Bursztynowy Krzyżyk. Na piastowskiej służbie - Robert F. Barkowski - ebook

Bursztynowy Krzyżyk. Na piastowskiej służbie ebook

Robert F. Barkowski

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W ramach cyklu Roberta F. Barkowskiego „Na piastowskiej służbie” ‒ porywających powieści z historią w tle ‒ śledzimy losy czwórki przyjaciół, rycerzy na służbie władcy Polski Bolesława Chrobrego: Gromosława (z Lubusza), Czambora (z Gdańska), Sasa Bernarda z margrabiowskiego rodu i syna longobardzkiego księcia Benewentu Randulfa. Złączeni nierozerwalnym węzłem przyjaźni wiernie służą księciu z rodu Piastów. Obarczani niebezpiecznymi misjami przemierzają: Polskę, Niemcy, Czechy, Ruś Kijowską, Włochy, Danię, Połabie i ziemie Prusów. Ich udziałem są dramaty, miłości, bitwy, zdrady, wyzwania i tajemnice.

***

W powieści „Bursztynowy krzyżyk” Bolesław Chrobry latem 1018 roku wyrusza z wojskiem na Ruś Kijowską. W przeddzień wyprawy obarcza rycerzy: Gromosława, Czambora i Bernarda, zadaniem odnalezienia swej córki Wierzysławy, żony księcia ruskiego Światopełka. Słuch o niej zaginął od czasu, gdy w 1017 roku dowodziła obroną Kijowa przed najazdem księcia Nowogrodu Jarosława Mądrego. Nasi bohaterowie w szeregach piastowskiej armii, wzmocnionej posiłkami od niemieckiego cesarza i Węgrów, toczą okrutne boje w drodze do Kijowa. Dalej podążają w głąb Rusi, docierając aż do Nowogrodu oraz na stepy nad Morzem Czarnym, gdzie żyją wojowniczy Pieczyngowie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 488

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Postacie historyczne

Ana­stazy – pre­po­zyt Cer­kwi w Kijo­wie

Anto­nius (Tuni) – Rzy­mia­nin, opat klasz­toru w Mię­dzy­rze­czu, dyplo­mata na służ­bie Bole­sława Chro­brego, czło­nek rady ksią­żę­cej

Bazyli Boio­an­nes – bizan­tyj­ski ary­sto­krata, kate­pan temu Ita­lia (Wło­chy) od grud­nia 1017 roku

Bazyli II Buł­ga­ro­bójca – cesarz bizan­tyj­ski

Bole­sław Chro­bry – książę z dyna­stii Pia­stów, władca Pol­ski, król od 1025 roku

Budy – woje­woda ruski

Eryk Pyszny – nie­miecki rycerz słu­żący Bole­sła­wowi Chro­bremu

Eusta­fij – syn Mści­sława Chro­brego

Fry­de­ryk – komor­nik cesar­ski, naj­wy­bit­niej­szy mąż zaufa­nia cesa­rza Hen­ryka II

Gero – arcy­bi­skup Mag­de­burga (1012–1023)

Her­man I – mar­gra­bia Miśni (1009–1038), oże­niony z córką Bole­sława Chro­brego Rege­lindą

Inge­gerda – córka szwedz­kiego króla Olafa Skötkonunga (sio­strzeńca Bole­sława Chro­brego), od 1019 roku żona Jaro­sława Mądrego

Iła­rion (Hila­rion) – ruski duchowny w ksią­żę­cej cer­kwi Zba­wi­ciela (Spa­skiej) na Bere­sto­wie w Kijo­wie

Jan (póź­niej: Jonasz) – metro­po­lita Kijowa od 1018 roku, pocho­dze­nia grec­kiego

Jaro­sław I – póź­niej z przy­dom­kiem Mądry, książę Nowo­grodu, następ­nie wielki książę Rusi Kijow­skiej, przy­rodni brat Świa­to­pełka

Joachim – biskup Nowo­grodu

Kon­stan­tyn – posad­nik na dwo­rze Jaro­sława w Nowo­gro­dzie

Masław – cze­śnik Mieszka II Lam­berta

Mieszko II Lam­bert – książę, syn Bole­sława Chro­brego, następca pol­skiego tronu

Mści­sław Chro­bry – książę Rusi Kijow­skiej (Tmu­ta­ra­kań), brat Jaro­sława I i przy­rodni Świa­to­pełka

Przed­sława – księż­niczka ruska, sio­stra Jaro­sława I

Rain­bern – pierw­szy biskup Koło­brzegu w latach1000 do 1003 lub 1004

Świa­to­pełk – z przy­dom­kiem Prze­klęty, wielki książę Rusi Kijow­skiej, przy­rodni brat Jaro­sława i Mści­sława

Thiet­mar (Tiemmo) – mar­gra­bia na reszt­kach nie­miec­kiej mar­chii łużyc­kiej z sie­dzibą w Bia­łej Górze, kuzyn fik­cyj­nego Ber­narda (Benno)

Wie­rzy­sława (imię fik­cyjne) – źró­dłowo bez­i­mienna, naj­młod­sza córka Bole­sława Chro­brego, żona księ­cia Rusi Kijow­skiej Świa­to­pełka

Zyg­fryd – syn mar­gra­biego Hodona; wierny len­nik Bole­sława Chro­brego od 1015 roku (po bitwie w Lesie Dzia­do­szan) aż do śmierci około 1028–1030 roku. Namiest­nik Łużyc z nada­nia Chro­brego; dowódca nie­miec­kiego kon­tyn­gentu posił­ku­ją­cego Pol­skę w wypra­wie na Ruś Kijow­ską

Postacie fikcyjne

Agnars­son – jarl okręgu Hrin­ga­rike u Swe­wów (Szwe­dów), dowódca ware­skich najem­ni­ków i ruskiej pie­choty wysła­nych przez Jaro­sława cesa­rzowi Bazy­lemu Buł­ga­ro­bójcy do pomocy w tłu­mie­niu powsta­nia Melesa w Apu­lii

Andrász – węgier­ski wojow­nik

Ber­nard (Benno) – saski rycerz, len­nik Pol­ski, komes grodu Dobry Ług na Poła­biu wraz z przy­le­głymi zie­miami

Boj­ru­szy – namiest­nik Rusi Kijow­skiej na zie­mie Lędzian, komes Prze­my­śla

Budzi­sław – syn Gro­mo­sława i Matyldy

Burzy­wił – pol­ski rycerz z Pozna­nia, z roz­kazu Chro­brego przed­sta­wi­ciel Pol­ski na dwo­rze Świa­to­pełka w latach 1015–1016

Czam­bor – pol­ski rycerz z Gdań­ska, syn Stę­gniewa

Dużyło – pia­stow­ski wojow­nik z ple­mie­nia Dre­wi­czów, na wypra­wie w roli prze­wod­nika

Einar – dowódca Ware­gów w bitwie pod Woły­niem nad Bugiem

Gnie­woj – woje­woda (pala­tyn) Chro­brego, czło­nek kręgu zaufa­nych władcy

Gnie­wosz – młod­szy brat Czam­bora

Gro­mo­sław (Gromo) – pol­ski rycerz z Lubu­sza, syn komesa Wodzi­sława

Hagnarr – krewny Rag­mun­dara

Haliura – wnuczka Tura­cha

Jawor – wojow­nik Luty­ków z ple­mie­nia Reda­rów

Kata­leim – wojow­nik pie­czyń­ski

Kli­munt – wojow­nik Chro­brego, opie­kun włóczni św. Mau­ry­cego

Krzę­sak – komes San­do­mie­rza

Leku­szo – pol­ski rycerz na posia­dło­ści len­nej Roz­dwoj­niki nad Czarną Elsterą na Poła­biu, len­nik Ber­narda (Benno)

Matylda – połab­ska księż­niczka z Kopa­nika, żona Gro­mo­sława

Msza­łyd – zaufany Świa­to­pełka, woj­ski kijow­skiego gar­ni­zonu

Nura­dos – grecki kon­struk­tor i inży­nier tech­nik wojen­nych na usłu­gach Kijowa

Ostro­mir – wódz lędziań­ski pia­stow­skiej krwi

Prze­bór – dowódca hufca jazdy cięż­kiej z Pozna­nia, miecz­nik na dwo­rze Chro­brego, czło­nek kręgu zaufa­nych władcy

Prze­miła – córka Bożejki, córki Sro­go­sza, adop­to­wana przez Wojo­mira. Po śmierci Bożejki i Wojo­mira adop­to­wana przez Matyldę i Gro­mo­sława

Przy­por – komes i namiest­nik podat­kowy okręgu gdań­skiego, dowódca kon­tyn­gentu Pomo­rza Gdań­skiego na wypra­wie kijow­skiej

Rady­woj – wojow­nik z ple­mie­nia Rady­mi­czów, zaufany dru­żyn­nik Wie­rzy­sławy

Rag­mun­dar – nor­we­ski konung, krewny króla Olafa II Świę­tego, dowo­dzący ware­skim kon­tyn­gen­tem na służ­bie Jaro­sława

Ragusz – pol­ski rycerz z Rze­pina, kuzyn Gro­mo­sława od strony matki

Ran­dulf – lon­go­bardzki książę z Bene­wentu

Rogniew – nowo­grodzki możny, zaufany doradca Jaro­sława

Rości­mir – pol­ski rycerz z San­do­mie­rza

Rości­sław Tamis – star­szy syn Świa­to­pełka i Tugor­kany

Sobie­mir – dowódca hufca jazdy cięż­kiej z Gnie­zna, skarb­nik na dwo­rze Chro­brego, czło­nek kręgu zaufa­nych władcy

Stę­gniew – ojciec Czam­bora, woj­ski gdań­skiego grodu

Sto­do­mira – córka Gro­mo­sława i Matyldy

Suan­hilda – żona Ran­dulfa, córka namiest­nika pol­skich Łużyc Zyg­fryda

Szan­tyr – rycerz z Gdań­ska, dowódca gdań­skiego hufca na wypra­wie kijow­skiej

Śnie­bór – pol­ski rycerz z dru­żyny Wie­rzy­sławy

Tar­ta­nes – wojow­nik pie­czyń­ski z ple­mie­nia Siru­kał­pei

Tászoly – wódz węgier­ski ksią­żę­cej krwi, dowódca węgier­skiego kon­tyn­gentu w armii Chro­brego na wypra­wie kijow­skiej

Tugor­kana – nie­ofi­cjal­nie pierw­sza żona Świa­to­pełka, córka Tura­cha, kagana Pie­czyn­gów

Turach – kagan Pie­czyn­gów z ple­mie­nia Jab­der­tim

Uzu –wódz Pie­czyn­gów z ple­mie­nia Cha­ra­voi

Wirin­har – graf z mar­chii łużyc­kiej, len­nik Tiemmo

Woj­dzierz – wojow­nik z ple­mie­nia Wia­ty­czów, zaufany dru­żyn­nik Wie­rzy­sławy

Wsie­łod – woj­ski Turowa

Wszę­do­bór – pol­ski rycerz, dowódca wro­cław­skiego hufca na wypra­wie kijow­skiej

Zdę­bol – gdań­ski wojow­nik z dru­żyny Czam­bora

Zgieło – pol­ski rycerz z dru­żyny Wie­rzy­sławy

Zwo­dzi­sława – sio­stra Gro­mo­sława, mał­żonka Ber­narda

Żeli­stryj – wysłu­żony wojow­nik Chro­brego pocho­dzący z ziemi Lędzian

Żeli­woj – dowódca gwar­dii Chro­brego zwa­nej Krwawe Skrzy­dła, czło­nek kręgu zaufa­nych

Oprócz postaci ludz­kich:

Sier­ściuch – pies Bole­sława Chro­brego

Prolog: Kijow, przed poltora rokiem

W poło­wie grud­nia 1016 roku Kijów z przy­le­głymi zie­miami ści­snęły okowy bez­li­to­snej zimy. Dmące dźwię­kiem potęż­nych pisz­czał lodo­wate zamie­cie roz­hu­lały się wokół, wznie­ca­jąc wysoko perzyny śnież­nych kurzaw. Siar­czy­ste mrozy tamo­wały oddech i zmra­żały krew w żyłach. Przez cały nie­mal ostatni tydzień gruby całun ciem­no­oło­wia­nych chmur, oddzie­liw­szy szczel­nie niebo od ziemi, otu­lał wszystko wokół nie­prze­nik­nioną dla wzroku sza­ro­ścią prze­ty­kaną gęstym mro­wiem bie­lą­cych płat­ków opa­da­ją­cego śniegu. Po kilku dniach ustały opady i zamie­cie. Chmury roz­pły­nęły się, prze­pusz­cza­jąc świa­tło słońca za dnia, a księ­życa i gwiazd nocą. Pozo­stał mróz i zie­mia pokryta zwa­łami skrzą­cego śniegu, który owi­nął Kijów od pół­noc­nej strony szczelną bielą puszy­stego nasypu o stro­mym zbo­czu, miej­scami się­ga­ją­cego nie­re­gu­larną gra­nią jed­nej trze­ciej wyso­ko­ści murów.

Usta­nie wichrów i zamieci uła­twiło war­tow­ni­kom patro­lu­ją­cym wzdłuż chod­nika na koro­nie umoc­nień wypa­try­wa­nie w pół­noc­nym kie­runku, tam gdzie w oddali maja­czył nie­wy­raźny zarys linii lasu.

A mieli czego wypa­try­wać – gdzie podział się ich książę z licz­nymi zastę­pami?

Od opusz­cze­nia Kijowa przez armię Świa­to­pełka minęły pra­wie trzy mie­siące, pełne wycze­ki­wa­nia dla miesz­kań­ców mia­sta. Mar­twiono się o prze­bieg i wynik wyprawy wojen­nej ich księ­cia. Wyru­szył wcze­sną jesie­nią na czele potęż­nych oddzia­łów, nie­mal sześć tysięcy woj­ska, zebra­nych z Kijowa i z gro­dów połu­dnio­wej Rusi, wzmoc­nio­nych pra­wie dwoma tysią­cami kon­nicy Pie­czyn­gów. Poszli na pół­noc, w kie­runku na Nowo­gród, z zamia­rem poko­na­nia Jaro­sława, przy­rod­niego brata Świa­to­pełka. Poszli i… słuch o nich zagi­nął. Do Kijowa nie nad­cho­dziły żadne wie­ści, straż na murach na próżno wypa­try­wała powra­ca­ją­cych wojow­ni­ków. Z roz­kazu Wie­rzy­sławy trzy­krot­nie wysy­łano na pół­noc konne oddziały zwia­dow­cze. I nic. Nikt nie powró­cił. Nie­po­kój rosnący z każ­dym upły­wa­ją­cym dniem ogar­nął wszyst­kich, od moż­nych świec­kich i duchow­nych, poprzez stany kupiec­kie i rze­mieśl­ni­cze, po liczne masy pospól­stwa tej boga­tej i roz­ro­słej, wie­lo­ty­sięcz­nej metro­po­lii. Przy­bie­rał on tu i ówdzie zna­miona stra­chu i paniki. A co, jeżeli książę został poko­nany? Co sta­nie się z nimi, gdy zwy­cię­ski Jaro­sław podej­dzie pod mia­sto i rzuci woj­sko do szturmu? Gdy nie okaże łaski i zarzą­dzi rzeź poplecz­ni­ków Świa­to­pełka? Kto ma ich bro­nić? Na pla­cach zauwa­żono już obłą­kań­ców, roz­sie­wa­ją­cych wśród zebra­nej gawie­dzi strasz­liwe wizje – Jaro­sław powbija wszyst­kich doro­słych męż­czyzn na pale, cią­gnie ze sobą w tym celu setki wozów z obcio­sa­nymi sosnami, dzieci powrzuca w ogień, nato­miast część kobiet dla lubież­no­ści znie­woli, a część odsprzeda okrut­nym Pie­czyn­gom i jesz­cze okrut­niej­szym ludom nie­zna­nej nazwy z dale­kich azja­tyc­kich ste­pów. Wszystko to wina Świa­to­pełka, który łaciń­skiemu obrząd­kowi przy­chylny i z cza­row­nicą Pie­czyn­gów nie­cny zwią­zek pro­wa­dzi z pogardą dla tra­dy­cji i zwy­cza­jów. I wina jego żony Wie­rzy­sławy, bo na to zezwala, a zresztą ona z tych bez­li­to­snych, owia­nych okru­cień­stwem Pia­stów się wywo­dzi…

Księżna nie odczu­wała zmę­cze­nia, mimo że od wielu dni koją­cego wypo­czynku nie zaznała, nękana nie­spo­koj­no­ściami sen­nych kosz­ma­rów. Jesz­cze dzi­siej­szego wie­czora prze­wo­dziła obra­dom, które prze­cią­gnęły się nie­mal do pół­nocy. Zebrali się wszy­scy: głowy Cer­kwi boja­rzy, dowódcy gar­ni­zonu, przed­sta­wi­ciele gmin kupiecko-osad­ni­czych, w tym żydow­skiej, pol­skiej i cha­zar­skiej. W napię­tej atmos­fe­rze prze­krzy­ki­wano się, oskar­żano nawza­jem, doszło nawet do sza­mo­ta­niny. Wie­rzy­sława naka­zała zacho­wa­nie spo­koju i powrót do wypeł­nia­nia codzien­nych obo­wiąz­ków. Wtedy na śro­dek kom­naty wyszedł woje­woda Budy, bogaty i wpły­wowy możny, zna­cze­niem i liczbą pod­le­głych mu wojow­ni­ków potęż­niej­szy od zwy­czaj­nych boja­rów.

