Błyskawica - Graham Masterton - ebook

Błyskawica ebook

Graham Masterton,

3,0

Opis

Bradley Winger ginie na słonym jeziorze Utah podczas próby ustanawiania światowego rekordu prędkości jazdy samochodem. Wypadek czy sabotaż? Ktoś prawdopodobnie umyślnie zanieczyścił paliwo w zbiorniku pojazdu. Syn Bradleya, Craig, początkowo pragnie jedynie rozwiązać zagadkę śmierci ojca, ale zaraża się jego obsesją szybkości. Choć nie jest zawodowym kierowcą, decyduje się pobić rekord i przekroczyć barierę tysiąca stu kilometrów na godzinę. Broń Craiga stanowi Fireflash 5. Nowy, szybszy, bardziej niebezpieczny bolid z silnikiem rakietowym - prawdziwa Błyskawica. Przedsięwzięcie sfinansuje z powodów bardzo osobistych milioner Tyson Peace - pod pewnym niełatwym do spełnienia warunkiem...

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki (2 egz.)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim

Gminna Biblioteka Publiczna im. Marii Konopnickiej w Nieborowie

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej (2 egz.)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2 egz.)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2 egz.)

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (2 egz.)

Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole

Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo

Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy

Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2 egz.)

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Drezdenku (2 egz.)

Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Głuchołazach (7 egz.)

Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie

Biblioteka Publiczna w Piasecznie (3 egz.)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Nałkowskiej w Przasnyszu

Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie (2 egz.)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

No niby to zwykłe czytadło i to Masterton, do którego nieco się już zniechęciłam, a okazuje się, że tę pozycję pochłonęłam w jeden dzień i nawet mi się podobała. Przyznam że do prawie samego końca nie wiedziałam, kto tu za czym stoi, a w sumie powinnam, bo wszystko okazało się banalnie proste :D
00

Popularność




 

Graham Masterton, popularny pisarz angielski, urodził się w 1946 w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach, m.in. Mayfair i angielskim oddziale Penthouse’a. Jest autorem licznych horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów, poradników seksuologicznych. Swój pierwszy utwór z gatunku horroru zatytułowany „Manitou” wydał na początku lat 70. Łącznie napisał ponad sześćdziesiąt książek o łącznym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad dwa miliony kupili polscy czytelnicy. Wielką popularność pisarza w Polsce ugruntował cykl poradników seksuologicznych - przede wszystkim „Magia seksu” i „Potęga seksu”. Horrory „Tengu” i „Kostnica” otrzymały wyróżnienia literackie w USA i Europie, zaś „Manitou” został zekranizowany. Najnowsze bestsellery to powieści grozy: „Muzyka z zaświatów” (2008), „Bazyliszek” (2009) i Blind Panic (2009). Wkrótce ukażą się (już ukończone) Fire Spirit i Demon’s Door, a w planach wydawniczych znajdują się kolejne utwory - The Ninth Nightmare i Ultimate Evil.

 

Tego autora

 

Cykl Rook

ROOKKŁY I PAZURYSTRACHDEMON ZIMNASYRENACIEMNIA

 

Cykl Manitou

DUCH ZAGŁADYKREW MANITOU

 

Inne tytuły

STUDNIE PIEKIEŁBONNIE WINTERANIOŁ JESSIKISTRAŻNICY PIEKŁAKOSZMARDEMONY NORMANDIIŚWIĘTY TERRORSZARY DIABEŁSZATAŃSKIE WŁOSYZWIERCIADŁO PIEKIEŁZJAWABEZSENNIDZIECKO CIEMNOŚCICZARNY ANIOŁPOWRÓT WOJOWNIKÓW NOCYSTRACH MA WIELE TWARZYSFINKSWYZNAWCY PŁOMIENIAWENDIGOOKRUCHY STRACHUCIAŁO I KREWDRAPIEŻCYWALHALLAPIĄTA CZAROWNICAMUZYKA Z ZAŚWIATÓW

BŁYSKAWICA

 

Wkrótce

ARMAGEDONŚMIERTELNE SNYDUCH OGNIADIABELSKIE WROTAZAKLĘCIDZIEWIĄTY KOSZMARCZYSTE ZŁO

Strona internetowa Grahama Mastertonawww.grahammasterton.co.uk

 

graham

MASTERTON

BŁYSKAWICA

 

Z angielskiego przełożyłBOGUSŁAW STAWSKI

 

 

Tytuł oryginału:FIREFLASH 5/A MILE BEFORE MORNING

 

Copyright © Graham Masterton 1976All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2009Polish translation copyright © Bogusław Stawski 2009

 

Redakcja: Joanna MorawskaIlustracja na okładce: Jacek KopalskiProjekt graficzny okładki: Andrzej KuryłowiczSkład: Laguna

 

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.empik.comwww.merlin.plwww.ksiazki.wp.pl

 

WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

 

2009. Wydanie IDruk: Opolgraf S.A., Opole

 

Wczoraj wieczorem prowadziłem samochód,

Nie potrafiąc kierować,

Nie będąc jego właścicielem.

Jechałem i potrąciłem

Ludzi, których kochałem.

 

Gregory Corso

CZĘŚĆ PIERWSZA KREW I OGIEŃ

ROZDZIAŁ 1

 

Zadzwonił telefon. Dzwonił i dzwonił, i nie chciał przestać. Zakryli głowy wygniecioną kołdrą i udawali, że śpią, ale na nic się to nie zdało. Wiedzieli, że w końcu i tak będą musieli odebrać i zetknąć się ze światem zewnętrznym.

— Telefon dzwoni — mruknęła Sarah. Spod kołdry wystawały tylko oczy i pukle kręconych włosów. — Nie odbierzesz?

— Po co?

— Może to coś ważnego.

— Jeśli to coś ważnego, to zadzwonią jeszcze raz.

— Jeśli to coś ważnego, to będą dzwonili non stop.

— O rany, moja głowa — stękał. — Ostatni raz w życiu piłem tequilę. Zabili Davy’ego Crocketta w cholernym Alamo, a teraz próbują otruć nas i całą resztę.

— Craig, no proszę, odbierz.

— Boże, ciągle dzwoni? Myślałem, że to moja głowa. O Jezu! Założę się, że to tylko mój cholerny ojciec.

Gołe ramię wysunęło się z pościeli, zrzuciło pustą szklankę z nocnego stolika i w końcu natrafiło na aparat pod stosem gazet i czasopism. Słuchawka zniknęła pod kołdrą.

— Halo? — powiedział jakiś słabo słyszalny głos. — Halo?

— Tata? — zapytał Craig.

— Cześć, Craig. Jak leci?

Przycisnął słuchawkę do piersi.

— To mój popieprzony ojciec.

— Co mówisz, Craig?

— Nic, tato. Czy wiesz, która jest godzina?

— Oczywiście. Jedenasta trzydzieści czasu wschodniego.

— Żartujesz chyba. Moja głowa czuje się, jakby była dopiero druga w nocy.

— Pijący muszą płacić swoją cenę, synu. Piłeś gin, to masz kaca.

— Okay, tatku. Oszczędź mi wykładów. To nie był gin, jeśli chodzi o szczerość, tylko pieprzony sok z kaktusów.

— Co słychać u Sarah?

Znowu przycisnął słuchawkę do piersi.

— Chce wiedzieć, co u ciebie.

— No dobrze. A jak, kurczę, wyglądam?

— Okropnie. Nigdy w życiu nie widziałem kogoś o tak skacowanych włosach.

— Powiedz, że wszystko u mnie świetnie.

— Tata? Sarah mówi, że wszystko u niej gra.

— To się cieszę. A teraz skup się, Craig. W przyszłą środę będzie wielki moment.

— Co za wielki moment?

— Rekord, Craig. Rekord. Dzwonię, bo chciałbym, żebyś przyjechał z Sarah i obejrzał próbę.

— W środę? Tato, dzisiaj jest już niedziela, więc nie wiem, czy będziemy mogli...

— Craig, przecież niecodziennie twój ojciec próbuje pobić rekord świata w prędkości na lądzie.

— Niecodziennie wychyla się jedenaście kieliszków tequili.

— Craig, bądź poważny. Twoja matka też by się bardzo z tego cieszyła. To sprawa rodzinna, Craig. To prestiż i chwała dla całej rodziny. Chcę, byś ty i Sarah też w tym uczestniczyli.

— Naprawdę to zrobisz? Wszystko już przygotowane?

— Wszystko. Dziś po południu robimy ostatnie testy hamowania i bryka jest gotowa do jazdy. Craig, naprawdę chciałbym, żebyś przyjechał. Jeśli kiepsko u was z kasą, to zafunduję wam bilety.

— No dobra, w porządku. Spróbujemy.

— Co spróbujemy? — zapytała Sarah, siadając na łóżku.

— Okay, tato. Zadzwonię do ciebie we wtorek. No to na razie.

Znalazł resztę telefonu i odłożył słuchawkę.

— Byłaś kiedyś w Utah?

Nawet z rozczochranymi włosami zachowała dziecięcą urodę, którą tak bardzo w niej lubił. Usta w kształcie łuku Kupidyna, oczy jak u porcelanowej lalki i niewielkie sterczące cycki. Gdyby stanęli naprzeciw siebie nago i ugryźli się nawzajem, to jego szczęki zacisnęłyby się w powietrzu jakieś dziesięć centymetrów ponad myszowatymi lokami, a jej zęby trafiłyby na jego lewy sutek. Au! Nie powinien myśleć o takich głupotach.

— Utah? A kto, do licha, jeździ do Utah? — zapytała.

Wzruszył ramionami. Miał cienie pod oczami. Wyglądał jak trochę wyższa wersja Ala Pacino. Przypominał też trochę Latynosa z ciemnymi, błyszczącymi oczami i dziecięcymi policzkami. Ale dziś prezentował się jak Al Pacino po ciężkiej podróży.

— Mormoni jeżdżą do Utah.

Sarah potrząsnęła głową z rezygnacją. Jej odkryte piersi zatańczyły na boki.

— Oczywiście, że mormoni jeżdżą do Utah. Przecież oni tam mieszkają. No i co z tego?

— Mój porąbany ojciec wybiera się tam próbować pobić rekord prędkości, i to z tego. Chce mieć przy sobie całą rodzinę, żeby całowała go po dupie, gdy wyjdzie z tego zakichanego samochodu. No i co powinienem zrobić? Bardzo miło mnie prosił, żebyśmy przyjechali. Nie mogę mu powiedzieć, żeby dał nam spokój i poszedł się rąbać.

— Ale ja mogłabym — odparła bez namysłu Sarah, wyskakując z łóżka i lądując stopą w półmisku z maślanymi herbatnikami.

— Wiem, że ty byś potrafiła tak powiedzieć, bo on nie jest twoim ojcem i częścią twojego dziedzictwa.

— Dziedzictwa? Nie rób z niego od razu takiego Johna Adamsa1. Jest zaledwie kierowcą wyścigowym w średnim wieku. Jezu, to tylko o jeden stopień wyżej od pieprzonego szofera.

Patrzył, jak wkłada przez głowę wyszywaną bawełnianą bluzę. Spoglądał na wąskie biodra i ciemnokasztanowe kędziorki łonowe. Zastanawiał się, czy nie powinien skoczyć przez pokój i rzucić się na nią, ale głębokie, bolesne pulsowanie z tyłu głowy ostrzegło go, że to nie najlepszy pomysł. Opary tequili nadal unosiły się przez nos z pustego, gotowego do rzucenia pawia żołądka i wszelkie próby wyegzekwowania praw małżeńskich mogły zakończyć się kolorowym malowidłem na podłodze.

— Mój ojciec nie jest żadnym szoferem. I proszę cię, żebyś nie przeklinała.

— Nie przeklinałam przed ślubem. Nauczyłam się od ciebie.

— Mój ojciec jest dumnym i upartym starym dziadem, który chce coś pozostawić po sobie światu. Nie możesz mieć mu tego za złe. Każdy chce przecież po sobie coś zostawić.

— Ty za to na pewno zostawiłeś coś po sobie w sedesie — zawołała z łazienki.

— A czego się spodziewałaś? Że każde gówienko zapakuję w papier do prezentów, zanim się tam znajdzie?

Siedział w łóżku i zrzędził, a Sarah myła zęby w łazience i odganiała się od jego zaczepek. Pod nocnym stolikiem znalazł złamanego chesterfielda i zdążył wypalić połowę, zanim mdłości nie dały mu do zrozumienia, że powinien go jak najszybciej zgasić. Sarah wróciła do sypialni odświeżona i usiadła na skraju łóżka.

— Craig, po prostu nie widzę sensu we wleczeniu się do Utah tylko po to, by polerować ego jakiegoś starzejącego się faceta, który nie ma pojęcia, kiedy skończyć z młodzieńczymi wygłupami.

Pociągnął nosem.

— Mam świetny pomysł. Może pochodzisz tak po domu przez cały dzień? Bez sukienki, bez majtek, tylko w tej bluzce.

— Craig, próbuję ci coś powiedzieć, a ty nie słuchasz. Twój ojciec może zginąć w środę. Czy naprawdę chcesz jechać tylko po to, żeby to zobaczyć?

— Zapłaciłbym, żeby to zobaczyć.

— Nie bądź taki bezduszny. Wiem, że to nieprawda. Może on jest pompatyczny, ale przecież zależy ci na nim, prawda? I twojej matce też.

— Nie, ona go nie kocha.

— Nie możesz tak mówić. Nie masz pojęcia, co dzieje się między nimi? Chyba jest jeszcze z nim, co? I Bóg jeden wie, że istnieją powody, dla których go nie zostawia.

Craig przeciągnął się i westchnął.

— Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że może zginąć. Ale poprosił nas, żebyśmy przyjechali, i myślę, że powinniśmy pojechać. Nigdy nie byłem w Utah. I nic mu się nie stanie. Ostatnim razem połamał tylko kości stopy i to była najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Zdarzyło się to w Bonneville. Udawałem, że piasek wpadł mi do oczu, żeby nie widział, że się z niego śmieję. Był wściekły na siebie. Uwielbiam go, gdy się na siebie wścieka.

— Najpierw mi mówisz, że go nienawidzisz, a teraz zaczynasz go bronić.

Craig wstał z łóżka i stał z rękami na biodrach. Sięgnęła ręką, prawie nie myśląc o tym, co robi, i chwyciła w dłoń jego jądra, jakby sprawdzała granaty w supermarkecie.

— Nie ściskaj, dopóki nie będę cały w tobie.

Uśmiechnęła się.

— Cokolwiek tu wymyślimy, to przecież twój ojciec. — Pieprzymy się? — zaproponował otwarcie.

Popatrzyła na jego zwisający członek.

— Blada twarz mówić jedna rzecz przez usta, a druga rzecz przez siusiak.

Podszedł do okna, by zasunąć zasłony, i uderzył piszczelą w szklany stolik do kawy.

***

Dziwna sprawa — spotkać matkę w sierpniowym upale w Salt Lakę City. Zawsze widywał ją w klimatyzowanych i zaciemnionych pokojach ich starego domu na Cape Cod ubraną w pastelowe jedwabie, popijającą cytrynową herbatę. Teraz miała na sobie jasne ubranie w stylu safari (trzeba było przyznać, że doskonale dopasowane). Siedziała za kierownicą wynajętego w Utah mercurego. Najpierw dostrzegł jej fryzurę wyglądającą jak ptasie skrzydło spryskane kosztowną platyną. Kiedy się odwróciła, zobaczył jej idealnie mleczną karnację, jasnobłękitne oczy i to szczególne spojrzenie, przypominające mu Marilyn Monroe, która mogła właśnie tak wyglądać, gdyby dożyła pięćdziesięciu pięciu lat.

— Craig, kochanie! Och, Sarah też tu jest!

— Cześć, mamo. Przepraszam, że musiałaś czekać. Nasza walizka otwarła się na podajniku bagażu na lotnisku i zanim zebraliśmy rozsypane ciuchy, minęło dobre dwadzieścia minut.

— Witaj, Marjhorie — przywitała się Sarah, pakując się do samochodu. — Świetnie wyglądasz. Ten upał ci nie dokucza?

— Upał, moja droga, jest najmniejszym z moich zmartwień.

— Wyglądasz, jakbyś właśnie wybierała się na polowanie na słonie z Ernestem Hemingwayem — oznajmił Craig. — Jak królowa Afryki.

— Zapnij pasy, kochanie — odparła matka. — Ten brzęczyk doprowadza mnie do szału.

Jechali na północ w popołudniowych korkach Salt Lakę City. Marjhorie prowadziła samochód z tak dziwaczną ostentacją, na jaką mogą sobie pozwolić tylko bogate kobiety w średnim wieku. Stuknęła zderzakiem w tylny błotnik pick-upu na ruchliwym skrzyżowaniu, a jego kierowca wysiadł i podszedł do mercurego, ledwie opanowując wściekłość.

— Proszę pani — powiedział, wpychając czerwoną twarz przez okno kierowcy — nie ma pani hamulców w tym jeździdle?

— Ecie-pecie — odparła Maijhorie — co pan plecie...

— Mamo — szepnął Craig. — W Salt Lakę City tak się nie mówi do ludzi.

Maijhorie zignorowała jego uwagę i zwróciła się do rozwścieczonego kierowcy półciężarówki.

— Czy pan też jest marmenem? — zapytała.

— Mormonem, na rany Chrystusa.

— Mormoni, marmeni, kogo to obchodzi. Niech pan nie przesadza. Nie ma żadnych uszkodzeń. Niech pan wsiada do swojego grata i jedziemy dalej.

Kierowca rozglądał się za gliniarzem, a ponieważ żaden nie zamierzał się zmaterializować w pobliżu, wrócił do pick-upa, trzasnął drzwiami i odjechał z piskiem opon.

Craig był wściekły.

— Mamo, każde drobne wydarzenie zmieniasz w jakąś cholerną scenę. Czy nie masz żadnego respektu dla rzeczywistości?

— Craig — odparła matka, wyprzedzając dostawczaka z prawej strony i prawie potrącając dziewczynę na rowerze — gdybyś żył ze swoim ojcem tak długo jak ja, to nie znałbyś nawet znaczenia słowa „respekt”.

— Nie zauważyłem, żebyś się z nim rozwiodła.

— A po co? Tylko dlatego, że on tego chce? Poza tym ten pokręcony głupol mnie potrzebuje.

— Jesteś mu potrzebna jak dziura w moście!

— Craig! — rzuciła się na niego Sarah. — Przestań zachowywać się jak cholerny nastolatek!

— No właśnie — podchwyciła jego matka. — Przestań zachowywać się jak nastolatek.

— Jeśli tak się zachowuję, to znaczy, że tak mnie wychowałaś.

— Gówno prawda — stwierdziła Maijhorie, najeżdżając na krawężnik przy skręcaniu w kierunku Ogden. — Żaden rodzic jeszcze nie wychował swojego dziecka. No, chyba że na szczeniaka, który w przyszłości odegra się na rodzicach.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Mimo włączonej klimatyzacji Craig czuł się lepki i podduszony. W samolocie wypił cztery albo pięć whisky sour i jeszcze dwa drinki w barze na lotnisku, no i teraz zaczynało mu się zbierać na pawia. Sarah zdjęła aksamitną marynarkę i zapaliła chesterfielda. Dym tym bardziej nie poprawił mu samopoczucia. Rodzice pozwalali mu pić zbyt alkoholu, a gdy był pijany, wkurzali się na niego, co sprawiało, że pił jeszcze więcej. Patrzył na mgiełkę żaru unoszącą się nad betonem ulicy, na ciemnobłękitne sklepienie nieba z błąkającymi się po nim białymi chmurami.

— Jak to wygląda? — zapytała Sarah. Doświadczenie z osiemnastu miesięcy małżeństwa podpowiadało Craigowi, że Sarah nie lubiła milczenia. Wolała już się kłócić, niż milczeć.

— Jak co wygląda, kochanie?

— Ten samochód. On myśli, że auto da radę?

— Och, kochanie, nie powinnaś tego nawet nazywać samochodem. To pojazd. Bradley jest bardzo wyczulony na tym punkcie. To pojazd z silnikiem rakietowym. To strasznie skomplikowane technicznie. Ale nie warto denerwować Bradleya.

Craig chrząknął.

— Dlaczego nie warto denerwować Bradleya?

— Bo to twój ojciec — odpowiedziała Maijhorie chłodno. — No i poza tym, jeśli poruszysz jakąś kwestię techniczną, to przez cały wieczór będzie ci opowiadał jakieś okropne nudy.

Sarah złapała Craiga za spoconą rękę. Chciała mu przypomnieć, że jest dorosły i jest jej mężem, powinien więc zachować spokój. Wiedziała, że gdy na scenie pojawiali się rodzice, zaczynał zachowywać się jak nadąsany szesnastolatek, co psuło jego obraz. Był wesoły, miły i oryginalny, a tylko dlatego, że technika i układy elektryczne nie należały do tak widowiskowych dyscyplin jak pobijanie rekordów świata, nie oznaczało, że nie miał żadnego talentu ani odwagi. W domu był nieszkodliwym bałaganiarzem i często sprawiał wrażenie zagubionego w rzeczywistości. Sarah domyślała się, że odziedziczył to po Maijhorie.

— Czy już wyprowadzili ten wspaniały pojazd? — zapytał Craig.

— Oczywiście. Bradley i Timeri wystawili go w niedzielę po południu. Jest najlepszy z nich wszystkich. Pamiętasz starego Fireflasha?

— Bardziej pamiętam, że całe przedsięwzięcie spaliło na panewce. Przejechał dwa metry i stanął, i żaden znawca motoryzacji w Ameryce nie potrafił go z powrotem uruchomić.

— No tak, ale jaki był piękny, nieprawdaż?

— Jasne, że był piękny. Piękny i bezużyteczny, jak wszystko w życiu mojego porąbanego ojca.

Maijhorie chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. Sarah rzuciła mu niby ostre, ale solidarne spojrzenie.

— Ten nowy Fireflash jest jeszcze większy i jeszcze piękniejszy. Ojciec nie może się doczekać, kiedy wam go pokaże.

Craig się skrzywił.

— Powinieneś trochę się postarać, Craig. Bez sensu jest przylatywanie z Nowego Jorku, jeśli masz zamiar cały czas być nadąsany. Zdaję sobie sprawę, że Bradley jest daleki od doskonałości, ale trzeba docenić jego zalety.

— To znaczy?

— Jest odważny. Tego mu chyba nie odmówisz?

— Czy on chce się zabić?

— Craig — wtrąciła się Sarah — nie powinieneś pytać Maijhorie o takie rzeczy.

— A dlaczego nie? Musimy taką okoliczność też wziąć pod uwagę. Jutro nie wybiera się na przejażdżkę trójkołowym rowerkiem.

— Mój drogi, wiemy o tym. Ale wszystko w życiu, co ma jakąś wartość, wymaga odrobiny ryzyka.

— Proszę cię, tylko bez tej domowej filozofii, mamo. Na Boga! Ja chcę tylko wiedzieć, czy on zamierza się jutro zabić, czy nie.

Sarah pchnęła go rozwścieczona.

— Do licha, Craig! Jesteś czasem tak nienormalny jak on.

— No więc... spodziewam się, że tak — wyznała głośno Maijhorie. — Oczekuję, że on się jutro zabije. Czy już ci lepiej?

Craig pokręcił głową.

— Wiem, co ja o tym sądzę, mamo. Chcę jedynie wiedzieć, co ty czujesz?

Maijhorie prowadziła przez chwilę w milczeniu, po czym spojrzała na niego z ukosa przygaszonymi oczami i Craig zorientował się, że posunął się za daleko.

— To, co myślę na ten temat, to nie twój interes. Pewnego dnia, bez względu na to, czy będziesz wtedy dorosły, czy nie, spuszczę ci takie lanie, że długo je popamiętasz. Lanie, które powinieneś dostać już bardzo dawno temu.

— No tak—odparł.—Ty się za to weźmiesz i czyja armia?

I wtedy natychmiast zorientował się, że wyrażał się i zachowywał, i siedział rozwalony w fotelu pasażera jak szesnastoletni dzieciak.

***

Miękkie, letnie słońce chowało się już za horyzontem, gdy dojechali do celu podróży. Uinta była małym miasteczkiem położonym na brzegu solnych jezior, a jedynym powodem, dla którego w ogóle powstała, było znaczenie taktyczne w dawnych wojnach przeciwko Indianom. Miała stację benzynową, bistro, sklep wielobranżowy i hotel. Znajdował się tu jeszcze szary budynek z prefabrykatów o długości prawie trzydziestu metrów z wnętrzem rozświetlonym lampami łukowymi i blaskiem spawania. Wokół niego roznosił się hałas generatorów. Wzniesiono go na tyłach hotelu, przez co można było odnieść wrażenie, że jest połączony z miasteczkiem, ale jego szeroka brama otwierała się na solne płaskowyże. Craig dokładnie wiedział, co znajduje się w środku tego hangaru i dlaczego stał przodem do pustyni jak monstrualny pies czekający na wyrwanie się z kojca. Tam właśnie chował się Fireflash 4 — ognisty rumak jego ojca.

Maijhorie zaparkowała samochód na hotelowym parkingu; Craig wniósł bagaże przez tylne wejście do holu. Hotel był ciasny i nędzny; podłogę pokrywała wytarta wykładzina, a na suficie powoli kręciły się upstrzone przez muchy płaty wentylatorów. Za ladą recepcji siedział niski, łysy facet w okularach bez oprawek; w jednej ręce trzymał puszkę schlitza a w drugiej brudną chusteczkę i naprzemiennie podnosił je do twarzy, popijając piwo i wycierając twarz z potu. Z radia sączyła się piosenka starego Hanka Williamsa, ale nie zagłuszała przytłumionego brzęczenia generatorów i trzeszczenia spawarek.

— Dobry wieczór, panie Studebaker — powitała go Maijhorie. — To mój syn Craig i jego żona Sarah. Czy przygotował pan dla nich pokój?

Studebaker pociągnął nosem.

— Oczywiście, pani Winger. Czysta pościel — tak jak pani kazała. Tylko proszę się tu podpisać. No i chyba... pan Winger rozsławi jutro nasze miasteczko.

Craig wpisał się do książki meldunkowej i odłożył tani długopis bez komentarza.

Marjhorie skrzywiła usta w nieznacznym uśmiechu i odparła:

— Tak, panie Studebaker. Wszyscy wierzymy, że mój mąż uczyni nas sławnymi. No to chodźcie się trochę ochlapać wodą, zanim pójdziemy przywitać się z Bradleyem.

Okna pokoju Craiga i Sarah wychodziły na tylne podwórze. W pokoju stało staroświeckie łóżko z metalową ramą i mosiężną barierką wezgłowia, przykryte kapą domowej roboty. W jednym rogu znajdował się telewizor, a w drugim wytarty fotel. Na ścianach wisiały plastikowe repliki starych pistoletów i makatka z napisem: „Niech Bóg nas błogosławi”.

— Czy tego nie powiedział czasem ten piosenkarz grający na ukulele, Tiny Tim? — zapytała Sarah.

— Zgadza się — odpowiedział Craig, otwierając ich poobijaną walizę. — Chodzi o to, że takie mądre sentencje hamują normalny rozwój człowieka.

— Craig, nie bądź taki skwaszony. Nie mam pojęcia, dlaczego jesteś taki złośliwy. Przecież obydwoje zgadzamy się, że twój ojciec to kupa gówna, ale dlaczego musisz się tym stale dręczyć? Skoro już tu jesteśmy, to spędźmy ten czas miło.

Craig wstał i pocałował ją w czoło.

— Masz rację. Nie wiem, co mnie opętało. Za każdym razem, gdy się z nimi spotykam, coś się ze mną dzieje. Matka chce, żebym widział w niej męczennicę elegancji, a wszystko, co powiem o ojcu, to herezja. A ojciec zachowuje się, jakby był Numerem Czwartym po Bogu, Jezusie i Duchu Świętym, a ja powinienem być po wsze czasy wdzięczny, że on jest moim ojcem.

Sarah objęła go rękami wokół bioder.

— Już dobrze, przynajmniej nie jest listonoszem albo jakimś innym smutasem.

— Szkoda, że nie jest listonoszem. Poszczułbym go wielkim niemieckim owczarkiem, może odgryzłby mu nogę.

Nagle rozległ się ogłuszający ryk, aż okna w ich pokoju zaczęły drżeć w futrynach. Huk narastał, a potem zmienił się w wysoki, ogłuszający świst docierający w każdy kąt mózgu. Przestraszona Sarah przytuliła się do Craiga, który zdołał przekrzyczeć hałas.

— Spokojnie! To tylko silnik!

Po chwili hałas przemienił się w lekki szum i zupełnie ucichł.

Sarah jeszcze nigdy nie słyszała Fireflasha i była pod wrażeniem.

— To właśnie ten pojazd? Co oni robili?

— Chyba testowali silnik. Zaraz zejdziemy i obejrzymy go sobie.

— Craig...

Craig wyłowił czystą koszulę z walizki.

— Co się stało? Przestraszyłaś się?

— To nie to. Ale... hm... Zwykle o takich rzeczach czyta się w gazecie albo gdzieś słyszy. A tutaj jestem w środku akcji i to mnie właśnie przeraża.

— Jeszcze bardziej byś się bała, gdybyś musiała się tym przejechać.

— Jak szybko to jeździ?

— Spokojnie dochodzi do tysiąca. Nie tak od razu, ale może się rozpędzić. Tysiaka robi lekko. Sądzę, że ojciec będzie chciał dojść do tysiąca stu.

— Tysiąca stu czego?

Spojrzał na nią zdziwiony.

— Jak to „czego”? Kilometrów na godzinę, oczywiście.

— Nie mówisz chyba poważnie? Nikt nie potrafi tak szybko jeździć samochodem.

— Mój cudowny ojciec uważa, że potrafi.

— Tysiąc sto kilometrów na godzinę?

Craig zapiął guziki koszuli i zdjął spodnie. Jedną skarpetkę miał granatową, a drugą brązową. Poszperał w walizce i znalazł jedną czarną i jedną brązową w pomarańczowe paseczki.

— Dokładnie tyle. — Tysiąc sto kilometrów na godzinę. Jak pewnie ojciec wielokrotnie ci to powtórzy, aktualny lądowy rekord świata wynosi tysiąc sześćdziesiąt osiem i siedemdziesiąt siedem setnych kilometra na godzinę, a on potrzebuje jeszcze kilkudziesięciu, żeby pokonać granicę tysiąca stu kilometrów.

Sarah usiadła na łóżku. Wyglądała na młodą dziewczynę i Craigowi było przykro, że wplątała się w taką pokręconą rodzinę. Jego ojciec ścisnął ją za pośladek podczas przyjęcia weselnego i powiedział, że jeśli nie będzie szczęśliwa z jego synem, to on zawsze chętnie się nią zaopiekuje. Gdy opowiedziała o tym później Craigowi, musiała bardzo się starać, by powstrzymać męża przed pójściem do domu ojca i spraniem go na kwaśne jabłko.

— Nie zdawałam sobie nawet sprawy... — odrzekła po chwili. — Wiedziałam, że będzie jechał szybko, ale nie że aż tak.

— To naprawdę szybka zabawa dla prawdziwych twardzieli. On musi zrobić coś, żeby pokazać wszystkim, jakim jest superbohaterem i demonem szybkości. Wielka mi zasrana sprawa — oświadczył z sarkazmem Craig.

Do drzwi zapukała Maijhorie. Chciała dowiedzieć się, czy są gotowi na chrzest.

— Chrzest? Nie zauważyłem, żebyś była w ciąży.

— Chodzi o Fireflasha, mój drogi. Rozbijemy butelkę szampana o jego bok. Zupełnie tak, jak robi się ze statkami.

— Daj nam jeszcze ze dwie minuty. A czy ja będę miał szansę rozbić butelkę szampana na głowie ojca?

Chwila milczenia. Pomyśleli, że sobie poszła. Ale usłyszeli jeszcze jej głos:

— Nie, mój drogi. Ten przywilej będzie należał do mnie.

Craig odwrócił się do Sarah i wzruszył ramionami. Sam nie wiedział, czy jakby dał matce strzelbę, to od razu poszłaby zastrzelić ojca, przystawiając mu lufę do serca, czy tylko upolowałaby kaczkę i przygotowałaby z niej staremu głupcowi obiad.

Ubrani w najlepsze, co mieli ze sobą, pachnąc płynem po goleniu i perfumami, zeszli do holu, gdzie czekała na nich Maijhorie w bladobłękitnej sukience z jedwabiu pasującej kolorem do jej oczu. Wyglądała jak Królowa Śniegu. Sarah miała na sobie prostą indiańską tunikę z haftem wokół dekoltu. Craig wybrał swoje najelegantsze spodnie. Ich kanty były lekko pomarszczone od zbyt długiego wiszenia w szafie, ale uznał, że włożenie zwykłych dżinsów na taką okazję jak chrzest byłoby niezbyt odpowiednie. Szczególnie że był to chrzest ukochanego dziecka jego ojca.

— Bradley już na nas czeka — oznajmiła Maijhorie i poprowadziła ich do wyjścia i dalej przez piaszczyste podwórze do wielkiego szarego hangaru. Nie dochodziły już z niego dźwięki generatorów ani spawania. Słychać było jedynie świst wiatru znad Wielkiego Słonego Jeziora i brzęczenie owadów. Zimne, fluorescencyjne światło wypadało dziwną kosmiczną aurą przez okna i drzwi, rzucając na pustynię bladą poświatę.

Sarah trzymała Craiga za rękę i ściskała ją od czasu do czasu, dodając sobie otuchy.

— Za jedno muszę pochwalić ojca — oznajmił Craig. — Na pewno ma własny styl. Każdy inny człowiek wyszedłby nam na powitanie i zepsuł całe napięcie.

— A niby kto jest spięty? — spytała Maijhorie.

— Ty — odparł.

Obeszli hangar dookoła, by dostać się przez szeroko otwartą bramę do środka. Całe wnętrze było jasno oświetlone; w każdym kącie tłoczyły się rusztowania, wózki, narzędzia i różne urządzenia. Ale tak naprawdę ich uwagę przykuła przykryta białym płótnem bryła znajdująca się na środku tego całego zamieszania — długi, złowieszczy, zasłonięty szmatami obiekt, który wyglądał jak śpiący wieloryb.

Craig zatrzymał się i obrzucił go wzrokiem. Miał piętnaście metrów długości, a na jego ogonie sterczała olbrzymia płetwa grzbietowa na prawie cztery metry w górę. Aż zimno robiło się od samego patrzenia. Miał wrażenie, że jest to jakieś wielkie i przerażające stworzenie znalezione na pustyni, przyniesione tutaj i czekające na przebudzenie.

— No idziesz? Ojciec czeka — ponagliła Maijhorie.

Craig odwrócił wzrok od monstrum i spojrzał na matkę. Nieczęsto się zdarzało, że żona, syn i los mężczyzny znajdowali się jednocześnie w jednym miejscu.

— Oczywiście — odpowiedział spokojnie.

Przeszli wzdłuż zakrytego boku pojazdu i dalej do przeszklonego biura projektowego. W powietrzu roznosił się zapach paliwa lotniczego, zupełnie jak na lotnisku.

Dostrzegł ojca pochylonego nad projektami rozmawiającego z Timerim Orarim — inżynierem z Indonezji. Znowu zachowuje się tak samo, stary gnojek, pomyślał. Dobrze wie, że już tu jesteśmy, ale musi nam pokazać, że praca jest ważniejsza, i dlatego nie podniósł nawet wzroku. Spójrz w górę, ty draniu, spójrz w oczy swojej rodzinie.

Bradley Winger podniósł wzrok. Był wysoki i barczysty. Jego czupryna wyglądała niczym stalowe druty. Twarz miał wielką i szeroką, ozdobioną elegancko przyciętym wąsem. Prawdziwy Clark Gable, tyle że powiększony dwa razy. Nosił nieskazitelnie czysty biały kombinezon; na nadgarstku błyszczał złoty zegarek. Nawet nie podchodząc bliżej, Craig już wiedział, że będzie pachniał mydłem, spirytusem medycznym i wodą toaletową Monsieur Lanvin.

— Craig, Sarah! — wykrzyknął. — Jak się cieszę, że udało się wam przyjechać!

Wyszedł z biura, podniósł Sarah do góry i pocałował, potem uścisnął dłoń Craiga tak mocno, że aż zaczęły go boleć palce.

— Cześć, tato. Możesz już przestać.

Bradley objął ich oboje ramionami. Maijhorie stała z boku, na jej ustach pojawił się uśmieszek, a Craig od razu zauważył, że ojciec wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję, by odwrócić się do niej plecami. Coś musiało nie grać pomiędzy ukochaną matką i pieprzonym ojcem. Coś więcej niż ta ich zwykła krępująca nieśmiałość.

— Nie widzieliście jeszcze mojego rydwanu — grzmiał Bradley. — Mówię wam, to prawdziwa piękność. Craig, pamiętasz Fireflasha pierwszego?

Craig skinął głową.

— Czy może być coś piękniejszego od Jedynki?

— Oczywiście, że tak.

— Miejmy nadzieję, że dotoczy się kilka metrów dalej. Bycie rekordzistą świata na kilku metrach nie przynosi zbyt wiele chwały.

Bradley wybuchnął śmiechem, choć chyba nie był zbyt rozbawiony tą wypowiedzią. Jednak nie chciał, żeby ktokolwiek zepsuł mu wieczór. Nawet Craig.

— To zwycięzca. Prawdziwy. Jutro wieczorem o tej samej porze ta dziecinka będzie miała za sobą tysiąc sto. Hej, Timeri! Podejdź do nas!

Orari wyszedł z biura projektowego i ukłonił się wszystkim. Był niskim, delikatnej budowy mężczyzną o ciemnej karnacji i mówił, jakby przekazywał prywatną wiadomość od Buddy. Współpracował z Bradleyem od czasów, gdy ten jeszcze ścigał się samochodami z tradycyjnymi silnikami spalinowymi, a to, czego nie wiedział o potworach wysokich prędkości, i tak nie miało znaczenia. Był bardzo skrupulatnym inżynierem i dopasowali się z Bradleyem jak naoliwione trybiki jednej machiny.

— Timeri, chodź przedstawię ci Sarah, żonę Craiga. Urocza, prawda? Przylecieli specjalnie z Nowego Jorku na bicie rekordu. Timeri, pokaz gościom nasz warsztat, a ja zbiorę resztę na chrzest. To tylko chwilka, kochani. Czujcie się jak u siebie w domu.

Bradley zostawił ich z Orarim i poszedł po spawaczy, techników i inżynierów pomiaru prędkości.

— Jakoś szybko się zmył — szepnęła Sarah.

Craig odwrócił się do matki.

— Czy wszystko z nim w porządku, mamo? Czy my śmierdzimy albo coś takiego? Aż boję się myśleć, że może mam problemy z wodą i dezodorantem.

Nieznaczny uśmiech Maijhorie poszerzył się nieco.

— Jest po prostu przejęty. A ty nie byłbyś w takiej sytuacji?

— Chyba tak — odparł Craig. — Ale czym się tak przejmuje? Biciem rekordu czy nami?

***

Gdy Timeri już im wszystko pokazał, począwszy od skomplikowanej turbiny do badania aerodynamiki pojazdu, a skończywszy na plackach po wdeptanych w betonową podłogę gumach do żucia, Bradley pojawił się w hali z resztą swojego zespołu. Było to ośmiu poważnych, młodych inżynierów o świeżych obliczach. Wyglądali na facetów doskonale znających się na arytmetyce i konstrukcji maszyn, a przede wszystkim na kobietach. Stanęli dookoła zasłoniętego dzioba potwora w absolutnej ciszy, a Bradley zaczął przemówienie z okazji chrztu.

— Jutro wyprowadzimy stąd maszynę i damy czadu. Breedlove myśli sobie, że jest taki szybki? Poczekajcie, aż zobaczy naszego potwora! To będzie magiczne przeżycie!

Pokonamy tysiąc sto kilometrów na godzinę. I sięgniemy po rekord! A to wszystko dzięki wam, chłopcy, i dzięki mojej rodzinie. Wasza praca i wsparcie były kręgosłupem całego tego przedsięwzięcia. Aha i jeszcze dziękuję firmie Former Tire Corporation za sponsorowanie naszych działań. Dziękuję wam i niech was wszystkich Bóg błogosławi!

Craig chrząknął.

— Tiny Tim znowu zabrzęczał na ukulele — mruknął po cichu do Sarah.

Bradley podniósł dłoń do góry.

— Ted, zdejmij pokrycie.

Zakurzone zasłony opadły z cielska potwora z lekkim szumem. Nagi wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo, niż gdy okrywała go warstwa białego płótna. Był długi i obły; na dziobie miał dwumetrową szpicę, a na ogonie wysoką, trójkątną płetwę statecznika. Na przedzie znajdował się aerodynamiczny kokpit z pleksiglasu. Poniżej znajdowały się przypominające wielkie talerze błotniki zakrywające przednie koła. Dalej ciągnęło się długie cielsko zakończone drugą parą kół. Te tylne były wyższe od Craiga.

Ale dopiero kolor wehikułu przyprawił go o dreszcze. Potwór był pomalowany błyszczącym lakierem w kolorze pogrzebowej czerni. Wyglądał jak monstrualny karawan, jak napędzany silnikiem rakietowym wóz z przechylaną skrzynią do przewozu trumien. Na dziobie złotymi literami o czcionce typowej dla pomników cmentarnych wymalowano nazwę pojazdu — Fireflash 4.

Bradley podszedł od tyłu do Craiga i wziął go za rękę. On zawsze tak mocno ściska za ramię, pomyślał Craig,

jakby musiał udowodnić swoją męskość każdym głupim gestem.

— No i jak ci się podoba, synu? — zapytał Bradley.

— Jest wyjątkowo odpowiedni — odparł Craig.

— Dlaczego „odpowiedni”? — Bradley zmarszczył czoło.

— Wygląda jak trumna. I prawdopodobnie to cholerstwo spełni swoją funkcję.

Bradley Winger przyjrzał się synowi uważnie.

— Mówisz tak, bo chciałbyś, żeby się nią stał, czy troszczysz się o moje życie?

Craig wzruszył ramionami.

— Spotkajmy się tutaj jutro o tej samej porze i może wtedy będę mógł ci odpowiedzieć na to pytanie.

— Chcę, żebyś coś wiedział, Craig. Nie robię tego tylko dla siebie. Robię to także dla ciebie.

— Nie chcę, żebyś to robił dla mnie.

Bradley się rozzłościł.

— No cóż, mam zamiar to zrobić także dla ciebie, czy ci się to podoba, czy nie. Jesteś moim jedynym synem. Zmieniałem ci pieluchy. Wychowałem cię. To jest właśnie coś takiego, co ojciec robi dla syna.

Sarah usłyszała ożywioną dyskusję i podeszła do nich. Maijhorie plotkowała z jednym z inżynierów pomiaru prędkości i trzymała się z daleka, choć wzrokiem cały czas śledziła twarz męża.

— Co się dzieje? — zapytała Sarah. — Co z tym chrztem? Gdzie jest szampan, panie Winger?

— Sarah, nie musisz wylewać oliwy na sztormowe fale między członkami rodziny. Mój ukochany tatuś z pewnością zdąży ochrzcić ten dom pogrzebowy na kółkach.

Bradley już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. Odszedł sztywno, jakby kij połknął. Po chwili wrócił z butelką szampana w brązowej papierowej torebce. Podniósł rękę, uciszając towarzystwo.

— Uważam, że moja żona powinna dopełnić ceremonii. Pozwól tutaj, kochanie, i spełnij honory matki chrzestnej.

Maijhorie wyszła przed tłumek. Wygląda blado i jest cała spięta, pomyślał Craig. Wzięła butelkę szampana i uniosła ją nad złowieszczy dziób Fireflasha 4. Bradley musiał zbić butelkę młotkiem, bo przecież nie mogli sobie pozwolić na wgniecenie gładkiej karoserii samochodu.

Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, syk szampana rozlewającego się po masce pojazdu, oklaski i wiwaty obserwatorów.

— Nadaję ci imię: Fireflash czwarty — powiedziała cicho Maijhorie.

I potem całkiem nieoczekiwanie drżącym głosem dodała:

— Niech go Bóg ma w swej opiece, jak i tego durnego drania, który w nim zginie.

Bradley uniósł rękę, by ją zatrzymać, ale ona była już w drzwiach hali i zniknęła w mroku pustyni.

***

Później tej samej nocy, gdy Sarah oddychała lekko przytulona głową do jego szyi, Craig obudził się i zobaczył światła odbijające się na suficie. Przesunął się w łóżku tak delikatnie, jak tylko potrafił, żeby nie obudzić żony, i sięgnął po zegarek. Była trzecia czterdzieści pięć. Ktoś musiał jeszcze siedzieć w hali warsztatowej. Leżał przez chwilę, ale zdawał sobie sprawę, że powinien wstać i zobaczyć, kto to jest. Bo przecież wiedział, kto to jest.

Gdy wstawał, usłyszał słowa Sarah: „Ostrożnie...”, odwrócił się, ale on tylko mówiła przez sen. Ubrał się szybko i po cichu w dżinsy i sweter, włożył półbuty i wyszedł na palcach z pokoju.

W śpiącym hotelu było ciemno i duszno. Ale gdy tylko otworzył drzwi z siatki przeciwko owadom i wyszedł na werandę, poczuł chłodny, poranny wiatr. Księżyc podświetlał chmury niebieskim, niemalże fluorescencyjnym światłem.

Hala warsztatowa straszyła ciszą i zapalonymi światłami. Wyglądała jak upiorny cyrk pozostawiony na pustyni przez czarnoksiężnika.

Poszedł po cichu do otwartych drzwi. Fireflash 4 niczym czarodziej w czarnym płaszczu czekał cierpliwie na swój czas. Niektóre panele maski bocznej były otwarte, a pleksiglasowy kokpit zadarto do góry. Craig wszedł do środka i dostrzegł ojca siedzącego na miejscu kierowcy ze zwieszoną głową i zamkniętymi oczami. Podszedł do kabiny.

— Tato!

Bradley Winger podniósł wzrok. Westchnął. Wcale się nie zdziwił, widząc syna.

— Nie sądzisz, że powinieneś się trochę przespać? Rano nie będzie wcale tak łatwo.

— Ostatnio w ogóle nie śpię zbyt dużo. Pewnie się starzeję. Zresztą prawie nigdy nie spałem przed próbą bicia rekordu i dobrze o tym wiesz.

— Tato, ale masz już pięćdziesiąt dwa lata.

— No i co z tego?

— To z tego, że potrzebujesz snu. Nie musisz nikomu udowadniać, że jesteś supermanem. Nikt tego od ciebie nie oczekuje. A najmniej mama.

Bradley spojrzał z zadumą na deskę rozdzielczą Fireflasha.

— Twoja matka nic z tego nie rozumie.

— A co powinna rozumieć? To, że zgrywasz się na wielkiego macho? I że masz psychologiczną potrzebę udowadniania, że jesteś lepszy od innych? Tato, ja nie mówię, że nie podziwiam tego, czym się zajmujesz. Podziwiam to szczerze. Myślę, że dla faceta w twoim wieku jest to wielkie osiągnięcie. Ale, tato, nie próbuj tego robić z niewłaściwych powodów.

Bradley milczał. Uniósł się z siedzenia, wyszedł z kabiny i usiadł na jej krawędzi.

— Podaj mi rękę — poprosił Craiga i zeskoczył ciężko na ziemię. Wytarł dłonie o biały kombinezon i rozejrzał się dookoła.

— Niezły z niego potwór, co?

W jego głosie nie krył się nawet cień strachu i prawdopodobnie właśnie ten kompletny brak strachu był jego problemem. Może jednak powinien trochę się bać, pomyślał Craig. Gdybym to ja miał jutro jechać takim czymś, to zamknąłbym się w kiblu i nie wychodziłbym, nawet jakby wołała mnie sama Raquel Welch.

— Chodź, coś ci pokażę — powiedział Bradley i poprowadził syna wzdłuż boku monstrum do stalowej platformy ustawionej pośrodku wehikułu. Panele inspekcyjne były uniesione, a w środku błyszczała gęstwina metalowych rurek, zaworów i wiązek wielokolorowych przewodów elektrycznych.

— Wygląda jak pieprzona fabryka spaghetti — zachichotał Craig. — Skąd oni, do licha, wiedzą który jest który.

Bradley pochylił się, opierając o poręcz platformy, i skrzywił usta w swoim słynnym, chytrym uśmieszku.

— Wiedzą, bo są najlepsi w swoim fachu. Jeśli chcesz zbudować silnik rakietowy, ci goście są nie do pobicia. To, co tu stworzyli, jest dziełem technicznego geniuszu. To jak Mona Lisa techniki.

— Mnie się bardziej kojarzy z Picassem i to z okresu kolaży.

Bradley złapał go za nadgarstek i jak zwykle niepotrzebnie za mocno ścisnął. Craig spojrzał w dół i dostrzegł białe kłykcie palców. Zauważył coś jeszcze. Jego dłonie były dłońmi starego człowieka — z plamami wątrobowymi i zmarszczkami. Starzenie się zdecydowanie pojawia się nagle i mówi ci „Cześć”, kiedy najmniej się tego spodziewasz.

— Synu — zaczął Bradley — musisz zrozumieć, że to, co ja tu robię, jest częścią spuścizny naszego narodowego heroizmu.

— Przestań, tato. Nie jestem sponsorem, którego chcesz wydoić z kasy.

— Nie wierzysz w heroizm?

— Wierzę w odwagę, ale nie kiedy jest ona jedynym motywem działania. Jutro nie stajesz do bicia rekordu, tylko dlatego że jesteś odważny. Możesz mieć jedynie odwagę, by to zrobić. Ale i w to wątpię. Ludzie wykazują się prawdziwym heroizmem, gdy robią rzeczy, których nie chcą robić, i gdy ryzyko utraty życia nie jest dla nich żadną przyjemnością. A dla ciebie liczy się dreszcz emocji. Czy to faktycznie jest odwaga, kiedy ktoś ryzykuje własne życie i jeszcze sprawia mu to przyjemność?

Bradley cofnął rękę i zesztywniał.

— Jesteś moim synem i zadajesz mi takie pytanie?

— Tato, rany boskie, przestań być takim... takim wagnerowskim typem! To właśnie dlatego, że jestem twoim synem, mogę cię o to zapytać. Kocham cię, bo jesteś moim ojcem. A nawet jakbym cię nienawidził z jakiegokolwiek powodu, nic i nikt nie mógłby przekreślić tego, że jesteś moim ojcem, a ja twoim synem. I nie musisz mi opowiadać o żadnej spuściźnie heroizmu ani o żadnych tego rodzaju gównach. Martwię się o ciebie, tato, i właśnie dlatego chcę wiedzieć „dlaczego”?

Bradley przetarł dłońmi usta. Nawet jego oczy wyglądały już staro, pomyślał Craig. Zmieniły się w matowy rudawy brąz i chyba nie widzą już, co naprawdę się dzieje wokół.

— Mam nadzieję, że nigdy się tego nie dowiesz — odpowiedział chrapliwym głosem.

Craig popatrzył na niego przez chwilę i odwrócił się, wydając głębokie, gorzkie westchnienie. Wszyscy rodzice są, kurwa, tacy sami, pomyślał. Już ci się wydaje, że coś łapią, że osiągnęliście porozumienie, że coś dobrego się wydarzy, a oni ciągle będą przypominać, że cię urodzili i że właśnie dlatego mają boskie prawo nie mówić ci wszystkiego. No to pierdolić to wszystko!

— Co powiedziałeś? — zapytał Bradley.

— Powiedziałem: „Pierdolić to!”.

— Widzę, że twój język wcale się nie zmienił.

Craig czuł, jak narasta w nim wściekłość. Złapał się za poręcz platformy i mełł złość w ustach, by nie dać się ponieść nerwom.

— Tato. Opowiedz mi lepiej coś o tym wehikule. Myślę, że powinienem coś więcej wiedzieć o potworze, który zabije mojego ojca.

To był język, który Bradley przynajmniej rozumiał.

— Ty i twoja matka, Craig, jesteście do siebie tak podobni.

— Prawda? Ja też tak uważam. Obydwoje mamy tę samą irracjonalną niechęć do starych ludzi usiłujących popełnić samobójstwo.

Bradley zupełnie go zignorował i wskazał na silnik Fireflasha.

— Silnik stanowił dla nas duży problem. Żeby uzyskać oczekiwaną prędkość na lądzie, potrzeba silnika o prawie dwa razy większej sile ciągu niż ten do uzyskania porównywalnej prędkości w powietrzu. Pamiętasz Fireflasha Dwa? Wykorzystałem w nim Wrighta J-sześćdziesiąt pięć. To był stary angielski silnik Sapphire produkowany u nas na licencji i montowany do samolotów bojowych Thunderstreak. Wiesz, to te, które brały udział w wojnie w Korei. No i ten J-sześćdziesiąt pięć rozwijał siłę ciągu wynoszącą jedynie trzy tysiące dwieście sześćdziesiąt pięć kilogramów siły, ale dawał radę rozpędzić te thunderstreaki do prędkości tysiąca pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Obecnie rekord świata należy do Gary’ego Gabelicha i jego trójkołowego samochodu rakietowego The Blue Flame. By ustanowić ten rekord, zbudował silnik wytwarzający siłę ciągu wynoszącą pięć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt sześć kilogramów siły. I ile osiągnął? Tysiąc czterdzieści sześć kilometrów na godzinę. Prawie dwa razy więcej siły ciągu, a prędkość i tak niższa od samolotów odrzutowych. I to jest właśnie ten problem.

Craig bardzo starał się uważnie słuchać tej opowieści, ale by słuchać, trzeba mieć szacunek. Niestety, za każdym razem, gdy widział się z Bradleyem, szacunek coraz bardziej się kurczył. To oczywiste, że fantazjował na temat ojca. Gdy był od niego daleko, myślał o nim jak o siwym rycerzu w srebrzystej zbroi, o życzliwym bohaterze, który w niczym nie przypominał pompatycznego, dziwacznego i obsesyjnego typa. Fantazje te szybko gasły, gdy spotykał ojca. Co też, do cholery, ten facet usiłował udowodnić?

— No a ten silnik? Jaką moc możesz z niego wyciągnąć? Wygląda solidnie.

Bradley napuszył się dumny jak paw.

— To jest RX-trzy wybudowany specjalnie dla mnie w Kokomo w Indianie przez Propulsion Laboratories. Podczas testów laboratoryjnych uzyskał ciąg wynoszący siedem tysięcy czterysta osiemdziesiąt cztery kilogramy siły. Ma w sobie wiele rewolucyjnych rozwiązań. Zapłon, dopływ paliwa — wszystko jest synchronizowane i kontrolowane komputerowo.

Craig poczuł zmęczenie. Rzucił okiem na zegar na ścianie hangaru — właśnie minęła czwarta. Wyprostował się i przeciągnął.

— Tato, wracam do łóżka. I ty też powinieneś się położyć. Nie zapominaj, że o siódmej musisz być na nogach.

— Jest jeszcze jedna rzecz, której nie będziesz miał szansy jutro zrobić.

— Co takiego? Pocałować cię na dobranoc?

— Po co ten sarkazm, Craig. Nie będziesz miał szansy usiąść w kokpicie. Chodź i przekonaj się, jakie to uczucie.

Craig zszedł z platformy i poszedł za ojcem wzdłuż wysmukłego dziobu pojazdu. Wspiął się przy pomocy ojca do wąskiego kokpitu. Wcisnął się w fotel, a Bradley opuścił pleksiglasową osłonę.

Siedzenie było twarde i niezbyt wygodne, mocno ściskało biodra. Z przodu znajdowała się deska rozdzielcza z przejrzystymi i prostymi w obsłudze instrumentami pokładowymi. Wskaźniki paliwa, prędkości, systemu hamowania, zapasowego systemu hamowania, ciśnienia oleju i płynu hydraulicznego. Przez frontową szybkę widział szpicę dziobową. Odwrócił się w fotelu, ale stąd nie dało się zobaczyć reszty pojazdu. Kierowanie tym potworem musiało przypominać jazdę na czarodziejskiej miotle, pomyślał.

Zaczął odczuwać klaustrofobię. Postukał w pleksiglas, by ojciec go wypuścił, ale Bradley nie usłyszał go od razu. Stał pośrodku hali, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Gdy Craig walnął mocniej w owiewkę, ojciec otrząsnął się nagle jak ze snu.

Jednak się boisz, myślał Craig, wyciągając się z głębokiego kokpitu. Twoja duma i próżność pchają cię do wyścigu na tej miotle czarownicy, ale strach paraliżuje cię od środka.

Spojrzał na ojca i powiedział mu o tym, co w nim zobaczył, i wystarczyło mu nieznaczne mrugnięcie powiek, by zrozumieć, że to właśnie była cała prawda. Poszedł z powrotem do pokoju i położył się do łóżka, był jednak zbyt pobudzony i przejęty, by zasnąć.

ROZDZIAŁ 2

 

Odgłosy śmiechu i brzdąkania na gitarze niosły się po ogrodzie. Popołudniową porą Corinna Peace leżała w hamaku wyścielonym indiańskimi poduszkami, leniwie trącając zwieszoną stopą rosnące poniżej kwiaty i udając, że czyta Szczęki. Jej ojciec, Tyson Peace, łysiejący mężczyzna z owłosioną klatką piersiową, siedział w bordowych bermudach na zdobionym złoceniami fotelu w stylu Ludwika XV i przeglądał stosy raportów giełdowych.

Ze złością pokręcił głową.

— Pieprzony Metallic znowu spadł — narzekał. — I Potassiums też. Parę lat temu, gdy Metallic tonął, ludzie mówili, że to początek końca świata.

— Może i jest — westchnęła Corinna, dłubiąc w nosie.

Jej ojciec spojrzał znad papierów.

— Może jest...?

— Początek końca świata, kochany tatku.

— I może wreszcie doczekamy się w tym kraju cygar po dwa centy.

Wrócił do raportów giełdowych, a Corinna do niby czytania. Była wysoką dziewczyną o klasycznie pięknej twarzy. Miała prosty nos, wysokie, wystające kości policzkowe, proste blond włosy i zielone oczy. Niezwykle zielone, jak liście bluszczu albo dna butelek po winie bordoskim. Jej górne zęby wystawały nieznacznie poza dolną wargę, a w wyrazie twarzy było coś, co sprawiało wrażenie, że zaraz zacznie się z kogoś niemiło śmiać. Leżała zupełnie naga. Duży biust o bladych sutkach przypominał piersi króliczków z rozkładówek „Playboya”. Do tego płaski brzuch, zaokrąglone pośladki i niekończące się nogi. Podgolone jasne włosy łonowe tworzyły serduszko. Nawet nie zamierzała ściskać rozchylonych ud, leżąc naprzeciwko ojca, który, gdyby się odwrócił, to mógłby z jednego metra bez problemu dokonać wzrokowej inspekcji różyczki i błyszczących warg sromowych córki.

Ale on się nie odwracał. Nie obchodziło go to. Nazywał się Tyson Peace i był zawdzięczającym wszystko wyłącznie własnej pracy prezesem Peace Pharmaceuticals w Los Angeles. Z tego, co o nim mówiono, można było się domyślić, że w zasadzie miał wszystkich gdzieś. Wargi? Ja muszę robić kasę. Od razu rzucało się w oczy, że urody Corinna nie odziedziczyła po jego rodzinie. Miał krzaczaste siwe brwi, głęboko osadzone oczy neandertalczyka i kluchowaty nos. Niedbałą i nieuzasadnioną złośliwością przypominał przyjaciołom komika i aktora W.C. Fielda. Potrafił wyjąć swojemu pracownikowi długopis z kieszonki na piersi, celowo go upuścić i gdy tamten schylał się, by go podnieść, kopnąć go w tyłek. Ciężki dowcip, ale wszyscy się śmiali, łącznie z ofiarą tego niby-żartu. Właśnie ten rodzaj humoru bawił Tysona Peace’a.

Przez drzewa jakarandy i żywopłoty z dzikich krzewów przebijały szare dachy i białe kolumny rodzinnej rezydencji o piętnastu sypialniach — największego domu przy North Terrara Drive. Na rozciągającym się aż do doliny terenie znajdowały się korty tenisowe, ogrody kwiatowe, basen kąpielowy w kształcie litery S i słodka grecka altana z jacuzzi. Na podjeździe parkowało kilka białych cadillaców, a po drugiej stronie ogrodu były stajnie. Jak powiedział kiedyś pozbawiony złudzeń jeden z dyrektorów Peace Pharmaceutical: „To miejsce aż pachnie wielką kasą. Co ja mówię? Śmierdzi kasą”.

W ten bezchmurny, gorący dzień Corinna urządzała „małą imprezkę” w domu. Zwykle zapraszała kilka tuzinów znajomych i pozwalała im włóczyć się po terenie bez ciuchów, pić do woli i organizować orgie w krzakach. Ludzie, którzy odwiedzali rezydencję, rzadko zostawali w ubraniach, a szampana dostawali, jak tylko napomknęli, że czegoś by się chętnie napili. Matka Corinny, która umarła dwa lata temu w wypadku w basenie, była ekscentryczną francuską dziwką. Lubiła jeździć w śnieżnobiałym cadillacu Eldorado kompletnie nago, jedynie w brylantowym naszyjniku, za który mogła kupić cały Departament Policji Los Angeles. Policjanci drogowi udawali, że nic nie widzą od czasu, gdy jeden odważny gliniarz dostał z obu stron po pysku za to, że „chciał coś wywąchać”.

Corinna rzuciła Szczęki w krzaki.

— Przerośnięta sardyna — prychnęła. — Ta pieprzona ryba nawet się nie bzyka.

Tyson zaszeleścił papierami.

— A może ty idź się bzyknąć. Przynajmniej będę miał trochę spokoju.

Corinna zaczesała włosy palcami do góry jak Brigitte Bardot i odpowiedziała z silnym francuskim akcentem:

— Tyyy myśliś, zie ja być jak mojaaa matkaaa, chłopcie?

— Zostaw matkę w spokoju. Chociaż nie udawała, że jest inteligentna. A oni co tu w ogóle robią? To jakiś inny rodzaj seksu?

Corinna zmrużyła oczy, patrząc na dolne ogrody, gdzie grupa nagich mężczyzn i kobiet biegała i śmiała się na trawnikach.

— To nie jest żaden rodzaj seksu, kochany tatusiu, tylko gra w berka.

Tyson wciągnął głośno powietrze nosem.

— Przeklęte dzieciaki. W moich czasach zaczęliby się normalnie, na poważnie pieprzyć.

— To właśnie problem z twoimi czasami — odparła Corinna — pieprzenie się było na poważnie. Nie zdawaliście sobie sprawy, że można to robić dla zabawy.

Tyson pochylił głowę nad papierami.

— Moje kochane dziecko, za to wy kiedyś umrzecie ze śmiechu.

Z podjazdu zabrzmiał klakson samochodu. Corinna zsunęła się z hamaka i wsunęła stopy w zdobione złotą nitką klapki.

— To pewnie Petta. Miała przyprowadzić bardzo interesującego mężczyznę. Ciekawa jestem kto to.

— Albo co to? — mruknął Tyson. — Ostatnim razem przywiozła owczarka niemieckiego, który pieprzył wszystko, co się ruszało i nie uciekało na drzewo. I rzucił się też na tę twoją koleżankę, jak jej tam na imię?

— Ellie. Ale Elli kocha psy.

— Są najwyraźniej różne rodzaje kochania. Ja kocham pieniądze, ale nie chodzę z wackiem w portfelu.

— Hej, Petta! Jak leci! Chodź tu do nas! Masz ochotę na kąpiel w basenie?

Po przystrzyżonym równo trawniku szła delikatna i ładna brunetka z kręconymi włosami i tak długimi sztucznymi rzęsami, że mogłaby spowodować huragan, gdyby szybko nimi zatrzepotała. Miała na sobie dżinsy i koszulkę. Zbliżywszy się do nich, zrzuciła spodnie i górę, ukazując małe, sterczące piersi.

Tuż za nią szedł wysoki, kościsty, młody mężczyzna z jednodniowym zarostem, gładkimi czarnymi włosami i błyszczącymi oczami. Nosił luźną koszulę i obcisłe czarne spodnie wpuszczone w wysokie buty do jazdy konnej. Żar lał się z nieba, ale mężczyzna wyglądał, jakby było mu zimno i niezbyt komfortowo. Zatrzymał się kilka kroków przed nimi, oparł dłonie na biodrach i rozejrzał się dookoła.

— Jak tam? — rzucił Tyson Peace.

Mężczyzna się nie odezwał, ledwie skinął głową, odpowiadając na powitanie. Miał duży ostry nos, który Corinna porównała do ostrza siekiery. Jej zdaniem przypominał zakichanego bohatera rewolucji francuskiej — bufiaste rękawy koszuli i na wpół zagłodzona twarz wilka.

Petta podeszła do Corinny i pocałowała ją w usta.

— To jest Hal. Musisz go poznać. Jest taki charyzmatyczny. Nawet się nie rozbierze. Podejrzewam, że ma coś okropnego na ciele i nie chce tego nikomu pokazywać. Hal, kochanie, to nasza gospodyni — Corinna.

Corinna stanęła pół metra przed nowo przybyłym i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Chociaż była nago, mężczyzna skupił wzrok na jej oczach i nawet przez moment nie spojrzał na jej ciało. Zauważyła to. Była właśnie taką dziewczyną.

— Miło cię poznać, Hal — powitała go z najmniejszym ze swoich uśmiechów. — Zrzuć z siebie łachy, jest strasznie gorąco, i idziemy się wykąpać w basenie.

W jego błyszczących oczach nie dostrzegła akceptacji ani radości. Wyglądał na faceta, który może zachichotać raz na trzy lata i zrobi to wtedy, gdy usłyszy, że zawaliła się klatka schodowa, grzebiąc pod sobą ludzi albo koń kopnął starca w głowę, rozpryskując mu mózg.

— Nazywam się Hal Shocks — odparł obcy niemalże szeptem. — Zdejmę ubranie, jeśli będę miał na to ochotę. Jestem Mistrzem, a swoje ciało pokazuję jedynie moim wybranym uczniom.

Tyson Peace wyłowił zmiętą chusteczkę z kieszeni bermudów i wydmuchał nos.

— Kim pan jesteś, panie Shocks? Jakimś religijnym świrem? Drugim Chrystusem czy co?

Hal Shocks nie odwrócił oczu od Corinny. Tysonowi odpowiedział kącikiem ust.

— Niektórzy właśnie tak mówią.

— To wielkie dzięki niech będą Bogu! — odparł Peace. — Może zrobisz jakieś cuda na giełdzie? Mógłbyś zacząć od akcji Metallics...

Hal Shocks popatrzył na niego. Przez chwilę nic nie mówił, tylko opuścił długie czarne rzęsy, jakby szukał właściwych słów.

— Panie Peace — odezwał się wreszcie miękkim głosem. — Przypuszczalnie dożyje pan chwili, gdy będzie pan żałował swojego podejścia do życia.

Powiedziawszy to, ruszył wolnym krokiem w dół wzniesienia jak cień chmury przesuwającej się przed tarczą słońca.

— Pieprzenie — skomentował Tyson Peace, patrząc z zaskoczeniem na oddalającego się mężczyznę.

***

Przez całe popołudnie Hal Shocks siedział kompletnie sam w cieniu topoli, rozglądając się i nie mówiąc zbyt wiele. Goście podchodzili do niego, witali się i nie dostając w zamian nic więcej poza kilkoma słowami i chłodnym skinieniem głową, odpływali w dal ogrodu.

Leżąc obok basenu po kąpieli, Corinna przyglądała mu się przez lustrzane okulary przeciwsłoneczne i zastanawiała się, o czym on, do licha, może myśleć. Gościł na imprezie już od kilku godzin, nic nie zajarał, nie wypił, nie wciągnął nosem, nie puknął żadnej laski, nie uwalił się. Coś utrzymywało jego umysł w chmurach, ale na pewno nie była to koka ani żadne inne dragi.

Coś sprawiało, że nie mogła od niego oderwać wzroku. Nawet gdy się odwracała, jej świadomość pozostawała skupiona na jego chłodnej i nieruchomej sylwetce pod drzewem. On nawet nie spojrzał w jej stronę, po prostu tam był, ale Corinna czuła jego obecność jak kostkę lodu w tylnej kieszeni spodni.

Po drugiej stronie basenu stał w lekkim rozkroku opalony muskularny facet w typie studenta, a młoda ruda dziewczyna robiła mu laskę, biorąc w usta jego członek, aż po jądra. Koleś jęczał z zachwytu: — Hej... pięknie... aaa... świetnie...

Corinna odwróciła się, nawet nie mrugnąwszy okiem. Trochę wolności dla młodych Amerykanów, a będą tylko powtarzać „hejjj...” i czytać nowelkę Jonathan Livingston Seagull Richarda Bacha. Spojrzała w ich stronę jeszcze raz, ruda właśnie wypluwała z ust ciągnącą się białą wydzielinę.

— Hej! — zawołała Corinna. — Cieszę się, że wasz związek się rozwija.

Muskularny facet drapał się po głowie jak wariat i zakłopotany powtarzał ciągle:

— Wszystko dobrze, Darlene? Naprawdę okay?

Ruda zamknęła usta i nie odpowiedziała ani słowem.

Corinna rozejrzała się dookoła. O tej porze dnia, około czwartej po południu, upał zwykle obezwładniał jej gości i większość z nich leżała rozłożona na słońcu. W takich chwilach na widok rozłożonych na trawniku nagich ciał opanowywało ją zwykle poczucie braterstwa i bezpieczeństwa, ale dzisiaj odbierała to wszystko inaczej i nawet nie wiedziała dlaczego. Goście zdawali się niemalże odrażający, jak kawałki niedopieczonego mięsa ze szczeciniastymi kępkami włosów łonowych.

Spojrzała w kierunku Hala Shocksa. Siedział w tym samym miejscu pod topolą, chłodny i wyniosły jak jakiś pieprzony guru. Wstała i ruszyła w stronę domu.

W środku panował chłód dzięki włączonej klimatyzacji. Rozległy hol pokryty był drogimi, ale niepasującymi do siebie perskimi dywanami; ściany obwieszono obrazami z okresu wiktoriańskiego, elementami hiszpańskich zbroi i wypchanymi głowami zwierząt. Corinna lekko wspinała się po schodach, jej sutki sterczały od chłodnego powietrza; przeszła do własnej sypialni wyłożonym niebieską wykładziną korytarzem.

Otworzyła drzwi. Pośrodku pokoju królowało łoże z czterema wspornikami i purpurowym baldachimem wyszywanym złotą nicią. Pod ścianą stała zabytkowa komoda w stylu Ludwika XV i dwa krzesła z drewna giętego w stylu angielskim. Z balkonu widać było cały ogród łącznie z basenem i topolą, ale nie samego Hala Shocksa. Corinna weszła szybko do oddzielnej garderoby (z jakiegoś rozebranego starego francuskiego château) i wybrała długą po kostki tunikę z pomarańczowego jedwabiu. Wsunęła ją przez głowę i obejrzała się w lustrze.

Gdybym miała jakąś bieliznę, to może nawet bym ją włożyła teraz na siebie, pomyślała. Jej matka nigdy nie nosiła bielizny i ona też nie. Jeśli ten Hal Shocks będzie tego chciał, to może sobie coś kupię. Rozczesała włosy, rozpyliła na sobie zapach Joy i wyszła do ogrodu.

Hal siedział w tym samym miejscu. Jego czarna jastrzębia głowa była lekko pochylona. Dłonie oparł na kolanach. Nie podniósł nawet głowy, gdy usiadła obok niego, ale na pewno wiedział, że to ona.

— Ubrałam się — powiedziała.

Hal skupił na niej wzrok, ale i tak nie potrafiła niczego wyczytać z jego oczu.

— Wiedziałem, że tak zrobisz — odparł szeptem. — Wiedziałem o tym już od chwili, gdy cię zobaczyłem. Jesteś tutaj jedyną osobą, która to zrozumiała.

Corinna pochyliła się w jego stronę i zapytała:

— Naprawdę jesteś Mistrzem? Mistrzem czego? Podniósł dłoń.

— Nie powinnaś o to pytać. Jeszcze nie teraz. Ale zaprawdę powiadam ci, że jestem Mistrzem. Panem wszystkich mistrzów. Niektórzy mówią, że jestem Drugim Przyjściem Chrystusa, ale jestem kimś innym.

— Chciałabym wiedzieć, co zamierzasz. To znaczy... jesteś taki... taki silny w sobie. Siedzisz sam, a inni łażą dookoła jak obdarte z łuski krewetki.

Skinął głową.

— Pójdziesz ze mną? — zapytał.

— Z tobą? No... jasne. Ale dokąd? Jeśli chcesz, możemy iść do mojego pokoju. Jeśli chciałbyś to zrobić bez podglądaczy. Tata nie będzie miał nic przeciwko temu. Kiedyś bzykałam się na środku trawnika, a on po prostu przeszedł nade mną.

Hal Shocks pokręcił głową.

— Nie to miałem na myśli. To jest rodzaj przeżycia, ale dość pospolitego, zwykłego. Obserwując, jak się zachowujesz, odgaduję, że tobie potrzeba czegoś niezwykłego.

— A skąd ty to możesz wiedzieć, co? — Corinna zwilżyła usta językiem, a jej ciemnozielone oczy jeszcze bardziej zwilgotniały. W tym Halu kryło się coś, co sprawiało, że czuła podniecenie seksualne, ale do końca nie wiedziała, co to takiego. Może po prostu tylko tyle, że nie był nią fizycznie zainteresowany. Zdała sobie właśnie sprawę że on jej odmówił seksu. Był pierwszym facetem, który powiedział „nie” jej cipce, a Corinna nie wiedziała, co na ten temat myśleć.

— Bo poszłaś i się ubrałaś, stąd to wiem — odpowiedział szeptem Hal. — Postępując właśnie tak, przyjęłaś do wiadomości, że jestem Mistrzem i że wszyscy, którzy chcą za mną iść, muszą wykonywać moje polecenia.

— No dobrze, ale co teraz? Jeśli nie chcesz się bzykać, to co robimy?

Hal Shocks popatrzył na nią poważnym wzrokiem.

— Czy wierzysz w prawdziwe ostateczne doświadczenie?

Mówię o ostatecznym doznaniu.

Corinna mrugnęła powiekami.

— Mówisz o... o takim czymś jak śmierć?

— Nie o umieraniu, ale o stanięciu oko w oko ze śmiercią.

— No chyba kiedyś mnie to czeka. Chyba wszystkich nas to czeka.

Hal Shocks wstał. Corinna zrobiła to samo i stała obok niego przejęta i ciekawa. Działo się coś, nad czym całkowicie straciła kontrolę, i chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę się bała.

— Corinno, czy chcesz stanąć twarzą w twarz ze śmiercią? Który dzisiaj jest?

— Dwudziesty szósty lipca.

— Czy chcesz kiedyś móc powiedzieć: „Dwudziestego szóstego lipca stanęłam oko w oko ze śmiercią i znam to z własnego doświadczenia”?

Spojrzała mu oczy i nadal nic z nich nie potrafiła odczytać. Żadnych wskazówek, żadnej pomocy, żadnych podpowiedzi. Zaoferował jej za to prawdziwie ostateczne doznanie — najbardziej ekstremalne ze wszystkich, więc skoro oferta była aktualna, to jak mogła ją zignorować albo z niej zrezygnować. Wisiała przed nią jak most linowy i jeśli po nim nie przejdzie, to jej życie straci jakiekolwiek znaczenie. Ale czy moje życie w ogóle jest coś warte? Na pewno nie będzie, dopóki nie pokonam tego mostu, myślała. Jestem tylko zepsutą, bogatą, cycatą „do-poruchania-przez-każdego” nastolatką, a przecież musi być w życiu coś więcej niż tylko to, co do tej pory mi się przydarzało.

Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, on już chyba wiedział, że będzie to „tak”.

Prawie nikt nie zauważył, że poszli przez podjazd w stronę domu. Tyson Peace nadal był zajęty studiowaniem notowań giełdowych. Założył nawet na głowę słomkowy kapelusz, by chronić łysinę przed słońcem. Corinna i Hal przeszli koło niego jak cienie.

Wsiedli do kabrioletu cadillaca eldorado zaparkowanego za domem. Corinna usiadła na miejscu pasażera, Hal Shocks za kierownicą. Uruchomił ośmiolitrowy silnik i odjechali z piskiem opon.

Corinna spoglądała na ręce spoczywające na kolanach, jakby były dwoma rannymi ptakami. Ciepły wiatr rozwiewał jej włosy. Cadillac dotoczył się do końca podjazdu, przejechał przez bramę i wjechał na North Terrara Drive. Co ja tu, do licha, robię, zastanawiała się. Dokąd jedziemy? Czy on naprawdę mówił, że mamy umrzeć?

Spojrzała z ukosa na Hala. Na jego profil o zarysach ostrza siekiery. Prowadził spokojnie i roztropnie, w odpowiednich momentach włączał kierunkowskazy. Nie wyglądał na szalonego. Ale miarą ich wspólnego szaleństwa było to, że nie potrafiła nawet zapytać go, czy zginą. Czuła się zbyt skrępowana. Przepraszam pana, czy my właśnie zamierzamy umrzeć? A jeśli tak, to w jaki sposób? To nie wydawało się możliwe. Z boku minęli rząd drzew. Chyba to wszystko mi się śni. Nazywam się Corinna Peace. Mam dziewiętnaście lat. Niedługo umrę.

— Jedziemy na autostradę! — zawołał Hal Shocks, przekrzykując szum powietrza.

— Dobra — odpowiedziała, bo nie wiedziała, co innego mogłaby powiedzieć.

Jechali serpentynami wśród wzgórz, mijając równo przystrzyżone trawniki i podjazdy prowadzące do modnych, wielopoziomowych rezydencji rozłożonych na pochyłościach terenu. Corinna widziała pracujących ogrodników i zraszacze tworzące tęcze nad trawnikami i nagle poczuła, że nie chce być w żadnym innym miejscu poza tym, w którym właśnie się znajduje.

Hal Shocks zdawał się wyczuwać jej drżącą lojalność.

— Chyba się nie boisz?! — zawołał. — Właśnie na tym to wszystko polega, stawimy czoło śmierci i już nigdy nie będziesz się niczego bała.

— No, sama nie wiem. — Przełknęła ślinę. — Nie wiem, czy tego chcę. Naprawdę nie wiem.

— Oczywiście, że wiesz. Jesteś przecież ze mną. Jestem Mistrzem, moja osoba cię chroni, okrywa jak płaszcz. Nigdy nie umrzesz, gdy jestem z tobą, by cię chronić. Sama umiesz czynić cuda, przekonasz się.

Dojeżdżali do autostrady. Panował upał, powietrze było pełne kurzu z poboczy. Ślimakiem wjechali na autostradę i wtedy Hal Shocks zaczął przyspieszać. Mknęli coraz szybciej i szybciej, a asfalt uciekał spod kół z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Wyprzedzali inne samochody, Hal trąbił, by ustępowały im miejsca. Z olbrzymią szybkością mijali szpalery drzew, wzgórza, domy, ogrodzenia, mosty.

— Co chcesz zrobić?! — krzyczała Corinna. Dłońmi osłaniała uszy. Od wpadającego do kabiny powietrza jedwabna tunika przykleiła się do jej długich nóg. — Hal! Nie potrafię tego! Boję się!

— To magia! — wrzeszczał Shocks. — Ostateczne doznanie!

Na liczniku widniało sto dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Krajobraz po bokach rozmywał się w plamy koloru pustyni. Corinna przymknęła na chwilę powieki i modliła się, żeby to się skończyło. Była tak przerażona, że zaczęła się moczyć.

— Jesteś gotowa?! — zawołał Hal Shocks. Jego twarz pobladła od wiatru. Brodę pokrywała szczotka zarostu, a ciemne oczy błyszczały jak wtedy, gdy po raz pierwszy obrzucił ją wzrokiem. Z jakiegoś niewytłumaczonego powodu dopiero teraz zauważyła, że na każdym palcu nosił srebrny pierścień lub obrączkę. Nawet na kciukach.

— Na co gotowa? — odkrzyknęła.

— Na ostateczne doznanie! Na przywitanie śmierci!

— Ale co mam zrobić?

— Wyobraź sobie...! — krzyczał — wyobraź sobie, że wcale się nie poruszamy!

— O co ci chodzi? Nic z tego nie rozumiem!

— To proste! Jeśli stalibyśmy, to co byś zrobiła?

— Nie wiem! Chyba bym wysiadła!

Spojrzała na niego koszmarnie przerażona. Nic nie odpowiedział, tylko skinął głową. Odwróciła wzrok na drogę, która sunęła pod samochodem z prędkością ponad stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, okrutna, bezkompromisowa, płynąca rzeka asfaltu. Wyjście z auta byłoby jak podłożenie głowy pod piłę łańcuchową.

— Hal! Nie mogę tego zrobić! Przecież ja się zabiję!

— Ale to jest właśnie spojrzenie śmierci w oczy! To jest śmierć! Metr obok! Tuż przy tobie, zagląda ci do oczu! Jak możesz ją ignorować?

— Nie potrafię! Nie dam rady!

— Corinno, musisz! Jak można tak żyć, jeśli nie zdołasz stawić czoła śmierci?

Prawie wpadła w histerię. Ciągnęła się za włosy to w jedną, to w drugą stronę, posikała się po nogach ze strachu. Czuła przypływy grozy wewnątrz ciała, ale obecność Hala Shocksa działała na nią jak potężna zimna siła, której nie potrafiła z siebie strząsnąć. Wiedziała, że nie musi wyskakiwać z samochodu, a jednocześnie coś ciągnęło jej umysł i ciało w stronę klamki do drzwi, i zdawała sobie sprawę, że za kilka sekund wystawi nogę za próg auta. Droga poniżej uciekała z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

— Wysiadaj! — zawołał Hal Shocks. — Wysiadaj!

Pociągnęła za klamkę. Wiatr porwał drzwi i zaczął nimi uderzać, wykręcając jej nadgarstek. Trzymając się krawędzi przedniej szyby, podniosła się, niepewnie utrzymując równowagę, czując zimny mocz na tyle sukienki. Miała zaciśnięte powieki, strumień pędzącego powietrza uderzał prosto w twarz. Tunika powiewała jak szalona na wietrze.

Zaczęła niezdarnie odpychać drzwi kolanem. Próbowała odwrócić się do Hala, ale nie potrafiła. Serce jej waliło, w ustach czuła piasek. Ile jeszcze jej zostało? Dwie sekundy? Trzy? O Boże, nie chcę wysiadać i się zabić!

— Bądź naturalna! — krzyczał Shocks. — Pomyśl, że gdzieś zaparkowałaś i wysiadasz, żeby kupić smakołyki na lunch.

Jej umysł wyłączył się jak przepalona lampa kineskopu telewizyjnego. Była świadoma ryku wiatru i ogromnej prędkości. Była świadoma wypychania drzwi. Każdy przecież mógł chodzić po drodze. Ale dlaczego nie zrobić tego teraz? Postawiła nogę i wstała.

Miała wrażenie, że ktoś walnął ją w plecy, mocno. Poczuła nagłe uderzenie w lewą nogę i później wydawało się jej, że leci nad drogą, długo... długo... i opada wielką, zwariowaną parabolą na ziemię. Coś, jakby żwirowaty ogień, wybuchło w ramieniu i wbiło się w biodro. Nie potrafiła się zatrzymać. Toczyła się, toczyła i toczyła, a za każdym razem ogień przypalał ją jeszcze mocniej, aż stoczyła się na pobocze. Zobaczyła własną rękę, jej ciało znieruchomiało. Leżała z twarzą na betonie, wpatrując się w najdrobniejsze szczegóły szczelin i kamyczków tworzących nawierzchnię.

Nie czuła bólu. Ktoś podbiegł i tuż przed nosem ujrzała buty. Znoszone buty kierowcy ciężarówki. Na ich boku był nadruk czerwonymi literami: Mac. Przybiegł jeszcze ktoś. Usłyszała głos:

— Jezu Chryste! Urwało jej całą nogę.

Wiedziała, że ten głos mówił prawdę, a ona leżała na betonowej nawierzchni autostrady i płakała prawdziwymi łzami.

***

Ojciec przyniósł butelkę szampana. Corinna leżała na łóżku opuchnięta, ale udało jej się upić z pół kieliszka.

Minęło osiem tygodni od wypadku i powoli wracała do zdrowia. Pokój szpitalny był pomalowany uspokajającą zielenią, okna zostawiono otwarte, by wpadało przez nie świeże górskie powietrze. Miała kolorowy telewizor, stereo, mnóstwo czasopism — wszystko, czego mogła zapragnąć młoda dziewczyna. Z korytarza dochodziły melodyjne głosy pielęgniarek w wykrochmalonych fartuchach, pocieszających pacjentów podczas obchodu.

— Dobrze ci tutaj? — zapytał Tyson Peace, przysiadając tłustym tyłkiem na krawędzi krzesła. Miał na sobie wyprasowany jasnobrązowy garnitur, koszulę w paski i krawat, który do niczego nie pasował. Przetarł łysą głowę szarą chusteczką i pociągnął nosem.

— Jest okay — odparła miękkim głosem. — Mogło być gorzej.

Tyson nalał sobie trochę szampana i głośno go wysiorbał.

— Za tę cenę to jestem zdziwiony, że nie masz basenu ze szczerego złota.

Corinna popatrzyła mu prosto w oczy.

— Nie mogę używać basenu, bobym z niego spadła. Muszę używać tuby.

Tyson skrzywił się.

— No dobra, przepraszam. No to powinni dać ci złotą tubę.