Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Data ważności licencji: 12/1/2026
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ilustracje i projekt okładki: Marta Lisowska
Redakcja: Jacek Ring
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Renata Jaśtak
Zdjęcie na okładce
© Viorel Sima/Shutterstock
© by Kinga Litkowiec
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2029-9
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2022
Karinie – kobiecie, na którą zawsze mogę liczyć.
Poznałam go, gdy moje życie było piekłem na ziemi. Przez rok zbierałam strzępki rozbitego serca, starając się połączyć je w całość.
Pojawił się znikąd.
To jedno przypadkowe spotkanie miało zapoczątkować przełom w moim życiu, choć wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy.
– Jeszcze nigdy nie widziałem tak smutnych oczu – powiedział z troską i kucnął obok mnie.
Zerknęłam na niego nieśmiało, zastanawiając się, po co w ogóle do mnie podszedł. Czemu zainteresowała go dziewczyna, która wylewała łzy każdego pieprzonego dnia?
– Proszę, odejdź i zostaw mnie samą – odpowiedziałam błagalnie.
Chciałam, żeby po prostu sobie poszedł. Żeby dał mi spokój i pozwolił mi zostać ze swoimi wyrzutami sumienia.
– Jesteś na odludziu, a zaraz zacznie padać – odezwał się oschle. – Pozwól mi odwieźć cię do domu – dodał łagodniej.
Dopiero wtedy usłyszałam jego akcent, nie był stąd. Spojrzałam na niego raz jeszcze. Ciemny blondyn o niebieskich oczach uśmiechnął się do mnie ze współczuciem.
– Nie potrzebuję pomocy, poradzę sobie sama. Deszcz to moje najmniejsze zmartwienie.
– Nie zostawię cię tutaj, wiedząc, że zanosi się na burzę, a najbliższe zabudowania znajdują się dwa kilometry stąd. Albo pozwolisz mi się odwieźć do domu lub chociaż gdzieś, gdzie możesz schronić się przed deszczem, albo zostanę tu z tobą i zaleje nas oboje. – Jego ton był stanowczy, nieprzyjmujący sprzeciwu.
Przemyślałam propozycję nieznajomego. Nie chciałam wsiadać z nim do samochodu, ale jeszcze bardziej nie chciałam, żeby został tu ze mną. To moje miejsce. Tylko moje.
– Dlaczego nie chcesz zostawić mnie w spokoju? – zapytałam z wyrzutem.
– Bo widzę, że potrzebujesz pomocy. – Wtedy zagrzmiało po raz pierwszy. Popatrzył w niebo, a później znów na mnie. – Zaniosę cię do samochodu i zamknę w bagażniku, jeśli zaraz nie wstaniesz – powiedział stanowczo.
Przestraszyłam się, szybko jednak dotarło do mnie, że może być psychopatą, a skoro nie potrafię popełnić samobójstwa, to niewykluczone, że on mi w tym pomoże. Tak bardzo chciałam dołączyć do rodziny i poprosić ich o wybaczenie.
Wstałam wolno i podeszłam do czarnego mercedesa. Mężczyzna otworzył drzwi, a ja bez słowa wsiadłam do środka. Gdy tylko zajął miejsce za kierownicą, zapytał, gdzie mieszkam. Podałam mu prawdziwy adres, nie zastanawiając się, czy dobrze robię. Tamtego dnia odwiózł mnie, nie zadając więcej pytań. A ja, jak zawsze, przez pół nocy wypłakiwałam się w poduszkę. Sen za każdym razem przychodził dopiero wtedy, kiedy byłam wykończona płaczem.
Trzy tygodnie później minął równy rok od dnia, gdy wydarzyła się ta tragedia. Postanowiłam odebrać sobie życie, w końcu czułam się wystarczająco silna. A może po prostu byłam zbyt słaba, żeby egzystować dalej.
Rano, gdy tylko otworzyłam oczy, ubrałam się i poszłam w stronę lasu. Całą drogę wpatrywałam się w ścieżkę, nie potrafiąc unieść głowy. Towarzyszył mi szum wiatru i przejeżdżających od czasu do czasu samochodów. Na miejscu usiadłam na niewielkim pniu i jak zawsze zaczęłam zalewać się łzami. W końcu jednak się uspokoiłam, wzięłam kilka głębokich wdechów i wyciągnęłam z torby sznur. Przygotowałam go już dawno, dzień po tym, jak straciłam bliskich. Wcześniej nie potrafiłam się na to zdobyć, jednak w rocznicę ich śmierci wiedziałam, że nadszedł wreszcie czas. Rozejrzałam się za odpowiednią gałęzią, która nie złamałaby się, gdy na niej zawisnę. To nie było trudne, szybko znalazłam taką, do której bez problemu dosięgnęłam, stając na pniu. Zawiązałam linę wokół konaru, po czym wróciłam do mojego plecaka i wyciągnęłam z niego rozkładany stolik. Wiedziałam, że musi mi wystarczyć, choć bałam się, że połamie się za szybko, że coś pójdzie nie tak, jak powinno. Z trudem przełknęłam ślinę, gdy patrzyłam na pętlę, która niedługo miała pozbawić mnie życia. Nie wahałam się, po raz pierwszy byłam pewna, że jestem gotowa. Potrzebowałam jedynie odrobinę więcej czasu.
Usłyszałam dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Zamknęłam oczy, jakby miało to sprawić, że stanę się niewidoczna. Otworzyłam je szeroko, gdy dobiegł do mnie odgłos gwałtownego hamowania. I już wiedziałam, że ten ktoś mnie zobaczył. Bez chwili namysłu zaczęłam biec w głąb lasu. Bałam się go. Las był ogromny, a ja nigdy do niego nie wchodziłam. Wydostanie się stąd graniczyło z cudem, więc szybko zatrzymałam się i ukryłam za jednym z drzew. Słyszałam łamiące się gałęzie, ten ktoś postanowił mnie znaleźć. I znalazł…
– Znów się spotykamy. Znów w tym samym miejscu.
Nie wiedziałam, czy poczułam ulgę, czy wręcz przeciwnie. Bałam się, że zobaczył mnie ktoś ze znajomych, z ludzi, którzy patrzyli na mnie ze współczuciem i pytali, jak się dziś czuję.
– Daj mi spokój.
Chciałam odejść, ale złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie.
– Zapomnij. Raz ci go już dałem i widzisz, w jakich okolicznościach się spotykamy – odwarknął. – Pójdziesz ze mną.
Zgodziłam się, bo jego oczy wydawały się hipnotyzować, a surowy wyraz twarzy dosadnie mi pokazywał, że nie zamierza mnie tu zostawić. Nie rozumiałam jednak, dlaczego to robił.
– Powiesz mi, jak masz na imię? – zapytał, gdy uruchomił samochód.
– Kylie – powiedziałam cicho. – Kylie Scott.
Chciałam go zapytać o to samo, ale nie miałam odwagi. To głupie, bo przecież powinnam wiedzieć, jak nazywa się mężczyzna, do którego auta wsiadam po raz drugi.
Odwiózł mnie do domu, jednak na tym nie poprzestał. Bez mojego zaproszenia wszedł do środka i rozgościł się na kanapie w salonie, jakby był u siebie. Nie spuszczał ze mnie wzroku ani na sekundę, co doprowadzało mnie do wściekłości. Zrezygnowana usiadłam naprzeciwko niego w fotelu ojca i zaczęłam opowiadać o swoim parszywym życiu. Chyba musiałam się komuś wygadać. Choć kiedyś nie chciałam tego robić, nagle poczułam, że właśnie to jest dla mnie najlepsze.
– Rok temu moi rodzice razem z młodszą siostrą pojechali w odwiedziny do dziadków, którzy mieszkają w Front Royal. Byli tam cały tydzień. Wracali w sobotę, ja tego dnia umówiłam się z przyjaciółmi. Byłam zła, bo chciałam już wyjść, a rodzice jeszcze nie przyjechali. – Wzięłam głęboki wdech, tak jakby to miało mi pomóc w opanowaniu emocji. – Zadzwoniłam do taty… Zamiast do mamy zadzwoniłam do niego… A przecież on prowadził… Jakieś zwierzę wyskoczyło z lasu, stracił panowanie nad kierownicą i… – Mój głos zaczął się łamać. – Sam sobie dokończ. – Spuściłam głowę, bo było mi wstyd przed obcym mężczyzną. – Dziś mija równy rok – dodałam cicho.
– Obwiniasz się za ich śmierć? – zapytał z niedowierzaniem.
– Przecież to przeze mnie nie żyją.
– Słyszałem o tym wypadku. – Popatrzyłam na niego zaskoczona. – Byłem wtedy w Madison. Jestem tu zawsze na początku wakacji. Twój telefon niczego nie zmienił. To zwierzę nie wyleciało przed samochód, a prosto w niego. Oni nie mieli szans przeżyć.
Wtedy nie zrobiło mi się wcale lepiej. Jednak on przez kolejne dni robił wszystko, żeby uratować moje życie, choć nie rozumiałam, dlaczego tak mu zależało.
Nie chciał mi jednak zbyt wiele mówić o sobie, był tajemniczy i często wydawał się bardzo zamknięty w sobie. Wiedziałam o nim niewiele. Powiedział mi jedynie, że nazywa się Marco i ma dwadzieścia siedem lat. Ostatniego dnia pobytu w Madison zaskoczył mnie.
– Pochodzę z Włoch. Dokładnie z Sycylii. W Ameryce załatwiam często interesy związane z rodzinną firmą. Tyle musi ci wystarczyć, Kylie. Nic więcej, co dotyczy mojego życia, nie powinno cię interesować.
To była nasza ostatnia rozmowa w wakacje. Od czasu do czasu odzywał się do mnie na czacie, sprawdzał, czy nic sobie nie zrobiłam. Obiecał, że odwiedzi mnie w święta, gdy powiedziałam mu, że będę wtedy sama. Moją jedyną rodziną są dziadkowie, rodzice ojca, którzy po śmierci syna stracili całą radość życia, zamknęli się w sobie. Chyba mnie obwiniają. Jest też siostra mojej mamy, niewiele starsza ode mnie, mieszka w Paryżu i ma mnie gdzieś.
Chciałam go zobaczyć raz jeszcze, chciałam, żeby ze mną porozmawiał. Tylko jemu umiałam powiedzieć o swojej samotności.
Chciałam tego…
Byłam głupia…
Nie wiem, czy bardziej nienawidzę lipca, czy grudnia. To dwa okropne miesiące, które do końca życia będą przywoływać u mnie chęć zabicia się. Nie zamierzam ubierać choinki, nie kiwnę nawet palcem, żeby w moim domu znalazło się cokolwiek świątecznego. Chcę to jakoś przetrwać, choć wiem, że będzie cholernie trudno. Wystarczy, że zerknę za okno i zobaczę przystrojone domy sąsiadów. Marco nie odzywa się od dwóch tygodni. Nigdy jeszcze przerwa w naszym kontakcie nie trwała tak długo. Zastanawiam się, czy przyjedzie, jak obiecał. Rozmowa z nim trochę mi pomaga, nie na tyle, bym umiała żyć normalnie, ale jednak chęć odebrania sobie życia znacznie zmalała. Może kiedyś przyjdzie dzień, w którym zdołam spojrzeć sobie w oczy…
Za trzy dni Wigilia, a w moim menu przewiduję dwie świąteczne potrawy – pizzę i frytki. Na co dzień nie jem takich rzeczy, więc to naprawdę święto. Chyba jednak powinnam pomyśleć o dodatkowych kaloriach. Ważę pięćdziesiąt kilogramów, a to nie wygląda dobrze, jeśli ma się metr siedemdziesiąt trzy wzrostu. Jestem chuda, wychudzona… Ostatni prawdziwy posiłek jadłam, gdy moi rodzice jeszcze żyli. Wiem, że muszę wziąć się w garść lub ze sobą skończyć. Nie ma trzeciej opcji. Wegetuję już tak długo…
Każdy dzień jest taki sam. Budzę się w południe, leżę w łóżku przez godzinę, później zmuszam się do zejścia na dół i piję kawę. Po jakimś czasie przychodzi pora na mój jedyny posiłek, zazwyczaj jest to kanapka, a czasami danie do podgrzania w mikrofalówce. Następnie siedzę do wieczora, a gdy zapada zmrok, biorę prysznic i idę do łóżka. Wtedy zaczyna się mój koszmar. Płaczę tak długo, aż opadam z sił. Odpływam i przenoszę się w świat sennych koszmarów, które dręczą mnie od dnia śmierci mojej rodziny. Zdarzają się oczywiście dni, w których robię coś jeszcze. Idę na zakupy, do czego zawsze przygotowuję się psychicznie przez wiele godzin. Bywa też, że ktoś postanowi mnie odwiedzić i zapytać, czy wszystko u mnie w porządku. Od kilku miesięcy zdarza się to jednak rzadziej. Wszystko dlatego, że nienawidzę gości i zazwyczaj zbywam ich jednym, krótkim zdaniem: „Tak, wszystko w porządku. Przepraszam, ale jestem zajęta”. A po tych słowach zamykam im drzwi przed nosem. Wiem, że to bardzo niegrzeczne z mojej strony, ale ja już inaczej nie potrafię. Z trudem znoszę tych kilka sekund ich współczujących spojrzeń.
Tak bardzo chcę żyć normalnie, ale czuję, że na to nie zasłużyłam, że powinnam umrzeć razem z bliskimi. Nie należy mi się nic, co mi po nich zostało. Ani ten dom, ani pieniądze.
– Wesołych świąt, Kylie. – Wzdycham ciężko, siadając na kanapie.
Włączam telewizor i zerkam na stolik przede mną, na którym wcześniej rozłożyłam pizzę, frytki i kubek coli. Świątecznie. Chciałabym się nawet uśmiechnąć, ale nie mogę. Nie, kiedy wyrzuty sumienia zżerają mnie od środka.
Zabieram się do uczty, którą sobie urządziłam, choć wcale nie jestem głodna. A może jestem, ale wstydzę się tego uczucia? Mam wrażenie, że robię coś złego. Jem, mimo że nie zasługuję na oddech. Wstyd mi.
I tak właśnie moja świąteczna wieczerza dobiegła końca.
Żołądek ścisnął mi się w ciasny supeł, a łzy popłynęły po policzkach. Znowu dopada mnie myśl, że jedynie się męczę, a już dawno powinnam dołączyć do rodziców i małej Ashley.
Wstaję z kanapy i podchodzę do drzwi. Z wieszaka ściągam kurtkę, a stopy wsuwam w śniegowce. Nawet nie wiem, jaka jest temperatura. Ostatni raz na dworze byłam tydzień temu, od tego czasu wiele mogło się zmienić. Gdy wychodzę na zewnątrz, moją twarz owiewa zimne powietrze. Potrzebuję jednak spaceru, tlenu. Muszę pomyśleć i się uspokoić. Nie mam dokąd iść, z kim porozmawiać. Marco się nie odzywa, ale zaczynam powoli zapominać o jego istnieniu. Tak jest chyba lepiej. Nie wiem tylko, po co wcześniej ze mną rozmawiał. Nie myślałam o tym, że mu zależy, po prostu było mu mnie żal. Z jakiegoś powodu postanowił utrzymać ze mną kontakt, ale już mu przeszło.
Gdy przestaję w końcu zastanawiać się nad tajemniczym mężczyzną, zauważam, że jestem już daleko od domu. Dokładnie w połowie drogi do lasu. Przygryzam dolną wargę i drepczę przez chwilę w miejscu, zastanawiając się, co powinnam zrobić. Iść dalej czy zawrócić do domu? Cholera.
Wybieram gorszą opcję i idę przed siebie. Nie powinnam, bo jest ciemno, zimno, a las sam w sobie jest przerażający. Serce mi wali, gdy jestem coraz bliżej. Co ja w ogóle robię? Wszystko w mojej głowie krzyczy, żebym wracała do domu, a ja mimo to stawiam kolejne kroki. W końcu dochodzę do miejsca, gdzie zazwyczaj myślę o samobójstwie, tak jak teraz. Przebywanie tu wpędza mnie w depresję, w głowie krąży już tylko jedna myśl. Zrzucam śnieg z pnia, po czym siadam ostrożnie, jest zimny i mokry, więc ryzykuję zapalenie pęcherza, ale zdrowie jest moim ostatnim problemem.
Patrzę w stronę ciemnego lasu, boję się. To właśnie z niego wybiegło zwierzę, które wpadło na samochód moich rodziców. Nie wiem nawet, co to było. Jestem pewna, że coś wielkiego. Coś, co bez problemu mogłoby rozedrzeć mnie na kawałki. Strach mnie paraliżuje, nie mogę nawet odwrócić głowy. Słyszę dudnienie mojego serca. Po co ja tu w ogóle przyszłam? Otwieram szeroko oczy, jakbym czekała, aż jakieś zwierzę wyłoni się z cienia.
– Co tu robisz? – Piszczę i podskakuję na pniu, w efekcie czego spadam na ziemię zasypaną śniegiem. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć.
– Marco? – odzywam się zaskoczona, próbując uspokoić oddech.
– Byłem u ciebie, ale cię nie zastałem. – Podchodzi bliżej, wyciąga rękę i pomaga mi wstać. – Po co tu przyszłaś? – pyta, nie ukrywając nawet, o czym myśli.
Widzę w jego oczach oskarżenie. Nie mogę mieć mu jednak za złe, że podejrzewa mnie o kolejną próbę odebrania sobie życia. Zerkam za jego ramię i dostrzegam zaparkowany samochód. Nawet go nie usłyszałam, światła reflektorów nie wyrwały mnie z zamyślenia. Znów musiałam daleko odpłynąć.
– Nie wiem. Chciałam się przejść i doszłam aż tutaj. – Wzruszam ramionami i dopiero teraz puszczam jego dłoń.
Przygląda mi się z niedowierzaniem, co nawet mnie nie dziwi. Na jego miejscu pomyślałabym dokładnie o tym samym.
– Chodź, odwiozę cię do domu. Swoją drogą, widziałem twoją świąteczną kolację. Dość nietypowa. – Uśmiecha się delikatnie, po czym podchodzi do samochodu.
– Nie zamknęłam domu? – pytam zdezorientowana, gdy idę za nim.
Nie odpowiada, otwiera drzwi po stronie pasażera i gestem dłoni każe mi wsiadać. Robię to, wciąż się zastanawiając, czy to możliwe, że zapomniałam o zamknięciu domu. Daję słowo, jestem przekonana, że to zrobiłam. Pamiętam, jak przekręcałam klucz i włożyłam go do kieszeni kurtki. A może mi wypadł? Gdy Marco wchodzi do samochodu, ja upewniam się, że mam przy sobie klucz. Zerkam na niego, a on posyła mi spojrzenie, mówiące „nie drąż tematu”.
– Przyjechałeś w interesach? – pytam po chwili.
– Można tak powiedzieć – odpowiada krótko.
– To znaczy? – Nie lubię tej jego tajemniczości.
– Moja rodzina ma tu dom. Ojciec otworzył winiarnię niedaleko stąd, ktoś musi mieć ją na oku i wszystkim zarządzać.
– Tym kimś jesteś ty?
– Zgadza się. Postanowiłem wyremontować ten dom i zamieszkać w nim, przynajmniej na jakiś czas.
Jestem zaskoczona, ile słów wypowiedział. Zazwyczaj to ja mówię, a on słucha i zadaje pytania. Na moje nie odpowiada lub zbywa mnie bardzo krótkimi odpowiedziami, które na ogół niewiele wyjaśniają. Teraz chociaż rozumiem, dlaczego obiecał, że przyjedzie na święta. Wcale nie chodziło o mnie i chęć rozmowy. Musiał tu się zjawić.
Dojeżdżamy, Marco nie czeka na zaproszenie, wysiada z auta i idzie prosto do domu. Zaczynam myśleć, że nie jest tak dobrze wychowany, jak wcześniej mi się wydawało. Doganiam go i otwieram drzwi, wciąż zastanawiając się, jak tu wcześniej wszedł. Rozbieramy się i siadamy na kanapie. Nie do końca rozumiem, dlaczego postanowił mnie odwiedzić i jak mam się teraz zachować. Znoszę go lepiej niż innych ludzi, ale wciąż źle się czuję, gdy ktoś przebywa w moim domu.
– Jutro przywiozą meble, może chciałabyś mi pomóc w urządzaniu wnętrz? Ja kompletnie się na tym nie znam.
Jego propozycja jest zaskakująca. W pierwszej chwili chcę odmówić, ale w końcu kiwam głową, bo potrzebuję oderwania się od rzeczywistości. Dopiero po chwili dociera do mnie, że musiał tu bywać częściej przez cały ten czas. Skoro dom gotowy jest do zamieszkania. Z tego, co zrozumiałam, to stara budowla, która wymagała remontu generalnego. Chyba że się mylę.
– Od kiedy trwa remont?
– Od kilku miesięcy.
– Więc często tu przyjeżdżasz – stwierdzam krótko, starając się ukryć zawód, którego z pewnością nie powinnam czuć.
– Nie. Nie znam się na tym i nie przykładam dużej wagi do miejsca, w którym mieszkam – odpowiada bezbarwnie.
Mało z tego rozumiem, ale trudno. Ten facet jest dziwny, trochę niepokojący. Z jednej strony wydaje się obojętny na wszystko, a z drugiej w jego oczach dostrzec można wiele emocji, które zdaje się trzymać w ryzach. No i ta twarz… Zbyt wyrazista, by mógł wtopić się w tłum, a jednak na tyle onieśmielająca, że czasami czuję, że lepiej na niego nie patrzeć. Nie wiem nawet, czy to ma sens. Jest przystojny, naprawdę przystojny. Choć w ogóle nie przypomina Włocha, jedynie jego karnacja świadczy o kraju, z którego pochodzi. Ma dość krótkie włosy, które kolorem przypominają mokry piasek, i te oczy, błękitne, chłodne i przeszywające człowieka na wskroś. Nie mogę ukryć przed sobą, że podobają mi się jego rysy twarzy, wydatne kości policzkowe i kwadratowa szczęka. Dopiero teraz zauważam kolczyk w uchu i kawałek tatuażu, który wystaje spod rękawa czarnego swetra.
– Mogę zobaczyć twój tatuaż? – pytam nieśmiało.
Od razu podwija rękaw, pokazując mi tym samym dzieło sztuki. Cholera, nie znam się na tym, ale chyba mam rację. Zaczyna się zaraz nad nadgarstkiem. To jakieś wzory, których znaczenia nie rozumiem, ale podobają mi się, są inne niż te, które do tej pory widziałam. Na ich środku jest zegar, ozdobiony dwoma pistoletami, a na samej górze widać jakieś ptaki. Wszystko jest w czarnym kolorze, a precyzyjne cienie sprawiają, że tatuaż wydaje się trójwymiarowy. Kończy się równo z łokciem, więc ozdabia całe przedramię.
Nagle uświadamiam sobie, że moje palce po nim wędrują. Nie wiem, kiedy przysunęłam się do niego tak blisko, ale gdy sobie to uświadamiam, czuję dziwny lęk. Wciągam głośno powietrze i w jednej sekundzie znajduję się na końcu kanapy. Zerkam na Marco, a on patrzy na mnie w dziwny sposób.
– Przepraszam – mówię szybko. – Jest niesamowity.
– Nie wiem, za co przepraszasz. – Uśmiecha się i poprawia rękaw, zakrywając tatuaż.
– Coś oznacza? Wygląda na symbol czegoś.
– Tak w skrócie chodzi w nim o to, że na każdego w końcu przychodzi czas – tłumaczy głębokim głosem.
Znów czuję, jak serce zaczyna bić mi szybciej. Na każdego w końcu przychodzi czas. To zdanie trafia do mnie, bo przecież mój czas skończył się półtora roku temu.
– Dlaczego go zrobiłeś? – Staram się skupić na czymś innym.
– To długa historia, a na mnie już pora. – Wstaje z kanapy i od razu podchodzi do drzwi. – Jutro przyjadę po ciebie, bądź gotowa o dziesiątej – informuje mnie, gdy łapie za klamkę.
Nic nie odpowiadam, czekam, aż wyjdzie, i oddycham z ulgą. Ten człowiek jest jedną wielką tajemnicą, której chyba nie chcę odkrywać. Gdy jednak z nim jestem, nie myślę o tym wszystkim. Może to nie jego zasługa. Może brakuje mi towarzystwa. Od śmierci rodziców z nikim nie rozmawiam. Czasami odpowiadam jedynie na pytania, które zadają mi ludzie. Jak się czuję, czy daję radę, czy nie potrzebuję pomocy. Gdyby byli na moim miejscu, wiedzieliby, że to najgłupsze pytania, jakie można zadać osobie w żałobie. A już na pewno osobie, która wini się za śmierć rodziny. Gdybym miała wsparcie w dziadkach, może byłoby inaczej. Jednak oni również twierdzą, że to, co się stało, wynikło z mojej winy. Wiem, że Marco ma inne zdanie, ale to za mało. Chciałabym uporać się z tym w jakikolwiek sposób.
Ta noc była inna, uroniłam tylko kilka łez, po czym zasnęłam. Po raz pierwszy ze zmęczenia, nie przez wykończenie płaczem. Obudziłam się o ósmej i miałam sporo czasu, żeby przygotować się na dzisiejszy dzień.
Głupio mi to przyznać, ale czuję jakąś ekscytację. Po szybkim prysznicu ubieram się w czarne spodnie i zwykłą bluzkę w tym samym kolorze, a na nią wkładam gruby sweter. Punktualnie o dziesiątej zjawia się Marco, który znów zachowuje się jak u siebie. Wchodzi bez pukania, rozsiada się na kanapie i przygląda mi się badawczo.
– O co chodzi? – pytam speszona, zerkając odruchowo na siebie.
– O nic. Nie wyglądasz na dziewiętnaście lat – odpowiada beznamiętnie.
– Sądząc po tonie twojego głosu, to nie był komplement.
– Jesteś wychudzona, nosisz workowate ciuchy, no i się nie malujesz. Dziewczyny w twoim wieku na ogół robią wszystko, żeby nie przypominać dzieci.
Co za cham! I jeszcze powiedział to w taki sposób… Jakbym go brzydziła. Po co więc tu przyjechał? Po co w ogóle się mną interesuje, skoro budzę w nim odrazę?
– Bardzo pana przepraszam, panie idealny, że po śmierci mojej rodziny nie dbam o siebie! Może ciebie by to nie ruszyło, ale mnie, kurwa, przerasta! Więc wybacz, że nie jem, nie śpię i nie zwracam uwagi na swój wygląd! – krzyczę, ale on to ignoruje.
Widząc, że wyraz jego twarzy się nie zmienił, wychodzę do kuchni. Opieram dłonie o blat i spuszczam głowę, starając się powstrzymać łzy. Nie wiem, dlaczego mną aż tak to wstrząsnęło, ale jestem wściekła i czuję żal do niego, że powiedział mi to wszystko, ot tak, po prostu. Słyszę, że przyszedł za mną, ale mam to gdzieś. Najlepiej by było, jakby po prostu opuścił mój dom i nigdy się w nim nie pojawiał.
– Nie obrażaj się, Kylie. Nie chciałem cię urazić. Po prostu stwierdziłem fakty.
– Jesteś chamem – mówię łamiącym się głosem.
– Możliwe. Przestań się dąsać i chodź już.
– Nigdzie z tobą nie jadę – stwierdzam oschle, starając się opanować emocje.
– Przecież nie masz nic ciekawszego do roboty. Chodź już, nie zachowuj się jak dziecko.
Biorę głęboki wdech i odwracam się do niego. Stoi sobie jak gdyby nigdy nic, oparty o ścianę. Przygląda mi się znudzony. Zero wyrzutów sumienia.
– Nigdzie z tobą nie jadę! – mówię wolno i stanowczo w nadziei, że tym razem zrozumie. – Wyjdź, proszę, z mojego domu.
Wymijam go i wracam do salonu. Chcę wskazać mu drzwi, a kiedy już wyjdzie, zamknąć je, na wypadek gdyby chciał tu wrócić. Ale nawet do nich nie dochodzę, bo łapie mnie w pasie i przerzuca sobie przez ramię.
– Skoro się umówiliśmy, nie wypada zmieniać zdania – mówi obojętnym tonem.
– Ty jesteś chory! Postaw mnie albo zacznę krzyczeć!
– Krzycz. Są święta, a twoich sąsiadów nie ma. – Sięga po mój płaszcz, po czym schyla się po buty. – Do samochodu będziesz musiała iść w tym, co masz – dodaje i otwiera drzwi.
Chcę krzyczeć, ale chłód sprawia, że wciągam tylko powietrze. W końcu stawia mnie na ziemi, a ja od razu krzyżuję ręce, jakby miało mnie to ogrzać. Otwiera drzwi od strony pasażera i ruchem głowy każe mi wsiadać. Dlaczego mam takie parszywe szczęście?
– Jesteś chory!
– Wsiadaj. Albo zrobisz to sama, albo przewiozę cię w bagażniku.
Otwieram szeroko oczy, on nie żartuje! Gdy wciąż stoję, porusza się, jakby chciał wziąć mnie na ręce, więc szybko odskakuję i po sekundzie znajduję się w samochodzie. Zamyka drzwi i zajmuje miejsce za kierownicą, od razu blokuje zamki. Myśli, że wyskoczę w trakcie jazdy?
– Co z tobą nie tak? Nie czuję stóp, ty czubku!
Ściągam skarpety i rozmasowuję zimną jak lód skórę. Marco nic nie mówi. Rzuca moją kurtkę na tylną kanapę, a buty stawia przede mną na podłodze. Odpala silnik, a już po chwili robi mi się ciepło. Nie mam zamiaru z nim rozmawiać, po prostu skupiam się na drodze. Kiedy jednak zauważam, że wyjeżdżamy z Madison, zaczynam się bać. Skręca w wąską drogę tuż za lasem. Nie mam pojęcia, dokąd jedziemy. Z tego, co wiem, jest tam tylko jeden dom i nie może należeć do niego. To budynek z osiemnastego wieku, piękny, ale zniszczony, niezamieszkany od jakichś stu lat.
– Nie wierzę, że to twój dom. Przecież to niemożliwe – odzywam się cicho, gdy moje przypuszczenia okazują się prawdziwe.
– Dlaczego uważasz, że to niemożliwe? – pyta, gdy gasi silnik.
– To budynek, który kiedyś należał podobno do zamożnej i wpływowej rodziny. Zginęli w okresie międzywojennym. – Wkładam buty i sięgam po kurtkę. – Mówi się, że nie został nikt, kto mógłby dziedziczyć tę posiadłość.
– Nie zawsze historia opowiada prawdę do końca. Moja prababka uniknęła śmierci i uciekła do Włoch.
Rzuca mi zdawkowe wyjaśnienie i tak po prostu wychodzi. Wkładam pośpiesznie kurtkę i wybiegam za nim. Z jakiegoś powodu nigdy nie byłam tak blisko tego domu. Muszę przyznać, że jest niezwykły. Budynek w gregoriańskim stylu, wykonany z szarego kamienia, nie wygląda na niezamieszkany od stu lat. Mogłabym powiedzieć, że to dziwne, że nikt nie mówił o jego remoncie, ale na pewno każdy o tym wiedział. Każdy, z wyjątkiem mnie, bo ja przecież z nikim nie rozmawiam.
Gdy dochodzę do werandy, Marco otwiera już drzwi i nie zwracając na mnie uwagi, wchodzi do środka. Jest tyle epitetów, którymi chciałabym go obrzucić. Gryzę się jednak w język i po prostu idę za nim bez słowa. Ściągam buty i wieszam kurtkę tuż przy drzwiach. Robię kilka kroków i zamieram, gdy moim oczom ukazuje się ogromny salon cały w drewnie. W centralnej jego części znajduje się kominek z zielonej cegły, a naprzeciw niego stoi wielka skórzana kanapa w brązowym kolorze i stolik kawowy. Naturalne oświetlenie jest dość słabe, ale sprawia, że klimat tego miejsca wydaje się magiczny. Jakby czas się zatrzymał. Słyszę ruch z lewej strony i od razu odwracam głowę, lokalizując źródło hałasu. Marco schodzi szybko ze schodów, ponownie nie zwracając na mnie uwagi. Przechodzi przez salon, zatrzymując się dopiero po drugiej jego stronie. Z barku wyciąga butelkę z brązowym płynem i dwie kwadratowe szklanki, które napełnia alkoholem do jednej czwartej ich wysokości. Podchodzi do mnie, wręczając mi jedną ze szklanek, na co od razu kręcę głową.
– To tylko whisky, nie zabije cię. Dorośnij.
Widzę, że jest zdenerwowany, ale chyba nie z mojego powodu. Ja mało go obchodzę. Biorę niechętnie drinka i cofam się o dwa kroki.
– Coś się stało?
– Meble zostały dostarczone wcześniej.
Dopiero teraz sobie przypominam, po co w ogóle mnie tu przywiózł.
– To chyba dobrze.
– Nie te zamawiałem – cedzi przez zaciśnięte zęby.
– Może firma się pomyliła, powinieneś do nich zadzwonić. Skoro pracują w święta, telefony też powinni odbierać.
Rzuca mi spojrzenie, jakbym powiedziała coś irracjonalnego. Nic więcej nie mówię, choć chciałabym stąd wyjść i wrócić do domu. Marco kiwa głową w stronę kanapy, dając mi chyba do zrozumienia, że mam na niej usiąść. Sam to robi, więc niepewnie idę za nim i siadam dobry metr od niego. Zerka na mnie spode łba, ale się nie odzywa. Za to przykłada szklankę do ust, a po chwili cały alkohol z niej znika. Obserwuję go, gdy połyka płyn, nie dając po sobie poznać, że przez jego gardło przepłynął właśnie wysokoprocentowy trunek. Może wcale nie jest taki mocny? Z ciekawości upijam łyk i od razu się krztuszę. Pali mnie cały przełyk, najchętniej poprosiłabym o wodę, ale Marco nawet na mnie nie spojrzał, gdy zaczęłam kaszleć i łapać powietrze. Odstawiam szklankę na stolik, obiecując sobie, że nigdy więcej nawet nie powącham tego świństwa. Opieram się o kanapę, a mój wzrok skupia się na kominku. Ta sytuacja z każdą kolejną sekundą robi się coraz bardziej niezręczna. Po co ja tu jestem? I dlaczego on właśnie dolewa sobie whisky, jeśli ma mnie odwieźć do domu?!
– Skoro nic tu po mnie, chciałabym wracać – odzywam się cicho.
– Niedługo cię odwiozę. – Znów opróżnia szklankę jednym haustem.
– W takim tempie zaraz możesz nie być w stanie. – Patrzę na niego wymownie, na co uśmiecha się ironicznie.
– Wierz mi, potrzebuję dużo więcej alkoholu, żeby nie być w stanie… Na cokolwiek.
Przełykam głośno ślinę, bo ostatnie słowa mówi w bardzo niepokojący sposób. Zbliża się do mnie i siada zdecydowanie za blisko. Kładzie wyprostowaną rękę na oparciu kanapy i zaczyna bawić się moimi włosami. Narasta we mnie panika, a jego chyba to bawi.
– Jakie było twoje życie, zanim zdarzył się ten wypadek? – pyta nagle, a jego twarz odrobinę łagodnieje.
– Normalne – odpowiadam przez zaciśnięte gardło. – Chodziłam do szkoły, spotykałam się z przyjaciółmi, jak większość dziewczyn w moim wieku.
– A z chłopakami? Byłaś z kimś? – W ogóle nie podoba mi się jego głęboki głos.
– Tak, ale to były dziecinne związki.
– Uprawiałaś z nimi seks?
Czy on naprawdę o to zapytał, czy przez stres moja wyobraźnia płata mi figle?
– To nie powinno cię obchodzić – odpowiadam oburzona i próbuję wstać, ale łapie mnie za nadgarstek i ciągnie do siebie.
– Właśnie dlatego uważam, że jesteś dzieckiem. Zadałem ci normalne pytanie, a ty się od razu speszyłaś – mówi rozbawiony. – Czas dorosnąć, Kylie, może wtedy nie przychodziłyby ci do głowy głupie pomysły.
Wyrywam rękę i odwracam głowę w drugą stronę. Co on sobie myśli?! Boże, jak to się stało, że wcześniej wydawał mi się miły? Udawał, musiał udawać. Ale po co? Co chciał tym osiągnąć? O tym chyba wolę nie myśleć.
– Odwieź mnie, proszę, do domu – niemal błagam.
Gdy czuję, że wstaje z kanapy, odwracam głowę w jego stronę. Jest już prawie pod drzwiami, więc dosłownie biegnę za nim. Łapię szybko kurtkę i wkładam buty, po czym znów biegnę. O mały włos nie zaliczam upadku, zapominając, że jest ślisko. Jakimś cudem do samochodu dochodzę w jednym kawałku. Marco zdążył uruchomić silnik, a kiedy wsiadłam, wyglądał na zniecierpliwionego. Czy on ma coś z głową?
Całą drogę milczymy, z czego akurat bardzo się cieszę. Wystarczy mi jego pytań. I tak dużo o mnie wie. Nie mogę jednak zrozumieć, co się z nim stało. Kiedy wcześniej rozmawialiśmy, był naprawdę bardzo miły, kulturalny, nie zadawał niewłaściwych pytań. Wiem, że rozmowa na czacie to nie to samo co rozmowa w cztery oczy, ale tu różnica jest zbyt duża, żebym mogła ją zignorować. To tak, jakbym przebywała z innym człowiekiem. Nie tym, który postanowił mi pomóc, kiedy znalazł mnie pod lasem… i to niejednokrotnie. Nie z tym, który próbował mi wytłumaczyć, że nie miałam wpływu na to, co stało się z moją rodziną. Teraz jest oschły, brutalny w słowach i gestach, bezpośredni i nachalny, jakby miał dwa oblicza. Ta myśl jeszcze bardziej mnie przeraża.
Po wczorajszym dniu doszłam do jednego, bardzo przykrego wniosku. Jestem równie popieprzona jak Marco. Zawsze kładłam się spać, myśląc o rodzicach i mojej małej siostrzyczce, a po spotkaniu z nim to właśnie on absorbuje moje myśli. Zalazł mi za skórę. Jego zachowanie jest naprawdę dziwne, czasami przerażające. Jednego dnia uważam go za nieprzyzwoicie miłego, a drugiego dochodzę do wniosku, że jest psychopatą.
Nieśpiesznie wstaję z łóżka, po czym sunę w stronę łazienki. Gdy staję przy umywalce, unoszę wzrok i przyglądam się swojemu odbiciu. Nigdy tego nie robię, nie patrzę w lustro, bo nie potrafię spojrzeć sobie w oczy. To pierwszy raz od tak dawna. Dlatego się nie maluję, bo to wymaga patrzenia na siebie. Jednak muszę przyznać, że Marco miał rację, a ja nawet nie powinnam się na niego za to obrażać. Mam zapadnięte policzki, sińce pod oczami, a moja cera zrobiła się ziemista. Kasztanowe włosy stały się matowe i zniszczone, choć kiedyś lśniły i były okazem zdrowia. Teraz rozdwojone końcówki świadczą o tym, jak bardzo je zaniedbałam. Moja skóra jest zanieczyszczona, a usta suche i popękane. A oczy? Nawet one straciły blask, jakby zielony kolor wyparował, poszarzał…
Rozbieram się i przechodzę z łazienki do swojego pokoju. Kiedyś stało tu duże lustro, ale schowałam je pod łóżkiem, bo tylko tu się mieściło. Wyciągam je i ustawiam na podłodze, tuż obok okna. Straciłam piersi i pupę, już ich nie ma, są praktycznie niewidoczne. Dotykam palcami żeber, mogę je policzyć. Kolana to kości pokryte skórą, zresztą jak całe moje ciało. Niszczyłam się przez tyle miesięcy i dopiero palant z Włoch sprawił, że w ogóle to zauważyłam.
Wracam do łazienki i biorę dłuższy prysznic niż zwykle. Myję włosy i nakładam na nie odżywkę, nie zastanawiając się nawet, czy nie straciła już ważności. Gorzej chyba już nie będzie. Owinięta w ręcznik schodzę na dół, towarzyszy mi myśl, że muszę coś zjeść. Mój żołądek się skurczył, ale ja naprawdę potrzebuję jedzenia. Wciąż mam przed oczami obraz swojego nagiego ciała. Jestem obrzydliwa, nikt tak chudy nie może wyglądać dobrze. Wkładam zapiekankę do piekarnika i wracam na górę, żeby się ubrać. Po raz pierwszy od tak dawna mam ochotę o siebie zawalczyć. Nie wiem, czy to ma sens, bo jestem sama. Nikt mnie nie wesprze. Nikt nie będzie mnie motywował. Mimo wszystko chcę spróbować, tyle jestem w stanie dla siebie zrobić. Przed wypadkiem ważyłam pięćdziesiąt siedem kilogramów. Jestem wysoka, więc moja obecna waga jest przerażająco niska, wiem to bez dyplomu z dietetyki.
Ubieram się w czarne legginsy i bluzę, która chociaż zakrywa moje kości. Tak naprawdę nie mam ubrań, w których dobrze bym wyglądała. Nic nie leży idealnie na wieszaku. W kiepskim humorze schodzę na dół i wyciągam śniadanie. Nie wiem, czy dam radę to zjeść, ale skoro zdecydowałam, że się nie zabiję, to muszę jakoś żyć.
Już po kilku kęsach mam odruch wymiotny, zmuszam się do jedzenia i będę to robić do skutku. Brzuch zaczyna mnie boleć, a z oczu płyną łzy. Nie jestem w stanie zawalczyć o siebie, jestem zbyt słaba. Wstaję od stołu i nalewam sobie wody, mając nadzieję, że poczuję się choć trochę lepiej. Niewiele to pomaga, ale lepsze to niż nic. Przechodzę do salonu i chcąc zagłuszyć myśli, włączam telewizor. Lecą same świąteczne programy, co doprowadza mnie powoli do szału. Nie chcę pamiętać, że jest grudzień. Pragnę zasnąć i obudzić się w marcu, kiedy będzie trochę cieplej. A może powinnam pragnąć zasnąć i nigdy się nie obudzić?
Po południu robię drugie podejście do zapiekanki, którą odgrzewam w mikrofalówce. Tym razem polewam ją ketchupem, a obok talerza stawiam dużą szklankę wody. Małymi krokami do celu. Zacznę jeść, rozciągnę żołądek, a później uda mi się przytyć. To wydaje się takie proste, gdy się o tym myśli.
Odnoszę pierwszy mały sukces, bo po niecałej godzinie talerz jest pusty. Zjadłam wszystko, choć nie obyło się bez przerw. Na szczęście nie mam odruchów wymiotnych, a na mojej twarzy pojawia się coś, co mogłoby przypominać uśmiech. Mogłoby. Zawsze miałam słomiany zapał. Na kursie tańca wytrzymałam dwa tygodnie, w szkole teatralnej osiem dni, a na kółku artystycznym nie wysiedziałam nawet tygodnia. Jednak teraz wytrzymam.
Wchodzę do sypialni i włączam laptop. Chcę poczytać o tym, co mogę jeszcze zrobić, żeby przytyć. W internecie na pewno coś znajdę. Zanim jednak odpalę przeglądarkę, wyświetla mi się komunikat, że ktoś wysłał mi trzy wiadomości. Nie muszę nawet zgadywać, kim jest ten ktoś. Piszę jedynie z Marco. Starzy znajomi odpuścili sobie próby kontaktu ze mną jakieś pół roku po śmierci mojej rodziny. Niechętnie otwieram czat. Z jednej strony nie chcę wiedzieć, co takiego mi napisał, ale z drugiej – jakaś część mnie jest ciekawa.
Marco
Odpowiesz na moje pytanie?
Tę wiadomość wysłał jeszcze wczoraj. Szybko dochodzi do mnie, o jakie pytanie mu chodzi, i od razu zalewają mnie negatywne emocje. Mimo wszystko czytam wiadomości, które wysłał do mnie dzisiaj. Pierwszą rano, a drugą godzinę temu.
Marco
Zamierzasz się do mnie nie odzywać? Moje pytanie było zbyt śmiałe?
Marco
Kylie, zawsze mogę cię odwiedzić i zapytać o to jeszcze raz, osobiście.
Co za palant! W pierwszej chwili chcę zamknąć laptop i nie włączać go przez najbliższe kilka dni, a może nawet tygodni. Ale zerkam na ostatnią wiadomość i dochodzę do wniosku, że muszę mu odpisać, bo naprawdę tu przyjedzie.
Kylie
Nie zamierzam z Tobą o tym rozmawiać. Ani na czacie, ani tym bardziej osobiście.
Wstaję gwałtownie i zaczynam chodzić po pokoju. Za każdym razem kiedy dochodzę do lustra, zerkam niepewnie na swoje odbicie. Wyglądam jak narkomanka. To dlatego ludzie zawsze dziwnie na mnie patrzą. Kiedy jestem w sklepie lub idę do lasu, rzucają mi spojrzenia pełne niepokoju. Do teraz sądziłam, że to współczucie. Mam ochotę znów się rozpłakać, ale powstrzymuje mnie od tego dźwięk przychodzącej wiadomości. Z bijącym szybko sercem podchodzę do łóżka, na którym zostawiłam laptop.
Marco
Dlaczego? Dorośli rozmawiają o takich rzeczach.
Odpisuję natychmiast i liczę na to, że się odczepi.
Kylie
Widocznie nie jestem dorosła, a Ciebie gówno powinno obchodzić moje życie. Daj mi spokój.
Mam wrażenie, że wiedział, co napiszę, bo odpowiedź przychodzi niemal od razu.
Marco
Myślę, że musisz dorosnąć… Będę za godzinę.
Że co?! Nie ma takiej opcji!
Kylie
Nawet o tym nie myśl. I tak Ci nie otworzę!
Po kilku minutach wciąż nie dostaję odpowiedzi. Zaczynam panikować, bo jego ostatnia wiadomość była niepokojąca. Boję się go. Jakim cudem przez tak długi czas nie zauważyłam, że ma coś z głową? Pisałam z nim, wydawał się miły i niegroźny. Cholera, nawet myślałam, że jest dobrym materiałem na przyjaciela. Teraz jednak moje zdanie na jego temat diametralnie się zmieniło. W życiu bym nie pomyślała, że człowiek może tak udawać.
Zbiegam na dół, trzykrotnie upewniając się, że drzwi są zamknięte. Obiecałam sobie, że spróbuję jeszcze coś zjeść, zanim pójdę spać, ale nie jestem w stanie nawet pomyśleć o posiłku, o śnie też mogę zapomnieć. Czuję się jak bohaterka horroru, która zamyka się w domu przed swoim oprawcą, a podświadomie wie, że i tak nie zdoła się przed nim ukryć. Zerkam na zegar i z przerażeniem odkrywam, że minęła już godzina. Kiedy?! Przez niego sama zaczynam wariować.
Wracam do pokoju, od razu sprawdzam laptop, ale nie mam nowych wiadomości. Może po prostu chciał mnie nastraszyć? No to mu się udało, bo ledwo stoję na nogach. Zrzucam z siebie mokre od potu ubrania i idę z nimi do łazienki, żeby wepchnąć je do kosza na brudną bieliznę. Potrzebuję prysznica, który mnie uspokoi, chociaż to wydaje się nierealne. Ale skoro i tak jestem już naga, nic nie szkodzi spróbować. Odkręcam letnią wodę, która okazuje się jednak zbyt zimna, bym mogła się zrelaksować, więc zwiększam temperaturę i zamykam oczy. Pragnę, by ten dzień już się skończył. Myślałam, że wyrzuty sumienia to niszczące człowieka uczucie, ale strach jest równie destrukcyjny.
Po prysznicu owijam się ręcznikiem i wracam do pokoju, żeby włożyć jakąś koszulkę i położyć się spać. Gdy tylko zamykam za sobą drzwi, zaczynam krzyczeć.
– Co ty tu robisz?! – Ściskam mocno ręcznik na piersiach, żeby upewnić się, że mi nie opadnie. – Przecież drzwi były zamknięte!
Marco uśmiecha się szeroko i lekceważąco. Rozsiadł się wygodnie na moim łóżku, a teraz patrzy na mnie w ten bezczelny sposób.
– Przecież mówiłem ci, że przyjadę – odpowiada tak po prostu.
– Wyjdź z mojego domu!
– Nie.
– Jesteś… – Zaciskam zęby w złości. – Jesteś chory! Wyjdź! – W odpowiedzi kręci jedynie głową. – Dlaczego nie możesz dać mi spokoju? – pytam, niemal płacząc. Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie w jego obecności.
– Jestem ci bardziej potrzebny, niż myślisz – rzuca beznamiętnie.
– Proszę, wyjdź. – Tym razem mówię spokojnie.
– Nie, Kylie. Nie wyjdę.
Poddaję się. Nie mam siły walczyć z tym kretynem. Jestem na to za słaba. Odwracam się i podchodzę do szafy, z której wyciągam pierwszą lepszą koszulę i spodnie. Jeśli ma tu zostać, nie zamierzam pokazywać mu zbyt wiele ciała. Wystarczy, że już raz wyraził swoją opinię. Zamykam szafę i chcę się odwrócić, ale on nagle staje tuż za mną. Czuję jego oddech na swojej skórze, jest zbyt blisko, żebym mogła się ruszyć.
– Co robisz? – szepcze mi do ucha.
Trochę trwa, zanim udaje mi się nabrać powietrza w płuca.
– Chcę się ubrać – odpowiadam przez zaciśnięte gardło.
– A więc zrób to.
– Ty chyba żartujesz! – Nie wiem, czy jestem bardziej wściekła, czy przerażona.
On ma naprawdę coś z głową! Dlaczego nie zadzwoniłam po policję, kiedy wysłał do mnie ostatnią wiadomość?! Przecież mogłam to zrobić.
– Ja nie zamierzam ruszyć się ani o centymetr.
– Czego ty ode mnie chcesz? – łkam.
– Pomagam ci. – Słyszę, jak śmieje się pod nosem. – Straciłaś rodzinę w wypadku i nie potrafisz sobie z tym poradzić, bo jesteś jeszcze dzieckiem. A ja staram się sprawić, żebyś dojrzała i zaczęła zachowywać się jak kobieta.
On nie jest chory, on jest popieprzony. Chce mnie zgwałcić, żebym stała się kobietą? Nie wiem, czy powinnam już się rozpłakać, czy najpierw zacząć krzyczeć. Wściekła odwracam się w jego stronę. To był błąd. Jest bliżej, niż mi się wydawało. Głowę ma lekko pochyloną, więc jego twarz znajduje się zbyt blisko mojej. Zauważam, że jego ręce, które wcześniej opierał szeroko na drzwiach szafy, zbliżają się do mojego ciała. Do oczu napływają mi łzy, ale on, gdy tylko to zauważa, zaczyna się ze mnie śmiać. Wściekam się jeszcze bardziej, dzięki czemu moja rozpacz zaczyna się ulatniać.
– Wypuść mnie i daj mi się ubrać.
– Nie bronię ci się przecież ubrać – odpowiada wciąż rozbawiony.
Dlaczego akurat ja musiałam stać się ofiarą zboczonego psychopaty?
– Nie rozbiorę się przed tobą, zapomnij – mówię stanowczo, a przynajmniej się staram.
– Boisz się mnie, maleńka? – pyta z lubieżnym uśmiechem na twarzy.
– A kto normalny nie bałby się takiego wariata?!
Zaczyna znów śmiać się głośno, ale na szczęście odpuszcza i cofa się o dwa kroki. Nie mam zamiaru tracić ani sekundy i ryzykować, że znów zablokuje mi przejście. Wybiegam z pokoju i zamykam się w łazience. Rzucam na podłogę ubrania, które do tej pory trzymałam kurczowo w dłoni. Wpatruję się w nie, chwytając łapczywie powietrze. On jest w moim domu, a ja siedzę zamknięta w łazience i za żadne skarby świata nie chcę stąd wychodzić. Nie mam przy sobie telefonu, więc nie mogę nawet zadzwonić na policję. Nie mam też pojęcia, co on teraz robi, co może zrobić. Wykluczam jedynie kradzież, bo kasy z pewnością ma pod dostatkiem, a tu nie znajdzie niczego cennego. A jeśli podpali dom, a ja spłonę tu żywcem? Cholera, o czym ja myślę?! Po co miałby to robić? Poza tym przecież chciałam umrzeć, może nie w tak potworny sposób, ale chciałam. A teraz nagle zależy mi na życiu? Jestem beznadziejna. Schylam się po ubrania i zrzucam z siebie ręcznik. Nie wzięłam bielizny, ale jakoś to przeżyję. Moich piersi i tak nie widać, a braku majtek nie można zauważyć przez spodnie, które ze sobą zabrałam. Ubieram się nieśpiesznie, bo boję się wychodzić, ale tak samo boję się siedzieć tutaj, kiedy on jest w moim pokoju. Nie wierzę, że sobie poszedł. Nie mam tyle szczęścia.
Ubrana, powoli wychodzę z łazienki, ostrożnie stawiając każdy krok. Drzwi do mojego pokoju są otwarte. Przez sekundę łudzę się, że może odpuścił i sobie poszedł, ale kiedy robię kolejny krok, dostrzegam jego nogi i tracę resztki nadziei. Nie wiem, dlaczego tam idę, zamiast wybiec z domu i wzywać pomocy. Przecież wszyscy sąsiedzi nie mogli wyjechać. Za późno to sobie uświadamiam, bo stoję już w pokoju, patrząc na rozbawionego Marco, który z uśmiechem na twarzy przeraża mnie jeszcze bardziej. Ściągnął z siebie sweter, który miał wcześniej, i siedzi teraz jedynie w białym T-shircie, opinającym jego ciało. Tatuaż na przedramieniu nie jest jego jedynym. Na prawym ręku również coś ma, ale widzę tylko drobną część, która wystaje spod rękawa i dekoltu. Zgaduję, że to jeden tatuaż, który pokrywa jego bark i przynajmniej połowę klatki piersiowej.
– Mogę ci go pokazać – przerywa moje rozmyślania.
Wiem, że mówi o tatuażu, bo nawet nie ukrywałam, że się mu przyglądam. Jednak jego propozycja w ogóle mnie nie interesuje.
– Aż tak ciekawa nie jestem.
– Usiądź. – Kładzie dłoń na materacu tuż obok siebie.
– Ani mi się śni – odburkuję.
– Wiesz, że mogę posadzić cię siłą? Mogę cię nawet położyć i przygwoździć swoim ciałem, żebyś nie mogła się ruszyć.
– Czego ty ode mnie chcesz?
– Chcę, żebyś usiadła – odpowiada surowym tonem, a jego uśmiech znika.
Jak to się stało, że znalazłam się w takim bagnie? Już nawet nie chcę o tym myśleć. Niepewnie podchodzę do niego i siadam tak, żeby dzieliła nas choć odrobina przestrzeni.
– Nigdy nie miałaś prawdziwego chłopaka ani przyjaciółki. Nikogo, kto mógłby cię wspierać po śmierci rodziny. Byłaś wciąż dzieckiem, kiedy zmarli, i nie potrafiłaś sobie z tym poradzić. Nagle zostałaś sama, bez nikogo, kto byłby w stanie cię wesprzeć. Ludzie w takich sytuacjach albo szybko dojrzewają, albo poddają się. Ty się poddałaś.
– To diagnoza? Jesteś psychologiem? Przecież to ty potrzebujesz terapeuty!
Wściekam się, bo łatwo mu mówić takie rzeczy, kiedy jego życie nie jest przeklęte, tak jak moje. Wstaję gwałtownie i wychodzę z pokoju. Na szczęście mnie nie zatrzymuje, chyba nawet za mną nie idzie. A powinien. Powinien zejść ze mną na dół i zniknąć za drzwiami.
Mijam kuchnię i wpadam do spiżarni. Powinno tu być kilka butelek z alkoholem. Nigdy wcześniej tego nie potrzebowałam. Nawet po ich śmierci nie czułam, że muszę się napić. A może powinnam wtedy to zrobić. Alkohol dodałby mi odwagi i już dawno bym ze sobą skończyła. Teraz chcę po prostu przetrwać wizytę pierdolonego psychiatry. Jestem jeszcze dzieckiem. Wolne, kurwa, żarty!
W końcu znajduję butelkę wina i rum. Na to drugie zdecydowanie nie mam siły. Wracam do kuchni i otwieram szufladę, z której wygrzebuję korkociąg. Udaje mi się otworzyć wino bez problemu. Nawet nie myślę o kieliszku. Piję prosto z butelki, wiedząc, że Marco mnie obserwuje.
– W ten sposób chcesz pokazać, jaka jesteś dorosła?
Nie odwracam się. Wycieram usta wierzchem dłoni i patrzę przez okno na zniszczony ogród, który pokryła gruba warstwa śniegu. Wiosną będzie przypominać wysypisko. Moja mama się nim zajmowała, zawsze było tu pięknie. A teraz? Ani razu nie skosiłam trawy. Nawet tam nie wchodziłam. Po co ja teraz o tym myślę? Jasne, to mój główny problem, ale jest jeszcze jeden, niewiele mniejszy, który wciąż mnie obserwuje. Biorę kilka łyków wina, dziękując losowi, że jest słodkie. Odstawiam na wpół opróżnioną butelkę i odwracam się w stronę mężczyzny. Pamięcią wracam do jego słów, wciąż nie rozumiem, dlaczego jeszcze sobie nie poszedł.
– Tobie nic nie chcę pokazywać. Nie obchodzi mnie, co o mnie myślisz i za kogo mnie masz. Gówno wiesz o mnie i o moim życiu! – unoszę się. – Po prostu daj mi święty spokój.
– Jeszcze nie tak dawno pragnęłaś mieć ze mną kontakt – drwi.
– Jeszcze nie tak dawno nie wiedziałam, że jesteś chory psychicznie!