Bractwo - John Grisham - ebook + audiobook + książka

Bractwo ebook i audiobook

John Grisham

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czytelnicy thrillerów prawniczych, którzy lubią śledzić sprawy sądowe, znajdą w tej książce coś dla siebie. Fani powieści sensacyjnych również. A ci, którzy lubią oba te gatunki, będą zachwyceni.

Jeden uchylał się od płacenia podatków, drugi wyprowadził pieniądze z klubu bingo, trzeci prowadził samochód po wpływem alkoholu. Razem wylądowali w więzieniu. I razem mogą zarobić wielką kasę.

Trumble, więzienie federalne na Florydzie. Osadzeni w nim Finn Yaber z Kalifornii, Joe Roy Spicer z Missisipi i Hatlee Beech z Teksasu znają się na prawie jak mało kto. Wszyscy trzej na wolności byli sędziami. Nazywają siebie Bractwen i wykorzystują swoją wiedzę podczas zainscenizowanych procesów, w których rozstrzygają drobne spory między więźniami, i pomagają im w apelacjach. Oczywiście nie robią tego za darmo, ale pieniądze, które za to dostają, są niewielkie. Szukają więc sposobu, jak naprawdę się wzbogacić.

Tymczasem za murami więzienia trwają przygotowania do bezprecedensowej  kampanii wyborczej. Tym razem to nie partie wybierają kandydata, lecz CIA. Decydują się na kongresmena Aarona Lake’a i obiecują mu prezydenturę w zamian za to, że kiedy zasiądzie już w Białym Domu, dwukrotnie zwiększy budżet na zbrojenia.

Żeby zapewnić mu zwycięstwo CIA posuwa się do korupcji, szantażów i innych nieczystych metod. Niestety, dyrektor Agencji nie wie o swoim protegowanym pewnej istotnej rzeczy.

Za to członkowie Bractwa odkrywają ją. I stają przed wyborem: albo snując się po korytarzach więzienia, wspominać swoje stare sprawy sądowe i zastanawiać się, co zrobili nie tak, że tu wylądowali, albo zarobić ogromne pieniądze.

Fabuła jest tak aktualna jak jutrzejsza gazeta, z aluzjami do sondaży i debat prezydenckich, finansowania kampanii wyborczych i prania brudnych pieniędzy.  A do tych kuszących składników należy dodać wartką akcję z wieloma niespodziankami.

„The New York Times”

Od pierwszej strony trzyma w napięciu. Nikt nie potrafi pisać o prawnikach tak jak Grisham.

„New York Post”

Wspaniałe opowiedziana historia.

„USA Today”

Co za tempo! Fantastyczna rozrywka.

„New Orleans Times-Picayune”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 19 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,4 (64 oceny)
38
14
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafinat

Nie oderwiesz się od lektury

Tak pisze tylko wujaszek Grisham. A Filip Kosior czyta jak natchniony. .
10
aggullec

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa fabuła. Lektor genialny.
00
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Czytanie a raczej wysluchanie tej książki było dla mnie świetną zabawą i oczywiście przyjemnością
00
MarcinPlaneta

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
tadeuszdrozda

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle świetna
00

Popularność




THRILLER PRAWNICZY I POWIEŚĆ SENSACYJNA W JEDNYM, GENIALNIE POŁĄCZONE.

INTRYGI POLITYCZNE I ŚWIAT PRAWNIKÓW, KTÓREGO NIKT NIE ZNA LEPIEJ NIŻ JOHN GRISHAM.

Przekręt, w którym chodzi o duże pieniądze, i zakrojona na olbrzymią skalę intryga polityczna… w której chodzi o jeszcze większe pieniądze.

Floryda. Więzienie federalne o złagodzonym rygorze. Odsiadujący w nim wyrok trzej sędziowie udzielają za niewielką opłatą porad prawnych współosadzonym. To jednak ani nie zaspokaja ich chciwości, ani nie zabija nudy. Znajdują więc znacznie lepszy sposób na wzbogacenie się.

Tymczasem w Waszyngtonie trwają przygotowania do bezprecedensowej kampanii wyborczej – w której to nie partie wybiorą kandydata, lecz CIA. Dyrektor Agencji decyduje się na kongresmena Aarona Lake’a i obiecuje mu prezydenturę w zamian za to, że kiedy zasiądzie w Białym Domu, dwukrotnie zwiększy budżet na zbrojenia. Niestety, nie wie o swoim protegowanym pewnej istotnej rzeczy. Odkrywają ją jednak trzej więźniowie na Florydzie i widzą w tym szansę na zdobycie fortuny.

JOHN GRISHAM

Autor, którego nazwisko jest synonimem nowoczesnego thrillera prawniczego. Po ukończeniu studiów prawniczych w 1981 roku praktykował w Southaven, specjalizując się w sprawach karnych. Pewnego dnia usłyszał wstrząsające zeznania dwunastoletniej ofiary gwałtu. To przeżycie zainspirowało go do napisania debiutanckiej powieści – Czas zabijania – która rozsławiła jego nazwisko na cały świat. Od tego czasu napisał ponad 40 książek, w tym kilka dla młodzieży. Jego powieści zostały przetłumaczone na 50 języków, a ich łączny nakład dawno przekroczył 300 milionów egzemplarzy.

Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy: Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem stały się megahitami.

jgrisham.com

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMA

KANCELARIA

ZAKLINACZ DESZCZU

KRÓL ODSZKODOWAŃ

WIĘZIENNY PRAWNIK

OSTATNI SPRAWIEDLIWY

CALICO JOE

KOMORA

DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA

UŁASKAWIENIE

NIEWINNY CZŁOWIEK

RAPORT PELIKANA

GÓRA BEZPRAWIA

CHŁOPCY EDDIEGO

KLIENT

SAMOTNY WILK

ADEPT

WERDYKT

DEMASKATOR

ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH

WEZWANIE

WSPÓLNIK

BAR POD KOGUTEM

WYSPA CAMINO

DZIEŃ ROZRACHUNKU

WICHRY CAMINO

TESTAMENT

BRACTWO

Jake Brigance

CZAS ZABIJANIA

CZAS ZAPŁATY

CZAS ŁASKI

Theodore Boone

MŁODY PRAWNIK

UPROWADZENIE

OSKARŻONY

AKTYWISTA

ZBIEG

AFERA

Tytuł oryginału:

THE BRETHREN

Copyright © Belfry Holdings Inc. 2000

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Małgorzata Stefaniuk 2023

Redakcja: Anna Walenko

Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek

Zdjęcie na okładce: © Dave Wall/Arcangel Images

ISBN 978-83-6775-915-1

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu elektronicznego

woblink.com

Katarzyna Błaszczyk

Rozdział 1

Na cotygodniowym posiedzeniu sądowy błazen jak zwykle pojawił się w znoszonej, mocno wypłowiałej bordowej piżamie i jasnofioletowych klapkach frotté na bosych stopach. Nie był jedynym osadzonym, który całymi dniami chodził w piżamie, lecz poza nim nikt nie miał odwagi nosić fioletowego obuwia. Nazywał się T. Karl i kiedyś był właścicielem kilku banków w Bostonie.

Piżama i klapki nie budziły jednak nawet w przybliżeniu takiej konsternacji jak peruka. Z przedziałkiem na środku, trzema warstwami mocno skręconych loków opływała głowę po bokach i z tyłu i ciężko opadała na ramiona. Wzorowana na staroangielskich sędziowskich perukach, była jasnoszara, a nawet wręcz biała, i pochodziła ze sklepu z używanymi kostiumami w West Village na Manhattanie; wypatrzył ją tam dla T. Karla jego znajomy z czasów wolności.

T. Karl z dumą zakładał ją na każde posiedzenie sądu i mimo że była dziwaczna, z biegiem czasu stała się nieodłączną częścią przedstawienia. Zresztą czy był w peruce, czy nie, współwięźniowie i tak trzymali się od T. Karla z daleka.

Teraz stanął za rozstawionym w więziennej stołówce sfatygowanym składanym stołem, zastukał plastikowym tłuczkiem do mięsa, który służył mu za sądowy młotek, i odchrząknąwszy, zawołał skrzekliwie i z wielką powagą:

– Uwaga, uwaga! Niniejszym ogłaszam, że Sąd Obwodowy Północnej Florydy rozpoczyna posiedzenie. Proszę wstać!

Nikt się nie ruszył, a w każdym razie nikt nie wstał. Trzydziestu osadzonych siedziało w swobodnych pozach na plastikowych krzesłach stołówki – jedni patrzyli na sądowego trefnisia, inni rozmawiali, jakby go tu nie było.

– Niech wszyscy, którzy szukają sprawiedliwości – mówił dalej, niezrażony – zbliżą się i dadzą się wyrolować.

Cisza. Nikt się nie roześmiał. Dowcip śmieszył przed kilkoma miesiącami, gdy T. Karl powiedział go po raz pierwszy, ale teraz był to już tylko, tak jak peruka, stały punkt widowiska. T. Karl zasiadł dostojnie na krześle i upewniwszy się, że opadające mu na ramiona loki są dobrze widoczne, otworzył oprawioną w czerwoną skórę grubą księgę – rejestr prowadzonych spraw. Sądowy błazen traktował swoją pracę niezwykle poważnie.

Z kuchni do sali wkroczyło trzech mężczyzn. Dwóch było w butach. Jeden z nich jadł krakersa. Ten bez butów miał gołe nogi i spod togi wystawały chude łydki: mocno opalone, świecące i gładkie, lewa z dużym tatuażem. Bosy sędzia pochodził z Kalifornii.

Wszyscy trzej mieli na sobie identyczne stare togi kościelnych chórzystów, jasnozielone, ze złotymi obszyciami. Pochodziły z tego samego sklepu co peruka T. Karla i były prezentem gwiazdkowym od niego. Właśnie dzięki temu gestowi zapewnił sobie posadę sekretarza.

Kiedy sunęli przez salę, majestatycznie, powiewając połami tóg, od strony publiczności popłynęły posykiwania i okrzyki drwin. Nie bacząc na nie, sędziowie zajęli miejsca za długim stołem – blisko T. Karla, lecz nie za blisko – i przenieśli spojrzenia na uczestników zgromadzenia. Ten siedzący pośrodku był niski i krępy. Nazywał się Joe Roy Spicer i samozwańczo pełnił funkcję przewodniczącego składu. W poprzednim życiu był sędzią pokoju w Missisipi, wybranym legalnie przez mieszkańców małego hrabstwa, a następnie usuniętym, gdy federalni przyłapali go na defraudowaniu zysków wypracowanych przez klub bingo wspólnoty Shrinersów.

– Proszę usiąść – nakazał.