– Mamy się słu­chać tej kobiety?! – zakrzyk­nął buń­czucz­nie, wska­zu­jąc lewą ręką na Wie­rzy­sławę. – Nawet Świa­to­pełk łoża z nią nie dzieli! – nawo­ły­wał dalej urą­gli­wie.

Zawrzało. Pod­nio­sły się krzyki, za Budym usta­wiło się kilku jego stron­ni­ków, ocho­czo go wspie­ra­jąc. Od ławy z ducho­wień­stwem pode­rwał się Iła­rion, duchowny z ksią­żę­cej cer­kwi, znany z nie­skry­wa­nej nie­na­wi­ści do Wie­rzy­sławy. Nim zdą­żył coś zawo­łać, sie­dzący obok na pod­wyż­szo­nym stolcu patriar­cha Jan zdzie­lił go pasto­ra­łem po barku. Krzy­wiąc się z bólu, Iła­rion opadł z powro­tem na ławę. Zano­siło się na tumult. Zanim straż zam­kowa zdą­żyła zare­ago­wać, na znak Wie­rzy­sławy do kom­naty wkro­czyło trzy­dzie­stu cięż­ko­zbroj­nych z jej oso­bi­stej dru­żyny. Oto­czyli szczel­nym kor­do­nem grupę Budego z wysta­wio­nymi do przodu mie­czami. Rap­tow­nie zapa­dła cisza.

Wie­rzy­sława powstała z tronu i pew­nym kro­kiem skie­ro­wała się w stronę wiel­moży. Po bokach kro­czył nie­od­stę­pu­jący na krok księż­nej Woj­dzierz i Rady­woj, dwaj naj­bar­dziej zaufani ruscy wojow­nicy wodzow­skiej krwi. Dru­żyn­nicy odstą­pili, czy­niąc przej­ście. Wie­rzy­sława pode­szła śmiało do Budego. Woje­woda, nie bacząc na wysta­wione nań wokół mie­cze, nie utra­cił wyzy­wa­ją­cej har­do­ści spoj­rze­nia. Wie­rzy­sława, ustę­pu­jąca mu nieco wzro­stem, przy­sta­nęła pół kroku przed nim.

– Śmiało, woje­wodo – rze­kła posęp­nie moc­nym gło­sem. – Bez obaw.

Budy otwie­rał już usta, lecz zanim zdą­żył cokol­wiek wypo­wie­dzieć, twarz zamarła mu w nie­mej kon­ster­na­cji. Księżna pode­szła jesz­cze bli­żej, bły­ska­wicz­nym ruchem wysu­płała spod kaftana prawą ręką szty­let i przy­ło­żyw­szy woje­wo­dzie do kro­cza, naci­snęła mocno czub­kiem szty­chu. Lewą ręką zła­pała mocno klamrę pasa woje­wody. Z ław zerwało się gwał­tow­nie kilku zbroj­nych z dru­żyny Budego z dłońmi zaci­śnię­tymi na ręko­je­ściach mie­czy. Opa­dli nie­zwłocz­nie zmro­żeni okrut­nym spoj­rze­niem Rady­woja.

– Roz­pruję ci ten nędzny wore­czek z zeschnię­tymi pest­kami – syczała Wie­rzy­sława Budemu do ucha, nie­do­sły­szal­nie dla pozo­sta­łych zebra­nych. – Aż pro­szek ulotni się jak z pur­chawki. I z czym pole­ziesz na zbe­reźne hulanki? – dodała. Na głos zaś rze­kła: – Woje­woda chce jesz­cze coś dodać!

Budy nie krył prze­ra­że­nia. Ze spusz­czoną twa­rzą wpa­try­wał się w szty­let. Taka jego odwaga – prze­lotna myśl prze­mknęła jej przez głowę.

– No. – Księżna zwięk­szyła nieco nacisk szty­letu na kro­cze. – Mowę ci ode­brało? Czyż­bym usły­szała psss… z woreczka?

– Cofam moje obraź­liwe słowa! – krzyk­nął Budy piskli­wie. – O wyba­cze­nie mojej buty pro­szę, księżno nad nami wszyst­kimi, pani nad Rusią potężna i mał­żonko władcy nam jedy­nego!

– Już lepiej, ale bez prze­sady, obłud­niku – szep­nęła mu Wie­rzy­sława ponow­nie do ucha. Odjęła szty­let od kro­cza woje­wody i roz­ka­zała mu wład­czo: – Wra­caj­cie na swoje miej­sce, woje­wodo, i milcz­cie pokor­nie, dopóki wam głosu nie uży­czę.

Nikt już nie zakłó­cił dal­szego prze­biegu obrad.

Pozo­stano przy poprzed­nich usta­le­niach, zebrani roze­szli się w atmos­fe­rze prze­siąk­nię­tej posęp­nym zatro­ska­niem. Ale i też nic mądrego ani nowego nie ura­dzili. Wzmoc­nione straże na murach i wałach. Cią­gła goto­wość bojowa wszyst­kich zbroj­nych w mie­ście. Nie­ustanne wysy­ła­nie pod­jaz­dów dla gro­ma­dze­nia zapa­sów żyw­no­ści i paszy. Zbie­ra­nie machin mio­ta­ją­cych zdat­nych do nęka­nia wro­giego sprzętu oblęż­ni­czego, dozbra­ja­nie zapa­sami z arse­nału chęt­nych do obrony mia­sta miesz­kań­ców.

Mia­sto z potrójną linią wałów i murów, z gro­dem ksią­żę­cym wewnątrz na wznie­sie­niu o wła­snych wyso­kich murach. Tysiąc wojow­ni­ków gar­ni­zonu, nie­mal czte­ry­stu z dru­żyn i pocz­tów rycer­stwa bojar­skiego. Oddziały dozbro­jo­nej lud­no­ści spo­śród miesz­kań­ców i gmin kupiec­kich. Nawet nie­któ­rzy mnisi i popi chwy­cili za broń, zamie­nia­jąc domy Boże w warow­nie. Kijów mógł się bro­nić długo. Dopóki obroń­ców nie zwy­cięży strach przed Jaro­sła­wem lub nie pokona zdrada.

Wie­rzy­sława zda­wała sobie z tego dosko­nale sprawę. Lud tutej­szy ponad wszelką wąt­pli­wość bojowy. Ale i podatny na szybką zmianę. Wojow­nicy z dru­żyn bojar­skich łasi na prze­kup­stwa. Część, a może nawet pota­jem­nie więk­szość moż­nych mocno jej nie­przy­chylna. Pośród ducho­wień­stwa też ma nie­wielu sprzy­mie­rzeń­ców. Iskra może wystar­czyć; gdyby Jaro­sław pod­szedł z armią pod Kijów, a rzucą mu ją zwią­zaną pod jego stopy. Nie wia­domo, czy żywą, może przed­tem zatłuką z przy­jem­no­ścią. Budy pierw­szy by ją z chę­cią zabił wespół z tym odra­ża­ją­cym Iła­rio­nem. Tylu miała wro­gów. Że ona z Pia­stów, że wyzna­nia łaciń­skiego, że Świa­to­peł­kowi w mał­żeń­skim łożu nie dogo­dziła nale­ży­cie, dla­tego kochankę od Pie­czyn­gów nad wszystko przed­kłada, że dru­żyną okrutną się ota­cza, że, że… no wła­śnie, że kobietą jest, a obnosi się niczym wódz i władca jako­wyś… A może ich strach przed Świa­to­peł­kiem więk­szy niż przed Jaro­sławem? Hmm, pełno nie­wia­do­mych. Trzeba się zdać na los. Grodu nie podda… prę­dzej w boju zgi­nie. Nie tylko dla­tego, że przy­rze­kła wyru­sza­ją­cemu na wyprawę mężowi bro­nić Kijowa za wszelką cenę. Z Bole­sława zro­dzona jestem–pomy­ślała dum­nie– z naj­więk­szego wodza wszech­cza­sów, naj­po­tęż­niej­szego pol­skiego władcy, i z Emnildy, pani uko­cha­nej przez ludy Poła­bia i Pol­ski. Nie zawiodę mojego rodu, mojej dyna­stii, nie zawiodę pia­stow­skiej, pol­skiej krwi. Ode­gnała drę­czące roz­terki. Co tam, może na nic te obawy? Może Świa­to­pełk poko­nał Jaro­sława i poma­sze­ro­wał dalej na Nowo­gród? W oblę­że­nie dłu­gie się wdał, stąd żad­nych wie­ści na­dal. Nie­ważne. Ważne, że naka­zał jej bro­nić Kijowa, gdyby prze­grał bitwę. Pod jego nie­obec­ność włada Kijo­wem, a gdyby poległ, to i całej Rusi. Niech Jaro­sław spró­buje jej to ode­brać. Ach, żeby tak mój ojciec nad­szedł z pomocą – prze­mknęło jej jesz­cze przez myśl.

Pod­nio­sła pokrywę misy na stole, się­gnęła po kawałki zim­nej pie­czeni. Nalała trunku do pucharu. Prze­żu­wała powoli jedze­nie, popi­ja­jąc ciem­nym winem. Nastrój jej się popra­wił.

– Zoba­czysz, pój­dzie ci w sadło to cią­głe obże­ra­nie się nocami, pój­dzie. To opi­ja­nie się rów­nież – pomru­ki­wała sama do sie­bie. – Znik­nie powab i pięk­ność pod zwa­łami tłusz­czu i tyle z zalot­nych spoj­rzeń dwo­ra­ków.

Po chwili powstała. Przy­wdzie­wa­jąc lekką zbroję i zimowy płaszcz, ude­rzyła pię­ścią w drzwi kom­naty. Czujny dru­żyn­nik poja­wił się nie­mal natych­miast.

– Powia­dom Rady­woja i Woj­dzie­rza, idziemy na obchód.

* * *

U szczytu krę­tych scho­dów baszty, pro­wa­dzą­cych do wyj­ścia na mury, postę­pu­jący przed księżną Woj­dzierz, nie szczę­dząc wysiłku, naparł na drzwi i prze­padł w cze­lu­ściach mroku. Wybie­gła za nim na chod­nik korony muru obron­nego, pro­sto w obję­cia czerni nocy, opusz­cza­jąc przy­ja­zne cie­pło i świa­tło łuczyw. Mróz sma­gnął ją bez­li­to­śnie po twa­rzy, zaci­snęła odru­chowo poły futrza­nego kap­tura. Z tyłu dole­ciały ją nie­zro­zu­miałe uty­ski­wa­nia Rady­woja. Doj­rzała Woj­dzierza, ocze­ki­wał pod wysta­jącą osłoną dachu kry­ją­cego zbitą pro­wi­zo­rycz­nie z dech budkę przy­sta­wioną do blanki muru. Przy­sta­nęła obok niego, nie­ba­wem dołą­czył do nich Rady­woj. Woj­dzierz, bęb­niąc pię­ścią w ścianę budki, zapo­wie­dział, nie skry­wa­jąc roz­ba­wie­nia:

– Spło­szymy war­tow­nika, pew­nie przy­sy­pia jak bor­suk w przy­tul­nym ście­li­sku.

War­tow­nik wcale nie spał, ale wystra­szył się, roz­po­znaw­szy Wie­rzy­sławę.

– Pani prze­sławna – wyją­kał bojaź­li­wie, ude­rza­jąc tulej­ko­watą szpicą hełmu w niską polepę zada­sze­nia. – Po czemu nacho­dzi­cie mnie ksią­żęcą osobą pośrodku mrocz­nej nocy?

– Uspo­kój się, dzielny wojow­niku. – Klep­nęła go gestem uko­je­nia po ramie­niu. – Nikt ci nie odej­muje sumien­no­ści. Żad­nych wie­ści, żad­nych wojsk na wid­no­kręgu?

– Żad­nych – odparł war­tow­nik. – Mar­twota aż po lasy.

– W ciem­no­ściach tak daleko wzro­kiem się­gasz? – zdzi­wił się Woj­dzierz.

– Co rusz pod­jazdy wysy­łamy. – War­tow­nik wzru­szył ramio­nami. – Po las i dalej.

– I nic – rze­kła na głos Wie­rzy­sława, w zamy­śle­niu wpa­trzona w głę­bię nocy.

– Za dnia – pod­jął po chwili war­tow­nik – trop wykryli, ale to musieli być nasi… – zaciął się wystra­szony, zmiar­ko­waw­szy, że wszy­scy go obser­wują – …bo ślad koni pro­wa­dził od mia­sta okrężną drogą pomię­dzy drzewa.

– Skoro nasi, to musiano ich z murów doj­rzeć. Prze­cież pachoł­ko­wie tylko spod tutej­szej bramy drogę odśnie­żyli – stwier­dził Woj­dzierz.

– Trop wykryto dopiero pod lasem – oparł war­tow­nik. – Nasz pod­jazd zawró­cił jego śla­dem pod wschod­nią bramę, wykrył, że grzbie­tem wznie­sie­nia mię­dzy polami łatwo koniem przejść, śniegu tam mniej nasy­pało.

Wie­rzy­sława powstrzy­mała ruchem głowy otwie­ra­ją­cego już usta Rady­woja. Poże­gnali wojow­nika.

Dopiero na scho­dach baszty ode­zwała się: – Ktoś z mia­sta wysyła pota­jem­nie kon­nych. Pota­jem­nie, czyli z wro­gich nam zamia­rów.

– Wyślijmy z rana pod­jazd, niech podążą dalej w las tym śla­dem – zapro­po­no­wał Rady­woj.

– Tak zro­bimy. Dopil­nuj­cie tego – rzu­ciła im na poże­gna­nie.

Dotarł­szy do kom­naty, zasta­na­wiała się nad wybo­rem: spa­nie czy jed­nak jesz­cze jeden pucha­rek wina. Za chwilę oka­zało się, że ani jedno, ani dru­gie, a wydany uprzed­nio roz­kaz wysła­nia pod­jazdu poszedł w zapo­mnie­nie. Drzwiami zatrzą­sało natar­czywe bęb­nie­nie. Nim zdą­żyła zare­ago­wać, z zewnątrz dole­ciało nawo­ły­wa­nie:

– Pani, bar­dzo pilny…

Bez namy­słu unio­sła żela­zny hebel blo­kady, uska­ku­jąc instynk­tow­nie pod napo­rem gwał­tow­nie uchy­lo­nych drzwi. Do kom­naty wkro­czyli Woj­dzierz, Rady­woj z na wpół unie­sio­nymi dłońmi w geście prze­pro­sin, kilku wojow­ni­ków i… Onie­miała, ujrzaw­szy Burzy­wiła, sła­nia­ją­cego się ze zmę­cze­nia, z głową owi­niętą brud­nymi szma­tami, nabrzmiałą szramą wzdłuż lewego policzka, w postrzę­pio­nej kol­czu­dze pokry­tej pla­mami zeschłej krwi. Z wra­że­nia przy­sia­dła na krze­śle, głowę roz­sa­dzały jej roz­ko­ła­tane myśli i cisnące się pyta­nia.

Burzy­wił, wiel­moża na wło­ściach wokół Pozna­nia, zna­mie­nity pol­ski rycerz wsła­wiony wie­loma czy­nami bojo­wymi, bie­gły w misjach dyplo­ma­tycz­nych. Zaufany Bole­sława z rady przy­bocz­nej pomimo mło­dego wieku. Od roku, gdy po śmierci Wło­dzi­mie­rza uwol­niła się wraz z mężem z wię­zie­nia, z nada­nia Chro­brego w roli przed­sta­wi­ciela Pol­ski na dwo­rze Świa­to­pełka. Przed trzema mie­sią­cami wyru­szył w sze­re­gach armii jej męża na Nowo­gród.

Wojow­nicy usa­do­wili ostroż­nie Burzy­wiła na ławie pod ścianą. Podano mu dzban z wodą.

– My już wiemy o klę­sce Świa­to­pełka – zagaił Woj­dzierz, gła­dząc dło­nią po sumia­stych wąsach. – Ale on sam – wska­zał nie­dba­łym gestem na Burzy­wiła – wam wszystko opo­wie. Aha, na mie­ście nikt jesz­cze nic nie wie, lecz długo to nie potrwa. Trzeba pod­jazdy wysłać, panika może wybuch­nąć.

– Opuść­cie kom­natę! – odparła bez­wied­nie.

– Księżno, przy­słać medyka? – zapy­tał Rady­woj na odchod­nym, spo­glą­da­jąc bacz­nie na Wie­rzy­sławę.

– Po co? – wtrą­cił Woj­dzierz. – Rany śmier­tel­nej nie doznał.

– Tak, taak… nie, pocze­kaj­cie. Dam wam znać.

Gdy zostali sami, przy­sia­dła natych­miast do Burzy­wiła. Przy­tu­liła jego głowę do ramie­nia, gła­dziła czule po ple­cach.

– Mów, co się stało? – szep­nęła.

Opo­wie­dział.

Oddziały Świa­to­pełka sunęły na pół­noc dwoma rów­no­le­głymi kolum­nami. Licz­niej­sza pod wodzą samego księ­cia i mniej­sza zło­żona z jazdy dowo­dzo­nej przez Tura­cha, wodza pie­czyń­skiego ple­mie­nia Jab­dier­tim. W pierw­szych dniach wrze­śnia pod gro­dem Lubecz nad Dnie­prem, na ponad sto mil przed Nowogro­dem, ocze­ki­wały na nich w bojo­wej goto­wo­ści siły zebrane przez Jaro­sława. Książę Nowo­grodu zdo­łał zgro­ma­dzić kilka tysięcy wojow­ni­ków z gro­dów pół­nocnej Rusi, oprócz tego około dwóch tysięcy ware­skich najem­ni­ków przy­by­łych od Swe­wów. Tysiąc Ware­gów z powo­dze­niem dorów­ny­wało dwóm tysiącom Pie­czyn­gów. Siły były zatem mniej wię­cej wyrów­nane. Z tych wzglę­dów kie­ro­wani ostroż­no­ścią obaj wodzo­wie nie palili się zbyt­nio do roz­po­czę­cia bitwy, któ­rej wyniku nie można było z góry zde­cy­do­wa­nie prze­wi­dzieć. Roz­ło­żyli się obo­zami po obu stro­nach Dnie­pru. Tra­wili czas na narady, pod­jazdy, wza­jemne szar­pa­nie oddzia­łów słu­żeb­nych, wyzwi­ska i szy­der­stwa rzu­cane przez roz­dzie­la­jącą ich rzekę. Nawet popi obkła­dali się z obu brze­gów nawza­jem klą­twami. Na tym zbie­gły nie­mal trzy mie­siące. Świa­to­pełk prze­dłu­żał czas roz­po­czę­cia bitwy z wia­do­mego mu powodu. Jesz­cze przed opusz­cze­niem Kijowa wysłał pil­nych goń­ców do teścia w dale­kim Pozna­niu z prośbą o przy­sła­nie posił­ków. Dla­tego zwle­kał z ata­kiem, licząc na nadej­ście przed­tem pol­skiego wspar­cia. W pierw­szych dniach grud­nia zima poczęła gwał­tow­nie przy­bie­rać na ostro­ści. Wody Dnie­stru i oko­licz­nych jezior poczęły przy­ma­rzać, pokry­wa­jąc się war­stwą cien­kiego zrazu lodu. Wtedy Jaro­sław nie­spo­dzie­wa­nie rzu­cił spie­szone woj­sko do ataku. Bez obcią­że­nia końmi łac­niej im było przejść po nie­pew­nym lodzie. Roz­go­rzała bitwa. Świa­to­pełk zna­lazł się od razu w nie­ko­rzyst­nej sytu­acji. Obo­zu­jący po dru­giej stro­nie jeziora Pie­czyn­go­wie nie byli w sta­nie dołą­czyć do walki. Cienki lód pękł, pierw­sze sze­regi ich kon­nicy pochło­nęły wody jeziora. Pozo­stała jazda ruszyła okrężną drogą wokół wód, cza­so­chłonną i bez roz­po­zna­nia. Tym­cza­sem na polu bitwy wrzał okrutny, zacięty bój. Z cza­sem oddziały Jaro­sława, wyko­rzy­stu­jąc liczebną prze­wagę, poczęły spy­chać prze­ciw­nika w kie­runku jed­nego z jezior, odci­na­jąc mu wszel­kie drogi ucieczki. Walka nad brze­giem pokry­tego wątłą war­stwą lodu jeziora prze­mie­niła się z wolna w bez­par­do­nową rzeź Świa­to­pełkowych oddzia­łów. Pomimo ich boha­ter­skiej walecz­no­ści wojow­nicy spy­chani nie­ubła­gal­nie na popę­kany lód, ginęli w wodach jeziora. Wybito cały pod­le­gły Burzy­wi­łowi oddział dwu­dzie­stu pol­skich dru­żyn­ni­ków. On sam, ciężko pora­niony na całym ciele, w poszar­pa­nej zbroi, zdo­łał wyrwać się z okrą­że­nia na jakimś zdo­bycz­nym koniu. Kilka mil od pola bitwy natknął się na Świa­to­pełka z dwu­na­stoma wojow­ni­kami, któ­rym także udało się umknąć. Oprócz nich z całej armii Kijowa nie ura­to­wał się chyba nikt wię­cej – wszy­scy zgi­nęli na polu bitwy, poto­nęli w jezio­rze lub dostali się do nie­woli. Nie mniej okrutny los spo­tkał Pie­czyn­gów. Bez ruskich prze­wod­ni­ków w obcym im tere­nie zato­czyli nie­mal koło i wpa­dli nie­da­leko obozu nowo­gro­dzian w zasadzkę bez wyj­ścia. Z pogromu ura­to­wał się jedy­nie wódz Turach z czte­ry­stoma kon­nymi. Pocią­gnęli okrężną drogą, wschod­nimi szla­kami, do ich ojczy­zny.

– Ojciec nie mógł przy­słać wam posił­ków – wyja­śniała Wie­rzy­sława po wysłu­cha­niu wszyst­kiego. – Wiem to z listu od niego, jaki dotarł do mnie przed dzie­się­cioma dniami. Nic w nim nie wspo­mi­nał o goń­cach od Świa­to­pełka, zna­kiem czego nie dotarli do Pol­ski. Poza tym z tre­ści listu wynika, że ojciec gro­ma­dzi siły przed kolej­nym praw­do­po­dob­nym najaz­dem cesa­rza. Na pewno nie uszczu­pliłby ich. Dopiero na począ­tek następ­nego roku ojciec i Hen­ryk zapla­no­wali roko­wa­nia rozej­mowe na zjeź­dzie w All­stedt. Jeżeli by się powio­dły, wtedy Pol­ska mogłaby nam przyjść z pomocą. Ale – uchwy­ciła w dło­nie głowę Burzy­wiła – gdzie Świa­to­pełk? Skoro tobie udało się dotrzeć…

Burzy­wił, wpa­tru­jąc się w nią z uwiel­bie­niem, wes­tchnął głę­boko.

– Wie­dząc, że podą­żam do Kijowa, naka­zał prze­ka­zać ci jedno – powie­dział. – Byś bro­niła mia­sta przed Jaro­sła­wem, on sam zaś pognał w kie­runku Pol­ski z zamia­rem ścią­gnię­cia odsie­czy.

* * *

W prze­stron­nej kom­na­cie przy­le­ga­ją­cej do ksią­żę­cej zbro­jowni dwie posta­cie w ską­pym świa­tle kagan­ków trwały w posęp­nym pochy­le­niu nad czar­kami przed­niego miodu. Woj­dzierz bęb­nił mia­rowo pal­cami lewej dłoni po stole.

– Prze­stań! – nie wytrzy­mał Rady­woj. – Star­cza dole­gli­wość cię dopada? Może jesz­cze głową zaczniesz bujać i war­gami trze­po­tać?

– Daleko mi do star­czo­ści, druhu – odparł zagad­nięty. – Jesz­cze mnie, tak jak cie­bie, wię­cej niż połowa życia czeka. Cze­kam nie­cier­pli­wie, co mądrego rzek­niesz.

– Do prze­ży­cia to nam może tylko kilka dni pozo­stało – obru­szył się Rady­woj. – Jak myślisz, ile czasu wstrzy­mamy napór Jaro­sława na mia­sto?

– To zależy – odparł Woj­dzierz. – Zawsze możemy umknąć, ratu­jąc przy tym koniecz­nie księżnę.

– Na to nam pew­nie przyj­dzie – skwi­to­wał po namy­śle ponuro słowa druha Rady­woj. – Nie­mal cały kijow­ski kler prze­ciwko niej obró­cony, a on ma wielki posłuch. Z dru­giej strony Kijo­wia­nie to dumny lud, nie­na­wi­dzą nowo­gro­dzian nad wszyst­kie inne plagi, nawet Pie­czyn­go­wie im milsi.

– Dumny i waleczny lud – potwier­dził Woj­dzierz. – Ale czy wyba­czą Świa­to­peł­kowi, że do Pol­ski uszedł, zamiast prze­jąć obronę? Że dowo­dze­nie żonie prze­ka­zał, którą wielu tu nie­przy­chyl­nie postrzega?

– Wie­rzy­sława wspa­niała wład­czyni – pod­jął Rady­woj. – Rów­nie wielu ją miłuje i sza­nuje. Wszyst­kim naraz nie dogo­dzi.

– Teraz doga­dza Burzy­wi­łowi – nie wytrzy­mał Woj­dzierz.

– A w tym tkwi twoja udręka, przy­ja­cielu. – Rady­woj nie skry­wał urą­gli­wej iro­nii. – Ileż razy o tym roz­ma­wia­li­śmy? Nic nam do miło­stek księż­nej.

– Tak jak­byś sam się w niej nie durzył – odpa­ro­wał Woj­dzierz.

– Za Wie­rzy­sławą w ogień bym sko­czył, ale nie w tym rzecz. Nie w tym. – Głos Rady­woja spo­waż­niał. – Ileż ona wycier­piała w nie­woli u teścia? – dodał po namy­śle. – Iluż usi­ło­wało ją zgwał­cić, łącz­nie z Jaro­sła­wem? Ileż drwin i upo­ko­rzeń znosi z racji związku Świa­to­pełka z Tugor­kaną? Mnie tra­pią inne roz­terki. – Prze­rwał na chwilę, wpa­tru­jąc się uważ­nie w Woj­dzie­rza. – Od czasu wyru­sze­nia księ­cia na Nowo­gród w naszej pani prze­różne zmiany zacho­dzą. Zacięła się w sobie, spo­waż­niała na twa­rzy. Nie wysia­duje tyle co dotąd przy swo­ich zwie­rzę­tach, rośli­nach, prze­stała na ulice wycho­dzić mię­dzy kramy i cechy. Zawsze tak się inte­re­so­wała codzien­no­ścią zwy­kłego ludu, chło­nęła opo­wie­ści roz­ma­ite o dale­kich stro­nach. A teraz? Od dwóch mie­sięcy uparła się, byśmy ją w umie­jęt­no­ściach nie­wia­ście nie­przy­stoj­nych przy­uczali i ćwi­czyli. Walka mie­czem, włócz­nią, łukiem. Jak zro­bić z niej wojow­niczkę, kiedy sił jej zdat­nych nie star­cza? Sam widzia­łeś, led­wie tar­czę w lewicy udzierży, a pra­wica już z cię­ża­rem mie­cza się zmaga.

– To był twój pomysł – wtrą­cił Woj­dzierz. – Żeby tar­czę odrzu­ciła i miecz obu­rącz chwy­ciła. Cał­kiem raź­nie jej to idzie, cię­ciami ostrza z góry coraz grub­sze kloce roz­cze­pia. Włócz­nię też pew­nie pro­wa­dzi. Będzie z niej wojow­niczka. Zresztą taka słaba to ona nie jest, tyle że jesz­cze swo­jej siły nie zna.

– Upa­tru­jesz w niej wojow­niczkę? – nie ustę­po­wał Rady­woj. – Chcesz tego? Prze­cież znamy ją… zupeł­nie inną. A jesz­cze ostat­nio – jakby sobie coś przy­po­mniał – pytała mnie o sekretne tru­ci­zny, na pokry­cie szty­letu zdatne, w następ­nym zaś odde­chu obru­szyła się okrut­nie, wzmian­ku­jąc Tugor­kanę…

– Nasu­ną­łeś mi pomysł – wpadł mu w słowo Woj­dzierz. – Wyślijmy skry­to­bój­ców do wieży, niech zadu­szą Tugor­kanę i bękar­tów od Świa­to­pełka…

– Do wieży nikt się nie prze­ci­śnie… pil­no­wana przez stu jab­dier­tim­skich Pie­czyn­gów.

– Teraz, gdy Wie­rzy­sława w imie­niu księ­cia obroną Kijowa kie­ruje, a on nie wia­domo, jak skoń­czy…

– Wiem, jak ty skoń­czysz. – Rady­woj udał, że zama­chuje się ręką na przy­ja­ciela.

Woj­dzierz uchy­lił się, tra­cąc rów­no­wagę. Zydel pod jego cię­ża­rem prze­chy­lił się, a on sam zwa­lił się na zie­mię.

– To nic, nic – tłu­ma­czył się Woj­dzierz ucze­piony dłońmi o kra­wędź stołu. – To nie miód…

– Idziemy spać. – Rady­woj powstał. – Nie­ba­wem czeka nas śmier­telna walka, być może już jutro.

* * *

O świ­ta­niu pod Kijów pode­szła wielka armia, roz­cią­gnięta na całej dłu­go­ści pół­noc­nych murów. Jaro­sław przy­pro­wa­dził nie­prze­li­czone rze­sze wojow­ni­ków i setki wozów. Powie­wa­jące na wie­trze liczne sztan­dary dzie­siąt­ków gro­dów pół­noc­nej Rusi – naj­więk­sze Nowo­grodu, Bie­ło­zier­ska, Ładogi, Pskowa, Izbor­ska, Muroma. Pośród nich ogromna flaga udziel­nego Księ­stwa Smo­leń­skiego. Z pra­wej strony lasu wyła­niały się pogań­skie pro­porce ludów z dale­kiej, mroź­nej pół­nocy: Wepsów, Kare­lów i innych. Na lewej flance buja­jące się na poprzecz­nych żer­dziach znaki bojowe nie­mal dwóch tysięcy skan­dy­naw­skich najem­ni­ków. Dwa kon­tyn­genty osła­wio­nej w bojach pie­choty ware­skiej: jeden w sile tysiąca wojow­ni­ków pod wodzą Einara, jarla od Swe­wów, drugi, liczący sze­ściu­set wojow­ni­ków, dowo­dzony przez nor­we­skiego konunga Rag­mun­dara. Na przed­po­lach, z dala od zasięgu łuków i kata­pult, roz­kła­dali obóz. Od czoła usy­pali nie­wielki wał ziemny, za któ­rym wkrótce wykwi­tło mro­wie namio­tów. Powie­trze roz­dzie­rała wrzawa okrzy­ków, roz­ka­zów, rże­nie koni, huk narzę­dzi. Krzą­ta­nina wokół budowy i mon­tażu machin oblęż­ni­czych. Nie­ska­zi­telna jesz­cze wczo­raj biel gru­bej war­stwy śniegu zdep­tana w błoto brud­nej sza­ro­ści.

Per­trak­ta­cje były krót­kie. Mają pod­dać mia­sto. Bez­wa­run­kowo. W prze­ciw­nym razie pan całej Rusi Jaro­sław zrówna Kijów z zie­mią. Trzech posłów zawró­ciło konie, poga­nia­jąc je w stronę obozu, nie docze­kaw­szy odpo­wie­dzi.

Obser­wo­wali z wyso­ko­ści murów nie­przy­ja­ciela szy­ku­ją­cego się do walki. Do obra­du­ją­cej z dowód­cami Wie­rzy­sławy pod­bie­gali co rusz wojow­nicy z pil­nymi mel­dun­kami. Woje­woda Budy opu­ścił nocą wraz z dru­żyną Kijów. Księżna wzru­szyła na to jedy­nie ramio­nami. Spo­dzie­wała się tego, zdrajca uszedł zapewne do Jaro­sława. Nie­przy­ja­ciel roz­ło­żył się tylko od pół­noc­nej strony grodu, pozo­stałe bramy jesz­cze nie­za­blo­ko­wane od zewnątrz.

Z obozu ponow­nie wychy­nął nie­liczny zbrojny oddział, kie­ru­jąc się w stronę muru. Obok bia­łego znaku powie­wała cho­rą­giew Nowo­grodu.

– Jaro­sław oso­bi­ście – stwier­dziła gło­śno wytę­ża­jąca wzrok Wie­rzy­sława. – Rady­woj, Woj­dzierz! Zebrać dzie­się­ciu z dru­żyny, wycho­dzimy przed bramę! – roz­ka­zała, spie­sząc w kie­runku zej­ścia z chod­nika korony muru. – I nakaż­cie cer­kwiom, by zaprze­stały w końcu bicia w dzwony!

– Księżno, a wasz hełm? – spy­tał nie­pew­nie Rady­woj.

Nie odpo­wie­działa, lekko jedy­nie wstrzą­snąw­szy pło­wymi wło­sami.

Roz­warto bramę wewnętrzną, zazgrzy­tały łań­cu­chy wcią­ga­jące do góry ciężką kra­tow­nicę, po chwili upo­rano się z grubą na pół ręki bramą zewnętrzną pokrytą z obu stron żela­znymi wzmoc­nie­niami. W odle­gło­ści stu kro­ków ocze­ki­wał konny orszak Jaro­sława.

Wie­rzy­sława pokle­pała konia uspo­ka­ja­jąco po szyi.

– Łucz­nicy na koro­nie w pogo­to­wiu? – rzu­ciła przed sie­bie, zwra­ca­jąc się Rady­woja i Woj­dzie­rza po jej bokach. – Nie dowie­rzam nowo­grodz­kiemu wężowi chy­tro­ścią prze­siąk­nię­temu – dodała, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

Popę­dzili wolno konie do przodu, za nimi oddzia­łek dru­żyn­ni­ków z cho­rą­gwią Kijowa i godłem Rury­ków – zło­tym trój­zę­bem na nie­bie­skim tle. Pomię­dzy nimi Burzy­wił. Na trzy­dzie­ści kro­ków przed nowo­gro­dzia­nami zatrzy­mali się.

Jaro­sław zdjął czu­bia­sty hełm. Ze względu na długi kol­czy kap­tur docze­piony do jego kra­wę­dzi uniósł go wysoko w górę, po czym prze­ka­zał zbroj­nemu obok. Potrzą­snął głową, roz­sy­pu­jąc na ramiona dłu­gie fale ciem­nych wło­sów. Skie­ro­wał konia w stronę kijo­wian, naprze­ciwko zdą­ża­ją­cej ku niemu Wie­rzy­sła­wie, przy­bie­ra­jąc na twa­rzy pół­u­śmiech. Spo­tkali się w poło­wie drogi.

– Prze­śliczna i dumna jak zawsze – powi­tał ją Jaro­sław. – I walecz­no­ścią pro­mie­niu­jąca, praw­dziwa wład­czyni.

Wie­rzy­sława, poru­sza­jąc głową, udała, że lustruje uważ­nie obóz Jaro­sława za jego ple­cami, usiany tysią­cami namio­tów.

– Wielu bie­siad­ni­ków na zaloty przy­pro­wa­dzi­li­ście, książę – rze­kła. – Odpo­wie­dzi udzieli wam broń poda­ro­wana mi przez mego ojca. – Oparła dłoń na gło­wicy mie­cza.

– Moje zaloty wyłącz­nie do Kijowa wzdy­chają. – Jaro­sław spo­waż­niał. – Prze­każ­cie mi mia­sto bez walki. Oszczę­dzi­cie życia tylu pod­da­nym, ludowi mojej Rusi. Sami zaś może­cie z całym mająt­kiem i wier­nym wam orsza­kiem powró­cić do Pol­ski.

– Two­jej Rusi?! – Prych­nęła pogar­dli­wie. – Władcą Rusi jest Świa­to­pełk, wasz brat przy­rodni, a mój mał­żo­nek. Naj­star­szy syn Wło­dzi­mie­rza. Ciesz­cie się władz­twem nad Nowo­gro­dem.

Jaro­sław pod­je­chał koniem nieco bli­żej. Wie­rzy­sława unio­sła lewą rękę w uspo­ka­ja­ją­cym geście dla dru­żyn­ni­ków z tyłu.

– Ten wasz mał­żo­nek – roz­po­czął zja­dli­wie książę – ten pomiot grec­kiej nałoż­nicy zaadop­to­wany przez mojego ojca prze­grał sro­mot­nie bitwę pod Lube­czem. Wybi­łem całą jego armię, łącz­nie z tymi prze­klę­tymi Pie­czyn­gami. Świa­to­pełk zdo­łał uciec w kie­runku Pol­ski. Ale prze­cież wie­ści o tym dotarły już do was, nie­praw­daż? Za niego nasta­wia­cie oręża? Za tego tchó­rza, co naszych naj­młod­szych braci skry­to­bój­czo wymor­do­wał? Który zwią­zek z córką pie­czyń­skiego wodza ponad mał­żeń­ski obo­wią­zek do was przed­kłada, do naj­pięk­niej­szej księż­nej, jaka po naszej ziemi cha­dzała?

– Co do Borysa, i Gleba a i być może Świa­to­sława, wiemy tu, w Kijo­wie, że za ich mor­dem stały wasze machi­na­cje, nie zwa­laj­cie bra­to­bój­stwa na Świa­to­pełka – odparła.

– Nie­prawda! – zaopo­no­wał Jaro­sław.

– Prawda! – zaprze­czyła mu Wie­rzy­sława. – Borys ślub pod­dań­stwa przed Świa­to­peł­kiem zło­żył! To wasze ręce spla­mione są brat­nią krwią!

– W spra­wie Borysa i Gleba Cer­kiew stoi po mojej stro­nie – uparł się Jaro­sław. – Świa­to­pełk jest prze­klęty po wsze czasy za bra­to­bój­stwo.

– Nie­cała Cer­kiew – sprze­ci­wiła się. – Są dowody na jego nie­win­ność.

– A nawet gdyby. – Jaro­sław nie tra­cił pew­no­ści sie­bie. – On jest na zawsze prze­klęty. A wy? Na cóż wasz upór?

– Wie­cie, co ozna­cza ten znak? – Wie­rzy­sława wska­zała prawą dło­nią na meta­lowy puklerz na piersi, umo­co­wany do kol­czugi. – Biały orzeł nad krwią wro­gów Pol­ski, mojej ojczy­zny. Jestem córką Bole­sława, przed któ­rym wszy­scy tru­chle­je­cie ze stra­chu. Jestem z krwi i kości pia­stow­ską księżną. Pier­wej ostrze mego mie­cza wasz łeb roz­płata, niż ustą­pię.

Jaro­sław pokrę­cił głową, cmo­ka­jąc przez roz­chy­lone usta. Pod­je­chał koniem nieco bli­żej.

– Księżno – pochy­lił się nieco w sio­dle – nie inte­re­sują mnie wasze pia­stow­skie znaki, bo nie ma dla nich miej­sca na mojej Rusi. Nato­miast godło Ruryka – wska­zał ręką na sztan­dar z trój­zę­bem powie­wa­jący z tyłu nad oddział­kiem Wie­rzy­sławy – należy do mnie. Po tom tu przy­szedł.

– Ruryk rów­nież Świa­to­pełka przod­kiem, na równi jak waszym. – Księżna odgar­nęła dło­nią włosy za prawe ucho.

– Udał wam się mał­żo­nek! – Jaro­sław zmie­nił zja­dli­wie temat. – Cała Ruś wie, że Świa­to­pełk Tugor­ka­nie duszę zaprze­dał! Wię­cej on kagan Pie­czyn­gów niż ruski książę! Żadna z was para mał­żeń­ska, Cer­kiew i lud to potę­piają.

– Mój ojciec roz­to­czył nad nim pro­tek­cję – odparła, uda­jąc, że igno­ruje bole­sną drwinę pod swoim adre­sem. – A wy na okrą­gło o tym samym smu­ci­cie.

Jaro­sław, dźgnąw­szy lekko ostrogą konia, zbli­żył się do Wie­rzy­sławy na kilka kro­ków. Głos mu spo­waż­niał.

– Waszemu ojcu sławy i maje­statu nie ujmuję. Lecz nic mu do spraw Rusi. Niech Bole­sław wprzódy swój kraj przed potęż­nym cesa­rzem obroni.

– Wprzódy wy zdo­bądź­cie Kijów – wyrze­kła hardo.

– Zdo­będę – zri­po­sto­wał szybko. – Z zie­mią zrów­nam, jak trzeba będzie, wszyst­kich opor­nych w pień wytnę. Jam jest pan i władca Rusi. Was rzucę mię­dzy nałoż­nice, jeżeli na czas nie uciek­nie­cie.

– Już raz gwałtu na mnie pró­bo­wa­li­ście – wyrze­kła cierpko, doda­jąc zja­dli­wie. – Szrama na twa­rzy nie pie­cze? Zapo­mnie­li­ście o waszym bra­cie Mści­sła­wie? Jak was batem ode mnie odpę­dził?

Jaro­sław prze­je­chał mimo­wol­nie ręką po krót­kim zaro­ście na policzku, przy­kry­wa­ją­cym podłużną bli­znę. Dosko­nale o tym pamię­tał. Przed czte­rema laty zakradł się do kom­naty Wie­rzy­sławy zamie­nio­nej przez Wło­dzi­mie­rza na celę wię­zienną, rzu­cił bez­bronną dziew­czynę na łoże i już w nią nie­mal wnik­nął. Naten­czas nad­szedł Mści­sław, odkop­nął go na zie­mię, sma­gnął batem po twa­rzy i wyrzu­cił z kom­naty. O nie, nie zapo­mniał o tym.

– Na Mści­sława też przyj­dzie czas. Po tym, jak stłam­szę bękarta grec­kiej nałoż­nicy, co waszym mężem się mieni.

– Tak po kolei wszyst­kich braci wymor­du­jesz? Jak Borysa, Gleba i Świa­to­sława? Mści­sła­wowi ni­gdy nie dorów­nasz.

Nie­spo­dzie­wa­nie Jaro­sław odzy­skał pew­ność sie­bie. Roze­śmiał się roz­lew­nie.

– Jakaż iro­nia opatrz­no­ści! Dwóch naj­więk­szych wojow­ni­ków naszych cza­sów, obaj zawo­ła­niem Chro­bry się mie­niący, a żaden nie jest w sta­nie ura­to­wać szla­chet­nej księż­nej przed Jaro­sła­wem! Bole­sław wykrwa­wia się pod naci­skiem potęgi mocar­nego Hen­ryka, nato­miast Mści­sław w dale­kim Tut­mar­ka­niu wal­czy o prze­trwa­nie pod napo­rem Pie­czyn­gów, Połow­ców, Cha­za­rów, Kło­bu­ków i kto wie, jakich jesz­cze okrut­nych ple­mion. – Zni­żył nieco głos. – Księżno, gdzie są wasi sła­wetni obrońcy?

Wie­rzy­sława chciała już odpo­wie­dzieć, lecz w porę się wstrzy­mała, zezłosz­czona w duchu na samą sie­bie. O mało się nie zdra­dziła przed nim z pod­ję­tych pota­jem­nie dzia­łań. Nie bez przy­czyny mawiają, że chy­trość i prze­bie­głość Jaro­sława mądro­ści dorów­nuje.

– Sama chce­cie za miecz chwy­cić? – Sło­dycz tona­cji głosu księ­cia wzbo­ga­ciła szczypta kpiny. – Prze­cież ani w uży­ciu broni was nie ćwi­czono, ani w arka­nach wojo­wa­nia nie kształ­cono. Jaki posłuch będziesz mieć u nich? – Wska­zał ręką na wały Kijowa.

Zawró­ciła koniem, sygna­li­zu­jąc zakoń­cze­nie roz­mowy. Już w odwro­cie rzu­ciła gło­śno za sie­bie: – Pozna­cie jesz­cze mie­cze Bole­sława i Mści­sława! – nie zda­jąc sobie sprawy z pro­roc­twa wypo­wie­dzia­nej groźby.

* * *

Jesz­cze tego samego dnia oble­ga­jący prze­pro­wa­dzili pierw­szy szturm na wały.

Powie­trzem wstrzą­snęły ogłu­sza­jące dźwięki trąb, pisz­czał i rogów. Z obozu nie­przy­ja­ciela wyła­niały się chmary pie­choty obła­do­wa­nej sprzę­tem sztur­mo­wym, dra­bi­nami, sznu­rami zaczep­nymi. Sunęli około czter­dzie­stoma kolum­nami szyb­kim pocho­dem w kie­runku pierw­szej, zewnętrz­nej linii obron­nej Kijowa, zło­żo­nej z mie­sza­nych na prze­mian odcin­ków– z muru na ziem­nym nasy­pie i wału z pali­sadą na sło­wiań­ską modłę. Gdy dotarli w pole ostrzału, nad ich gło­wami poja­wił się szczelny kobie­rzec tarcz chro­nią­cych na ile się dało opa­da­jące z góry strzały, oszczepy i kamie­nie. Mieli o tyle uła­twione zada­nie, że grube war­stwy udep­ta­nego z zie­mią śniegu zni­we­lo­wały rów obronny mający utrud­nić dostęp. Na całej linii obrońcy przy­stą­pili do ostrzału, lecz ata­ku­jący, nie zwa­ża­jąc na pada­jące po dro­dze trupy towa­rzy­szy, parli nie­ubła­ga­nie do przodu. Nie­ba­wem dzie­siątki dra­bin poru­sza­nych mocar­nymi dłońmi, zata­cza­jąc w powie­trzu łuki, opa­dało do przodu, przy­ty­ka­jąc pod nie­wiel­kim kątem do płasz­czy­zny for­ty­fi­ka­cji. Z rutyną wła­ściwą doświad­czo­nym w sztur­mach wojow­ni­ków oble­ga­jący spra­wiali, że dra­biny opa­dały tak, by ich szczyty nie wysta­wały ponad kra­wędź pali­sady czy muru, ale nieco poni­żej. Obrońcy nie mogli wów­czas ode­przeć dra­bin do tyłu napie­ra­niem na nie dłu­gimi bel­kami. Jed­no­cze­śnie w górę leciały setki gru­bych lin zaczep­nych, sple­cio­nych z kilku solid­nych wią­zek. Na końcu każda lina roz­cza­pie­rzona była na trzy oddzielne sznury, każdy dłu­go­ści pię­ciu łokci, otu­lony skó­rzaną tuleją ople­cioną żela­zną siatką podobną misiurce i zakoń­czony trój­zębną żela­zną kotwicą. Tuleje dodat­kowo chro­niły sznur przed zbyt szyb­kim i łatwym prze­cię­ciem. Na całej dłu­go­ści liny sple­cione były co trzy łok­cie węzły umoż­li­wia­jące i uła­twia­jące wspi­na­nie się.

Wie­rzy­sława obser­wo­wała w napię­ciu począ­tek natar­cia z wyso­ko­ści pomo­stu nad­bu­dówki wzno­szą­cej się pośrodku chod­nika korony muru. Wokół niej zgro­ma­dzili się naj­waż­niejsi wojow­nicy z jej dru­żyny: Burzy­wił, woj­ski Msza­łyd dowo­dzący gar­ni­zo­nem na czas nie­obec­no­ści księ­cia, metro­po­lita Jan z dwoma duchow­nymi i kil­ku­na­stu naj­zna­mie­nit­szych przed­sta­wi­cieli mia­sta. Kate­go­rycz­nie odrzu­ciła uprzed­nie bła­ga­nia Burzy­wiła, Msza­łyda i innych, że nie ma dla niej miej­sca w zgiełku walki, gdzie tyle prze­róż­nych i nie­spo­dzie­wa­nych nie­bez­pie­czeństw. Że lada jaka strzała lub oszczep tra­fić mogą, że wróg się prze­drze w każ­dej chwili, że poci­ski z kata­pult opa­dać poczną. Osobą i god­no­ścią – ucięła per­swa­zje – repre­zen­tuje władcę Kijowa, dla­tego jej miej­sce tutaj, pośród wal­czą­cych. Jedy­nie sędziwy Jan pokle­pał ją czule po ramie­niu, szep­cząc:

– Bóg widzi twą odwagę, córuchno.

Na głos zaś orzekł, że wal­czą­cemu ludowi obec­ność księż­niczki nie­chyb­nie odwagi i ani­mu­szu doda. Rady­woj i Woj­dzierz z tru­dem namó­wili ją, by jed­nak ukryła głowę pod heł­mem.

Pierw­sze, wstępne nie­jako natar­cie, prze­pro­wa­dzone zale­d­wie zni­komą cząstką wojsk oble­ga­ją­cych, una­ocz­niło obroń­com, co ich czeka, gdy do szturmu, wspo­ma­ga­nego ostrza­łem machin mio­ta­ją­cych, ruszy falami cała Jaro­sła­wowa potęga. Już teraz na wielu odcin­kach wal­czono zażar­cie prze­ciwko wojow­ni­kom wdzie­ra­ją­cym się po dra­bi­nach i linach. Jan z duchow­nymi opu­ścili pomost nad­bu­dówki, spie­sząc do kate­dry. Reszta pobie­gła na chod­nik korony, wspie­ra­jąc obronę. Pozo­stała jedy­nie księżna i na krok jej nie opusz­cza­jący Woj­dzierz z Rady­wo­jem.

Burzy­wił wmie­szał się w sze­reg wojow­ni­ków naci­na­ją­cych topo­rami sznury z kotwi­cami zacze­pio­nymi o kra­wę­dzie muru. Rąbał zama­szy­ście mie­czem po skó­rza­nej tulei jed­nego z trzech sznu­rów. Obok niego rosły kijo­wia­nin, upo­raw­szy się zama­szy­stymi ude­rze­niami potęż­nego topora z pierw­szym sznu­rem, dołą­czył do niego. Wspól­nym wysił­kiem prze­cięli naprę­żoną tuleję i natych­miast zabrali się do ostat­niego sznura. Po chwili prze­rą­bali ostatni ele­ment, aku­rat w momen­cie, gdy ponad koroną wychy­nęła głowa wspi­na­ją­cego się wojow­nika z twa­rzą nabrzmiałą od wysiłku czer­wo­no­ścią. Prze­cięty sznur wystrze­lił w powie­trze siłą naprę­że­nia, zry­wa­jąc Burzy­wiłowi hełm z głowy. Główna lina, utra­ciw­szy ostatni z trzech zacze­pów, prze­pa­dła za murem, pochła­nia­jąc w głę­bi­nie ucze­pio­nych niej oble­ga­ją­cych. Kie­ro­wany cie­ka­wo­ścią Burzy­wił wychy­lił się instynk­tow­nie poza koronę. Nad głową prze­le­ciała mu rzu­cona od dołu potrójna wiązka kotwic kolej­nej liny. Nie zdą­żył usko­czyć przed bły­ska­wicz­nie powra­ca­ją­cymi w jego kie­runku naprę­żo­nymi sznu­rami. Na szczę­ście dla niego dwie kotwice utkwiły po jego bokach, zgrzy­tli­wie zacze­pia­jąc o kra­wędź muru. O wiele mniej szczę­ścia miał sto­jący przed nim wojow­nik, z któ­rym razem rąbali poprzed­nią linę. Trze­cia kotwica wbiła mu się ostrzami w plecy na wyso­ko­ści bar­ków, pocią­ga­jąc go potęż­nym naprę­że­niem liny w kie­runku muru. Mar­twy wojow­nik przy­parł Burzy­wiła masą ciała do blanki, z szyi wysta­wało mu zakrwa­wione masywne ostrze kotwicy. Burzy­wił z prze­ogrom­nym wysił­kiem zdo­łał prze­ci­snąć się przed zgnia­ta­ją­cym go tru­pem i opaść na kolana. Prze­to­czył się na bok, pod­niósł upa­dły miecz i zerwał się na nogi. Nie­wiele bra­ko­wało – pomy­ślał. Roz­glą­dał się szybko wzdłuż chod­nika. Bój wrzał na całej dłu­go­ści. W gąsz­czu wal­czą­cych doj­rzał spie­szącą w jego kie­runku Wie­rzy­sławę z obna­żo­nym mie­czem.

Księż­nej nie uszła scena, w któ­rej pota­jemny kocha­nek omal nie stra­cił życia. Bez waha­nia zbie­gła z nad­bu­dówki, prze­bi­ja­jąc się w jego kie­runku z nie­od­łącz­nymi Woj­dzie­rzem i Rady­wo­jem po bokach. Rap­tem mię­dzy blan­kami zaro­iło się od napast­ni­ków zeska­ku­ją­cych na chod­nik. Pew­nie przy­sta­wili kilka dra­bin obok sie­bie, któ­rych obrońcy nie zdo­łali znisz­czyć. Wpraw­dzie wielu wspi­na­ją­cych się zgi­nęło od strzał i oszcze­pów, mimo to spora grupa zdo­łała tutaj dotrzeć do szczytu muru – naj­pierw kilku, po chwili już nie­mal dwu­dzie­stu. Obrońcy prze­wa­żali liczeb­nie, dali się jed­nak na ten moment zasko­czyć. Roz­pę­tała się okrutna walka, napast­nicy nie mieli nic do stra­ce­nia. Nasza trójka zna­la­zła się w samym środku zacię­tego boju, z tyłu, z przodu, pomię­dzy nimi byli wal­czący wojow­nicy. Woj­dzierz z wysu­nię­tym mie­czem toro­wał księż­nej drogę, podą­ża­jąc przo­dem, Rady­woj osła­niał ją z boku, dzier­żąc w lewej ręce dużą tar­czę pie­choty, w pra­wej włócz­nię. Ude­rze­nie cięż­kiego topora zatrzę­sło nim, masywne ostrze wryło się do połowy w tar­czę, swo­bod­nie roz­cza­pie­rza­jąc jej żela­zne oku­cie. Napast­nik pocią­gnął obiema rękoma sty­li­sko topora. Nie zdą­żyw­szy uwol­nić ręki, Rady­woj porwany został cię­ża­rem cią­gnię­tej przez napast­nika tar­czy i utra­cił rów­no­wagę, upa­da­jąc na lewą stronę. Mimo to zdo­łał dźgnąć włócz­nią do przed sie­bie, tra­fia­jąc z na wpół leżą­cej pozy­cji pod obrzeże krót­kiego kaftana nabi­ja­nego ćwie­kami. Podłużne ostrze prze­szło miękko przez war­stwy koszul, zagłę­bia­jąc się cał­ko­wi­cie we wnętrz­no­ściach pod­brzu­sza. Rady­woj uwol­nił w końcu lewą rękę z zapięć tar­czy, uchwy­cił obu­rącz drzewce włóczni, zakrę­cił nim paro­krot­nie w obie strony i wyszarp­nął gwał­tow­nie. Zdo­łał zerwać się na nogi, szy­ku­jąc się do zada­nia kolej­nego ciosu – nie­po­trzeb­nie. Prze­ciw­nik jęk­nął bole­śnie i padł mar­twy do przodu. Rady­woj, poszu­kaw­szy szybko wzro­kiem księż­nej, zauwa­żył ją kil­ka­na­ście kro­ków przed sobą. Przed nią Woj­dzierz odpie­rał ciosy topora wroga. Tym­cza­sem przed Wie­rzy­sławą wyrósł nie­spo­dzie­wa­nie krępy wojow­nik z dłu­gimi strą­kami rudej czu­pryny powie­wa­ją­cymi spod hełmu. Rudzie­lec, zmiar­ko­waw­szy przed sobą kobietę w zbroi, roze­śmiał się. Prze­su­nął rze­mień tar­czy na plecy, sta­nął przed nią na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach, roz­cza­pie­rzył obie ręce, z mie­czem w pra­wej dłoni, i wrza­snął trium­fal­nie. Wie­rzy­sława zare­ago­wała szybko i instynk­tow­nie, dzia­ła­jąc niczym w tran­sie. Tak jak jej wpo­ili Rady­woj i Woj­dzierz, uchwy­ciła trzon mie­cza w obie dło­nie, wyko­nała sze­roki zamach poza plecy do tyłu i cięła z wszyst­kich sił z góry w kie­runku wojow­nika. Tra­fiła w spo­je­nie szyi z głową. Skó­rzany kap­tur przy­pięty do obrzeża hełmu zni­we­lo­wał nieco siłę ude­rze­nia, ale nie zatrzy­mał ostrza, które prze­biło się aż po oboj­czyk. Z rany try­snęła fon­tanna krwi. Księżna wyszarp­nęła ostrze. Wojow­nik mimo cięż­kiej rany, jakby nie odczu­wa­jąc bólu, na­dal oble­śnie się uśmie­chał. Machi­nal­nie uczy­nił krok w jej kie­runku, choć ciało już odma­wiało mu posłu­szeń­stwa. Wie­rzy­sława wysu­nęła prawą nogę nieco do przodu i wbiła mu czu­bek szty­chu mie­cza pomię­dzy otwarte usta obro­śnięte kłę­bami brody. Na ten czas Woj­dzierz, upo­raw­szy się z wła­snym prze­ciw­ni­kiem, zna­lazł się już przy niej. Przy­trzy­mu­jąc rękę księż­nej pomógł jej wyszarp­nąć miecz z gar­dzieli trupa, po czym odkop­nął ciało do tyłu. Z lewej strony doszedł do nich Rady­woj, spo­glą­da­jący ze zdu­mie­niem na roze­graną scenę. Nie wytrzy­mał, by nie zakrzyk­nąć:

– Księżno, ubi­łaś okrut­nego wojow­nika!

– Pierw­szy, któ­rego nasza pani wła­sno­ręcz­nie mie­czem poko­nała! – zawtó­ro­wał mu gło­śno Woj­dzierz.

Jako że grupa napast­ni­ków, która przedarła się przez mury, została już z powo­dze­niem odparta, wokół nich zbie­rali się pozo­stali obrońcy, wspól­nie wiwa­tu­jąc na jej cześć. Ona sama przy­sia­dła pod ścianą chod­nika, ciężko sapiąc, z leżą­cym obok na ziemi mie­czem, ale na­dal zaci­śnię­tym w pra­wej dłoni. Wszystko wokół niej docie­rało jakby zza mgły, nie potra­fiła pozbie­rać roz­ko­ła­ta­nych myśli. Zabiła czło­wieka, zabiła czło­wieka– pul­so­wało jej nie­ustan­nie w gło­wie. Burzy­wił przy­klęk­nął obok niej na jedno kolano, ode­brał jej miecz, z tru­dem powstrzy­my­wał się przed oka­za­niem publicz­nie roz­pie­ra­ją­cej go tro­skli­wej czu­ło­ści. Nie mógł zezwo­lić na kom­pro­mi­ta­cję księż­nej, obo­jętne, ile lud szemra o ich roman­sie. Zerwał się na nogi, pod­szedł do Woj­dzie­rza i Rady­woja, wda­jąc się z nimi w gwał­towną sprzeczkę. Po chwili dołą­czyła do nich Wie­rzy­sława spra­wia­jąca wra­że­nie opa­no­wa­nej, przy­naj­mniej powierz­chow­nie.

– Nasi łucz­nicy powinni się lepiej wysi­lić – orze­kła.

– Łucz­nicy robią, co mogą – odparł Burzy­wił. – A ty, pani, ryzy­ku­jesz wła­sną osobą…

– O moich łucz­ni­kach mowa? – Obok poja­wił się Msza­łyd.

– Nie znam się na arka­nach wojo­wa­nia. – Wie­rzy­sława, zdjąw­szy hełm, otarła ręka­wem kaftana pot z czoła. – Czemu tylu naszych wojow­ni­ków, rażąc strza­łami i oszcze­pami z wyso­ko­ści muru, nie powstrzyma wro­gów wspi­na­ją­cych się po dra­bi­nach i linach?

– To lepiej, jak­by­ście… – Msza­łyd zaciął się z obu­rze­nia, szu­ka­jąc słów. Burzy­wił trą­cił go łok­ciem w bok, czy­niąc ruchem głowy znak ostrze­że­nia. – Zna­czy, szla­chetna księżno – pod­jął Msza­łyd opa­no­wa­nym gło­sem – wyście nad nami wszyst­kimi god­no­ścią i maje­sta­tem, ale zdaj­cie się, pro­szę, na nasze umie­jęt­no­ści wojo­wa­nia. Ja tylko z nada­nia księ­cia obo­wiązki woj­skiego nad gar­ni­zo­nem Kijowa peł­nię. Wal­czę tym, co mi pozo­sta­wiono. Książę poszedł na bitwę, zabie­ra­jąc naj­lep­sze woj­sko, pozo­sta­wia­jąc mi do obrony wysłu­żo­nych wete­ra­nów, co już konia dosiąść nie podo­łają, i mło­dzież z pió­rek nie­osku­baną, która praw­dzi­wego boju dotąd nie zaznała.

Rady­woj i Woj­dzierz spu­ścili głowy, uda­jąc zain­te­re­so­wa­nie wła­snymi butami. Burzy­wił zamie­rzał już wtrą­cić, że oprócz gar­ni­zonu Kijowa bro­nią jesz­cze zastępy dru­żyn boja­rów, ale księżna uprze­dziła go. Pode­szła do woj­skiego, zio­nąc bli­sko­ścią piękna, mło­do­ści i bitew­nego oparu. Poło­żyła mu rękę na ramie­niu w uspo­ka­ja­ją­cym geście.

– Szla­chetny Msza­ły­dzie – rze­kła pojed­naw­czo. – Ja też uczę się wojo­wa­nia, czy tego chcę, czy nie, jak ta mło­dzież pod waszą komendą. Mimo, żem nie­wia­sta. Nie bierz­cie mych słów za obrazę, lep­szego od was woj­skiego nie było nad żad­nym gro­dem Rusi. Czyń­cie waszą powin­ność, jak naj­le­piej zdo­ła­cie.

Msza­ły­dowi opa­dły ze zmie­sza­nia ramiona.

– Zezwól­cie, łaskawa pani, że do moich obo­wiąz­ków powrócę – zdo­łał jedy­nie wystę­kać.

Walka trwała na­dal, acz­kol­wiek impet szturmu osłabł. Ata­ku­jący stra­cili do tej pory ponad czter­dzie­stu wojow­ni­ków, wielu z nich wiło się wrza­skli­wie od odnie­sio­nych ran u pod­nóża muru. Po stro­nie obroń­ców pole­gło sie­dem­na­stu, nie wli­cza­jąc w to pora­nio­nych.

– To dopiero począ­tek – zauwa­żył któ­ryś z boja­rów. –Praw­dziwe pie­kło roz­pęta się od jutra, a naj­póź­niej poju­trze. Wtedy do natar­cia ruszą wszyst­kie siły oble­ga­ją­cych. Jaro­sław pocznie wpro­wa­dzać do akcji kolejne machiny mio­ta­jące. Nie­chyb­nie pod­pro­wa­dzą pod mury wieże oblęż­ni­cze i roz­poczną tara­no­wa­nie bramy.

– Czy ja dobrze widzę?! – zakrzyk­nął z prze­ję­ciem Msza­łyd, wska­zu­jąc ręką na przed­pole.

Od początku szturmu za tyl­nymi sze­re­gami nacie­ra­ją­cych usa­do­wiły się w regu­lar­nych odstę­pach grupy łucz­ni­ków, chro­nione znie­sio­nymi pło­tami pie­chot­nymi, chro­nią­cymi ich przed ostrza­łem obroń­ców. Msza­łyd wska­zy­wał poza linię nie­przy­ja­ciel­skich łucz­ni­ków. Na przed­pole wyro­iło się z obozu osiem cia­sno zbi­tych oddzia­łów, obła­do­wa­nych prze­róż­nym sprzę­tem i mate­ria­łem budow­la­nym. Grupy roz­su­nęły się na sze­ro­kość przed­pola. Spraw­nie zaj­mo­wały pozy­cje bez­po­śred­nio za łucz­ni­kami, przy­stę­pu­jąc do robót. W ruch poszły łopaty wzno­szące nasypy, nad któ­rymi mon­to­wano cięż­kie dachy ochronne – pale powią­zane wikliną i pokryte kil­koma war­stwami suro­wych skór, na które dodat­kowo sypano zie­mię.

– Te wineje – orzekł Msza­łyd, uży­wa­jąc grec­kiej nazwy dla kon­struk­cji dacho­wych. – Są odporne na dzia­ła­nie smoły, wrzą­cego oleju i innych pły­nów palą­cych. A że są zbyt bli­sko muru, nie trafi ich żadna nasza kata­pulta, choćby nie wia­domo jak jej skró­cić skrę­ce­nie sznura. W naj­lep­szym razie poci­ski wylą­dują kil­ka­na­ście kro­ków za nimi.

– To cof­nijmy kata­pulty nieco do tyłu – wtrą­cił ktoś z zebra­nych. – Prze­su­niemy wtedy bli­żej pole raże­nia.

– Nie da rady – zapro­te­sto­wał szybko Msza­łyd. – Kata­pulty stoją na samej kra­wę­dzi pierw­szych zabu­do­wań, musie­li­by­śmy całe rzędy domostw wybu­rzyć.

– Zburzmy domy, obrona grodu waż­niej­sza – pod­su­nął zja­dli­wie sto­jący obok woj­skiego sędziwy wie­kiem wojow­nik.

– Ale na co im te głę­bo­kie doły dachem chro­nione? – dorzu­cił ktoś.

– Na co? – Msza­łyd nie krył iry­ta­cji. – Pod­kopy będą grze­bać pod sam mur, a wtedy… – nie dokoń­czył, ale obra­zowo poma­chał dłońmi.

– Gdzie jest Nura­dos?! – Wie­rzy­sława usi­ło­wała prze­krzy­czeć gło­śną dys­ku­sję. – Gdzie jest kon­struk­tor?!

Zama­szy­ście trza­snęła mie­czem w meta­lowe umbo tar­czy przy­cze­pio­nej do ple­ców leżą­cego u jej stóp trupa któ­re­goś z napast­ni­ków. Huk ude­rze­nia spra­wił, że co ponie­któ­rzy z zebra­nych zwró­cili na nią uwagę.

– Nura­dos w warsz­ta­tach zbro­je­nio­wych, prze­gląda koło­wroty do balist, jakieś uspraw­nie­nia chce wpro­wa­dzić – wyja­śnił księż­nej Rady­woj.

– Zawe­zwij­cie go, natych­miast! – roz­ka­zała.

– Nic go nie ode­rwie od… – pró­bo­wał opo­no­wać Msza­łyd.

Nie słu­cha­jąc dalej, Wie­rzy­sława bez namy­słu opu­ściła zgro­ma­dzo­nych na koro­nie muru, rzu­ca­jąc na odchod­nym.

– Sama go spro­wa­dzę. Może geniusz wyna­lazcy coś tu zara­dzi.

Rady­woj i Woj­dzierz pospie­szyli za nią.

Zale­d­wie postać księż­nej znik­nęła za zało­mem wnęki muru kry­ją­cej zej­ście z korony, Burzy­wił oznaj­mił pozo­sta­łym:

– Popro­wa­dzę wypad, czter­dzie­stu wojow­ni­ków na koniach powinno wystar­czyć.

Nie cze­ka­jąc na reak­cję, pobiegł chod­ni­kiem do innego zej­ścia, w prze­ciw­nym niż Wie­rzy­sława kie­runku.

* * *

Nura­dos, Grek sędzi­wego wieku pocho­dzący z ary­sto­kra­tycz­nego rodu z Kon­stan­ty­no­pola, zawdzię­czał księż­nej życie. Przez wiele lat cie­szył się w sto­licy Bizan­cjum sławą genial­nego mate­ma­tyka, kon­struk­tora i wyna­lazcy. Uspraw­niał urzą­dze­nia i machiny wojenne, wpro­wa­dzał nowe udo­sko­na­le­nia, pogłę­biał taj­niki che­mii i fizyki, prze­kła­da­jąc je na coraz prze­myśl­niej­sze roz­wią­za­nia, do czasu, aż w Bizan­cjum wybu­chła rewolta moż­nych rodów prze­ciwko frak­cji cesar­skiej. Pod­czas krwa­wych bojów i zamie­szek, do któ­rych doszło w sto­licy, ledwo uszedł z życiem przed sie­pa­czami Bazy­lego Buł­ga­ro­bójcy, przy­sta­jąc w prze­bra­niu do grupy skan­dy­naw­skich wojow­ni­ków powra­ca­ją­cych z walk na Bał­ka­nach w rodzinne strony szla­kiem Ware­gów. W Kijo­wie wielki książę Wło­dzi­mierz udzie­lił mu azylu, przyj­mu­jąc na służbę w roli nadwor­nego budow­ni­czego i wyna­lazcy. Przez kilka następ­nych lat rosły jego sława i zawo­ła­nie, do czasu kolej­nych zma­gań Wło­dzi­mierza z Pie­czyn­gami. Nura­dos przy­go­to­wał księ­ciu kil­ka­na­ście pęka­tych beczek wypeł­nio­nych tajem­ni­czą cie­czą, zwaną przez wta­jem­ni­czo­nych grec­kim ogniem. Strasz­liwa, nisz­cząca siła tej sub­stan­cji pole­gała na tym, że raz roz­lana nie dała się uga­sić, lecz – co gor­sza – im wię­cej pole­wano pło­nącą powierzch­nię wodą z zamia­rem uga­sze­nia, tym więk­szym ogniem ziała. W opi­nii kijo­wian był to dia­bel­ski wyna­la­zek, wzbu­dza­jący prze­strach i trwogę. I stało się naj­gor­sze. Armia Wło­dzi­mierza po prze­kro­cze­niu linii gro­dów obron­nych na połu­dnie od Kijowa i doj­ściu na obszary laso­ste­pów roz­ło­żyła się obo­zem. Naprze­ciwko, po dru­giej stro­nie płyt­kiej rzeczki, ocze­ki­wały tysiące rwą­cych się do walki pie­czyń­skich wojow­ni­ków. Nocą szwen­da­jące się po ruskim obo­zie zapi­ja­czone grupy wojow­ni­ków przez nie­uwagę roz­biły dwie beczki z grec­kim ogniem. Roz­le­wa­jąca się ciecz dotarła do pobli­skich licz­nych ognisk. Wybuchł strasz­liwy pożar. Zdez­o­rien­to­wani wojow­nicy, nie­świa­domi nie­bez­pie­czeń­stwa, usi­ło­wali zaga­sić roz­sze­rza­jącą się na namioty pożogę wia­drami wody. Wtedy nastą­piła praw­dziwa kata­strofa. W mgnie­niu oka pożar roz­prze­strze­nił się na nie­mal połowę ruskiego obozu, sma­żąc w pło­mie­niach dzie­siątki spa­ni­ko­wa­nych wojow­ni­ków. Wło­dzi­mierz z tru­dem opa­no­wał chaos i roz­gar­diasz i z reszt­kami armii musiał czym prę­dzej wyco­fać się do Kijowa. Na kogoś trzeba było zrzu­cić winę, cho­ciażby dla ura­to­wa­nia zawo­ła­nia i maje­statu Wło­dzi­mierza. Nura­dosa oskar­żono o zdradę, dzia­ła­nie na korzyść wro­gów i celowe spo­wo­do­wa­nie śmierci wielu Rusów, w tym nie­jed­nego pocho­dzą­cego z wpły­wo­wych bojar­skich rodów. Książę nie miał wyboru. Pecho­wego Greka wrzu­cono do lochów, ska­zu­jąc na śmierć przez roze­rwa­nie końmi. Wtedy Wie­rzy­sława, młoda jesz­cze dziew­czyna świeżo poślu­biona Świa­to­peł­kowi, wsta­wiła się przed teściem i… dopięła swego. Nura­dos zamiesz­kał nie­opo­dal kom­nat księż­nej, pozba­wiony wszel­kich funk­cji i docho­dów. Ale zacho­wał życie, będąc odtąd na utrzy­ma­niu swej wyba­wi­cielki. Nie­długo potem nastą­pił burz­liwy okres, syno­wie wiel­kiego księ­cia wsz­częli bunt prze­ciwko ojcu. Splot wyda­rzeń spo­wo­do­wał, że Wło­dzi­mierz wszyst­kich wtrą­cił do wię­zien­nych cel: Wie­rzy­sławę, jej męża, a swego przy­bra­nego syna Świa­to­pełka, Nura­dosa i biskupa Rain­berna, kape­lana księż­nej. Wkrótce Wło­dzi­mierz zmarł w trak­cie wyprawy kar­nej prze­ciwko Jaro­sła­wowi i ponow­nie wszystko się zmie­niło. Świa­to­pełk i Wie­rzy­sława zapa­no­wali nad Kijo­wem, Nura­dos powró­cił do łask…

Księżna stą­pała ostroż­nie po scho­dach pro­wa­dzą­cych na chod­nik korony muru. Pod­trzy­my­wała Greka pod łok­ciem, obja­śnia­jąc mu po dro­dze wyda­rze­nia na przed­polu i zanie­po­ko­je­nie dzia­ła­niami oble­ga­ją­cych. Gdy dotarli do grupy dowo­dzą­cych i wyj­rzała przez wyłom blanki muru, mogła już tylko bez­czyn­nie obser­wo­wać sza­loną eska­padę jej umi­ło­wa­nego.

Szturm prak­tycz­nie dobiegł końca. Rze­sze luź­nych gro­mad wojow­ni­ków wyco­fy­wały się bez­ład­nie w stronę obozu, cią­gnąc ze sobą pora­nio­nych towa­rzy­szy. Pod­nóże muru zale­gały szczątki dra­bin, zwoje skłę­bio­nych lin, żało­sne szczątki pozo­sta­łego znisz­czo­nego sprzętu i uzbro­je­nia, wymie­szane z cia­łami pole­głych. Zajęci wła­snym losem ucie­ka­jący nie zwra­cali uwagi na kijow­ską grupę wypa­dową.

Burzy­wił na czele czter­dzie­stu trzech wojow­ni­ków zbli­żał się szyb­kim galo­pem dojed­nego z sied­miu podej­rza­nych wyko­pów. Na trzy­dzie­ści kro­ków przed celem wysu­nięci z przodu jeźdźcy miot­nęli włócz­niami. Czte­rech zaję­tych na zewnątrz pracą wojow­ni­ków padło tru­pem, prze­bi­tych kil­koma ostrzami naraz. Jeźdźcy zaryli konie, wznie­ca­jąc tumany bia­ło­sza­rej kurzawy. Zeska­ki­wali na zie­mię, zamie­rza­jąc pie­szo zaata­ko­wać nie­przy­ja­ciół sku­pio­nych wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa w wyko­pie, pod narzu­co­nym nań dachem.

Wie­rzy­sława zaci­snęła z napię­cia palce na grani muru, wstrzy­mu­jąc nie­mal oddech.

Nie­spo­dzie­wa­nie na obrzeżu sze­ro­kiego wykopu zaro­iło się od wychy­lo­nych heł­mów z wysta­wio­nymi łukami. Po chwili chmara strzał pokryła grupę Burzy­wiła. Za pierw­szą salwą poszły druga i trze­cia. Zanim zdez­o­rien­to­wani kijo­wia­nie zdą­żyli zare­ago­wać, więk­szość z nich leżała tru­pem lub wiła się w ago­nii, nafa­sze­ro­wana strza­łami. Burzy­wił i kilku pozo­sta­łych, któ­rzy jesz­cze mogli utrzy­mać się na nogach pomimo tra­fień, usi­ło­wali dobiec do wierz­chow­ców. Na próżno. Czwarta salwa z łuków dokoń­czyła dzieła. Z wykopu wypeł­zali wojow­nicy. Jedni zajęli się okieł­zna­niem wystra­szo­nych koni, inni mie­czami i topo­rami dobi­jali ran­nych kijo­wian. Tak zgi­nął Burzy­wił.

* * *

Pięt­na­stego dnia oblę­że­nia ryjący pod zie­mią tunele nowo­gro­dzia­nie dopięli swego. Prze­ko­pali się pod mur. W mozol­nie wydrą­żone kanały w ławie pod­stawy muru upa­ko­wali łatwo­palne mate­riały i cie­cze. Po pod­pa­le­niu wszyst­kiego nawet nie zdą­żyli umknąć. Ogień stra­wił drew­niane kon­struk­cje, w powstałe luki poczęły zapa­dać się zaprawy i kamie­nie pod­stawy. Około czter­dzie­stu kro­ków na prawo od bramy frag­ment muru zatrzą­snął się potęż­nie, zrzu­ca­jąc na dół kil­ku­na­stu obroń­ców, po czym zapadł się nie­mal do połowy w zie­mię. Z pod­nóża, niczym z pod­ziemi, wypeł­zły kłęby gęstych dymów, spo­wi­ja­jąc wszystko ciemną opoką zmie­szaną z tuma­nami wznie­sio­nego kurzu. Zanim opa­dły na dobre, murem ponow­nie wstrzą­snęły kon­wul­syjne drga­nia. W ogłu­sza­ją­cym grzmo­cie odpa­da­ją­cych z zapraw kamieni resztki muru roz­sz­cze­piły się pośrodku, two­rząc sze­roką na dwa kroki szcze­linę wypeł­nioną u spodu hał­dami gruzu, kamieni, drewna i ciał pole­głych.

Jaro­sław rzu­cił w stronę wyłomu trzy­mane dotąd w rezer­wie oddziały skan­dy­naw­skich najem­ni­ków, za nimi sześć setek nowo­grodz­kiej pie­choty. Jed­no­cze­śnie wzmógł nacisk ataku na bramę i ostrzał z kata­pult.

Kijo­wia­nie nie zdzier­żyli ataku na wyłom. Pomimo boha­ter­skiej obrony do wnę­trza grodu wle­wały się kolejne fale nacie­ra­ją­cych. W mie­ście wybu­chła panika. Msza­łyd nie zdo­łał zapro­wa­dzić porządku pośród obroń­ców. W bez­ład­nej bie­ga­ni­nie zmie­sza­nych nawza­jem wal­czą­cych i tłu­mów lud­no­ści cywil­nej nikt już nie trosz­czył się o bramy pro­wa­dzące do dwóch pozo­sta­łych pier­ścieni obron­nych. Nie­ba­wem oddziały oble­ga­ją­cych wto­czyły się już do wewnętrz­nego kręgu grodu.

Wie­rzy­sława z mie­czem w dłoni pobie­gła w połu­dnio­wym kie­runku, do dziel­nicy żydow­skich kup­ców, gdzie wzno­siła się wieża z ukrytą Tugor­kaną. W panu­ją­cym cha­osie i zgieł­ku­nie dosły­szała nawo­ły­wań Rady­woja, Woj­dzie­rza i pozo­sta­łych dru­żyn­ni­ków usi­łu­ją­cych dotrzy­mać jej kroku. Co rusz drogę zasta­wiały im grupki wal­czą­cych. Księżna niczym w tran­sie parła do przodu, kil­ka­krot­nie ści­na­jąc mie­czem zasta­wia­ją­cych jej drogę wojow­ni­ków Jaro­sława.

Na przed­polu wieży toczył się zacięty bój. W stło­czo­nej kotło­wa­ni­nie wojow­ni­ków Pie­czyn­go­wie bro­nili się męż­nie przed napo­rem Ware­gów i nowo­gro­dzian. Cofali się na całej linii w kie­runku scho­dów wej­ścio­wych, pada­jąc poko­tem pod naci­skiem furii ata­ku­ją­cych. Oce­niw­szy szybko sytu­ację, Wie­rzy­sława pobie­gła w kie­runku przy­le­ga­ją­cego do wieży drew­nia­nego domu, pocią­ga­jąc za sobą dru­żynę. Wbie­gli po scho­dach na drugą kon­dy­gna­cję, wybili pokrywę w pole­pie, wydo­sta­jąc się na dach.

– Tam! – krzyk­nęła księżna, wska­zu­jąc mie­czem okno wieży zabite klapą na wyso­ko­ści pół­czło­wieka od dachu domo­stwa.

Pod­wa­żona klapa odpa­dła z trza­skiem. Wdzie­rali się do środka wieży, zeska­ku­jąc z para­petu okna w poło­wie sze­ro­kich scho­dów pro­wa­dzą­cych na naj­wyż­sze pię­tro. Pro­sto w śro­dek toczą­cej się walki. Ware­scy wojow­nicy zdo­łali od dołu dotrzeć aż tutaj, nie­któ­rych doj­rzeć można było już na obszer­nej gale­rii u szczytu scho­dów w zacie­kłym zma­ga­niu z pie­czyń­skimi wojow­ni­kami. W zamę­cie, zgiełku i wrza­wie mało kto zwró­cił uwagę na poja­wie­nie się intru­zów z uzbro­joną w miecz kobietą. Wie­rzy­sława upar­cie parła w górę scho­dów. Rady­woj i Woj­dzierz toro­wali jej przej­ście, ści­na­jąc mie­czami każ­dego, kto świa­do­mie czy nie zasta­wił im drogę. Reszta dru­żyny ase­ku­ro­wała księżnę od tyłu, powstrzy­mu­jąc napór zarówno Ware­gów, jak i Pie­czyn­gów.

Księżna, dotarł­szy do gale­rii, bez namy­słu skie­ro­wała się w kie­runku ostat­nich drzwi na lewo. Przez szpie­gów wie­działa dosko­nale, gdzie prze­bywa nałoż­nica Świa­to­pełka. Prze­sko­czyła przez leżą­cego trupa, cios topo­rem, na szczę­ście tępą stroną, tra­fił ją w ramię, wytrą­ca­jąc z ręki miecz. Siła ude­rze­nia rzu­ciła nią o ścianę. Nie tra­cąc przy­tom­no­ści i nie zwa­ża­jąc na tępy ból w ramie­niu, skie­ro­wała się w stronę leżą­cego mie­cza. Rady­woj odrą­bał wojow­ni­kowi rękę z topo­rem, rzu­ca­jąc go na kolana. Popra­wił zama­chem z góry, prze­po­ła­wia­jąc głowę powy­żej ucha. Woj­dzierz przy­sko­czył do księż­nej z wysu­nię­tym w pra­wicy mie­czem, roz­glą­da­jąc się szybko na wszyst­kie strony. Jakiś Pie­czyng rzu­cił w niego nożem. Woj­dzierz instynk­tow­nie zdo­łał się uchy­lić, wysko­czył do przodu i wbił mu czu­bek broni w gar­dło. Tym­cza­sem Wie­rzy­sława porwała miecz i wtar­gnęła do kom­naty.

Dwa kroki za pro­giem omal, nie potknęła się o leżące mar­twe ciało. Mały, może pię­cio­letni chło­piec z topo­rem wbi­tym pośrodku piersi. Musi to być bękart Świa­to­pełka i tej wiedźmy – prze­mknęło jej przez myśl.

Pod prze­ciw­le­głą ścianą dwóch Ware­gów zma­gało się z nało­że­niem pęt krzy­czą­cej i wiją­cej się Tugor­ka­nie. Jeden, oparty o grubą drew­nianą kolumnę, trzy­mał ją w żela­znym uści­sku ramion, drugi szy­ko­wał się do nało­że­nia sznura.

Pierw­sza doj­rzała ją Tugor­kana. Krzyk prze­szedł w dziki wrzask. Sto­jący ple­cami do Wie­rzy­sławy wojow­nik nawet nie zdą­żył odwró­cić głowy – z kar­kiem prze­szy­tym szty­chem mie­cza począł opa­dać bez­wied­nie na kolana. Drugi puścił mimo­wol­nie mio­ta­jącą się kobietę, która odsko­czyła na bok, w stronę stołu. Wie­rzy­sława zama­chem mie­cza z pra­wej strony głowy zamie­rzała ciąć go wskroś twa­rzy. Nie­opatrz­nie brzesz­czot utkwił w drew­nie belki. Moco­wała się z wyrwa­niem broni, spo­zie­ra­jąc w ułamku chwili na wykwi­ta­jący na twa­rzy wojow­nika uśmiech. Się­gał ręką po miecz u pasa.

– Padaj! – zabrzmiało dono­śnie po pol­sku.

Instynk­tow­nie przy­gar­biła się, rzu­ciła na prawe ramię i prze­to­czyła. Podą­ża­jący za nią dru­żyn­nik wbił Ware­gowi topór w spo­je­nie kol­czugi na piersi, rzu­ca­jąc go na kolana. Przy­siadł na nim okra­kiem i pode­rżnął nożem gar­dło.

Wie­rzy­sława zerwała się na nogi dwa kroki przed sto­łem. Tugor­kana wyszarp­nię­tym skądś dłu­gim nożem o zakrzy­wio­nym ostrzu mach­nęła w poprzek, celu­jąc w jej twarz, zadra­pała ją jedy­nie płytko na czole. Księżna, zebraw­szy się w sobie, chwy­ciła machi­nal­nie za pie­czyn­gow­ski oszczep wiszący na ścia­nie obok stołu, zry­wa­jąc go z umo­co­wań. Zanim się odwró­ciła, Tugor­kana bie­gła już w stronę wyj­ścia. Wie­rzy­sława miot­nęła oszcze­pem, przy­ku­wa­jąc ją do drewna kolumny na wyso­ko­ści brzu­cha. Pode­szła do wiot­cze­ją­cej w kona­niu Tugor­kany.

– Odchodź do waszych wyrod­nych pie­kieł, cza­row­nico – powie­działa.

Poda­nym przez Rady­woja mie­czem prze­biła jej pierś.

– Ucie­kamy! Księżno! – nawo­ły­wał Woj­dzierz. – Zaraz wtar­gną Ware­go­wie i pozo­stali Pie­czyn­go­wie!

Wie­rzy­sława mio­tała się ner­wowo po kom­na­cie, roz­pa­tru­jąc na wszyst­kie strony.

– Pani, za czym szu­ka­cie? – Zde­ner­wo­wa­nie udzie­lało się Rady­wo­jowi. Pozo­stali z dru­żyny wyglą­dali na gale­rię i schody, gdzie na­dal trwał bój.

– Nasi wojow­nicy cofają się do góry, Pie­czyn­go­wie i Ware­go­wie chyba pomiar­ko­wali naszą obec­ność! – dole­ciało z kra­wę­dzi gale­rii.

– Mam! – zakrzyk­nęła Wie­rzy­sława.

Zza cięż­kiej skrzyni wydo­była pie­czyn­gow­ską krótką dzidę z nabi­tym u pod­stawy ostrza koń­skim łbem. Praw­dziwy koń­ski łeb, spre­pa­ro­wany i zasu­szony, z roz­war­tymi śle­piami i wyszcze­rzo­nymi bia­łymi zębami. Mię­dzy włosy wple­cione były sznury z kolo­ro­wymi szmat­kami i klej­no­tami.

– Zawi­jaj­cie w szmaty! Zabie­ramy ze sobą! – nawo­ły­wała.

– Teraz to już się na dół do okna nie prze­bi­jemy – zawy­ro­ko­wał Rady­woj.

– Dru­gie okno jest za alkową! Tam, za para­wa­nem! Będziemy ska­kać na dach! Szybko!

Po dro­dze Wie­rzy­sława zerwała spod szaty mar­twej Tugor­kany bogato zdo­biony cienki pas z pochwą. Wsa­dziw­szy do pochwy dzi­waczny szty­let wiel­ko­ści nie­mal pół mie­cza, któ­rym zabita wyryła jej uprzed­nio rysę na czole, pobie­gła w stronę zasłony do alkowy.

– To też zabie­ram! – krzyk­nęła.

Zdo­łali ujść z wieży, ska­cząc na dach przy­le­ga­ją­cego budynku. Na zewnątrz na­dal trwał okrutny bój. Roz­glą­dali się moż­li­wo­ściami przedar­cia się na połu­dnie, w stronę bram. Wie­rzy­sława naka­zała, by łapali konie. Bez szans. Wszę­dzie tłok i walki. Starli się z gru­pami kijow­skich wojow­ni­ków pędzą­cych w prze­ciw­nym kie­runku.

– Nie ma drogi ucieczki! – krzy­czał ktoś prze­ra­żo­nym gło­sem. – Woj­sko Jaro­sława zablo­ko­wało wszyst­kie ulice! Rzeź!

– Na co nam konie?! – Woj­dzierz zła­pał księżnę za ramię. – Nie prze­drzemy się!

Wie­rzy­sława w namy­śle maso­wała się ręką po czole, roz­ma­zu­jąc zakrwa­wie­nie rany.

– Do kate­dry! – naka­zała. – Nawet Jaro­sław nie poważy się na zbez­czesz­cze­nie bożego domu. Patriar­cha udzieli nam tym­cza­so­wego azylu.

– Dalej nie przej­dziemy! – zakrzy­czał Rady­woj, gdy dobie­gli w pobliże kate­dry sto­ją­cej na lek­kim wznie­sie­niu. – Wszę­dzie mnó­stwo nowo­gro­dzian!

– Tam. – Wie­rzy­sława wska­zała boczną uliczkę. – Obej­dziemy od tyłu, jest boczne wej­ście do kruchty mię­dzy wnę­kami fila­rów.

Dotar­cie na tyły kate­dry oka­zało się nie­bez­piecz­nym przed­się­wzię­ciem. Wszę­dzie wokół pożary. Pło­nące niczym stogi siana budynki, szczątki drew­nia­nych kon­struk­cji walące się na wąskie uliczki. Na teren musiało spaść dużo poci­sków zapa­la­ją­cych rzu­ca­nych na mia­sto przez kata­pulty. Wej­ście zawa­lały spię­trzone drew­niane belki, jesz­cze mie­niące się żarem. Prze­ci­skali się szcze­liną do środka, dusząc się z braku powie­trza. Przed nimi otwo­rzył się ginący w ciem­no­ściach wąski kory­tarz o kamien­nych ścia­nach.

– Za nami wej­ście się zawala! – dole­ciały z tyłu roz­pacz­liwe okrzyki.

Widocz­nie któ­ryś z pobli­skich domów zapadł się cał­ko­wi­cie w kie­runku fila­rów. W ogłu­sza­ją­cym grzmo­cie i trza­sku wojow­nicy na końcu kolumny pchali panicz­nie pozo­sta­łych do przodu, usi­łu­jąc ujść przed walą­cymi się frag­men­tami kory­ta­rza. Po trzy­dzie­stu kro­kach grupa dotarła do nie­wiel­kiej kom­naty przy­le­ga­ją­cej do kruchty. Na wpół uchy­lone drzwi uka­zy­wały maja­czące w oddali wnę­trze kate­dry od strony pre­zbi­te­rium, roz­świe­tlone nikłymi pło­my­kami kil­ku­na­stu świec.

– Pusto – stwier­dził Rady­woj, roz­gląd­nąw­szy się. – Oprócz wie­leb­nego Jana przy ołta­rzu. Gdzieś od przodu zgiełk potężny dola­tuje, patriar­cha tam wpa­trzony, modły into­nuje.

– Do środka! – naka­zała Wie­rzy­sława, ener­gicz­nie popy­cha­jąc kolej­nych wojow­ni­ków. – Cze­kaj! – zła­pała jed­nego z ostat­nich za ramię. – Pil­nu­jesz tego, jak­byś mojego życia strzegł. – Podała mu dzidę z zatknię­tym koń­skim łbem owi­nię­tym ple­dem. – Szybko, za nimi! – popę­dziła sto­ją­cego za nią Woj­dzie­rza.

– O nie, księżno, ktoś musi osła­niać was od tyłu.

– Od tyłu śmierć nad­cho­dzi! – krzyk­nęła, łapiąc go sil­nie za zwi­sa­jącą z hełmu kol­czą misiurkę i pocią­ga­jąc w swoją stronę.

Kory­tarz, któ­rym przy­byli zawa­lił się cał­ko­wi­cie, zapa­dła się połowa dachu kruchty, pomiesz­cze­nie wypeł­nił stos spię­trzo­nego gruzu, kamieni i drewna. Spo­mię­dzy szcze­lin wypeł­zały kłęby dymu i zapie­ra­jące dech smrody spa­le­ni­zny.

Zbie­rali się przy ołta­rzu, nieco w oddali od Jana. Wie­rzy­sława prze­li­czyła szybko oddział: ona sama, Woj­dzierz, Rady­woj i jesz­cze szes­na­stu pol­skich ryce­rzy. Ostat­nich szes­na­stu z jej przy­bocz­nej dru­żyny.

– Odcięło nam jedyną drogę – maru­dził Woj­dzierz.

– Ma rację, spójrz­cie, księżno, wzdłuż nawy – wska­zał jej Rady­woj.

Przy roz­war­tych poło­wach wrót toczyła się walka.

A jed­nak Jaro­sław powa­żył się na zaata­ko­wa­nie kate­dry lub wojow­nicy doko­nali tego samo­wol­nie, bez jego wie­dzy. Zale­d­wie trzech zbroj­nych z kijow­skiego gar­ni­zonu upar­cie bro­niło się przed napo­rem prze­wa­ża­ją­cej masy. Dłu­gie przej­ście mię­dzy rzę­dami ław zawa­lały trupy odcią­gnięte spod wrót.

Patriar­cha, zaprze­staw­szy modlitw, wpa­try­wał się w nich z prze­ra­że­niem. Roz­po­znaw­szy Wie­rzy­sławę, uchwy­cił się obiema rękoma kamien­nej kra­wę­dzi stołu ofiar­nego, ponow­nie mam­ro­cząc modli­twy. Księżna zła­pała go sil­nie za ramiona, potrzą­sa­jąc nimi:

– Dla­czego?! Dla­czego ata­kują dom boży?!

– Nie wiem, córuchno – wystę­kał Jan. – To nie ludzie Jaro­sława, to biesy jako­weś, dzicz z pie­kiel­nych otchłani na wschód od Nowo­grodu, z maskami zwie­rząt na gło­wach…

– Do boju! – Księżna, wyszarp­nąw­szy miecz z pochwy, ruszyła do przodu. – Wyprzeć wroga poza wrota!

Natar­cie świe­żych sił zmie­niło obraz walki. Zasko­czeni napast­nicy dali się wyprzeć na zewnątrz. Natych­miast przy­stą­piono do zawie­ra­nia wrót, odsu­wa­jąc trupy mię­dzy ławy. Jan trą­cił Wie­rzy­sławę śli­ma­ko­wato zwi­nię­tym zakoń­cze­niem pasto­rału.

– Wycho­dzę na zewnątrz – orzekł zde­cy­do­wa­nym tonem. – Nie powstrzy­masz mnie! – zaopo­no­wał, gwał­tow­nie otrzą­sa­jąc się z uchwytu księż­nej. – Nie poważą się na maje­stat metro­po­lity! Zatrzy­mam ich na tyle, byście wrota od wewnątrz zawrzeć zdo­łali.

Zamknęli za nim obie połowy, nasu­nęli poprzecz­nie grubą kłodę na żela­zne uchwyty. Pozsu­wali resztę tru­pów na przej­ście mię­dzy ławami, robiąc wolne miej­sce. Ścią­ga­nymi na sztorc ławami pod­pie­rali na ukos wrota.

– Długo im zej­dzie, zanim się prze­rą­bią – zauwa­żył ktoś z dru­żyny. – Dla nas to żaden ratu­nek, jeste­śmy zagnani w pułapkę.

– Z każ­dej pułapki jest wyj­ście – odparła bez­wied­nie Wie­rzy­sława, roz­glą­da­jąc się po wnę­trzu kate­dry.

Jedno z gór­nych wąskich okien roz­pę­kło się z trza­skiem. Do wnę­trza wpa­dły zajęte ogniem kule zbi­tego siana. Za nimi pole­ciały trzy gli­niane dzbany. Roz­trza­skały się w poło­wie lewego rzędu ław, roz­le­wa­jąc wokół gęste cie­cze. Natych­miast w górę strze­liły wyso­kie pło­mie­nie, liżąc łap­czy­wie zeschłe drewna.

– Spalą nas! – roz­le­gły się okrzyki.

– Pod ołtarz!

Pozo­sta­łymi oknami do środka wpa­dały kolejne dzbany z cie­czami, zapa­lone łuczywa i kule siana. Jęzory szybko roz­prze­strze­nia­ją­cego się ognia się­gały już miej­scami szczy­tów spo­je­nia ścian nawy z dachem. Nie­ba­wem z góry poczęły opa­dać z hukiem czę­ści dacho­wej kon­struk­cji, roz­trza­sku­jąc się na ziemi w kłę­bach ognia i dymu.

Jaro­sław w oto­cze­niu kil­ku­set wojow­ni­ków i przy­bocz­nej dru­żyny dotarł pod kate­drę. Budy­nek stał już nie­mal cał­ko­wi­cie w pło­mie­niach, z wyso­ko­ści nie­wiel­kiego wznie­sie­nia doj­rzeć możny było prze­pastną dziurę po zapa­dłym dachu.

Dru­żyn­nicy księ­cia odgo­nili włócz­niami skłę­bione przed wej­ściem gro­mady wojow­ni­ków. Jaro­sław przy­klęk­nął przy spo­nie­wie­ra­nym Janie. Zarzu­cił mu wła­sny płaszcz obszyty futrami na obdarte z szat plecy, dopo­ma­ga­jąc powstać.

– Łapać dzicz! – nawo­ły­wał Jaro­sław. – Oba­to­żyć, co dzie­sią­tego na pal! Ojcze świą­to­bliwy – zwró­cił się czule do patriar­chy.

– Spójrz, co żeś na nas zesłał. – Łka­jąc, patriar­cha wpa­try­wał się prze­peł­nio­nym bólem wzro­kiem w gorze­jącą kate­drę.

– Ni­gdy bym na to nie zezwo­lił! Samo­wola…

– Nasie­nia dia­bła tu wpu­ści­łeś.

Jaro­sław zży­mał się wewnętrz­nie, tłu­miąc nara­sta­jące wzbu­rze­nie.

– To tylko wojow­nicy z mroź­nych ostę­pów, mieli zakaz…

– Przez cie­bie zgi­nęła księżna.

Jaro­sław zdrę­twiał.

– Bie­dula, tam w zglisz­czach spo­pie­lona. – Jan ski­nął głową.

– Wie­rzy­sława? – zdo­łał jedy­nie wystę­kać Jaro­sław.

– Córka Bole­sława…

Jaro­sław pozo­sta­wił go, pod­cho­dząc do sto­ją­cego za ple­cami Rogniewa, zaufa­nego doradcy.

– Sły­sza­łeś, to koniec– powie­dział.

– Gorzej. Przed chwilą donie­siono mi, że ciało Tugor­kany zwisa na oszcze­pie przy­bi­tym do kolumny kom­naty.

– Dwie ważne ptasz­nice ule­ciały mi z ręki… nakaż dokładne prze­szu­ka­nie zglisz­czy kate­dry, niech spro­wa­dzą tutaj Budego.

Roz­bito roz­ża­rzoną czer­wie­nią bramę. Na zewnątrz buch­nęła spo­wita masa dymu i pło­mieni, ude­rza­jąc żarem gorąca przy­cza­jo­nych przed wej­ściem wojow­ni­ków. Dwaj z przodu ze spo­pie­la­łymi twa­rzami padli na zie­mię, kona­jąc w kon­wul­sjach.

– Tam jak w wiel­gach­nym piecu, panie – donie­siono sto­ją­cemu w roz­kroku nad klę­czą­cym Budym Jaro­sła­wowi. – Wszystko zamie­nione w tlące ogniami i żarem popie­li­sko. Smród spa­lo­nych ciał…

– Dość! – prze­rwał książę. – Budy, naj­chęt­niej wrzu­cił­bym cię do środka za twą głu­potę i nie­speł­nie­nie roz­kazu.

– Natych…

– Mia­łeś dwoma oddzia­łami prze­bić się do księż­nej i Tugor­kany, poj­mać je i uchro­nić przed zdzi­cza­łymi hor­dami! Cheł­pi­łeś się, że znasz mia­sto jak nikt inny!

– Za późno, panie łaskawy…

– Zejdź mi z oczu! Rogniew – zwró­cił się do doradcy, gdy zostali sami. – Służ mądrą radą… Wie­rzy­sława miała być poręką ukła­dów z jej sza­lo­nym ojcem…

– O Tugor­ka­nie zapo­mnijmy. – Rogniew roz­glą­dał się z namy­słem. – Prze­bita oszcze­pem i z roz­oraną przez miecz pier­sią… nie odwró­cimy tego, bo wielu naocz­nie widziało. Ale z księżną… w pogo­rze­li­sku spo­pie­lo­nych resz­tek ciał nie odróż­nisz… Możemy na cza­sie zyskać.

– Jak?

– Spryt­nym oszu­stwem. Oma­mimy wszyst­kich tu zebra­nych łącz­nie z patriar­chą.

– Zaj­mij się oma­mia­niem, ja wysy­łam natych­miast pod­jazdy na połu­dnie od Kijowa. Jeżeli Wie­rzy­sława jakimś cudem się wydo­stała żywa, mogła tylko pró­bo­wać ucieczki na połu­dniowy wschód od Dnie­pru.

Gniezno

Poga­niali konie na połu­dniowy wschód, polami wzdłuż pra­wego brzegu Czar­nej Elstery, roz­ko­szu­jąc się orzeź­wia­ją­cym pędem powie­trza. Ostat­nie opary wczo­raj­szej pija­tyki ucho­dziły spod spo­co­nych heł­mów, do głów wra­cała jasność myśle­nia. Szli na wielką wyprawę wojenną, na odle­głe i okrutne zie­mie Rusów. Parli w nie­pewne, tajem­ni­cze, nie­znane i sza­lone, pro­sto w obję­cia śmierci owia­nych legen­dami ware­skich topo­rów i mie­czy bit­nego, licz­nego niczym mro­wie sło­wiań­skiego ludu wojen­nego Rusi. Z tego powodu wczo­raj­sza uczta zakoń­czyła się dziką bie­siadą, jakby na zawsze żegnali się z bli­skimi. Ber­nar­dowi porząd­nie się dostało od Zwo­dzi­sławy za pijań­stwo. Prze­śliczna, ale zacięta w gnie­wie ta jego żona.

– Zale­d­wie mie­siąc od ślubu, a on już zaczyna jak za kawa­ler­skich cza­sów! – krzy­czała mu nad pęka­jącą głową, mio­ta­jąc się wokół łoża.

Jezu, jak on tę piękną bestię kochał, w roz­cheł­sta­nej noc­nej sza­cie, z pier­sią na wierz­chu. Na widok wrzesz­czą­cej żony namięt­no­ści go roz­sa­dzały, ale huk w gło­wie i bez­wład ciała na harce nie zezwa­lały.

Trzy­dzie­stu czte­rech cięż­ko­zbroj­nych z nim samym na czele, naj­lep­sze, co mógł wysta­wić z pod­le­głego mu okręgu. Rycer­stwo słu­żebne z Dobrego Ługu, zbrojni lenni ze wsi na pod­le­głych obsza­rach i kilku wojow­ni­ków na sta­łej służ­bie. Za cztery mile skręcą na wschód, pro­sto do Cho­cie­buża, gdzie zbie­rały się oddziały z pro­win­cji Łużyce – z pol­skiego Poła­bia. Stam­tąd do Gnie­zna, na główny punkt zborny.

– Konny od przodu! – zakrzyk­nął ktoś. – Pędzi pro­sto na nas!

– Mar­gra­bia napadł na Roz­dwoj­niki! – krzy­czał jeź­dziec już z daleka. – Mar­gra­bia… – łapał łap­czy­wie oddech, gdy ich doszedł. – …Tiemmo… z dwu­na­stoma zbroj­nymi… gwałcą, gra­bią, kradną owce!

– Z naszych dużo pole­gło?! – Ber­nard uchwy­cił go za ramię.

– Żaden. – Jeź­dziec teraz dopiero roz­po­znał jadą­cego obok Ber­narda Leku­sza, pol­skiego len­nika na Roz­dwoj­ni­kach. – Panie! – zakrzyk­nął do niego. – Ledwo posia­dłość opu­ści­łeś, nie minął pacierz, gdy wtar­gnęli zbrojni mar­gra­biego!

– A co z moim gar­ni­zo­nem? – naga­by­wał Leku­szo.

– W strach wpa­dli, prze­cież to zwy­kłe woje bez pan­ce­rzy. Scho­wali się za pali­sadą waszej sie­dziby i cze­kają z łukami, czy zbóje bli­żej nie podejdą.

– Wie­dzia­łem! – mio­tał się Leku­szo. – Wie­dzia­łem! Na chwilę wło­ści opu­ścić nie można… A żona i dzieci!

– Za pali­sadą, bez­pieczne – wyja­śniał jeź­dziec. – Niemcy tylko wieś łupią, owce i krowy spę­dzają na gra­bież…

Leku­szo uchwy­cił Ber­narda za ramię.

– Tiemmo pokój pogwał­cił, nasze zie­mie, moje lenno naje­chał!

– Twój gar­ni­zon nie umie wal­czyć? – zapy­tał Ber­nard.

– Kto?! – obu­rzył się Leku­szo. – Kil­ku­na­stu pro­stych kmieci na pali­sa­dzie z łukami i oszcze­pami?! Zosta­wi­łem im do nad­zoru jed­nego słu­żeb­nego wojaka, a dwóch pozo­sta­łych przy­pro­wa­dzi­łem tobie na wyprawę.

– Tylko trzech cięż­ko­zbroj­nych z tak boga­tej wsi? – Ber­nard pokrę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową, ale po chwili roz­ka­zał sta­now­czo, nie cze­ka­jąc odpo­wie­dzi Leku­sza. – W te pędy na Roz­dwoj­niki, może dorwiemy jesz­cze mar­gra­biego! Może w końcu roz­pła­tam mie­czem to śmier­dzące gówno, co mieni się moim kuzy­nem!

Wpa­dli na plac tar­gowy w tuma­nach wznie­sio­nej kurzawy, cał­ko­wi­cie zasko­czyw­szy napast­ni­ków. Zbrojni mar­gra­biego wska­ki­wali w panice na konie, porzu­ciw­szy nagra­bione dobro, byle jak naj­szyb­ciej pierzch­nąć w kie­runku rzeki. Usi­ło­wali prze­mknąć chy­żym kłu­sem naokoło spę­dzo­nego stada owiec, wzdłuż pali­sady nie­wiel­kiej sie­dziby Leku­sza. Któ­ryś z nich pomy­lił kie­runki i wma­new­ro­wał konia pomię­dzy roz­be­czane owce. Pol­ski rycerz dopadł go od tyłu, trza­snął zama­szy­ście ostrzem mie­cza po barku, aż zazgrzy­tało po kości. Na pali­sa­dzie wojow­nicy wiwa­to­wali roz­ra­do­wani na widok odsie­czy, paru zacho­wało przy­tom­ność umy­słu, by wypu­ścić strzały w kie­runku ucie­ka­ją­cych, ale nie­cel­nie. Tylko jedna strzała tra­fiła któ­re­goś konia w zad. Zwierz zarył z bólu tyl­nymi kopy­tami w ziemi, zrzu­cił jeźdźca na zie­mię i pognał dalej. Zszo­ko­wany nie­miecki rycerz usi­ło­wał podźwi­gnąć się na nogi, przy­klęk­nął już na lewe kolano, powsta­jąc, pró­bo­wał wyszarp­nąć miecz z pochwy. Leku­szo, nie zwal­nia­jąc pędu konia, prze­chy­lił się w skło­nie na prawą stronę sio­dła ku ziemi i prze­je­chał mu po gar­dle ostrzem mie­cza. Nie­miec padł w kon­wul­sjach na zie­mię, char­cząc try­ska­jącą z rany fon­tanną krwi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki