.
Zdołali ujść z wieży, skacząc na dach przylegającego budynku. Na zewnątrz nadal trwał okrutny bój. Rozglądali się możliwościami przedarcia się na południe, w stronę bram. Wierzysława nakazała, by łapali konie. Bez szans. Wszędzie tłok i walki. Starli się z grupami kijowskich wojowników pędzących w przeciwnym kierunku.
– Nie ma drogi ucieczki! – krzyczał ktoś przerażonym głosem. – Wojsko Jarosława zablokowało wszystkie ulice! Rzeź!
– Na co nam konie?! – Wojdzierz złapał księżnę za ramię. – Nie przedrzemy się!
Wierzysława w namyśle masowała się ręką po czole, rozmazując zakrwawienie rany.
– Do katedry! – nakazała. – Nawet Jarosław nie poważy się na zbezczeszczenie bożego domu. Patriarcha udzieli nam tymczasowego azylu.
– Dalej nie przejdziemy! – zakrzyczał Radywoj, gdy dobiegli w pobliże katedry stojącej na lekkim wzniesieniu. – Wszędzie mnóstwo nowogrodzian!
– Tam. – Wierzysława wskazała boczną uliczkę. – Obejdziemy od tyłu, jest boczne wejście do kruchty między wnękami filarów.
Dotarcie na tyły katedry okazało się niebezpiecznym przedsięwzięciem. Wszędzie wokół pożary. Płonące niczym stogi siana budynki, szczątki drewnianych konstrukcji walące się na wąskie uliczki. Na teren musiało spaść dużo pocisków zapalających rzucanych na miasto przez katapulty. Wejście zawalały spiętrzone drewniane belki, jeszcze mieniące się żarem. Przeciskali się szczeliną do środka, dusząc się z braku powietrza. Przed nimi otworzył się ginący w ciemnościach wąski korytarz o kamiennych ścianach.
– Za nami wejście się zawala! – doleciały z tyłu rozpaczliwe okrzyki.
Widocznie któryś z pobliskich domów zapadł się całkowicie w kierunku filarów. W ogłuszającym grzmocie i trzasku wojownicy na końcu kolumny pchali panicznie pozostałych do przodu, usiłując ujść przed walącymi się fragmentami korytarza. Po trzydziestu krokach grupa dotarła do niewielkiej komnaty przylegającej do kruchty. Na wpół uchylone drzwi ukazywały majaczące w oddali wnętrze katedry od strony prezbiterium, rozświetlone nikłymi płomykami kilkunastu świec.
– Pusto – stwierdził Radywoj, rozglądnąwszy się. – Oprócz wielebnego Jana przy ołtarzu. Gdzieś od przodu zgiełk potężny dolatuje, patriarcha tam wpatrzony, modły intonuje.
– Do środka! – nakazała Wierzysława, energicznie popychając kolejnych wojowników. – Czekaj! – złapała jednego z ostatnich za ramię. – Pilnujesz tego, jakbyś mojego życia strzegł. – Podała mu dzidę z zatkniętym końskim łbem owiniętym pledem. – Szybko, za nimi! – popędziła stojącego za nią Wojdzierza.
– O nie, księżno, ktoś musi osłaniać was od tyłu.
– Od tyłu śmierć nadchodzi! – krzyknęła, łapiąc go silnie za zwisającą z hełmu kolczą misiurkę i pociągając w swoją stronę.
Korytarz, którym przybyli zawalił się całkowicie, zapadła się połowa dachu kruchty, pomieszczenie wypełnił stos spiętrzonego gruzu, kamieni i drewna. Spomiędzy szczelin wypełzały kłęby dymu i zapierające dech smrody spalenizny.
Zbierali się przy ołtarzu, nieco w oddali od Jana. Wierzysława przeliczyła szybko oddział: ona sama, Wojdzierz, Radywoj i jeszcze szesnastu polskich rycerzy. Ostatnich szesnastu z jej przybocznej drużyny.
– Odcięło nam jedyną drogę – marudził Wojdzierz.
– Ma rację, spójrzcie, księżno, wzdłuż nawy – wskazał jej Radywoj.
Przy rozwartych połowach wrót toczyła się walka.
A jednak Jarosław poważył się na zaatakowanie katedry lub wojownicy dokonali tego samowolnie, bez jego wiedzy. Zaledwie trzech zbrojnych z kijowskiego garnizonu uparcie broniło się przed naporem przeważającej masy. Długie przejście między rzędami ław zawalały trupy odciągnięte spod wrót.
Patriarcha, zaprzestawszy modlitw, wpatrywał się w nich z przerażeniem. Rozpoznawszy Wierzysławę, uchwycił się obiema rękoma kamiennej krawędzi stołu ofiarnego, ponownie mamrocząc modlitwy. Księżna złapała go silnie za ramiona, potrząsając nimi:
– Dlaczego?! Dlaczego atakują dom boży?!
– Nie wiem, córuchno – wystękał Jan. – To nie ludzie Jarosława, to biesy jakoweś, dzicz z piekielnych otchłani na wschód od Nowogrodu, z maskami zwierząt na głowach…
– Do boju! – Księżna, wyszarpnąwszy miecz z pochwy, ruszyła do przodu. – Wyprzeć wroga poza wrota!
Natarcie świeżych sił zmieniło obraz walki. Zaskoczeni napastnicy dali się wyprzeć na zewnątrz. Natychmiast przystąpiono do zawierania wrót, odsuwając trupy między ławy. Jan trącił Wierzysławę ślimakowato zwiniętym zakończeniem pastorału.
– Wychodzę na zewnątrz – orzekł zdecydowanym tonem. – Nie powstrzymasz mnie! – zaoponował, gwałtownie otrząsając się z uchwytu księżnej. – Nie poważą się na majestat metropolity! Zatrzymam ich na tyle, byście wrota od wewnątrz zawrzeć zdołali.
Zamknęli za nim obie połowy, nasunęli poprzecznie grubą kłodę na żelazne uchwyty. Pozsuwali resztę trupów na przejście między ławami, robiąc wolne miejsce. Ściąganymi na sztorc ławami podpierali na ukos wrota.
– Długo im zejdzie, zanim się przerąbią – zauważył ktoś z drużyny. – Dla nas to żaden ratunek, jesteśmy zagnani w pułapkę.
– Z każdej pułapki jest wyjście – odparła bezwiednie Wierzysława, rozglądając się po wnętrzu katedry.
Jedno z górnych wąskich okien rozpękło się z trzaskiem. Do wnętrza wpadły zajęte ogniem kule zbitego siana. Za nimi poleciały trzy gliniane dzbany. Roztrzaskały się w połowie lewego rzędu ław, rozlewając wokół gęste ciecze. Natychmiast w górę strzeliły wysokie płomienie, liżąc łapczywie zeschłe drewna.
– Spalą nas! – rozległy się okrzyki.
– Pod ołtarz!
Pozostałymi oknami do środka wpadały kolejne dzbany z cieczami, zapalone łuczywa i kule siana. Jęzory szybko rozprzestrzeniającego się ognia sięgały już miejscami szczytów spojenia ścian nawy z dachem. Niebawem z góry poczęły opadać z hukiem części dachowej konstrukcji, roztrzaskując się na ziemi w kłębach ognia i dymu.
Jarosław w otoczeniu kilkuset wojowników i przybocznej drużyny dotarł pod katedrę. Budynek stał już niemal całkowicie w płomieniach, z wysokości niewielkiego wzniesienia dojrzeć możny było przepastną dziurę po zapadłym dachu.
Drużynnicy księcia odgonili włóczniami skłębione przed wejściem gromady wojowników. Jarosław przyklęknął przy sponiewieranym Janie. Zarzucił mu własny płaszcz obszyty futrami na obdarte z szat plecy, dopomagając powstać.
– Łapać dzicz! – nawoływał Jarosław. – Obatożyć, co dziesiątego na pal! Ojcze świątobliwy – zwrócił się czule do patriarchy.
– Spójrz, co żeś na nas zesłał. – Łkając, patriarcha wpatrywał się przepełnionym bólem wzrokiem w gorzejącą katedrę.
– Nigdy bym na to nie zezwolił! Samowola…
– Nasienia diabła tu wpuściłeś.
Jarosław zżymał się wewnętrznie, tłumiąc narastające wzburzenie.
– To tylko wojownicy z mroźnych ostępów, mieli zakaz…
– Przez ciebie zginęła księżna.
Jarosław zdrętwiał.
– Biedula, tam w zgliszczach spopielona. – Jan skinął głową.
– Wierzysława? – zdołał jedynie wystękać Jarosław.
– Córka Bolesława…
Jarosław pozostawił go, podchodząc do stojącego za plecami Rogniewa, zaufanego doradcy.
– Słyszałeś, to koniec– powiedział.
– Gorzej. Przed chwilą doniesiono mi, że ciało Tugorkany zwisa na oszczepie przybitym do kolumny komnaty.
– Dwie ważne ptasznice uleciały mi z ręki… nakaż dokładne przeszukanie zgliszczy katedry, niech sprowadzą tutaj Budego.
Rozbito rozżarzoną czerwienią bramę. Na zewnątrz buchnęła spowita masa dymu i płomieni, uderzając żarem gorąca przyczajonych przed wejściem wojowników. Dwaj z przodu ze spopielałymi twarzami padli na ziemię, konając w konwulsjach.
– Tam jak w wielgachnym piecu, panie – doniesiono stojącemu w rozkroku nad klęczącym Budym Jarosławowi. – Wszystko zamienione w tlące ogniami i żarem popielisko. Smród spalonych ciał…
– Dość! – przerwał książę. – Budy, najchętniej wrzuciłbym cię do środka za twą głupotę i niespełnienie rozkazu.
– Natych…
– Miałeś dwoma oddziałami przebić się do księżnej i Tugorkany, pojmać je i uchronić przed zdziczałymi hordami! Chełpiłeś się, że znasz miasto jak nikt inny!
– Za późno, panie łaskawy…
– Zejdź mi z oczu! Rogniew – zwrócił się do doradcy, gdy zostali sami. – Służ mądrą radą… Wierzysława miała być poręką układów z jej szalonym ojcem…
– O Tugorkanie zapomnijmy. – Rogniew rozglądał się z namysłem. – Przebita oszczepem i z rozoraną przez miecz piersią… nie odwrócimy tego, bo wielu naocznie widziało. Ale z księżną… w pogorzelisku spopielonych resztek ciał nie odróżnisz… Możemy na czasie zyskać.
– Jak?
– Sprytnym oszustwem. Omamimy wszystkich tu zebranych łącznie z patriarchą.
– Zajmij się omamianiem, ja wysyłam natychmiast podjazdy na południe od Kijowa. Jeżeli Wierzysława jakimś cudem się wydostała żywa, mogła tylko próbować ucieczki na południowy wschód od Dniepru.
Poganiali konie na południowy wschód, polami wzdłuż prawego brzegu Czarnej Elstery, rozkoszując się orzeźwiającym pędem powietrza. Ostatnie opary wczorajszej pijatyki uchodziły spod spoconych hełmów, do głów wracała jasność myślenia. Szli na wielką wyprawę wojenną, na odległe i okrutne ziemie Rusów. Parli w niepewne, tajemnicze, nieznane i szalone, prosto w objęcia śmierci owianych legendami wareskich toporów i mieczy bitnego, licznego niczym mrowie słowiańskiego ludu wojennego Rusi. Z tego powodu wczorajsza uczta zakończyła się dziką biesiadą, jakby na zawsze żegnali się z bliskimi. Bernardowi porządnie się dostało od Zwodzisławy za pijaństwo. Prześliczna, ale zacięta w gniewie ta jego żona.
– Zaledwie miesiąc od ślubu, a on już zaczyna jak za kawalerskich czasów! – krzyczała mu nad pękającą głową, miotając się wokół łoża.
Jezu, jak on tę piękną bestię kochał, w rozchełstanej nocnej szacie, z piersią na wierzchu. Na widok wrzeszczącej żony namiętności go rozsadzały, ale huk w głowie i bezwład ciała na harce nie zezwalały.
Trzydziestu czterech ciężkozbrojnych z nim samym na czele, najlepsze, co mógł wystawić z podległego mu okręgu. Rycerstwo służebne z Dobrego Ługu, zbrojni lenni ze wsi na podległych obszarach i kilku wojowników na stałej służbie. Za cztery mile skręcą na wschód, prosto do Chociebuża, gdzie zbierały się oddziały z prowincji Łużyce – z polskiego Połabia. Stamtąd do Gniezna, na główny punkt zborny.
– Konny od przodu! – zakrzyknął ktoś. – Pędzi prosto na nas!
– Margrabia napadł na Rozdwojniki! – krzyczał jeździec już z daleka. – Margrabia… – łapał łapczywie oddech, gdy ich doszedł. – …Tiemmo… z dwunastoma zbrojnymi… gwałcą, grabią, kradną owce!
– Z naszych dużo poległo?! – Bernard uchwycił go za ramię.
– Żaden. – Jeździec teraz dopiero rozpoznał jadącego obok Bernarda Lekusza, polskiego lennika na Rozdwojnikach. – Panie! – zakrzyknął do niego. – Ledwo posiadłość opuściłeś, nie minął pacierz, gdy wtargnęli zbrojni margrabiego!
– A co z moim garnizonem? – nagabywał Lekuszo.
– W strach wpadli, przecież to zwykłe woje bez pancerzy. Schowali się za palisadą waszej siedziby i czekają z łukami, czy zbóje bliżej nie podejdą.
– Wiedziałem! – miotał się Lekuszo. – Wiedziałem! Na chwilę włości opuścić nie można… A żona i dzieci!
– Za palisadą, bezpieczne – wyjaśniał jeździec. – Niemcy tylko wieś łupią, owce i krowy spędzają na grabież…
Lekuszo uchwycił Bernarda za ramię.
– Tiemmo pokój pogwałcił, nasze ziemie, moje lenno najechał!
– Twój garnizon nie umie walczyć? – zapytał Bernard.
– Kto?! – oburzył się Lekuszo. – Kilkunastu prostych kmieci na palisadzie z łukami i oszczepami?! Zostawiłem im do nadzoru jednego służebnego wojaka, a dwóch pozostałych przyprowadziłem tobie na wyprawę.
– Tylko trzech ciężkozbrojnych z tak bogatej wsi? – Bernard pokręcił z niedowierzaniem głową, ale po chwili rozkazał stanowczo, nie czekając odpowiedzi Lekusza. – W te pędy na Rozdwojniki, może dorwiemy jeszcze margrabiego! Może w końcu rozpłatam mieczem to śmierdzące gówno, co mieni się moim kuzynem!
Wpadli na plac targowy w tumanach wzniesionej kurzawy, całkowicie zaskoczywszy napastników. Zbrojni margrabiego wskakiwali w panice na konie, porzuciwszy nagrabione dobro, byle jak najszybciej pierzchnąć w kierunku rzeki. Usiłowali przemknąć chyżym kłusem naokoło spędzonego stada owiec, wzdłuż palisady niewielkiej siedziby Lekusza. Któryś z nich pomylił kierunki i wmanewrował konia pomiędzy rozbeczane owce. Polski rycerz dopadł go od tyłu, trzasnął zamaszyście ostrzem miecza po barku, aż zazgrzytało po kości. Na palisadzie wojownicy wiwatowali rozradowani na widok odsieczy, paru zachowało przytomność umysłu, by wypuścić strzały w kierunku uciekających, ale niecelnie. Tylko jedna strzała trafiła któregoś konia w zad. Zwierz zarył z bólu tylnymi kopytami w ziemi, zrzucił jeźdźca na ziemię i pognał dalej. Zszokowany niemiecki rycerz usiłował podźwignąć się na nogi, przyklęknął już na lewe kolano, powstając, próbował wyszarpnąć miecz z pochwy. Lekuszo, nie zwalniając pędu konia, przechylił się w skłonie na prawą stronę siodła ku ziemi i przejechał mu po gardle ostrzem miecza. Niemiec padł w konwulsjach na ziemię, charcząc tryskającą z rany fontanną krwi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