Sędziowie przysunęli się z krzesłami do stołu i poprawili togi, tak by nie stracić dostojeństwa. Z boku, ignorowany przez osadzonych, stał zastępca naczelnika, a tuż za nim strażnik w mundurze. Posiedzenie sądu Bracia zwoływali raz w tygodniu za zgodą władz więzienia. Rozpoznawali sprawy, rozsądzali spory, łagodzili drobne zatargi i ogólnie rzecz biorąc, okazali się czynnikiem stabilizującym więzienną społeczność.

Spicer zerknął na wokandę – kartkę pokrytą starannym pismem T. Karla.

– Sąd rozpoczyna posiedzenie – oznajmił.

Miejsce po prawej stronie Spicera zajmował sędzia Finn Yarber, Kalifornijczyk. Sześćdziesięciolatek, skazany za uchylanie się od płacenia podatków, odsiedział dwa lata i do końca wyroku zostało mu jeszcze pięć. To zemsta, powtarzał każdemu, kto chciał go słuchać. Krucjata republikańskiego gubernatora, któremu udało się podjudzić wyborców i namówić ich do odwołania go z funkcji prezesa Sądu Najwyższego. Punktem zapalnym stało się to, że Yarber, przeciwnik kary śmierci, ustawicznie odraczał wykonanie każdej egzekucji. Ludzie byli żądni krwi, a Yarber im tego nie dawał, więc republikanie rozpętali piekło i ostatecznie odnieśli spektakularny sukces, doprowadzając do jego odwołania. Yarber trafił na ulicę, gdzie błąkał się przez jakiś czas, aż zainteresowała się nim skarbówka. Wykształcony na Stanfordzie, oskarżony w Sacramento, skazany w San Francisco, teraz odsiadywał wyrok w więzieniu federalnym na Florydzie.

I choć za kratkami tkwił już dwa lata, wciąż był rozgoryczony. Wciąż wierzył w swoją niewinność, wciąż marzył o pokonaniu wrogów. Lecz marzenia te powoli gasły. Dużo czasu spędzał na bieżni, po której chodził samotnie, smażąc się w słońcu i śniąc o lepszym życiu.

– Pierwsza sprawa: Schneiter kontra Magruder – ogłosił Spicer z taką powagą, jakby za chwilę miał się rozpocząć wielki proces antytrustowy.

– Schneitera nie ma – powiedział Beech.

– A gdzie jest?

– W izbie chorych. Znowu kamienie żółciowe. Właśnie stamtąd wracam.

Hatlee Beech był trzecim członkiem składu sędziowskiego. Większość czasu spędzał w szpitalu, a to z powodu hemoroidów, a to bólu głowy, a to zapalenia węzłów chłonnych. Najmłodszy z nich, miał pięćdziesiąt sześć lat i ponieważ zostało mu jeszcze dziewięć lat odsiadki, był przekonany, że umrze za kratkami. Kiedyś był sędzią federalnym we wschodnim Teksasie, zatwardziałym konserwatystą, doskonale znającym Pismo Święte, które lubił cytować w sali sądowej. Miał ambicje polityczne, miłą rodzinę i pieniądze z koncernu naftowego, które wniosła do małżeństwa żona. Miał też problem alkoholowy, o czym nikt nie wiedział, dopóki w Yellowstone nie potrącił dwójki turystów. Oboje zmarli. Samochód, który prowadził, należał do młodej kobiety, niebędącej jego żoną. Znaleziono ją na przednim siedzeniu nagą i tak pijaną, że nie była w stanie chodzić.

Dostał dwanaście lat.

Joe Roy Spicer, Finn Yarber, Hatlee Beech. Sąd Obwodowy Północnej Florydy, lepiej znany jako Bractwo z Trumble, więzienia federalnego o złagodzonym rygorze, gdzie nie było ani murów, ani wież strażniczych, ani drutów kolczastych. Jeśli już musisz siedzieć, siedź u federalnych, i to w takim miejscu jak Trumble.

– Skazujemy go zaocznie? – zwrócił się Spicer do Beecha.

– Nie, odraczamy do następnego tygodnia.

– Dobra. I tak nam nigdzie nie ucieknie.

– Nie zgadzam się! – zawołał Magruder z głębi sali.

– No to się nie zgadzaj… – burknął Spicer. – Sprawa odroczona do następnego tygodnia.

Magruder zerwał się z krzesła.

– To już trzeci raz. Jestem powodem. To ja wniosłem oskarżenie. A on przed każdym posiedzeniem sądu ucieka do izby chorych.

– O co się sądzicie?

– O siedemnaście dolarów i dwa świerszczyki – podpowiedział usłużnie T. Karl.

– Aż tyle, no, no… – mruknął Spicer.

Siedemnaście dolarów zapewniało w Trumble murowany pozew.

Finn Yarber sprawiał wrażenie znudzonego. Jedną ręką gładził skołtunioną siwą brodę, drugą jeździł po blacie stołu, skrobiąc po nim długimi paznokciami. Po chwili zaczął wyginać palce u stóp; żeby je rozruszać, z działającym na nerwy głośnym chrzęstem wciskał je w podłogę. W poprzednim życiu, gdy przysługiwał mu jeszcze tytuł prezesa Sądu Najwyższego Kalifornii, często przewodniczył procesom, mając na stopach jedynie skórzane klapki. Dzięki temu mógł ćwiczyć palce podczas nudnych mów wstępnych i końcowych obu stron.

– Odraczaj – rzucił.

– Sprawiedliwość odroczona to sprawiedliwość zarzucona – oświadczył uroczyście Magruder.

– A to ci oryginalne… – prychnął Beech. – Jeszcze tydzień, potem wydamy wyrok zaocznie.

– Więc postanowione – ogłosił Spicer kategorycznym tonem.

T. Karl zapisał to w rejestrze spraw. Wkurzony Magruder usiadł. Wnosząc pozew, wręczył T. Karlowi jednostronicowe streszczenie zarzutów. Tylko jedna strona, bo wiedział, że Bracia nie znoszą papierkowej roboty. Jedna strona i miało się swój dzień w sądzie. Schneiter odpowiedział sześcioma stronami inwektyw, a T. Karl sumiennie je powykreślał.

Zasady były proste. Krótkie pozwy. Żadnego ujawniania dowodów. Orzeczenia wydawano od ręki i były wiążące, jeśli tylko obie strony uznawały jurysdykcję sądu. Żadnych apelacji, bo przecież nie mieliby dokąd ich wnosić. Świadkowie nie składali przysięgi. W końcu siedzieli w więzieniu, gdzie kłamstwo uważano za coś całkowicie naturalnego.

– Co mamy dalej? – zapytał Spicer.

T. Karl zawahał się.

– Sprawa Whiza.

Sala na chwilę zamarła, po czym plastikowe krzesła zagrzechotały podczas ofensywy na stół sędziowski. Publika przesuwała się do momentu, aż T. Karl zawołał:

– Dość! Tyle wystarczy! Uszanujmy powagę sądu! – Krzesła znajdowały się teraz mniej niż sześć metrów od stołu.

Sprawa Whiza ropiała w tym sądzie od miesięcy. Whiz, młody spryciarz z Wall Street, okantował kilku bogatych klientów. Zniknęły cztery miliony dolarów, a legenda głosiła, że ukrył pieniądze w jakimś zamorskim banku i zarządzał nimi z więzienia. Do końca odsiadki zostało mu sześć lat, więc jeśli dostałby zwolnienie warunkowe, miałby około czterdziestki, gdy znalazłby się na wolności. Powszechnie zakładano, że spokojnie odsiaduje wyrok, by pewnego wspaniałego dnia, wciąż będąc dość młodym człowiekiem, polecieć prywatnym odrzutowcem na odległą wyspę, gdzie czekała na niego zakamuflowana fortuna.

Legenda z czasem się rozrastała, po części dlatego, że Whiz trzymał się na uboczu i codziennie spędzał długie godziny na analizie raportów finansowych i skomplikowanych wykresów oraz na czytaniu zrozumiałych jedynie dla ekspertów publikacji ekonomicznych. Nawet sam naczelnik próbował kiedyś wydębić od niego porady dotyczące rynku akcji.

Do Whiza w jakiś sposób zdołał się zbliżyć pewien były adwokat, znany w więzieniu pod ksywką Macher. Trudno powiedzieć jak, ale udało mu się nakłonić Whiza, by udzielił kilku drobnych porad małemu klubowi inwestycyjnemu, który zbierał się co tydzień w więziennej kaplicy. Właśnie w imieniu tego klubu Macher oskarżał teraz Whiza o oszustwo.

Zajął miejsce dla świadków i zaczął zeznawać. Zwykłe procedury zostały pominięte, żeby jak najszybciej dojść do prawdy.

– No więc idę do Whiza – zaczął Macher – i pytam go, co sądzi o ValueNow, nowej spółce internetowej, o której czytałem w „Forbesie”. Miała wejść na giełdę, a mnie podobał się zamysł leżący u jej podstaw. Whiz obiecał, że ją dla mnie sprawdzi. Ale nie odezwał się. Więc do niego wróciłem i spytałem: „Hej, co z tym ValueNow?”. A on na to, że jego zdaniem to solidna firma i że akcje wystrzelą pod sufit.

– Tego nie powiedziałem – wtrącił szybko Whiz.

Siedział samotnie po drugiej stronie sali, z rękami złożonymi na oparciu stojącego przed nim krzesła.

– Owszem, powiedziałeś.

– Nie, nie powiedziałem.

– Tak czy inaczej, wracam do naszego klubu i mówię, że Whiz wysoko ocenia firmę, więc decydujemy się kupić trochę tych akcji. Kłopot w tym, że drobni ciułacze nie mogą już tego zrobić, bo sprzedaż jest zamknięta. Wracam do Whiza i mówię: „Słuchaj, myślisz, że mógłbyś pociągnąć za sznurki na Wall Street i załatwić nam kilka akcji ValueNow?”. A on na to, że chyba da się to zrobić.

– To kłamstwo – burknął Whiz.

– Cisza! – zgromił go sędzia Spicer. – Jeszcze zdążysz się wypowiedzieć.

– Ale on kłamie – rzucił Whiz, jakby w Trumble kłamanie było zakazane.

Jeśli rzeczywiście miał gdzieś duże pieniądze, nie było po nim tego widać, przynajmniej sądząc po tym, w jaki sposób żył w więzieniu. Jego cela – trzy metry na cztery – była zupełnie pusta, jeśli nie liczyć stosów publikacji finansowych. Nie miał ani wieży stereo, ani wentylatora, ani książek czy papierosów, nic ze zwyczajowych dóbr, w jakie zaopatrywali się prawie wszyscy osadzeni. A to tylko potęgowało powtarzane o nim plotki. Uważano go za sknerę, dziwaka, który wszystkiego sobie odmawia, a zaoszczędzoną kasę najpewniej upycha na zagranicznym koncie.

– Tak czy inaczej – kontynuował Macher – postanowiliśmy zaryzykować i nabyć te akcje. Każdy z nas miał spieniężyć aktywa, a potem mieliśmy przeprowadzić konsolidację.

– Konsolidację? – spytał sędzia Beech.

Macher mówił jak ktoś obracający miliardami.

– Zgadza się, konsolidację. Pożyczyliśmy, ile się dało, od przyjaciół i rodziny, i ostatecznie zebraliśmy blisko tysiąc dolarów.

– Tysiąc dolarów – powtórzył Spicer. Nieźle jak na operację prowadzoną zza kratek. – I co dalej?

– Powiedziałem Whizowi, że jesteśmy gotowi, i spytałem, czy załatwi nam te akcje. To było we wtorek. Sprzedaż ruszała w piątek. Whiz zapewnił, że nie widzi problemu. Powiedział, że ma kumpla w Goldman Sux czy innym takim szajsie i że ten się nami zajmie.

– To kłamstwo! – krzyknął znowu Whiz.

– Żadne tam kłamstwo. Tak czy siak, w środę spotkałem Whiza na wschodnim spacerniaku. Zapytałem go o akcje, a on odparł, że wszystko jest pod kontrolą.

– Kłamstwo.

– Mam świadka.

– Kogo? – zapytał sędzia Spicer.

– Picassa.

Picasso siedział za Macherem, podobnie jak pozostałych sześciu członków klubu inwestycyjnego. Niechętnie pomachał ręką.

– Czy to prawda? – zwrócił się do niego Spicer.

– Tak – potwierdził Picasso. – Macher spytał o akcje, a Whiz powiedział, że je zdobędzie, że to nie problem.

Picasso zeznawał w wielu sprawach i częściej niż inni więźniowie był przyłapywany na kłamstwie.

– Kontynuuj – zwrócił się Spicer do Machera.

– A w czwartek nigdzie nie mogłem znaleźć Whiza. Ukrywał się przede mną.

– Wcale się nie ukrywałem.

– Taaa… Nadchodzi piątek, akcje trafiają na giełdę. Oferowano je po dwadzieścia za sztukę, czyli po cenie, za jaką byliśmy w stanie je kupić, gdyby tylko ten siedzący tam wilk z Wall Street zrobił to, co obiecał. Na otwarciu kurs wynosił sześćdziesiąt dolarów, przez większość dnia utrzymał się na osiemdziesięciu i potem spadł do siedemdziesięciu. Zakładaliśmy, że sprzedamy je jak najszybciej. Mogliśmy kupić pięćdziesiąt po dwadzieścia za sztukę, sprzedać po osiemdziesiąt i zamknąć transakcję z trzema tysiącami dolarów zysku.

W Trumble akty przemocy zdarzały się niezmiernie rzadko. Z powodu trzech tysięcy dolarów człowiek raczej nie kończył w kostnicy, ale ktoś mógł połamać mu kości. Whiz na razie miał szczęście, że nikt się jeszcze na niego nie zasadził.

– I uważacie, że Whiz jest wam winien te utracone zyski, tak? – spytał były prezes Sądu Najwyższego, Finn Yarber, skubiąc sobie brwi.

– No jasne, kurka, że tak – prychnął Macher. – A sprawa śmierdzi tym bardziej, że Whiz kupił akcje ValueNow dla siebie.

– Chyba cię popierdoliło… – warknął Whiz.

– Tylko bez przekleństw, proszę – zgromił go sędzia Beech.

Jeśli chciało się przegrać sprawę w sądzie Braci, wystarczyło obrazić uszy Beecha niecenzuralnym językiem.

Plotkę, że Whiz kupił akcje dla siebie, rozpuścili Macher i jego banda. Nie mieli na to żadnych dowodów, ale wyssana z palca historia przyjęła się i była powtarzana przez większość osadzonych tak często, że uznano ją za fakt. Bo to do wszystkiego pasowało…

– Skończyłeś? – zapytał Spicer Machera.

Ten miał przygotowanych jeszcze wiele argumentów, wiedział jednak, że Bracia nie cierpią rozgadanych pieniaczy. Zwłaszcza byłych prawników, którzy wciąż wspominają czasy swojej świetności. W Trumble siedziało takich co najmniej pięciu i pojawiali się niemal na każdej rozprawie.

– Tak, raczej tak – odparł Macher.

– A ty… co masz do powiedzenia? – zwrócił się Spicer do Whiza.

Whiz wstał i zrobił kilka kroków w stronę stołu sędziowskiego. Łypnął na Machera i jego bandę nieudaczników, po czym odwrócił się twarzą do sądu.

– Co w tej sprawie jest dowodem?

Spicer natychmiast spuścił wzrok i czekał na pomoc. Jako sędzia pokoju nie miał żadnego wykształcenia prawniczego. Nie skończył nawet szkoły średniej i przez dwadzieścia lat pracował w wiejskim sklepie ojca. To właśnie tam zdobył głosy, dzięki którym wybrano go na sędziego pokoju. W swoim orzecznictwie polegał na zdrowym rozsądku, który często rozmijał się z kodeksem karnym czy cywilnym. Gdy odwołanie się do nich było konieczne, zostawiał to w Trumble dwóm kolegom.

– To, co ustalimy, że nim jest – odparł sędzia Beech, bardzo rozbawiony tym, że o procedurach procesowych debatuje z maklerem giełdowym.

– Chodzi o wyraźne i przekonujące dowody? – chciał wiedzieć Whiz.

– Owszem.

– Które nie pozostawiają uzasadnionych wątpliwości?

– Te, które na razie zostały przedstawione, pozostawiają wątpliwości.

– Poważne?

– Być może – mruknął Beech.

– W takim razie wygląda na to, że powód nie dysponuje żadnymi dowodami – oznajmił Whiz, rozkładając szeroko ręce niczym marny aktor z jeszcze marniejszej telenoweli.

– Może lepiej skup się na przedstawieniu swojej wersji wydarzeń – poradził mu Beech.

– Bardzo chętnie. ValueNow to była typowa oferta internetowa. Dużo szumu, dużo reklamy. Tak, Macher zgłosił się do mnie, ale zanim zdążyłem popytać, było już za późno. Dzwoniłem do kumpla, a on powiedział mi, że te akcje są poza zasięgiem. Nawet duzi chłopcy nie mieli do nich dostępu.

– Jak to możliwe? – wtrącił zdziwiony sędzia Yarber.

W sali zaległa cisza. Whiz mówił o pieniądzach, więc wszyscy nadstawili uszu.

– W przypadku IPO to nic nadzwyczajnego. IPO to pierwsza oferta publiczna.

– Wiemy, czym jest IPO – burknął Beech.

Spicer na pewno nie wiedział. W prowincjonalnym Missisipi podobnych ofert nie mogło być zbyt wiele.

Whiz nieco się odprężył. Przypuszczał, że zaraz olśni ich wiedzą, tak że wygra tę durną sprawę, wróci do swojej jaskini i dalej będzie mógł wszystkich ignorować.

– Ofertę publiczną ValueNow obsługiwała Bakin-Kline, niewielka firma z San Francisco świadcząca usługi bankowości inwestycyjnej. W ofercie znalazło się pięć milionów akcji, ale Bakin-Kline rozprowadziła je głównie pośród preferowanych klientów i znajomych, tak że większość dużych firm inwestycyjnych praktycznie nie miała szans na ich nabycie. Jak już mówiłem, to nic wyjątkowego.

Sędziowie i osadzeni, nawet sądowy błazen, spijali mu z ust każde słowo.

A on jeszcze nie skończył.

– Trzeba być idiotą, żeby sądzić, że pozbawiony prawa wykonywania zawodu adwokat, któremu wpadło w ręce stare wydanie „Forbesa”, zdoła w jakikolwiek sposób nabyć akcje ValueNow.

I teraz, kiedy Whiz o tym mówił, pomysł Machera wydawał się skrajnie naiwny. Macher kipiał z wściekłości, a jego koledzy z klubu zaczęli go w duchu obwiniać.

– A ty? – spytał Beech. – Kupiłeś jakieś dla siebie?

– Ależ skąd! Nie miałem do nich dostępu. A poza wszystkim większość firm z branży internetowej i zaawansowanych technologii, właśnie takich jak ValueNow, opiera się na trefnej kasie. Trzymam się od takich z daleka.

– To jakie wolisz? – zapytał szybko Beech, nie potrafiąc opanować ciekawości.

– Takie, które przynoszą zyski, tyle że długofalowo. Mnie się nigdzie nie spieszy. Całe to oskarżenie to jeden wielki kant. – Whiz wskazał ręką Machera, który coraz bardziej osuwał się na krześle. – Kilku facetów chce się szybko wzbogacić, ot i cała tajemnica.

Mówił sensownie i brzmiał wiarygodnie, podczas gdy oskarżenie Machera opierało się na pogłoskach, spekulacjach i słowach Picassa, notorycznego kłamcy.

– Masz jakichś świadków? – zapytał Spicer.

– A do czego mi oni? – prychnął Whiz i usiadł.

Każdy z sędziów zapisał coś na skrawku papieru. Narady trwały krótko, werdykty ogłaszano niezwłocznie. Yarber i Beech podsunęli kartki Spicerowi, a ten rzucił na nie okiem.

– Wynikiem dwa głosy do jednego sąd orzeka na korzyść pozwanego – ogłosił. – Pozew zostaje oddalony. Kto następny?

Tak naprawdę werdykt zapadł jednogłośnie, lecz zawsze ogłaszano, że któryś z sędziów miał odmienne zdanie. Dawało to każdemu z nich pewne pole manewru w razie ewentualnych pretensji którejś ze stron.

Ogólnie jednak Bracia cieszyli się w Trumble dobrą opinią. Decyzje podejmowali szybko i w miarę sprawiedliwie, a w świetle wątpliwych zeznań, jakich często byli zmuszeni wysłuchiwać, ich wyroki były zadziwiająco trafne. Spicer, który na zapleczu wiejskiego sklepiku przez lata rozsądzał drobne sprawy, potrafił wyczuć łgarza na kilometr. Beech i Yarber zjedli zęby w salach sądowych i nie tolerowali ani rozwlekłych wywodów, ani przeciągania procesów, czyli zwyczajowych praktyk.

– Na dzisiaj to już wszystko – zameldował T. Karl. – Więcej spraw nie ma.

– Świetnie. W takim razie sąd odracza posiedzenie do przyszłego tygodnia.

T. Karl poderwał się na nogi, aż loki peruki podskoczyły mu na ramionach.

– Sąd zakończył posiedzenie! – zagrzmiał. – Proszę wstać.

Naturalnie nikt nie wstał, nikt nawet się nie poruszył, gdy Bracia opuszczali salę. Macher i jego banda stłoczyli się w kącie, zapewne żeby obgadać kolejny pozew. Whiz się ulotnił.

Zastępca naczelnika i strażnik wyszli niepostrzeżenie. Cotygodniowe posiedzenie sądu było w Trumble jedną z najlepszych rozrywek.

Rozdział 2

Chociaż Aaron Lake zasiadał w Kongresie już czternasty rok, wciąż jeździł po Waszyngtonie własnym samochodem. Nie potrzebował i nie chciał szofera, asystentów ani ochroniarzy. Czasami towarzyszył mu stażysta, który robił dla niego notatki, lecz zwykle przedzierał się przez uliczne korki w błogiej samotności, słuchając koncertów muzyki klasycznej. Wielu jego przyjaciół, zwłaszcza tych, którzy dotarli do stołków przewodniczących czy wiceprzewodniczących Kongresu, miało o wiele większe samochody, z szoferami oczywiście, a niektórzy jeździli długimi limuzynami.

Ale nie on. Dla Aarona Lake’a takie luksusy były stratą czasu i pieniędzy. I odbierały prywatność. Wiedział, że jeśli kiedykolwiek objąłby wyższy urząd, na pewno nie zafunduje sobie dławiącego bagażu w postaci szofera. Poza tym lubił samotność. Tymczasem jego biuro w Kongresie przypominało dom wariatów. Uwijało się tam kilkanaście osób, które odbierały telefony, wyszukiwały dane w komputerach, obsługiwały jego wyborców z Arizony. Dwie dodatkowe zajmowały się pozyskiwaniem funduszy. Była jeszcze trójka stażystów, którzy robili jeszcze większy tłok w ciasnych korytarzach i zabierali mu więcej czasu, niż byli tego warci.

Lake był wdowcem i miał uroczy domek w Georgetown, dzielnicy, którą bardzo lubił. Żył spokojnie, tylko niekiedy wkraczał na scenę towarzyską, która we wczesnych latach ich małżeństwa tak pociągała i jego, i jego zmarłą żonę.

Jechał obwodnicą – wolno i ostrożnie, bo był korek i padał lekki śnieg – i gdy dotarł do Langley, został szybko przepuszczony przez pracowników ochrony. Wjechawszy na teren, z zadowoleniem stwierdził, że czeka na niego ulokowane dogodnie miejsce parkingowe. A także dwóch agentów w cywilnych ubraniach.

– Pan Maynard zaprasza – oznajmił poważnie jeden z nich, otwierając drzwi samochodu, podczas gdy drugi wziął od Lake’a teczkę.

Władza ma swoje zalety.

Aaron Lake nigdy dotąd nie spotykał się z dyrektorem CIA w Langley. Dwukrotnie rozmawiali na Kapitolu, ale to było przed wieloma laty, kiedy biedak mógł jeszcze chodzić. Teraz Teddy Maynard, który poruszał się na wózku, stale odczuwał ból, więc nawet senatorowie przyjeżdżali do niego, gdy chciał z nimi coś omówić. W ciągu czternastu lat urzędowania Lake’a w Kongresie Maynard kontaktował się z nim najwyżej sześć razy, ale był człowiekiem niezmiernie zajętym i załatwianie spraw mniejszej wagi zwykle zlecał współpracownikom.

W obstawie agentów Lake wszedł do siedziby CIA. Barierki ochronne otwierały się przed nim na każdym kroku, dlatego jeszcze nim dotarli do gabinetu, miał wrażenie, że jakby trochę urósł. Nic na to nie mógł poradzić. Władza działa odurzająco.

Pękał z dumy. Wezwał go do siebie sam Teddy Maynard.

W wielkim kwadratowym pokoju bez okien, nieoficjalnie zwanym bunkrem, dyrektor Maynard siedział samotnie i beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w duży ekran, na którym widniała zastygła w bezruchu twarz kongresmena Aarona Lake’a. Zdjęcie było dość świeże, zrobione przed trzema miesiącami podczas imprezy charytatywnej. Kongresmen z Arizony wypił na niej pół kieliszka wina, zjadł kawałek pieczonego kurczaka i odpuściwszy sobie deser, wrócił samotnie do domu i przed jedenastą położył się spać. Zdjęcie przykuwało uwagę, bo Lake wyglądał na nim naprawdę atrakcyjnie: lekko przetykane siwizną rudawe włosy bez śladu farbowania czy przyciemniania, żadnych oznak łysienia, ciemnoniebieskie oczy, wyrazista szczęka, ładne zęby. Miał pięćdziesiąt trzy lata i starzał się rewelacyjnie. Codziennie przez trzydzieści minut ćwiczył na wioślarzu treningowym i jego poziom cholesterolu był w normie. Naprawdę trudno było znaleźć u niego jakikolwiek zły nawyk. Lubił towarzystwo kobiet, zwłaszcza gdy sytuacja wymagała, żeby się z jakąś pokazał. Jego stałą sympatią była sześćdziesięcioletnia wdowa z Bethesdy, której zmarły mąż dorobił się fortuny jako lobbysta.

Oboje rodzice nie żyli. Jedyne dziecko studiowało w Santa Fe. Żona, z którą pozostawał w związku przez dwadzieścia dziewięć lat, zmarła w 1996 roku na raka jajnika. Rok później zdechł jego trzynastoletni spaniel i od tamtej pory kongresmen Aaron Lake z Arizony żył zupełnie sam. Był katolikiem – choć to obecnie nie miało większego znaczenia – i przynajmniej raz w tygodniu chodził do kościoła.

Teddy Maynard nacisnął guzik i twarz zniknęła.

Poza Waszyngtonem Aaron Lake był mało znany, głównie dlatego, że potrafił trzymać na wodzy swoje ego. Jeśli nawet marzył o wyższym stanowisku, nigdy się z tym nie obnosił. Kiedyś mówiono o nim jako o potencjalnym kandydacie na gubernatora Arizony, ale był za bardzo przywiązany do Waszyngtonu. Kochał Georgetown – tłumy, anonimowość, miejski styl życia. Lubił dobre restauracje, małe księgarenki i bary z espresso. A także teatr i muzykę; gdy jeszcze żyła żona, ani razu nie przegapili koncertu w Kennedy Center.

Na Kapitolu uchodził za bystrego i pracowitego, wyśmienitego mówcę, człowieka na wskroś uczciwego i lojalnego, sumiennego aż do przesady. Ponieważ w jego okręgu wyborczym miały siedziby cztery duże przedsiębiorstwa przemysłu zbrojeniowego, szybko stał się ekspertem w tej dziedzinie. Przewodniczył Komisji do spraw Służb Wojskowych w Izbie Reprezentantów i to właśnie z powodu tej funkcji poznał dyrektora CIA.

Teddy Maynard ponownie nacisnął guzik i na ekranie znów pojawiła się przystojna twarz Aarona Lake’a. Jako weteran służby w wywiadzie, w którym pracował od pięćdziesięciu lat, Teddy naprawdę rzadko odczuwał niepokój połączony z nieprzyjemnym uciskiem w żołądku. Ileż to razy uchylał się od kul, krył się pod mostami, zamarzał w górach? Otruł dwóch czeskich szpiegów, zastrzelił zdrajcę w Bonn, wyuczył się siedmiu obcych języków. Działał podczas zimnej wojny, a obecnie próbował zapobiec kolejnej. Przeżył więcej przygód niż dziesięciu agentów razem wziętych, a jednak teraz, gdy patrzył na niewinną twarz kongresmena Aarona Lake’a, żołądek zawiązywał mu się w supeł.

On – czyli CIA – miał zrobić coś, czego Agencja nigdy jeszcze nie robiła.

Zaczynali od stu senatorów, pięćdziesięciu gubernatorów i czterystu trzydziestu pięciu kongresmenów, z których wszyscy wydawali się dobrymi kandydatami, lecz na koniec został im tylko ten jeden. Członek Izby Reprezentantów Aaron Lake z Arizony.

Teddy wcisnął guzik i twarz Aarona Lake’a zniknęła. Nogi miał przykryte kocem. Codziennie ubierał się w to samo: granatowy sweter, białą koszulę, stonowany krawat. Podjechał wózkiem do drzwi i przygotował się na spotkanie ze swoim kandydatem.

W ciągu ośmiu minut, gdy Aaron Lake czekał na spotkanie, poczęstowano go kawą i zaproponowano mu kawałek ciasta, za które podziękował. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, ważył siedemdziesiąt siedem kilogramów, dbał o wygląd i gdyby połasił się na coś słodkiego, Teddy byłby bardzo zdziwiony. Z tego, co wiedziano, Lake w ogóle nie jadał słodyczy. Nigdy.

Kawa była mocna, taką lubił. Pijąc ją, przeglądał wyniki badań, które przeprowadził. Na spotkaniu mieli omówić niepokojące zjawisko przepływu czarnorynkowego sprzętu artyleryjskiego na Bałkany. Przywiózł ze sobą dwie analizy, w sumie osiemdziesiąt stron danych, nad których opracowaniem ślęczał do drugiej nad ranem. Choć nie wiedział, dlaczego Maynard chce z nim rozmawiać akurat o tej sprawie, postanowił się przygotować.

Rozległ się cichy dźwięk brzęczyka, otworzyły się drzwi i z gabinetu wyjechał na wózku dyrektor CIA, z nogami owiniętymi kocem. Miał siedemdziesiąt cztery lata i widać było po nim każdy przeżyty dzień. Uścisk jego dłoni był jednak silny, przypuszczalnie dlatego, że ręce miał wyrobione od ciągłego popychania wózka. Lake wszedł za nim do pokoju, a dwóch wykształconych w college’u pitbulli zostało na straży pod drzwiami.

Dyrektor CIA i kongresmen usiedli naprzeciwko siebie przy stole ciągnącym się przez całą długość pomieszczenia, aż do białej ściany w głębi, służącej za ogromny ekran. Po krótkiej rozmowie wstępnej Teddy wcisnął guzik i na ekranie pojawiła się twarz. Kolejny przycisk i światło przygasło. Lake to uwielbiał – te niezliczone guziczki, te błyskawicznie wyświetlające się obrazy. Był przekonany, że wszystko tutaj jest tak naszpikowane elektroniką, że mogliby monitorować mu puls z odległości dziesięciu metrów.

– Poznaje go pan? – spytał Teddy.

– Czy ja wiem? Chyba go już gdzieś widziałem.

– To Natalij Czenkow. Były generał. Obecnie członek tego, co zostało z rosyjskiego parlamentu.

– Znany również jako Natty – wtrącił z dumą Lake.

– Tak, to właśnie on. Zatwardziały komunista, blisko powiązany z wojskiem. Genialny umysł, olbrzymie ego. Bardzo ambitny, bezwzględny i w tej chwili najniebezpieczniejszy człowiek na świecie.

– Tego nie wiedziałem.

Zmiana obrazu i na ekranie pojawiła się kolejna twarz, kamienna, osłonięta daszkiem jaskrawej czapki wojskowej.

– A to Jurij Golcyn, zastępca dowódcy tego, co ostało się z rosyjskiej armii. Czenkow i Golcyn mają wielkie plany. – Znów migotanie i tym razem na ścianie rozjarzyła się mapa obszarów Rosji na północ od Moskwy. – Tutaj gromadzą broń – wyjaśnił Teddy. – Którą właściwie kradną sami sobie, łupiąc rosyjską armię. Co jednak istotniejsze, skupują ją również na czarnym rynku.

– Skąd biorą na to pieniądze?

– Zewsząd. Za ropę naftową dostają od Izraela radary. Szmuglują narkotyki i za pośrednictwem Pakistanu kupują chińskie czołgi. Czenkow ma ścisłe powiązania z kilkoma mafiosami. Jeden z nich kupił ostatnio fabrykę w Malezji i produkuje tam wyłącznie broń szturmową. Wszystko starannie zaplanowali. Czenkow jest sprytny, to niezwykle inteligentny facet, może nawet geniusz.

Teddy Maynard sam był geniuszem, więc jeśli kogoś za takiego uznawał, to Lake bezwzględnie mu wierzył.

– Kogo chcą zaatakować?

Teddy zbył pytanie milczeniem – nie chciał jeszcze na nie odpowiadać.

– Widzi pan miasto Wołogda? Leży osiemset kilometrów na wschód od Moskwy. W zeszłym tygodniu namierzyliśmy w jednym z tamtejszych magazynów sześćdziesiąt pocisków typu Wietrow. Jak pan wie, pocisk typu Wietrow…

– …to odpowiednik naszego Tomahawka Cruise’a, tyle że o sześćdziesiąt centymetrów dłuższy – dokończył za niego Lake.

– Właśnie. W ciągu ostatnich trzech miesięcy przerzucili ich tam już trzysta. Widzi pan Rybińsk na południowy zachód od Wołogdy?

– Znany z plutonu.

– Owszem, mnóstwa plutonu. Jest go tam tyle, że starczyłoby na wyprodukowanie dziesięciu tysięcy głowic nuklearnych. Czenkow i Golcyn cały ten teren mają pod kontrolą.

– Pod kontrolą?

– Tak. Wykorzystują do tego lokalną mafię i miejscowe wojsko. I są tam ludzie Czenkowa.

– Ale po co?

Teddy wcisnął guzik i ekran na ścianie zgasł. Światło pozostało przyciemnione, tak że kiedy odezwał się z przeciwległej strony stołu, jego głos dobiegł z niemal kompletnego mroku.

– Szykuje się przewrót, panie Lake. Zamach stanu. Spełniają się nasze najgorsze obawy. Każdy aspekt rosyjskiego społeczeństwa i jego kultury pęka i się kruszy. Demokracja to żart. Kapitalizm zamienił się w koszmar. Myśleliśmy, że uda nam się zmagdonaldyzować ten przeklęty kraj, ale wyszła z tego katastrofa. Robotnicy nie dostają pensji, choć i tak mogą uważać się za szczęściarzy, bo przynajmniej mają pracę. Dwadzieścia procent społeczeństwa jej nie ma. Z braku leków umierają dzieci. Wielu dorosłych też. Dziesięć procent populacji to bezdomni. Dwadzieścia procent cierpi głód. Z każdym dniem jest coraz gorzej. Kraj plądrują mafie. Wiemy, że z Rosji ukradziono i wywieziono co najmniej pięćset miliardów dolarów. I nic nie zapowiada, żeby miało się to zmienić. Dlatego to wręcz idealny moment, by pojawił się nowy przywódca. Nowy dyktator, który obieca ludziom powrót do stabilizacji. Rosja dramatycznie potrzebuje silnego przywództwa i pan Czenkow postanowił wyjść tej potrzebie naprzeciw.

– Tym bardziej że ma za sobą wojsko.

– Ma, i to mu całkowicie wystarczy. Przewrót będzie bezkrwawy, bo ludzie są na niego gotowi. Przyjmą Czenkowa z otwartymi ramionami. Wprowadzi armię na plac Czerwony i rzuci Stanom Zjednoczonym wyzwanie: tylko spróbujcie stanąć nam na drodze. Dla rosyjskiego narodu znów będziemy tymi złymi.

– I znów rozpocznie się zimna wojna – mruknął ze zniechęceniem Lake.

– O nie, nie będzie w niej nic zimnego. Czenkow chce ekspansji, chce odtworzyć dawny Związek Radziecki. Rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, więc będzie przejmował i sprzedawał grunty, fabryki, ropę, zboża. Zacznie wszczynać małe regionalne wojny i bez trudu je wygra.

Na ścianie wykwitła kolejna mapa. Przed oczami Lake’a ukazała się pierwsza faza nowego porządku świata.

– Podejrzewam – kontynuował Teddy – że najpierw zaatakuje państwa bałtyckie. Obali rządy Estonii, Łotwy, Litwy i tak dalej. Potem ruszy na państwa dawnego bloku wschodniego i pozawiera pakty z tamtejszymi komunistami.

Kongresmen w oniemieniu patrzył na plany ekspansji Rosji. Prognozy Teddy’ego były takie przekonujące, takie precyzyjne.

– A co z Chinami? – spytał.

Ale Teddy nie skończył jeszcze z Europą Wschodnią. Wcisnął guzik i mapa się zmieniła.

– Tu nas wessie.

– W Polsce?

– Tak. Jak zawsze. Z jakiegoś cholernego powodu Polska jest teraz członkiem NATO. Wyobraża pan sobie? Polska, broniąca nas i Europy? Przed Czenkowem, który chce wzmocnić dawne rosyjskie imperium i zerka tęsknym okiem na Zachód? Tak samo jak Hitler, tyle że on spoglądał na wschód.

– Ale do czego mu Polska?

– A do czego była Hitlerowi? Leżała między nim a Rosją. Hitler nienawidził Polaków i zmierzał do wojny. Czenkow ma Polskę gdzieś, chce ją tylko kontrolować. I zniszczyć NATO.

– Zaryzykuje trzecią wojnę światową?

Kolejne wciśnięcie guzika. Ekran znów stał się ścianą, zapaliło się światło. Część audiowizualna dobiegła końca, nadeszła pora na poważną rozmowę. Teddy poczuł w nogach przeszywający ból i lekko się skrzywił.

– Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Wiemy dużo, ale nie czytamy temu człowiekowi w myślach. Czenkow działa po cichu. Konfiguruje scenę, instaluje ludzi w odpowiednich miejscach. Ale wie pan… w sumie spodziewaliśmy się czegoś takiego.

– Tak, oczywiście. Od dawna braliśmy ten scenariusz pod uwagę, mieliśmy jednak zawsze nadzieję, że mimo wszystko nie wejdzie w życie.

– Już wchodzi, panie kongresmenie. Czenkow i Golcyn eliminują przeciwników właśnie teraz, w tej chwili, gdy my tu rozmawiamy.

– Jak to wygląda od strony czasowej?

Teddy lekko się przesunął, próbując usiąść inaczej, żeby stłumić ból.

– Trudno powiedzieć. Jeśli Czenkow jest inteligentny, a na pewno jest, zaczeka, aż na ulicach wybuchną zamieszki. Myślę, że za rok od teraz Natty Czenkow będzie najsławniejszym człowiekiem na świecie.

– Za rok – powtórzył Lake takim tonem, jakby usłyszał wyrok śmierci.

Zapadła długa cisza, gdy zastanawiał się nad końcem świata, a Teddy mu w tym nie przeszkadzał. Ucisk w żołądku dyrektora CIA znacznie zelżał. Lake bardzo mu się podobał: rzeczywiście był przystojny, a do tego wygadany i bystry. Dokonali właściwego wyboru.

Aaron Lake miał szansę na wygraną.

Po wypiciu kawy i rozmowie telefonicznej, którą Teddy musiał przeprowadzić – dzwonił wiceprezydent – wznowili kameralną naradę. Lake był mile zaskoczony, że szef CIA przeznacza dla niego aż tyle czasu. Nadciągali Rosjanie, a on wydawał się taki spokojny.

– Chyba nie muszę panu mówić, jak bardzo nieprzygotowane jest nasze wojsko – zaczął ponuro Teddy.

– Nieprzygotowane do czego? Do wojny?

– Być może. Kiedy państwo jest nieprzygotowane, zwykle do niej dochodzi. Jeśli jest silne, daje się jej uniknąć. W tej chwili Pentagon nie mógłby przeprowadzić działań, jakie podjął podczas wojny w Zatoce Perskiej w dziewięćdziesiątym pierwszym.

– Gotowość bojowa naszych sił zbrojnych sięga siedemdziesięciu procent – przypomniał autorytatywnie Lake, bo wiedział, co mówi: w końcu to był jego sektor.

– Siedemdziesiąt procent to wojna, panie Lake. Wojna, której nie mamy szansy wygrać. Czenkow każdego ukradzionego centa inwestuje w nowy sprzęt. My obcinamy budżety i uszczuplamy stan naszej armii. Chcąc za wszelką cenę uniknąć rozlewu amerykańskiej krwi, poprzestajemy na naciskaniu guzików i odpalaniu bomb kierowanych. A Czenkow będzie miał dwa miliony wygłodniałych żołnierzy, gotowych walczyć i jeśli trzeba, ginąć.

Przez krótką chwilę Aaron Lake był z siebie dumny. Miał odwagę zagłosować przeciwko ostatniej ustawie budżetowej, ponieważ zmniejszała wydatki na zbrojenia. Wyborcom z jego okręgu bardzo się nie podobała.

– Może więc należałoby zdemaskować Czenkowa? – podsunął.

– Nie, nie. To wykluczone. Obserwujemy go, nasz wywiad depcze mu po piętach. Jeśli zareagujemy, domyśli się, że wiemy, co knuje. Mamy tu do czynienia z wysublimowaną grą szpiegowską, panie Lake. Jest za wcześnie, żeby zrobić z niego potwora.

– W takim razie jaki ma pan plan? – odważył się zapytać Lake.

Takie otwarte pytanie Maynarda o to, co zamierza zrobić, było czystą arogancją, ale Lake miał świadomość, że spotkanie może zaraz dobiec końca. Teddy wprowadził go w sytuację i zapewne lada chwila pożegna go i zaprosi do gabinetu kolejnego kongresmena lub przewodniczącego takiej czy innej komisji.

Teddy Maynard miał jednak wielkie plany i bardzo chciał się nimi podzielić.

– Za dwa tygodnie odbędą się prawybory w New Hampshire. Do wyścigu staje czterech republikanów i dwóch demokratów i każdy z nich mówi to samo. Żaden z kandydatów nie chce zwiększyć wydatków na zbrojenia. Rząd wreszcie wypracował nadwyżkę budżetową… cud nad cudy!… i wszyscy przerzucają się pomysłami, na co tę kasę przeznaczyć. Banda imbecyli. Kilka lat temu mieliśmy olbrzymi deficyt, a Kongres i tak wydawał pieniądze szybciej, niż je drukowano. Teraz mamy nadwyżkę, więc ci głupcy rzucą się na nią jak wygłodniałe psy.

Lake na moment uciekł wzrokiem w bok, lecz przemilczał tę uwagę.

– Przepraszam – mruknął Teddy, poniewczasie orientując się, jak to zabrzmiało. – Nieodpowiedzialny jest Kongres jako całość, ale oczywiście mamy tam również wielu świetnych polityków.

– Mnie nie musi pan tego mówić.

– Tak czy inaczej, pole walki roi się od bandy klonów. Liderzy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jeszcze dwa tygodnie temu byli inni. Trwa obrzucanie się błotem i wbijanie sobie noży w plecy, a wszystko to rzekomo dla dobra czterdziestego czwartego co do wielkości stanu w kraju. Obłęd. Naprawdę obłęd… – Teddy przerwał i krzywiąc się, spróbował zmienić ułożenie bezwładnych nóg. – Potrzebujemy kogoś nowego, panie Lake – dodał po chwili. – I uważamy, że tym kimś mógłby być pan.

Pierwszą reakcją Lake’a była próba stłumienia śmiechu – zrobił to, zanosząc się kaszlem.

– To żart, prawda? – spytał, gdy już nad sobą zapanował.

– Pan wie, że ja nie żartuję, panie Lake – odparł twardo Teddy, teraz już pewny, że Aaron Lake dał się wciągnąć w umiejętnie zastawioną pułapkę.

Lake odchrząknął, teraz już daleki od śmiechu.

– No dobrze, a zatem słucham.

– To bardzo proste. Tak proste, że aż piękne. Jest już za późno, żeby wystartował pan w New Hampshire, ale to w zasadzie bez znaczenia. Niech inni się tam okładają. Pan zaczeka, aż skończą, po czym zaskoczy wszystkich ogłoszeniem, że dołącza do wyścigu o fotel prezydencki. Wielu będzie pytało: „Kim, do diabła, jest Aaron Lake?”. I dobrze. Tego właśnie chcemy. Niebawem się dowiedzą. Początkowo pańska kampania będzie dotyczyła tylko jednego: wydatków zbrojeniowych. Będzie pan zwiastunem złych nowin i przedstawi katastroficzne wizje, mówiąc o naszej słabości militarnej. I przyciągnie pan uwagę wszystkich, gdy wezwie pan do podwojenia nakładów na armię.

– Podwojenia?

– A widzi pan… to działa. Zainteresowałem pana. Tak, podwojenia nakładów w trakcie pańskiej czteroletniej kadencji.

– Ale dlaczego aż tyle? Owszem, zgadzam się, że wojsko należy wzmocnić, lecz podwojenie nakładów to chyba jednak przesada.

– Nie w obliczu kolejnej wojny, panie Lake. Wojny, w której za jednym naciśnięciem guzika będziemy wystrzeliwali tysiące tomahawków, pocisków kosztujących nas milion dolarów za sztukę. Do diabła, prawie nam ich zabrakło w zeszłym roku w tamtym bałkańskim bałaganie. Zresztą dobrze pan wie, że brakuje nam też żołnierzy, marynarzy, pilotów. A do ich zrekrutowania potrzeba tony pieniędzy. Tak naprawdę brakuje nam wszystkiego: żołnierzy, rakiet, czołgów, samolotów, lotniskowców. Czenkow się zbroi. My nie. My wciąż tylko redukujemy stan uzbrojenia i jeśli podczas kolejnej prezydentury sytuacja się nie zmieni, będzie po nas.

Teddy mówił coraz głośniej, coraz gniewniej, a gdy rzucił końcowe „będzie po nas”, Lake niemal poczuł drżenie ziemi zarzucanej bombami.

– Tylko skąd weźmiemy na to wszystko fundusze? – spytał.

– Na co?

– Na armię.

Teddy prychnął z niesmakiem.

– Z tego samego źródła co zawsze. Czy muszę panu przypominać, że mamy nadwyżkę?

– Która obecnie jest już wydawana.

– Tak, oczywiście, wiadomo… Proszę posłuchać, panie Lake, niech się pan nie martwi o pieniądze. Wkrótce po tym, jak ogłosi pan, że przystępuje do wyścigu, postraszymy Amerykanów. Na początku będą mieli pana za wariata, szaleńca z Arizony, który chce produkować jeszcze więcej bomb. Ale my nimi wstrząśniemy. Wywołamy sytuację kryzysową na drugim końcu świata i nagle Aaron Lake zostanie uznany za wizjonera. Kluczowy jest wybór odpowiedniego momentu. Wygłosi pan przemówienie o tym, jak słabą pozycję militarną mamy w Azji, i mało kto będzie pana słuchał. A wtedy wykreujemy tam sytuację, przez którą cały świat wstrzyma oddech. I nagle wszyscy zechcą z panem gadać. I tak to się będzie toczyło przez całą kampanię. My będziemy się zajmować budowaniem napięcia. Będziemy wypuszczać raporty, prokurować incydenty, manipulować mediami i zawstydzać pańskich przeciwników. Szczerze mówiąc, panie Lake, nie sądzę, żeby czekały nas jakieś szczególne trudności.

– Mówi pan tak, jakby już to kiedyś przerabiał.

– Nie. Owszem, chcąc chronić kraj, robiliśmy różne dziwne rzeczy. Ale jeszcze nigdy nie próbowaliśmy wpływać na wybory prezydenckie. – W głosie dyrektora CIA wyraźnie pobrzmiewała nuta żalu.

Lake powoli odsunął się z krzesłem, wstał, wyprostował się, po czym przeszedł wzdłuż stołu na drugi koniec pokoju. W nogach czuł ociężałość, puls miał przyspieszony. Pułapka się zatrzasnęła; kongresmen Lake dał się w nią schwytać.

Wrócił na swoje miejsce.

– Nie mam tylu pieniędzy – rzucił, dobrze wiedząc, że mówi do kogoś, kto już o tym pomyślał.

Teddy uśmiechnął się, kiwnął głową i udał, że się zastanawia. Dom Aarona Lake’a był wart czterysta tysięcy dolarów. Mniej więcej połowę tej kwoty Lake trzymał w funduszach inwestycyjnych, kolejne sto tysięcy w obligacjach. Nie miał większych długów. Na przyszłą kampanię wyborczą do Kongresu zachomikował czterdzieści tysięcy.

– Bogaty kandydat nie byłby atrakcyjny – oznajmił Teddy. Wcisnął kolejny guzik i na ścianę powróciły obrazy, wyraźne i w kolorze. – Pieniądze nie stanowią problemu, panie Lake – zapewnił już o wiele pogodniejszym tonem. – Dociśniemy przedsiębiorców z branży zbrojeniowej. Proszę spojrzeć. – Wskazał na ekran, jakby jego rozmówca mógł nie wiedzieć, na co powinien patrzeć. – W zeszłym roku przemysł kosmiczno-zbrojeniowy wypracował blisko dwustumiliardowe zyski. My weźmiemy z tego tylko ułamek.

– Jak duży?

– Tyle, ile będzie trzeba. Realnie jesteśmy w stanie ściągnąć od nich około stu milionów.

– Których nie da się nigdzie ukryć.

– O to akurat bym się nie zakładał. Ale to już nie pańskie zmartwienie, panie Lake. Pieniędzmi zajmiemy się my, a pan niech wygłasza przemówienia, występuje w reklamach telewizyjnych i prowadzi kampanię. Pieniądze będą napływać, zapewniam. Do listopada amerykańscy wyborcy będą tak przerażeni wizją katastrofy, że przestanie ich obchodzić, ile i na co pan wydał. Odniesie pan spektakularne zwycięstwo.

Teddy Maynard proponował mu spektakularne zwycięstwo. Oszołomiony Lake ze zdumieniem wpatrywał się w kwoty wyświetlone na ścianie. Przemysł kosmiczno-zbrojeniowy: sto dziewięćdziesiąt cztery miliardy dolarów. Przed rokiem budżet na wojsko wynosił dwieście siedemdziesiąt miliardów. Podwoić tę kwotę do pięciuset czterdziestu w ciągu czterech lat i dostawcy ponownie obrośliby w tłuszcz. Robotnicy też! Płace poszybowałyby w górę! Powstałyby nowe miejsca pracy!

Kandydata Aarona Lake’a obstąpiliby dyrektorzy z pełnymi kiesami, związki zawodowe z głosami pracowników. Początkowy szok słabł, prostota planu Teddy’ego stawała się coraz bardziej wyrazista. Zebrać pieniądze od tych, którzy na tym skorzystają, postraszyć wyborców, tak żeby rzucili się do urn. Wygrać z dużą przewagą. I przy okazji uratować świat.

Teddy dał mu chwilę, po czym znów się odezwał.

– Większość funduszy zdobędziemy za pośrednictwem komitetów wsparcia politycznego. Związki zawodowe, inżynierowie, dyrektorzy, biznesmeni. Już jest tego dużo, a będzie jeszcze więcej.

Lake już je tworzył: setki komitetów wyborczych, wszystkie dysponujące pieniędzmi, jakich dotąd nie widziano podczas wyborów. Szok całkowicie minął, jego miejsce zajęło podekscytowanie. Po głowie krążyło mu tysiące pytań. Kto będzie wiceprezydentem? Kto poprowadzi kampanię? Kogo zrobić szefem sztabu? Gdzie ogłosić zamiar kandydowania?

– To może się udać – powiedział w końcu, starając się ukryć emocje.

– O tak, panie Lake, może i na pewno się uda. Proszę mi zaufać. Pracujemy nad tym projektem już od dłuższego czasu.

– Ilu ludzi o tym wie?

– Niewielu. Został pan wybrany po bardzo starannej weryfikacji. Braliśmy pod uwagę wiele nazwisk, pańskie jednak stale wysuwało się na czoło. Przyjrzeliśmy się też wnikliwie pańskiemu życiorysowi.

– I co? Nudy, prawda?

– Można tak powiedzieć, choć martwi mnie nieco pana związek z panią Valotti. Dwukrotnie się rozwodziła i zażywa środki przeciwbólowe.

– Nie wiedziałem, że jestem z nią w związku.

– Ostatnio często was razem widywano.

– Obserwujecie mnie?

– A oczekiwałby pan od nas czegoś innego?

– Nie, chyba nie…

– Zabrał ją pan na tę melodramatyczną galę charytatywną na rzecz uciśnionych Afganek. No naprawdę, panie kongresmenie… – Ton Teddy’ego stał się nagle ostry i ociekający sarkazmem.

– Nie chciałem tam iść, ale…

– Więc trzeba było tego nie robić. Niech się pan trzyma z daleka od tego rodzaju imprez. Lepiej zostawić to tym z Hollywood. A ta Valotti… przysporzy panu jedynie kłopotów.

– Ktoś jeszcze nie przypadł wam do gustu? – spytał nieco zaczepnie Lake. Odkąd został wdowcem, jego życie osobiste było dość nudne, teraz jednak poczuł, że jest z tego dumny.

– Raczej nie – odparł Teddy po chwili zastanowienia. – Pani Benchly wydaje się ustatkowana i chyba jest całkiem miła.

– Och, bardzo dziękuję.

– I wiadomo… zaatakują pana za stosunek do aborcji, choć z drugiej strony nie pana pierwszego.

– Tak, to stary i stale wałkowany temat – mruknął Lake.

W gruncie rzeczy miał go już po dziurki w nosie. W trakcie dotychczasowej kariery opowiadał się za aborcją i przeciwko aborcji, za prawami reprodukcyjnymi i przeciwko nim, za ochroną życia poczętego, a później za wolnością wyboru, był antyfeministą i przyjacielem feministek. W ciągu czternastu lat spędzonych na Kapitolu przegoniono go po całym aborcyjnym polu minowym i przy każdym nowym ruchu strategicznym odnosił rany.

Ale aborcja już go nie przerażała, przynajmniej nie w tej chwili. O wiele bardziej martwił się tym, że CIA prześwietla jego życie.

– A GreenTree? – spytał.

Teddy lekceważąco machnął ręką.

– Minęły dwadzieścia dwa lata. Nikt nie został skazany. Pański wspólnik zbankrutował i stanął przed sądem, ale ława go uniewinniła. Ta sprawa na pewno wyjdzie, wszystko wyjdzie. Ale my, panie Lake, skierujemy uwagę ludzi zupełnie gdzie indziej. Wkroczenie do walki w ostatniej chwili ma swoje dobre strony. Dziennikarze nie będą mieli zbyt wiele czasu na dokopywanie się do brudów.

– Nie mam żony. Nieżonatego prezydenta ten kraj wybrał tylko raz.

– Jest pan wdowcem, a pańska zmarła żona cieszyła się szacunkiem zarówno tutaj, jak i w swoich rodzinnych stronach. Proszę mi wierzyć, to nie będzie żaden problem.

– W takim razie co pana niepokoi?

– Nic, panie Lake. Absolutnie nic. Jest pan solidnym kandydatem z ogromnymi szansami na wygraną. My zajmiemy się kreowaniem problemów, wywoływaniem strachu i zbieraniem pieniędzy.

Lake znowu wstał i chodził po pokoju, przeczesując palcami włosy, drapiąc się po brodzie, usiłując oczyścić umysł.

– Mam mnóstwo pytań – rzucił w końcu.

– Na niektóre będę mógł zapewne odpowiedzieć, ale nie teraz. Spotkajmy się tutaj jutro o tej samej porze. Niech się pan z tym wszystkim prześpi. Czasu jest wprawdzie niewiele, przypuszczam jednak, że na podjęcie takiej decyzji należy się panu przynajmniej doba. – Teddy Maynard chyba po raz pierwszy się uśmiechnął.

– Świetny pomysł. Zastanowię się i jutro dam panu odpowiedź.

– Tylko proszę pamiętać, że o naszej pogawędce nikt nie może wiedzieć.

– Tak, tak, oczywiście…

Rozdział 3

Biblioteka prawnicza zajmowała jedną czwartą powierzchni całej więziennej biblioteki. Mieściła się w rogu i od reszty pomieszczenia odgradzała ją wzniesiona na koszt podatników estetyczna ścianka z czerwonej cegły i szkła. Tę oddzielną część zapełniały pełne wysłużonych książek regały, między którymi trudno się było przecisnąć, oraz stojące przy ścianach ciągi biurek z maszynami do pisania i komputerami. Tak że miejsce to niczym nie różniło się od biblioteki w każdej dużej instytucji.

Biblioteką prawniczą zarządzali Bracia. Oczywiście mogli z niej korzystać wszyscy osadzeni, obowiązywała jednak niepisana zasada, że jeśli chciało się w niej dłużej przebywać, trzeba było mieć zezwolenie. No, może nie zezwolenie, ale o chęci skorzystania z biblioteki należało przynajmniej powiadomić.

Sędzia Joe Roy Spicer z Missisipi zarabiał czterdzieści centów za godzinę. Jego praca polegała na zamiataniu podłogi, przesuwaniu stojących krzywo biurek i ustawianiu książek na półkach. Opróżniał też kosze na śmieci i generalnie mówiło się o nim, że zwyczajnie odbębnia tę pracę. Sędzia Hatlee Beech z Teksasu był bibliotekarzem, a jego wynagrodzenie w wysokości pięćdziesięciu centów za godzinę zaliczano do najwyższych. Bardzo dbał o „swoje woluminy” i często złościł się na Spicera, że ten nie obchodzi się z nimi jak należy. Finn Yarber, niegdyś sędzia Kalifornijskiego Sądu Najwyższego, zarabiał dwadzieścia centów za godzinę jako technik komputerowy. Jego płaca plasowała się na dole skali, ponieważ prawie w ogóle nie znał się na komputerach.

Zwykle Bracia spędzali w bibliotece od sześciu do ośmiu godzin dziennie. Jeśli jakiś osadzony miał problem natury prawnej, po prostu umawiał się z którymś z sędziów i składał mu wizytę w ich małej „kancelarii”. Hatlee Beech specjalizował się w wyrokach i apelacjach. Finn Yarber zajmował się bankructwami, rozwodami i sprawami o alimenty. Joe Roy Spicer, bez wykształcenia prawniczego, nie miał żadnej konkretnej specjalizacji. Ani nie chciał mieć. Kierował sekcją przekrętów.

Obowiązujące przepisy surowo zabraniały Braciom pobierania opłat za świadczone usługi, tyle że w Trumble mało kogo obchodziły przepisy. Ostatecznie byli skazanymi przestępcami i jeśli tylko dorabiali sobie na boku wystarczająco dyskretnie, nikt się nie czepiał. Maszynką do robienia pieniędzy były odwołania od wyroków. W procesach mniej więcej jednej czwartej osadzonych w Trumble można było wykazać uchybienia proceduralne. Beech potrafił przez całą noc grzebać w aktach, by je znaleźć. Przed miesiącem udało mu się na przykład zmniejszyć aż o cztery lata wyrok pewnego młodzieńca skazanego na piętnaście lat. Rodzina chłopaka zgodziła się zapłacić i Bracia zainkasowali pięć tysięcy dolarów, jak dotąd ich największe honorarium. Spicer zadbał o zdeponowanie pieniędzy na tajnym koncie za pośrednictwem prawnika z Neptune Beach.

Na zapleczu biblioteki, za regałami, ledwie widoczna z głównego pomieszczenia, mieściła się mała sala konferencyjna. W drzwiach do niej było duże przeszklone okno, nikt jednak przez nie nigdy nie zaglądał. Bracia udawali się do sali, kiedy chcieli w ciszy i spokoju zająć się własnymi sprawami. Nazywali to miejsce gabinetem sędziowskim.

Spicer wrócił właśnie ze spotkania z prawnikiem i przyniósł pocztę – kilka naprawdę ciekawych listów. Zamknął drzwi, po czym wyjął z teczki kopertę i pomachał nią przed nosami Beecha i Yarbera.

– Żółta – powiedział. – Czyż to nie słodkie? To do Ricky’ego.

– Od kogo? – spytał Yarber.

– Od Curtisa z Dallas.

– Od tego bankiera? – Beech był wyraźnie przejęty.

– Nie, Curtis jest właścicielem kilku sklepów jubilerskich. Posłuchajcie. – Spicer rozłożył list napisany na papierze tego samego koloru co koperta. Uśmiechnął się, odchrząknął i zaczął czytać: – Drogi Ricky! Twój list z ósmego stycznia ogromnie mnie poruszył. Przeczytałem go trzy razy. Mój Ty biedaku, dlaczego oni Cię tam trzymają?

– A gdzie on jest? – przerwał mu Yarber.

– Na odwyku w ekskluzywnej klinice, za którą płaci jego bogaty wujek. Siedzi tam od roku, już nie bierze, jest w pełni wyleczony, ale potwory, które prowadzą klinikę, zamierzają go wypuścić dopiero w kwietniu, bo co miesiąc inkasują dwadzieścia tysięcy dolarów od bogatego wujka, który chce, żeby Ricky siedział pod kluczem jak najdłużej, ale nie przysyła mu żadnej kasy na drobne wydatki. Przypominasz już sobie?

– Teraz tak.

– Ciekawe… Pomagałeś mi wymyślić tę historię. Dobra, mogę czytać dalej?

– Czytaj.

– Kusi mnie, żeby tam polecieć i samemu wygarnąć tym podłym ludziom. A ten Twój wujek, co za łajza! Takim bogaczom jak on wydaje się, że wystarczy posyłać pieniądze i nic więcej nie muszą już robić. Jak Ci pisałem, mój ojciec też do biednych nie należał, a był najbardziej żałosnym człowiekiem, jakiego znałem. Jasne, kupował mi różne rzeczy, lecz to były tylko nietrwałe przedmioty, bez znaczenia. Ale czasu nigdy dla mnie nie miał. Chory łajdak, tak jak ten Twój wujek. Załączam czek na tysiąc dolarów, na wypadek gdybyś potrzebował kupić sobie coś w kantynie. Ricky, nie mogę się już doczekać kwietnia i naszego spotkania. Powiedziałem żonie, że w Orlando odbywa się w tym czasie międzynarodowa wystawa brylantów, a ona stwierdziła, że nie chce jechać, bo wystawa jej nie interesuje.

– W kwietniu? – spytał Beech.

– Tak. Ricky jest pewny, że w kwietniu wyjdzie.

– Czyż to nie słodkie? – mruknął z uśmiechem Yarber. – I ten cały Curtis ma żonę i dzieciaki, tak?

– Curtis ma pięćdziesiąt osiem lat, troje dorosłych dzieci i dwoje wnuków.

– A ten czek to gdzie? – zainteresował się Beech.

Spicer odwrócił list i czytał dalej:

– Musimy zrobić wszystko, żebyś mógł się ze mną spotkać w Orlando. Jesteś pewien, że w kwietniu Cię wypuszczą? Proszę, powiedz, że tak. Myślę o Tobie nieustannie. W szufladzie biurka mam Twoje zdjęcie i kiedy na nie patrzę, kiedy patrzę Ci w oczy, wiem, że powinniśmy być razem.

– To chore, chore – wymamrotał Beech, wciąż jednak się uśmiechając. – I pomyśleć, że gość jest z Teksasu…

– Jestem przekonany, że w Teksasie mieszka wielu słodkich chłopców – powiedział Yarber.

– Bo niby w Kalifornii to ich nie ma, co?

– Reszta to już tylko nieistotne bzdety – rzucił Spicer, pobieżnie przeglądając list do końca.

Później zamierzał przeczytać go dokładnie. Podniósł czek na tysiąc dolarów i nim pomachał. W stosownym momencie czek miał trafić do adwokata, żeby ten mógł zdeponować pieniądze na ich tajnym koncie.

– Kiedy go dociśniemy? – spytał Yarber.

– Napiszmy jeszcze kilka listów. Ricky musi bardziej wypłakać mu się w mankiet. Musi przeżyć jakieś nieszczęście…

– Może pobije go strażnik albo coś w tym stylu – podsunął Beech.

– Tam nie ma strażników – zauważył Spicer. – To modna klinika odwykowa, zapomniałeś? W takich są tylko terapeuci i psycholodzy.

– Ale to placówka zamknięta, prawda? Czyli muszą tam być ogrodzenia i bramy, a więc i strażnicy. Któryś z nich mógłby napalić się na piękne ciało Ricky’ego i dopaść go pod prysznicem czy w szatni.

– Nie, nie – zaprotestował Yarber. – To nie może być napaść na tle seksualnym. Curtis może się przestraszyć. Pomyśli, że Ricky złapał jakąś chorobę, i się zniechęci.

Siedzieli i przez kilka minut wytężali wyobraźnię, wymyślając dla Ricky’ego coraz to gorsze nieszczęścia. Jego zdjęcie podkradli z tablicy ogłoszeń jednego ze współwięźniów, dali je do skserowania adwokatowi, po czym rozesłali do kilkunastu mężczyzn, z którymi korespondowali. Przedstawiało uśmiechniętego – i bardzo przystojnego – absolwenta college’u w granatowej czapce i todze, z dumą ściskającego w ręce dyplom.

Postanowili, że Beech popracuje nad nową historyjką i napisze wstępny szkic kolejnego listu do Curtisa. To on wcielał się w postać Ricky’ego i jako młody, udręczony chłopak użalał się nad swoim nieszczęsnym życiem ośmiu zatroskanym duszom. Natomiast sędzia Yarber był Percym, młodym mężczyzną, również przebywającym w klinice odwykowej. Był wyleczony i wkrótce miał wyjść na wolność, w związku z czym szukał starszego partnera, z którym mógłby miło spędzać czas. Percy złapał już na haczyk pięć ofiar i powoli zwijał żyłkę.

Joe Roy Spicer, który nie miał drygu do pisania, zajmował się czymś innym. Koordynował cały przekręt, pomagał w układaniu historyjek, pilnował, żeby informacje się nie rozjeżdżały, i spotykał się z adwokatem, który dostarczał im pocztę. No i zarządzał pieniędzmi.

Teraz otworzył kolejną kopertę.

– A to, szanowni panowie sędziowie, jest list od Quince’a – oznajmił.

Na chwilę zapadła głucha cisza, a Beech i Yarber znieruchomieli. Quince, jak wynikało z sześciu listów, które wymienił z Rickym, był pięćdziesięciojednoletnim bogatym bankierem z miasteczka w stanie Iowa. Bracia znaleźli go, podobnie jak pozostałych, dzięki ogłoszeniu w czasopiśmie gejowskim, które leżało teraz ukryte w bibliotece prawniczej. Był ich drugą ofiarą. Pierwsza pewnie zaczęła coś podejrzewać, bo przestała się odzywać. Quince przysłał swoje zdjęcie zrobione nad brzegiem jeziora. Był na nim bez koszuli – wystający brzuch, chude ramiona, cofająca się linia włosów – w otoczeniu rodziny. Fotka była kiepskiej jakości, bez wątpienia wybrana dlatego, że trudno byłoby go na niej zidentyfikować, na wypadek gdyby ktoś tego kiedykolwiek próbował.

– Chcesz przeczytać, Ricky? – zapytał Spicer, podając list Beechowi.

Ten spojrzał na kopertę. Była biała, bez adresu zwrotnego. Imię i nazwisko napisane na maszynie.

– A ty już czytałeś? – rzucił.

– Nie. No dalej, słuchamy.

Beech powoli wyjął list, zwykłą białą kartkę – zbity tekst, odstępy między linijkami, wszystko wystukane na starej maszynie do pisania. Odchrząknął i zaczął czytać:

– Drogi Ricky, stało się. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłem, ale zrobiłem. Dzwoniłem z budki, pieniądze wysłałem przekazem, nie podając adresu nadawcy, więc chyba nie zostawiłem po sobie żadnego śladu. Ta firma z Nowego Jorku, którą mi poleciłeś, jest naprawdę wspaniała, jej pracownicy byli bardzo dyskretni i pomocni. Przyznaję, że byłem przerażony. Nigdy nie sądziłem, że będę robił coś takiego jak rezerwowanie gejowskiego rejsu statkiem. I wiesz co? To było ekscytujące. Jestem z siebie taki dumny. Mamy kajutę apartamentową, tysiąc dolarów za dobę, i nie mogę się już doczekać.

Beech przerwał i ponad zsuniętymi do połowy nosa okularami zerknął na kolegów. Obaj się uśmiechali, rozanieleni tym, co usłyszeli.

Powrócił do czytania.

– Wypływamy dziesiątego marca. I wpadłem na wspaniały pomysł. Przyjadę do Miami dopiero dziewiątego, więc mielibyśmy mało czasu, żeby się lepiej poznać. Umówmy się więc, że spotkamy się od razu na statku, w naszym apartamencie. Będę tam pierwszy, zamelduję się, zamówię zimnego szampana i poczekam na Ciebie. Cudownie, prawda? Będziemy mieli dla siebie całe trzy dni. Proponuję, żebyśmy w ogóle nie wychodzili z kajuty.

Beech nie mógł się powstrzymać i uśmiechnął się. I zdołał to zrobić, jednocześnie kręcąc głową z obrzydzeniem.

– Jestem taki podekscytowany naszą małą wyprawą – czytał dalej. – Nareszcie postanowiłem odkryć, kim naprawdę jestem. A wszystko dzięki Tobie. To Ty dodałeś mi odwagi, dzięki Tobie odważyłem się zrobić pierwszy krok. Naprawdę, Ricky, już teraz jestem Ci za to dozgonnie wdzięczny. Proszę, odpisz bezzwłocznie. Trzymaj się, mój kochany, i uważaj na siebie. Pozdrawiam ciepło, Quince.

– Zaraz się porzygam – mruknął Spicer, ale nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.

Mieli za dużo pracy.

– Dociśnijmy go – powiedział Beech.

Jego koledzy nie zaoponowali.

– Na ile? – spytał Yarber.

– Co najmniej sto tysięcy – odparł Spicer. – Jego rodzina ma banki od dwóch pokoleń. Ojciec nadal pracuje, więc gdyby synalek został zdemaskowany, staruszek wpadłby w szał. Quince nie może sobie na to pozwolić. Nie stać go na utratę ciepłej posadki i zapłaci tyle, ile zażądamy. Idealna sytuacja.

Beech robił już notatki. Yarber też. Spicer krążył po małej sali niczym niedźwiedź poszukujący ofiary. Pomysły przychodziły powoli. Debatowali nad językiem, spierali się o strategię, w końcu jednak list zaczął nabierać kształtu.

Beech odczytał jego roboczą wersję:

– Drogi Quince! Sprawiłeś mi ogromną przyjemność swoim listem z czternastego stycznia. Cieszę się, że zarezerwowałeś rejs. Zapowiada się naprawdę wspaniale. Jest tylko jeden problem. Nie będę mógł wziąć w nim udziału, i to z kilku powodów. Po pierwsze, wypuszczą mnie stąd dopiero za kilka lat. Siedzę w więzieniu, a nie w klinice odwykowej. Po drugie, wcale nie jestem gejem. Mam żonę i dwoje dzieci, którym jest bardzo ciężko, ponieważ nie mogę wspierać ich finansowo. I tu na scenę wkraczasz Ty, mój drogi Quince. Muszę uszczknąć odrobinę z Twojego majątku. Chcę sto tysięcy dolarów. Możemy to nazwać zapłatą za milczenie. Przyślesz mi sto tysięcy, a ja zapomnę o Rickym i gejowskim rejsie i nikt z Bakers w stanie Iowa o niczym się nie dowie. Twoja żona, dzieci, ojciec i pozostali członkowie Twojej bogatej rodziny nigdy o mnie nie usłyszą. Jeśli jednak nie prześlesz tej forsy, całe Twoje małe miasteczko zasypię kopiami naszych listów. To się nazywa wymuszenie, Quince. Dałeś się podejść. To okrutne, podłe i niezgodne z prawem, wiem, ale mam to gdzieś. Potrzebuję pieniędzy, a Ty je masz. – Beech przerwał, spojrzał na kolegów i czekał na ich aprobatę.

– Pięknie – pochwalił Spicer, który już planował, jak wyda swoją część łupu.

– Ostre i podłe – skwitował Yarber. – A jeśli on się zabije?

– Cóż, zawsze istnieje jakieś ryzyko – odparł Beech.

Przeczytali list raz jeszcze, a potem zaczęli rozważać, czy to na pewno odpowiedni moment. O nielegalności tego, co robili, ani o karze, jaka by ich czekała, gdyby zostali przyłapani, nie rozmawiali. Wszelkie tego typu wątpliwości przegadali przed wieloma miesiącami, kiedy Joe Roy Spicer opowiedział im o przekręcie i namówił ich, żeby w to weszli. W porównaniu z potencjalnymi zyskami ryzyko było niewielkie. Raczej nie groziło im, że szantażowani mężczyźni zgłoszą to na policję.

Tyle że na razie nikogo jeszcze nie docisnęli. Korespondowali z kilkunastoma potencjalnymi ofiarami, mężczyznami w średnim wieku, którzy popełnili błąd, odpowiadając na proste ogłoszenie:

Biały dwudziestolatek chętnie nawiąże znajomość korespondencyjną z miłym, dyskretnym panem w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat.