Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Wielka powieść rosyjskiego mistrza w nowym przekładzie. W Rosji nastają niepewne czasy. Gdy ruch rewolucyjnych demokratów zyskuje na sile, ożywają rozmaite ideologie - groźne, zachłanne, niedorzeczne. Na frontach walk lewicowych idealistów i konserwatywnego establishmentu rodzi się terroryzm...
Biesy to brutalnie szczera opowieść o politykach i myśli społecznej nie tylko dziewiętnastowiecznej Rosji - to uniwersalne ostrzeżenie przed złem zaklętym w marzeniach o powszechnym szczęściu dla wszystkich ludzi. Dostojewski pisze mądrze i ironicznie. Staje w obronie zwykłego człowieka, którego różni owładnięci przez diabła ideolodzy próbują przyciąć na miarę własnych pomysłów. A jednocześnie zapowiada totalitarne koszmary XX wieku, które straciły jednostkę z pola widzenia...
Nowy przekład Adama Pomorskiego pozwala ponownie rozsmakować się w prozie wielkiego klasyka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1294
Data ważności licencji: 6/30/2030
O krok dojrzeć nic nie mogę; Co tu począć? Zły nas mami, Widać, on zachodzi drogę, Po manowcach rzuca nami. ..................................................... Skąd ich tyle? Dokąd pędzą? Czemu wyją całą zgrają? Czy to czart się żeni z jędzą?
A była tam trzoda wielka świni, która się pasła na górze, i prosili go, aby im dopuścił wstąpić w nie. I dopuścił im. A wyszedłszy dyjabli z onego człowieka, weszli w świnie; i porwała się ona trzoda pędem z przykra do jeziora, i utonęła. A widząc pasterze, co się stało, uciekli; a poszedłszy, oznajmili to w mieście i we wsiach. I wyszli obywatele, aby oglądali to, co się stało; a przyszedłszy do Jezusa, znaleźli człowieka onego, z którego wyszli dyjabli, obleczonego, przy dobrém baczeniu siedzącego u nóg Jezusowych, i bali się. Opowiedzieli im tedy ci, którzy widzieli, jako uzdrowiono tego, który był opętany.
Ewangielija według Ś. Łukasza, roździał VIII, 32–36
Tytułem wprowadzenia: nieco szczegółów życiorysu czcigodnego Stiepana Trofimowicza Wierchowienskiego
Skoro przystępuję do opisania niedawnych a tak osobliwych zdarzeń, które rozegrały się w naszym, niczym zgoła nie wyróżniającym się wcześniej mieście, brak wprawy każe mi zacząć od rzeczy poniekąd odległych, a mianowicie od pewnych szczegółów tyczących się osoby wielce utalentowanego i czcigodnego Stiepana Trofimowicza Wierchowienskiego. Niechże te biograficzne szczegóły posłużą więc za wprowadzenie do niniejszej kroniki, zanim przejdę do właściwych dziejów, które tu zamierzam spisać.
Powiem wprost: Stiepan Trofimowicz zawsze odgrywał wśród nas pewną swoistą i to, by tak rzec, publiczną rolę, a w roli tej rozmiłował się tak namiętnie, że, jak mi się zdaje, żyć już bez niej nie mógł. Nie żebym miał go porównać do aktora na scenie: uchowaj Boże, owszem, sam żywię doń szacunek. Wszystko to mogło być sprawą przyzwyczajenia lub raczej przejawianej od dziecka ustawicznej a zacnej skłonności do błogich marzeń o własnej pięknej postawie publicznej. Znajdował na przykład niezwykłe upodobanie w położeniu osoby „prześladowanej” i, by tak rzec, „zesłańca”. Urzekł go raz na zawsze swego rodzaju klasyczny polor tych dwóch określeń, który przez tak wiele lat wywyższał go we własnych oczach, aż wywindował wreszcie na piedestał nader wysoki i schlebiający próżności. W pewnej satyrycznej angielskiej powieści z minionego stulecia niejaki Guliwer po powrocie z kraju Liliputów, w którym ludzie mierzyli sobie nie więcej nad dwa palce wzrostu, tak był wśród nich nawykły uważać się za olbrzyma, że nawet chodząc teraz ulicami Londynu, mimowiednie pokrzykiwał na przechodniów i pojazdy, by ustępowały mu z drogi, bo jeszcze je rozdepce: we własnym przekonaniu nadal był olbrzymem wśród karzełków. Wykpiwano i łajano go za to, a ten czy ów grubiański stangret nieraz nawet śmignął olbrzyma batem; czy jednak słusznie? Do tegoż nieomal stanu nawyk przywiódł Stiepana Trofimowicza, acz w jeszcze niewinniejszym i nieszkodliwszym sposobie, bo też zacności to był człowiek.
Myślę sobie nawet, że choć pod koniec popadł w powszechne zapomnienie, rzec przecież niepodobna, by i dawniej był postacią nieznaną. Bezsprzecznie on także zaliczał się w swojej dobie do owej świetnej plejady sławnych działaczy naszego poprzedniego pokolenia i przez czas pewien – a choćby zresztą tylko przez najkrótszą chwilkę – wielu ówczesnych zapaleńców stawiało jego nazwisko nieledwie w jednym rzędzie z nazwiskami Czaadajewa, Bielińskiego, Granowskiego i dopiero początkującego za granicą Hercena2. Aliści działalność Stiepana Trofimowicza zakończyła się niemal w tym samym momencie, w którym się rozpoczęła, a to za sprawą, że tak powiem, „wiru okoliczności”3. No i proszę: jak później wyszło na jaw, przynajmniej w tym przypadku nie powstał w ogóle nie tylko „wir”, ale nawet same „okoliczności”. Dopiero teraz, w tych dniach, dowiedziałem się z najwyższym zdumieniem, ale za to z niezbitą pewnością, że Stiepan Trofimowicz nie tylko nie przebywał wśród nas, w naszej guberni, na zesłaniu, jak przyjęliśmy sądzić, lecz owszem, nigdy nawet nie był poddany inwigilacji. Cóż to za siła, ta własna wyobraźnia! Szczerze wierzył przez całe życie, że w pewnych sferach pozostaje przedmiotem ustawicznych obaw, że władze znają i mierzą wszystkie jego kroki, a każdy z trzech gubernatorów, którzy urzędowali u nas kolejno w ciągu ostatnich dwudziestu lat, przybywa objąć gubernię zaambarasowany szczególną o nim, o Wierchowienskim, myślą, natchniony nią z góry, a już zwłaszcza przez ustępującego poprzednika. Gdyby ktoś podówczas w sposób niezbity dowiódł przezacnemu Stiepanowi Trofimowiczowi, że w ogóle nie ma powodu do obaw, ten niechybnie by się obraził. A przecież skądinąd był to człowiek jak najrozumniejszy i jak najzdolniejszy, błyszczący, by tak rzec, na arenie nauki, choć wprawdzie co do nauki... Słowem, nie zdziałał na arenie nauki zbyt wiele, a nawet bodaj nic4. To jednak przecież wśród ludzi nauki na Rusi chleb powszedni.
Po powrocie z zagranicy zabłysnął na uniwersyteckiej katedrze już pod sam koniec lat czterdziestych. Zdążył zaś wygłosić zaledwie kilka wykładów i to bodaj o Arabach5, zdążył też obronić świetną dysertację o rysującym się już w epoce między rokiem 1413 a 1428 wzroście znaczenia niemieckiej mieściny Hanau jako miasta i jako członka Hanzy, a także o szczególnych i zawiłych przyczynach, dla których wzrost ten w ogóle nie nastąpił6. Dysertacja ta pozwoliła zgrabnie wbić bolesną szpilę ówczesnym słowianofilom, a zarazem przysporzyła mu w ich gronie licznych i zajadłych wrogów. Później – kiedy już zresztą stracił katedrę – ogłosił (by tak rzec, w charakterze zemsty i dowodu, kogo w jego osobie stracono) w postępowym miesięczniku, w którym tłumaczono Dickensa i propagowano George Sand7, początek pewnego dogłębnego traktatu – bodaj o przyczynach niezwykłej szlachetności obyczajów jakichś tam rycerzy w jakiejś tam epoce czy coś w tym rodzaju8. Przynajmniej myśl przewodnia była nadzwyczaj wzniosła i szlachetna. Opowiadano później, że dalszy ciąg traktatu został z pośpiechem zakazany przez cenzurę, a nawet że postępowy miesięcznik ucierpiał z powodu opublikowania pierwszej połowy. Bardzo możliwe, bo do czegóż to wtedy nie dochodziło! W danym przypadku pewnie jednak do niczego nie doszło, a autorowi po prostu nie chciało się dokończyć traktatu. Wykłady o Arabach przerwał natomiast dlatego, że ktoś (najwidoczniej któryś wróg z obozu wsteczników) gdzieś przechwycił jakiś jego list do kogoś z opisem jakichś „okoliczności”, wskutek czego ktoś zażądał od niego jakichś wyjaśnień9. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale mówiło się też, że w Petersburgu odkryto wtenczas jakieś olbrzymie, godzące w porządek rzeczy i państwa sprzysiężenie co najmniej trzynastu osób, które o mały włos nie zachwiało posadami. Mówiło się, że ponoć zamierzali tłumaczyć samego Fouriera10. Pech chciał, że wtedy właśnie w Moskwie zaaresztowano też poemat Stiepana Trofimowicza, powstały sześć lat wcześniej w Berlinie, w zaraniu młodości autora, obecnie zaś krążący w odpisach między dwoma miłośnikami i u jednego studenta. Poemat ten spoczywa dziś również u mnie w biurku; otrzymałem go nie dalej jak w zeszłym roku we własnoręcznym, bardzo niedawnym odpisie od samego Stiepana Trofimowicza, z dedykacją, w przepysznej czerwonej safianowej oprawie. Nie jest to zresztą utwór wyzuty z poezji, a nawet pewnego talentu; dziwaczny, lecz wówczas (czyli dokładniej w latach trzydziestych) nierzadko się w tym gatunku pisywało. Nie podejmuję się go streścić, Bogiem a prawdą jego treść jest bowiem dla mnie niepojęta. To jakaś alegoria w formie liryczno–dramatycznej, przypominająca drugą część Fausta11. Najpierw występuje chór kobiet, potem chór mężczyzn, potem jakichś tam mocy, a na zakończenie chór dusz, które jeszcze nie żyły, ale owszem, miałyby wielką chęć sobie pożyć. Wszystkie te chóry śpiewają, zresztą nie bez wzniosłego humoru, o jakichś nader oderwanych rzeczach, a głównie o ciążącej na kimś klątwie. Raptem jednak scena się zmienia, nadchodzą jakieś „Gody Życia”, na których śpiewać zaczynają nawet owady, pojawia się żółw z jakąś sakramentalną łacińską kwestią, a nawet, o ile pamiętam, śpiewa o czymś tam pewien minerał, to jest przedmiot zgoła nieożywiony. W ogóle wszyscy śpiewają bez przerwy, a gdy już mają rozmawiać, to wszczynają jakieś kłótnie o rzeczy oderwane, też zresztą nie bez pretensji do wyższego znaczenia. Nareszcie scena raz jeszcze się zmienia, pojawia się dzika okolica, a tam wśród skał spaceruje pewien cywilizowany młody człowiek, który zrywa i ssie jakieś zioła, a na pytanie wróżki: dlaczegóż to on ssie owe ziółka? – oświadcza, że z nadmiaru życia szuka zapomnienia i właśnie czerpie je z soku tych ziół; ale że przede wszystkim pragnie co najrychlej postradać rozum (pragnienie to może nawet zbyteczne). Dalej raptem wjeżdża niewymownej urody młodzieniec na czarnym koniu, za nim zaś podąża okropne mrowie wszystkich narodów. Młodzieniec uosabia śmierć, a wszystkie narody jej pożądają. Aż wreszcie w finalnej scenie nagle ukazuje się wieża Babel, jacyś atleci dobudowują ją wreszcie do końca z pieśnią nowej nadziei, a kiedy już dociągną ją do samej góry, władca, dajmy na to, Olimpu czmycha w komicznej postaci, ludzkość zaś, przejrzawszy na oczy, zajmując jego miejsce, natychmiast rozpoczyna nowe życie z nową świadomością rzeczy. A więc ten to właśnie poemat uznano wówczas za niebezpieczny. W zeszłym roku proponowałem autorowi, by ogłosił dzieło drukiem z uwagi na jego całkowitą w naszych czasach niewinność, odrzucił jednak tę propozycję z widocznym nieukontentowaniem. Ubodła go myśl o całkowitej niewinności; tym nawet tłumaczę pewien chłód, z którym odnosił się do mnie przez całe dwa miesiące. I proszę: ni stąd, ni zowąd, niemal w tejże chwili, gdy proponowałem, by ogłosić go tutaj – nasz poemat ukazuje się tam, to znaczy za granicą, w jednym z rewolucyjnych wydawnictw, i to zgoła bez wiedzy Stiepana Trofimowicza. Ten naprzód się wystraszył, pobiegł do gubernatora i napisał jak najszlachetniejszy list z usprawiedliwieniami do Petersburga, czytał mi go ze dwa razy, ale nie wysłał, bo nie wiedział do kogo. Słowem, denerwował się przez bity miesiąc; jestem jednak pewien, że w najskrytszej głębi serca czuł się nadzwyczaj zaszczycony. Omal nie kładł się spać z nadesłanym mu egzemplarzem, na dzień chował go pod materacem i nie pozwalał nawet służącej słać łóżka, a choć dzień w dzień spodziewał się skądś jakiejś tam depeszy, na wszystkich spoglądał z góry. Depesza nie przyszła. Wtedy pogodził się ze mną, co świadczy o niezwykłej dobroci jego serca czułego i niepomnego uraz.
Bynajmniej przecież nie twierdzę, że w ogóle nie był ucierpiał; dziś jestem tylko w zupełności pewien, że mógłby dalej, ile wola, ciągnąć o swoich Arabach, byleby udzielił stosownych wyjaśnień. On jednak wtedy wziął na ambit i ze szczególnym pośpiechem postanowił wmówić sobie raz na zawsze, że „splot okoliczności” na całe życie złamał mu karierę. Żeby zaś rzec całą prawdę, prawdziwą przyczyną odmiany w karierze była też uprzednia, a teraz ponowiona, arcydelikatna propozycja pani Warwary Stawrogin, małżonki generała lejtnanta i osoby wielce majętnej, by w charakterze najprzedniejszego pedagoga i przyjaciela domu, nie mówiąc już o świetnym wynagrodzeniu, podjął się edukacji i dbałości o cały rozwój umysłowy jej jedynaka. Po raz pierwszy propozycję tę złożono mu już w Berlinie, i to wówczas właśnie, kiedy po raz pierwszy był owdowiał. Pierwszą zaś jego małżonką była pewna lekkomyślna panienka z naszej guberni, którą poślubił w najpierwszej i jeszcze zgoła nierozumnej młodości, a potem z tą skądinąd powabną osóbką zaznał wiele goryczy z braku środków na jej utrzymanie, nadto zaś z innych przyczyn, po części już natury delikatnej. Zmarła w Paryżu, po trzech ostatnich latach separacji z mężem, pozostawiając mu pięcioletniego syna, „owoc pierwszej, radosnej i niczym jeszcze nie zmroczonej miłości”, jak się w mojej przytomności pewnego razu w chwili smutku wyrwało Stiepanowi Trofimowiczowi. Pisklę już na samym wstępie odesłano do Rosji; tam też chowało się przez cały czas gdzieś na prowincji w pieczy jakichś tam dalekich ciotek. Wtedy to właśnie Stiepan Trofimowicz odrzucił propozycję Warwary Pietrowny i rychło, nie czekając nawet, aż rok upłynie, a co najważniejsza, bez żadnej szczególnej potrzeby, ożenił się powtórnie z pewną małomówną berlińską Niemeczką. Okrom tej przyczyny były też jednak inne powody nieprzyjęcia posady preceptora: nie dawała mu spokoju gromka podówczas sława pewnego niezapomnianego profesora12, sam więc z kolei frunął na katedrę, na której sposobił się wypróbować siłę swych orlich skrzydeł. I otóż teraz, z oskubanymi już skrzydłami, naturalną rzeczy koleją przypomniał sobie o propozycji, która i wcześniej nie pozwalała mu się umocnić w podjętej decyzji. Nagła zaś śmierć również i drugiej żony, po niespełna roku małżeństwa, rzecz ostatecznie załatwiła. O wszystkim rozstrzygnęło, by rzec wprost, płomienne współczucie i nieoceniona, że tak powiem, klasyczna przyjaźń ze strony Warwary Pietrowny, o ile tylko można tak rzec o przyjaźni. Padł w objęcia tej przyjaźni i sprawa była ustalona na lat dwadzieścia z górą. Użyłem tu zwrotu „padł w objęcia”, lecz niech nikt, broń Boże, nie wyobraża sobie niczego niestosownego; objęcia te pojmować należy wyłącznie w sensie jak najwznioślej moralnym. Jak najsubtelniejszy i jak najdelikatniejszy związek połączył na wieki te dwie tak zacne istoty.
Posadę preceptora przyjął był Stiepan Trofimowicz z tego jeszcze powodu, iż mająteczek pozostały mu po pierwszej małżonce – bardzo malutki mająteczek – leżał w najbliższym sąsiedztwie Skworieszników, wspaniałej podmiejskiej posiadłości, jaką Stawroginowie mieli w naszej guberni. Co więcej, zawsze przecież mógł w zaciszu gabinetu, nie przytłoczony już ogromem uniwersyteckich zajęć, oddać się sprawie nauki i wzbogacić ojczyste piśmiennictwo najdogłębniejszymi egzegezami. Egzegezy wprawdzie się nie pojawiły; pojawiła się natomiast okoliczność, w której można było przez całą resztę życia, to jest lat z górą dwadzieścia, stać jako, że tak powiem słowami poety ludu, „żywy wyrzut sumienia” w obliczu ojczyzny13:
...........................................
Przed tobą, ziemio ojczysta,
Stał żywy wyrzut sumienia,
Liberał-idealista.14
Aliści osoba, o której tak się był wyraził poeta ludu, gdyby zechciała, może w samej rzeczy miałaby prawo przybierać tego rodzaju pozę, acz dość nudne to zajęcie. Nasz natomiast Stiepan Trofimowicz był, prawdę powiedziawszy, jedynie epigonem w porównaniu do takich osób, a i tym staniem tak się męczył, że często gęsto wolał się powylegiwać15. Powylegiwać – nie powylegiwać: trzeba mu oddać sprawiedliwość, iż żywym wyrzutem pozostawał bądź co bądź również w pozycji leżącej, a jak na naszą gubernię i tego było dość. Żebyście go widzieli, jak u nas w klubie siadał do kart! Mina mówiła sama za siebie: „Karty! Ja z wami siadam do gierylasa! Alboż to przystoi? Kto za to odpowiada? Kto obrócił wniwecz moją działalność i sprowadził ją do gierylasa? Ech, Rosjo, już po tobie!” – po czym dostojnie wychodził w kiery.
A po prawdzie okrutnie lubił rżnąć w karcięta, z której to racji, a już osobliwie ostatnimi czasy, miewał częstokroć nieprzyjemne zatargi z Warwarą Pietrowną, zwłaszcza że stale przegrywał16. Ale o tym potem. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że był (to jest: bywał) osobą o wrażliwym sumieniu, a przeto nieraz skłonną do smutku. Przez całe dzieje dwudziestoletniej przyjaźni z Warwarą Pietrowną ze trzy lub cztery razy do roku regularnie zapadał na tak zwaną w naszym kręgu „boleść publiczną”, czyli po prostu chandrę, wyrażonko to jednak wielce przypadło do gustu czcigodnej Warwarze Pietrownie17. Z biegiem czasu okrom „publicznej boleści” zaczął też zapadać na szampana; jednakowoż czujna Warwara Pietrowna przez całe życie strzegła go przed wszelkimi trywialnymi skłonnościami. Zaiste potrzebna mu była opiekunka, bo też niekiedy bardzo się robił dziwny: w godzinie najwznioślejszej boleści ni stąd, ni zowąd zanosił się najzupełniej prostackim śmiechem. Bywały chwile, że nawet o sobie samym zaczynał mówić w tonie humorystycznym. A znów Warwara Pietrowna niczego się tak nie bała, jak humorystycznego tonu. Była to niewiasta-klasyk, niewiasta-mecenas, działająca z pobudek wyłącznie wzniosłych18. Kapitalne znaczenie dla jej biednego przyjaciela miał dwudziestoletni wpływ tej szlachetnej damy. Należałoby o niej pomówić osobno, co też uczynię.
Są takie przyjaźnie, że dwoje przyjaciół o mało się wzajem nie zagryzie, i tak przez całe życie, a rozstać się nie potrafią. Nie sposób się rozstać: ten z dwojga, co się rozkaprysi i zerwie związek, ani chybi pierwszy zachoruje i umrze, skoro już co do czego dojdzie. Mam niezbitą pewność, że Stiepan Trofimowicz niejeden raz, a w tym niekiedy po najosobistszych wzajemnych wynurzeniach sam na sam z Warwarą Pietrowną, po jej wyjściu zrywał się z kanapy i bił pięściami o ścianę.
I to w zgoła niealegorycznym sensie: raz nawet odbił kawał tynku. Może kto zapytać, skąd to ja znam tak dyskretny szczegół? A jeżeli sam bywałem świadkiem? Jeżeli to mnie Stiepan Trofimowicz we własnej osobie nieraz szlochał na ramieniu, w jaskrawych barwach malując przede mną swe najskrytsze uczucia? (I czegóż to on przy tym nie wygadywał!) Aliści niemal zawsze po tych szlochach działo się tak, że nazajutrz gotów był sam siebie ukrzyżować z powodu własnej niewdzięczności; z pośpiechem zapraszał mnie do siebie albo sam do mnie przybiegał, byle tylko mi zakomunikować, że Warwara Pietrowna to „anioł czci i delikatności”, a on – wprost przeciwnie. Nie dość, że do mnie przybiegał: nieraz opisywał to wszystko jej samej w jak najwymowniejszych listach, stwierdzając własnoręcznym podpisem, że nie dalej jak, dajmy na to, wczoraj opowiadał był trzeciej osobie, jako to ona, Warwara Pietrowna, utrzymuje go tylko przez próżność, zazdrosna o jego uczoność i talenta; nienawidzi go i wzdraga się tylko okazać to uczucie otwarcie, w obawie, by nie odszedł od niej i nie wystawił na szwank jej literackiej reputacji; i że wskutek powyższego powziął do siebie pogardę i postanowił zginąć gwałtowną śmiercią, od niej zaś czeka ostatniego słowa, które wszystko rozstrzygnie itd., itp., wszystko w tym duchu. Nietrudno wobec tego pojąć, do jakiej histerii dochodziły czasem ataki nerwowe tego najpoczciwszego w świecie pięćdziesięcioletniego niewiniątka! Sam kiedyś czytałem jeden z takich jego listów po którejś ich kłótni z błahego powodu, ale jadowicie odegranej. Przeraziłem się i błagałem, by nie wysyłał listu.
– Nie mogę... uczciwiej... obowiązek... umrę, jeżeli nie wyznam jej wszystkiego, wszystkiego! – odpowiedział mi niemal w malignie i list wysłał.
To ich właśnie różniło, że Warwara Pietrowna nigdy by takiego listu nie wysłała. Co prawda, w pisaniu to on rozmiłowany był bez pamięci, pisywał do niej, mieszkając pod tym samym dachem, w przypadkach histerii nawet po dwa listy dziennie19. Wiem z niezbitą pewnością, że zawsze te listy jak najskrupulatniej czytała, nawet w przypadku dwóch listów dziennie, a po przeczytaniu składała w osobnej szkatułce, opisane i posegregowane; ponadto składała je we własnym sercu. Następnie, po całym dniu bez odpowiedzi, spotykała się z przyjacielem jakby nigdy nic, myślałby kto, że nic szczególnego wczoraj się nie zdarzyło. Kroczek po kroczku tak go wymusztrowała, że sam już nie śmiał przypomnieć o wczorajszem, tylko przez pewien czas zaglądał jej w oczy. Ona jednak nie zapominała o niczym, gdy on niekiedy zapominał aż nazbyt łatwo i, zachęcony jej spokojem, nieraz tegoż dnia śmiał się i dokazywał przy szampanie, jeżeli przyszli bliscy znajomi. Jak zjadliwie musiała nań wtenczas spoglądać! On zaś niczego nie dostrzegał. Co najwyżej w tydzień, w miesiąc, a czasem nawet w pół roku później, w jakiejś szczególnej chwili, gdy mimo woli przypomniał mu się jakiś zwrot, a potem cały list wraz ze wszystkimi okolicznościami sprawy, raptem zaczynał się palić ze wstydu i tak bardzo czasem się dręczył, że aż dostawał napadu swej choleryny. Te osobliwe ataki w rodzaju choleryny bywały w pewnych przypadkach zwykłym skutkiem jego wstrząsów nerwowych, stanowiąc na swój sposób ciekawy fenomen jego cielesnej kompleksji.
W rzeczy samej, Warwara Pietrowna z pewnością częstokroć go nienawidziła; on jednak do końca nie spostrzegł, że stał się jej synem, jej tworem, jej, można by nawet rzec, wynalazkiem, stał się krwią z jej krwi i kością z jej kości, że ona trzyma go przy sobie i utrzymuje bynajmniej nie tylko z „zazdrości o jego talenta”. Jakże musiały ją obrażać podobne sugestie! Wśród ustawicznej nienawiści, zazdrości i pogardy żyła w niej jakaś nieznośna doń miłość. Strzegła go przed najmniejszym pyłkiem, niańczyła przez dwadzieścia dwa lata, mogłaby, zaaferowana, nie spać po całych nocach, gdyby chodziło o jego opinię poety, uczonego czy działacza. Zmyśliła go sobie i sama pierwsza uwierzyła we własne zmyślenie. Był czymś w rodzaju jakiegoś jej marzenia... W zamian za to żądała jednak odeń w samej rzeczy wiele, czasem aż niewolniczego oddania. Pamiętliwa była niewiarygodnie. Korzystając ze sposobności, przytoczę tu dwie anegdoty.
Zdarzyło się pewnego razu, kiedy właśnie zaczęto przebąkiwać o zniesieniu poddaństwa włościan20, a cała Rosja raptem jęła się radować i sposobić do zupełnego odrodzenia, że przejazdem zawitał u Warwary Pietrowny z wizytą pewien petersburski baron, osobistość jak najwyżej ustosunkowana i stojąca jak najbliżej steru. Warwara Pietrowna nadzwyczaj sobie ceniła podobne wizyty, jej bowiem stosunki w wyższym świecie po śmierci małżonka kurczyły się w oczach, aż pod koniec w ogóle znikły. Baron przesiedział u niej godzinę przy herbacie. Nie było nikogo więcej, ale Warwara Pietrowna zaprosiła i zaprezentowała Stiepana Trofimowicza. Baron już dawniej coś niecoś nawet był o nim słyszał, albo udał, że słyszał, przy herbacie jednakowoż rzadko się doń zwracał. Stiepan Trofimowicz, rozumie się, nie mógł się skompromitować, maniery zresztą miał nienaganne. Acz urodzony niezbyt wysoko, tak się złożyło, iż od maleńkości odebrał wychowanie – i to, jak się zdaje, przyzwoite – w pewnym arystokratycznym domu w Moskwie21; po francusku mówił jak paryżanin. Baron tedy od pierwszego rzutu okiem winien był pojąć, jakie to osoby otaczają Warwarę Pietrownę, choćby nawet w jej gubernialnej samotni. Wszystko jednak wyszło na opak. Kiedy baron potwierdził niepodważalną prawdziwość rozchodzących się właśnie pierwszych pogłosek o wielkiej reformie, Stiepan Trofimowicz raptem nie wytrzymał, zawołał: hura! – a nawet wykonał ręką jakiś gest, mający świadczyć o entuzjazmie. Zawołał półgłosem, a nawet wytwornie; być może nawet entuzjazm był wykalkulowany, a gest wystudiowany przed lustrem na pół godziny przed podwieczorkiem; aliści coś mu się tu nie udało, bo baron pozwolił sobie na cień uśmiechu, aczkolwiek zaraz w sposób nieposzlakowanie uprzejmy rzucił frazes o powszechnym i zrozumiałym wzruszeniu, które napełnia serca wszystkich Rosjan w obliczu wielkiego wydarzenia. Niebawem zaczął się żegnać, a przy pożegnaniu nie omieszkał podać dwóch palców Stiepanowi Trofimowiczowi. Po powrocie do salonu Warwara Pietrowna pomilczała ze trzy minuty; czegoś jak gdyby szukała wzrokiem na stole; nagle jednak obróciła się do Stiepana Trofimowicza i blada, z błyskiem w oku, wycedziła szeptem:
– Nigdy panu tego nie zapomnę!
Nazajutrz przywitała się z przyjacielem jakby nigdy nic; o zdarzeniu tym nigdy nie wspominała. Aliści w trzynaście lat później, w pewnej tragicznej chwili, przypomniała i wypomniała mu to, a przy tym zbladła tak samo jak trzynaście lat wcześniej. Tylko dwa razy w życiu powiedziała mu: „Nigdy panu tego nie zapomnę!”. Zdarzenie z baronem to już drugi przypadek; ale i ten pierwszy był tak znamienny i tak wiele znaczył w dziejach Stiepana Trofimowicza, że i o nim nie waham się napomknąć.
Było to w roku pięćdziesiątym piątym, wiosną, w maju, zaraz po tym, jak w Skworiesznikach odebrano wiadomość o zgonie generała lejtnanta Stawrogina, lekkomyślnego starca, zmarłego skutkiem rozstroju żołądka w drodze na Krym, dokąd zdążał odkomenderowany do armii czynnej22. Warwara Pietrowna przywdziała wdowią żałobę. Co prawda, nie mogła za bardzo rozpaczać, bo przez ostatnie cztery lata z powodu niezgodności charakterów żyła w pełnej separacji z mężem, wypłacając mu pensję. (Sam generał lejtnant miał wszystkiego półtorasta dusz i żołd, a ponadto nazwisko i stosunki; cały zaś majątek i Skworieszniki należały do Warwary Pietrowny, jedynaczki pewnego bardzo bogatego propinatora)23. Niemniej przecież, wstrząśnięta niespodziewaną wiadomością, zamknęła się w pełnym odosobnieniu. Stiepan Trofimowicz, rozumie się, nie odstępował jej na krok.
Maj był w pełnym rozkwicie; wieczory piękne. Zakwitły czeremchy. Dwoje przyjaciół spotykało się co wieczór w ogrodzie i przesiadywało do nocy w altance, zwierzając się sobie nawzajem ze swych uczuć i myśli. Zdarzały się chwile pełne poezji. Warwara Pietrowna pod wrażeniem życiowej zmiany była bardziej niż zwykle wylewna. Lgnęła sercem do przyjaciela – i tak przez kilka wieczorów z rzędu. Stiepana Trofimowicza olśniła raptem pewna dziwna myśl: czy aby niepocieszona wdówka nie liczy na niego i nie spodziewa się jego oświadczyn pod koniec roku żałoby? Myśl cyniczna; ale przecież wzniosłość usposobienia nawet sprzyja niekiedy skłonności do cynicznych myśli, choćby tylko wskutek wszechstronności rozwoju. Zaczął rozważać i wywnioskował, że chyba tak. Zadumał się: „Majątek wprawdzie olbrzymi, ale...”. Faktycznie, uroda nie była najmocniejszą stroną Warwary Pietrowny: była to niewiasta wysoka, żółta, koścista, z nazbyt długą, niemal końską twarzą. Stiepan Trofimowicz wahał się coraz bardziej, dręczył wątpliwościami, nawet zapłakał ze dwa razy z braku zdecydowania (płakał w ogóle dość często). Wieczorami zaś, to jest w altance, mimo woli zaczął przybierać minę cokolwiek kapryśną i kpiącą, cokolwiek kokieteryjną, a zarazem wyniosłą. Zazwyczaj dzieje się tak mimo woli, bezwiednie, a nawet im szlachetniejszy człowiek, tym bardziej jest to widoczne. Bóg jeden wie, co o tym myśleć, najpewniej jednak w sercu Warwary Pietrowny ani postało coś takiego, co mogłoby uzasadnić domysły Stiepana Trofimowicza. Nie zmieniłaby zresztą swego nazwiska Stawrogin na jego nazwisko, choćby nawet tak sławne. Z jej strony był w tym może co najwyżej cień kobiecej gry, przejaw nieświadomej kobiecej potrzeby, tak naturalnej w pewnych nadzwyczajnych niewieścich przypadkach. Nie ręczę zresztą; nawet po dziś dzień niezgłębione są otchłanie kobiecego serca! Lecz idźmy dalej.
Niebawem, jak należy sądzić, odgadła sekret dziwnej miny swojego przyjaciela; była czujna i domyślna, a on niekiedy aż nadto niewinny. Wieczory jednak płynęły jak przedtem, a rozmowy były równie poetyczne i interesujące. I otóż pewnego razu, gdy zapadła już noc, po wielce ożywionej i poetycznej dyspucie, pożegnali się w przyjaźni, gorąco uścisnąwszy sobie ręce przed gankiem oficyny, w której kwaterował Stiepan Trofimowicz. Co lato przeprowadzał się do tej oficynki, usytuowanej niemal w ogrodzie, z olbrzymiego jaśniepańskiego dworu w Skworiesznikach. Właśnie wszedł był do swego locum i w zaambarasowanej zadumie, z cygarem, którego nie zdążył jeszcze zapalić, zmęczony, stanął nieruchomo w otwartym oknie, ścigając okiem lekkie jak puch białe chmurki tańczące wokół jasnego księżyca, gdy nagle lekki szmer kazał mu się wzdrygnąć i odwrócić. Znowu stała przed nim Warwara Pietrowna, którą pożegnał zaledwie cztery minuty wcześniej. Jej żółta twarz niemal zsiniała, w kącikach zaciśniętych ust czuło się drżenie. Z dziesięć długich sekund w milczeniu patrzała mu w oczy twardym, nieubłaganym spojrzeniem, aż nagle wyszeptała pośpiesznie:
– Nigdy panu tego nie zapomnę!
Kiedy Stiepan Trofimowicz, już w dziesięć lat później, opowiadał mi tę smutną historię (szeptem, przymknąwszy uprzednio drzwi), przysięgał, że osłupienie tak go wtenczas przykuło do miejsca, iż nie słyszał i nie widział, jak Warwara Pietrowna znikła. Ponieważ nigdy później nie napomknęła o tym zdarzeniu i wszystko zostało po dawnemu, przez resztę życia skłaniał się ku myśli, że wszystko to była tylko poprzedzająca chorobę halucynacja, tym bardziej że faktycznie owej nocy rozchorował się na całe dwa tygodnie, co też zresztą położyło koniec schadzkom w altance.
Nie bacząc wszakże na rojenia o halucynacji, dzień w dzień przez resztę życia czekał jak gdyby dalszego ciągu i, by tak rzec, finału tego wydarzenia. Nie wierzył, że na tym koniec! A skoro tak, to dziwnie musiał czasami popatrywać na swą przyjaciółkę.
Sama też wymyśliła dlań kostium, w którym chodził przez całe życie. Kostium był wytworny a oryginalny: długopoły czarny surdut zapięty niemal pod szyję, ale skrojony szykownie; miękki kapelusz (latem słomkowy) z szerokim rondem; halsztuk biały, batystowy, z grubym węzłem i wiszącymi końcami; laska ze srebrną gałką; a przy tym włosy do ramion. Był ciemnym blondynem, dopiero w ostatnich latach zaczął po trosze siwieć. Wąsy i brodę golił. Jak mówią, za młodu był bardzo przystojny. Moim zdaniem jednak i na starość zachował urodę. Co to zresztą za starość w wieku lat pięćdziesięciu trzech? Aliści, z pewnej publicznej kokieterii, nie dość, że się nie odmładzał, to jak gdyby zadawał szyku szacownym wiekiem, a w swym kostiumie, wysoki, chudy, z włosami do ramion, przypominał bodaj patriarchę, a już na pewno portret poety Kukolnika24, litografowany w latach trzydziestych w którejś edycji, zwłaszcza gdy siedział latem w ogrodzie na ławce pod krzakiem kwitnącego bzu, wsparłszy obie ręce na lasce, z otwartą książką obok i z poetycką zadumą nad widokiem zachodu słońca. Co do książki, pozwolę sobie zauważyć, że pod koniec zaczął jakoś unikać lektury. To już zresztą pod sam koniec. Gazety i czasopisma, abonowane przez Warwarę Pietrownę, czytał stale. Stale też interesował się osiągnięciami literatury rosyjskiej, ani trochę przy tym nie tracąc na godności własnej. Jego fascynacją stało się kiedyś studiowanie wyższej współczesnej polityki naszych spraw wewnętrznych i zagranicznych, niebawem jednak machnął ręką i porzucił to przedsięwzięcie. Bywało i tak, że brał do ogrodu de Tocqueville’a, a w kieszeni chował przy tym Paula de Kocka25. To zresztą głupstwa.
Nawiasem mówiąc, słówko o portrecie Kukolnika: obrazek ten trafił do rąk Warwary Pietrowny za pierwszym razem, kiedy jeszcze w latach dziewczęcych przebywała w Moskwie na pensji dla szlachetnie urodzonych panien. Od razu zakochała się w portrecie zwyczajem wszystkich pensjonarek, które zakochują się Bóg wie w kim, a zarazem we własnych nauczycielach, zwłaszcza kaligrafii i rysunku. Ciekawe są przy tym nie tyle właściwości pensjonarki, ile to, że nawet w wieku lat pięćdziesięciu Warwara Pietrowna strzegła święcie tego obrazka wśród swych najintymniejszych skarbów, może więc i dla Stiepana Trofimowicza tylko dlatego wymyśliła kostium nieco podobny do tego z obrazka. Ale to też, oczywista, drobiazg.
W pierwszych latach, a ściślej w pierwszym okresie pobytu u Warwary Pietrowny, Stiepan Trofimowicz ciągle jeszcze zamyślał jakieś dzieło i dzień w dzień czynił poważne przygotowania do jego pisania. W późniejszym wszakże okresie ani mu to postało w głowie. Coraz częściej zwierzał się nam: „Wydawałoby się, że człowiek gotów do pracy, materiały zebrane, a robota nie idzie! Nic nie wychodzi!” – i melancholijnie chylił czoło ku ziemi. To niechybnie miało mu jeszcze, jako męczennikowi nauki, dodać majestatu w naszych oczach; sam jednak marzył o czym innym. Nieraz mu się wyrwało: „Zapomnieli o mnie, komu ja jestem potrzebny!”. Ze szczególną siłą ta chandra naszła go pod sam koniec lat pięćdziesiątych26. Warwara Pietrowna pojęła nareszcie, że sprawa jest poważna. Ścierpieć zresztą nie mogła myśli, że jej przyjaciel jest zapomniany i niepotrzebny. Żeby mu dać jakąś rozrywkę, a zarazem podreperować sławę, wywiozła go wtenczas do Moskwy, w której miała parę pięknych literackich i uczonych znajomości; ale i Moskwa nie satysfakcjonowała.
Czasy były wtedy szczególne; szło nowe, bardzo niepodobne do dawnej ciszy, bardzo jakieś dziwne, a odczuwane wszędzie, nawet w Skworiesznikach. Dobiegały różne plotki. Fakty, ogólnie biorąc, były z grubsza znane, ale prócz faktów pojawiały się na widoku jakieś towarzyszące im idee, i to, co najważniejsza, aż w nadmiarze. To właśnie peszyło: ani rusz nie dało się przypasować i ściśle ustalić, co właściwie znaczą te idee. Warwara Pietrowna, skutkiem niewieściej konstytucji swojego charakteru, koniecznie chciała dopatrzeć się w nich sekretu. Sama się już nawet zabrała do czytania gazet i czasopism, zagranicznych zakazanych wydawnictw, a nawet proklamacji, co wtedy właśnie zaczęły się ukazywać27 (wszystko to jej dostarczano); zamąciło się jej w głowie i tyle. Zaczęła pisywać listy: odpowiadano jej skąpo, a im dalej, tym niezrozumialej. Stiepan Trofimowicz został uroczyście poproszony, by wyłożył jej „te wszystkie idee” raz na zawsze; jego wykładem była jednak zdecydowanie nieukontentowana. Pogląd Stiepana Trofimowicza o powszechnym ruchu był w najwyższej mierze wyniosły; wszystko sprowadzało się dlań do stwierdzenia, że sam jest zapomniany i nikomu niepotrzebny. Przypomniano sobie wreszcie i o nim, z początku w zagranicznych wydawnictwach, jako o męczenniku zesłańcu, a zaraz potem w Petersburgu, jako o jasnej gwieździe w wiadomej konstelacji; nie wiedzieć czemu, porównywano go nawet do Radiszczewa28. Później ktoś napisał, że męczennik umarł, i zapowiedział jego nekrolog29. Stiepan Trofimowicz od razu zmartwychwstał i nabrał dostojeństwa. Jego pogląd na sprawy współczesnych z miejsca stracił na wyniosłości, natomiast zapalił się do myśli, że przystąpi do ruchu i pokaże, ile jest wart. Warwara Pietrowna natychmiast we wszystko na powrót uwierzyła; była okropnie zaaferowana. Postanowiono bez zwłoki wyruszyć do Petersburga, zbadać, jak się rzeczy mają, i, o ile to możliwe, całkowicie i niepodzielnie poświęcić się nowej działalności. Nawiasem mówiąc, oznajmiła, że gotowa jest założyć własne czasopismo i oddać mu resztę życia. Widząc, do czego doszło, Stiepan Trofimowicz jeszcze zyskał na wyniosłości, a w drodze zaczął traktować Warwarę Pietrownę niemal protekcjonalnie, co też natychmiast zakonotowała sobie w sercu. Miała zresztą inny jeszcze nader istotny powód do wyjazdu, a mianowicie odnowienie stosunków w wyższym świecie. Należało w miarę możności przypomnieć o sobie, a co najmniej podjąć taką próbę. Oficjalnym natomiast pretekstem podróży było spotkanie z jedynakiem, który właśnie ukończył był nauki w petersburskim liceum.
Pojechali i przesiedzieli w Petersburgu cały sezon zimowy. Zanim nastał Wielki Post, wszystko jednakowoż prysło jak tęczowa bańka mydlana. Marzenia się rozwiały, a galimatias ani trochę nie wyklarował, lecz owszem, zrobił się jeszcze paskudniejszy. Po pierwsze, ze stosunków w wyższym świecie nic prawie nie wyszło, chyba że w mikroskopijnej skali, i to kosztem poniżających wysiłków. Pełna urazy Warwara Pietrowna z głową pogrążyła się w „nowych ideach” i zaczęła u siebie urządzać wieczory. Zaprosiła literatów, natychmiast więc sprowadzono ich do niej cały legion. Potem już nieproszeni przychodzili sami; jeden przyprowadzał drugiego. Nigdy dotąd nie widywała takich literatów. Byli próżni do niemożliwości, i to całkiem bez żenady, jakby w ten sposób czynili zadość powinności. Niektórzy nawet (acz bynajmniej nie wszyscy) zjawiali się pijani, jak gdyby upatrywali w tym szczególne, dopiero w przeddzień odkryte piękno. Każdy aż dziwacznie czymś się pysznił. Każdy miał wypisane na twarzy, że właśnie tylko co odkrył jakiś niebywale ważny sekret. Psy na sobie wieszali, poczytując to sobie za honor. Raczej trudno było się dowiedzieć, cóż to oni właściwie napisali; byli tu jednak krytycy, powieściopisarze, dramaturgowie, satyrycy, demaskatorzy. Stiepan Trofimowicz dotarł nawet do ich najwyższego kręgu, skąd kierowano całym ruchem. Do tych kierowników było niewiarygodnie wysoko, ale przyjęli go życzliwie, choć oczywiście nikt nic o nim nie wiedział i nie słyszał – ponad to, że jest „przedstawicielem idei”. Tak manewrował, że nie bacząc na całe ich olimpijstwo, nawet ich też ściągnął ze dwa razy do salonu Warwary Pietrowny. Ci byli bardzo poważni i bardzo uprzejmi; zachowywali się przyzwoicie; reszta widocznie się ich bała; znać jednak było, że nie mają czasu. Zjawiło się też parę dawnych, obecnych właśnie w Petersburgu znakomitości literackich, z którymi Warwara Pietrowna nie od dziś pozostawała w jak najelegantszych stosunkach. Ku jej zdumieniu te rzeczywiste i niewątpliwe sławy milczkiem brały ogon pod siebie, a niektórzy po prostu lgnęli do całej tej nowej zgrai i haniebnie się przed nią płaszczyli30. Z początku Stiepanowi Trofimowiczowi się powiodło; uchwycono się go i zaczęto prezentować na publicznych zebraniach literackich. Kiedy po raz pierwszy na jednym ze spotkań literackich zajął miejsce wśród autorów na podium, wściekłe oklaski nie milkły co najmniej przez pięć minut. Ze łzami wspominał o tym w dziewięć lat później – bardziej zresztą przez wzgląd na artystyczny temperament niż przez wdzięczność. „Przysięgam panu i idę o zakład – sam mi opowiadał (tylko mnie, i to w wielkim sekrecie) – że z całej tej publiczności nikt, ale to nikt, zielonego pojęcia o mnie nie miał!” Znamienne wyznanie: chyba miał jednak rozum w głowie, skoro już wówczas, na podium, umiał tak jasno pojąć własną sytuację, mimo całego swego upojenia; i chyba jednak brak mu było rozumu, skoro nawet w dziewięć lat później nie umiał wspominać o tym bez urazy. Zmuszono go do podpisania paru zbiorowych protestów (sam nie wiedział, przeciwko czemu); podpisał31. Warwarę Pietrownę też zmusili do złożenia podpisu pod czymś tam o „haniebnym postępku”; ona również podpisała32. Większość z tych nowych ludzi, acz odwiedzała Warwarę Pietrownę, nie wiedzieć czemu, poczytywała sobie za obowiązek spoglądać na nią ze wzgardą, ba, z nieukrywaną drwiną. Stiepan Trofimowicz w przystępie goryczy dawał mi później do zrozumienia, że od tej właśnie chwili jakoby zaczęła mu okazywać zazdrość. Pojmowała, rzecz prosta, że nie powinna zadawać się z tymi ludźmi, a mimo to podejmowała ich zapamiętale, z całą kobiecą histeryczną niecierpliwością, a co najważniejsze, wciąż się czegoś po nich spodziewała. Na swych wieczorach mało się odzywała, choć mogłaby; wolała jednak słuchać. Rozprawiano o zniesieniu cenzury33 i twardego znaku w alfabecie34, o zastąpieniu pisma rosyjskiego łacińskim, o niedawnej zsyłce takiego to a takiego, o jakimś tam skandalu w Pasażu35, o korzyściach podziału Rosji na narody złączone w wolną federację36, o likwidacji wojska i marynarki, o odtworzeniu Polski aż po Dniepr37, o reformie agrarnej i proklamacjach, o likwidacji spadków, rodzin, dzieci i duchownych38, o prawach kobiet39, o domu Krajewskiego, którego nikt nigdy nie mógł panu Krajewskiemu wybaczyć itd., itp.40 W tej gromadzie nowych ludzi było, rzecz jasna, sporo wydrwigroszy, ale też niezawodnie wiele osób uczciwych, postaci pięknych, nawet bardzo pięknych, mimo pewnych przedziwnych jednakowoż niuansów. Uczciwych znacznie trudniej było pojąć niż nieuczciwych prostaków; nie wiadomo jednak, kto kogo trzymał w garści. Kiedy Warwara Pietrowna oznajmiła swój zamiar wydawania czasopisma, jeszcze bardziej się wokół niej zaroiło, lecz zaraz też zaczęto jej w oczy zarzucać, że jest kapitalistką i wyzyskuje cudzą pracę. Bezceremonialność tych oskarżeń szła w parze tylko z ich zaskakującym charakterem. Sędziwy generał Iwan Iwanowicz Drozdow, dawny przyjaciel i towarzysz broni nieboszczyka generała Stawrogina, zacności człowiek (w swoim gatunku), którego wszyscy tutaj dobrze znamy, okrutnie narowisty i drażliwy, co to okropnie dużo jadł i okropnie bał się ateizmu, któregoś wieczoru u Warwary Pietrowny wdał się w spór z pewnym sławnym młodzieńcem. Tamten do niego obces: „Z pana to chyba generał, że pan tak mówi” – że niby gorszego wyzwiska niż „generał” wymyślić już nie potrafił. Iwan Iwanowicz rozsierdził się niebywale: „Tak, łaskawco, jestem generałem, i to generałem lejtnantem, służyłem mojemu monarsze, a z ciebie, łaskawco, smarkacz i bezbożnik!”. Skandal się zrobił nie do opisania. Nazajutrz sprawę już wałkowała prasa i zaczęto zbierać podpisy w związku z „haniebnym czynem” Warwary Pietrowny, która nie zechciała od razu wyprosić generała. W ilustrowanym czasopiśmie pojawiła się karykatura, w której złośliwie odrysowano Warwarę Pietrownę, generała oraz Stiepana Trofimowicza na jednym obrazku, w charakterze trojga druhów reakcjonistów; obrazkowi towarzyszył wiersz, który wyłącznie na tę okazję wyszedł spod pióra poety ludu41. Dodam od siebie, że faktycznie niejedna osobistość w randze generała miewa śmieszny zwyczaj stwierdzania: „Służyłem mojemu monarsze...”, jak gdyby mieli nie tego monarchę co my, zwykli poddani, ale jakiegoś szczególnego, własnego.
Nie sposób było, rzecz jasna, dłużej pozostać w Petersburgu, zwłaszcza że i Stiepan Trofimowicz ostatecznie również poniósł fiasko. Nie wytrzymał i zaczął upominać się o prawa sztuki, budząc tym coraz głośniejszy śmiech. Podczas ostatniego autorskiego występu przyszło mu do głowy zabłysnąć publicznym krasomówstwem w zamiarze poruszenia serc i w nadziei na szacunek dla swojej „banicji”. Zgodził się bez protestu, że „ojczyzna” to zbędne i komiczne słowo; zgodził się też z myślą o szkodliwości religii42, ale gromko i zdecydowanie oświadczył, że buty są mniej, i to nawet znacznie mniej warte od Puszkina43. Wygwizdano go bezlitośnie, aż rozpłakał się tam na miejscu, publicznie, jeszcze na podium. Kiedy Warwara Pietrowna przywiozła go do domu, był ledwo żywy. On m’a traité comme un vieux bonnet de coton!I – bełkotał od rzeczy. Doglądała go przez całą noc, poiła kropelkami laurowymi i powtarzała aż do rana: „Jeszcze jest pan potrzebny; jeszcze się pan pokaże; jeszcze pana docenią... gdzie indziej”.
Nazajutrz wcześnie rano zjawiło się u Warwary Pietrowny pięciu literatów, w tej liczbie trzech całkiem nieznajomych, których nigdy dotąd na oczy nie widziała. Ze srogą miną oznajmili, że rozpatrzyli sprawę jej czasopisma i przynieśli w tej sprawie orzeczenie. Co jak co, ale rozpatrywać i orzekać czegokolwiek w sprawie jej czasopisma Warwara Pietrowna jako żywo nigdy nikomu nie kazała. Orzeczenie sprowadzało się do żądania, by po założeniu bezzwłocznie przekazała im czasopismo wraz z kapitałami na prawach wolnego zrzeszenia; sama zaś ma wyjechać do Skworieszników, nie omieszkawszy zabrać ze sobą Stiepana Trofimowicza, który „zrobił się przestarzały”. Przez delikatność godzili się uznawać jej prawa własności i wysyłać jej co roku szóstą część czystego zysku. Co najbardziej wzruszające, z tych pięciu osób cztery zapewne nie miały przy tym żadnych własnych korzyści na względzie; działali wyłącznie w imię „wspólnej sprawy”.
– Wyjechaliśmy nieprzytomni – opowiadał Stiepan Trofimowicz – nie mogłem zebrać myśli, tylko, pamiętam, bełkotałem do wtóru łomotu wagonu:
Wiek za Wiekiem z Lwem Kambekiem,
Z Lwem Kambekiem Wiek za Wiekiem...44
– i diabli wiedzą, co tam jeszcze, aż do samej Moskwy. Dopiero w Moskwie oprzytomniałem – jakbym tutaj faktycznie mógł się spodziewać czego innego!
„Przyjaciele! – wołał czasami w natchnieniu – nie jesteście w stanie sobie wyobrazić, jaki smutek i złość ogarnia człowieka, kiedy widzi, że wielką ideę, którą od dawna z najwyższą czcią piastował w duszy, podchwytują beztalencia, żeby wywlec ją na ulicę dla takich samych półgłówków, i raptem napotykacie ją na targowisku, zmienioną nie do poznania, w błocie, postawioną idiotycznie, sztorcem, bez zachowania proporcji, bez harmonii, jak zabawka dla głupich dzieci45! O, nie! Za naszych czasów inaczej to wyglądało i nie do tegośmy dążyli! Nie, nie, bynajmniej nie do tego. Niczego nie poznaję... Przyjdzie znowu nasz czas i znowu skieruje na właściwy tor wszystko to, co dziś się rozchwiało. Bo w przeciwnym razie co by to było?...”
Zaraz po powrocie z Petersburga Warwara Pietrowna wyekspediowała swego przyjaciela za granicę, żeby „odetchnął”; czuła zresztą, że powinni się na trochę rozstać. Stiepan Trofimowicz wyjechał z zachwytem. „Tam zmartwychwstanę! – wołał. – Tam wreszcie zajmę się nauką!” Już w pierwszych listach z Berlina podjął jednak wieczną śpiewkę. „Serce mi pęka – pisał do Warwary Pietrowny. – Nie mogę o niczym zapomnieć! Tutaj, w Berlinie, wszystko przypomniało mi moje stare, dawne dzieje, pierwsze uniesienia i pierwsze udręki. Gdzież ona jest? Gdzież dzisiaj one obie? Gdzie jesteście, dwa anioły, których nigdy nie byłem wart? Gdzież jest mój syn, mój ukochany syn? Gdzież ja wreszcie, ja sam, dawny ja, niezłomny jak stal i niewzruszony jak granit, skoro dziś jakiś tam Andrejeff, un prawosławny błazen z brodą, peut briser mon existence en deuxII” itd., itp. Co się tyczy syna, Stiepan Trofimowicz widział go ledwie dwa razy w życiu, za pierwszym razem, kiedy ów przyszedł na świat, a za drugim – niedawno w Petersburgu, gdzie młodzieniec miał wstąpić na uniwersytet. Przez całe życie chłopiec, jako się rzekło, chował się u ciotek w o-skiej guberni (na koszt Warwary Pietrowny), siedemset wiorst od Skworieszników. Co zaś się tyczy pana Andrejeff, czyli Andriejewa, był to po prostu nasz tutejszokrajowy kupiec, sklepikarz, wielkie dziwadło, archeolog samouk, namiętny kolekcjoner rosyjskich starożytności, kiedy niekiedy dowodzący Stiepanowi Trofimowiczowi wyższości swojej wiedzy, a już zwłaszcza przekonań. Ten szacowny kupiec z siwą brodą i wielkimi srebrnymi okularami na nosie nie dopłacił Stiepanowi Trofimowiczowi czterystu rubli za kupione odeń w jego mająteczku (po sąsiedzku ze Skworiesznikami) kilka dziesięcin lasu pod wyrąb. Warwara Pietrowna hojnie wyposażyła swego przyjaciela na drogę do Berlina, na te czterysta rubli Stiepan Trofimowicz szczególnie jednakowoż liczył, pewnie z myślą o dyskretnych wydatkach, omal się więc nie rozpłakał, kiedy Andrejeff poprosił o miesiąc prolongaty, mając zresztą pełne do niej prawo, jako że pierwsze raty spłacił nieledwie pół roku przed terminem, a to z uwagi na szczególną ówczesną potrzebę Stiepana Trofimowicza. Warwara Pietrowna łapczywie przeczytała ten pierwszy list, a podkreśliwszy ołówkiem wykrzyknik „gdzież wy obie?”, postawiła datę i zamknęła list w szkatułce. Wzmianka dotyczyła oczywiście obu zmarłych żon. W drugim liście otrzymanym z Berlina stara śpiewka pojawiała się już w nowym wariancie: „Pracuję po dwanaście godzin na dobę (»a choćby po jedenaście« – mruknęła Warwara Pietrowna), szperam po bibliotekach, sprawdzam, robię wypisy, biegam; byłem u profesorów. Odnowiłem znajomość ze wspaniałą rodziną Dundasowów46. Cóż to za piękność z Nadieżdy Nikołajewny, nawet do tej pory! Zasyła Pani ukłony. W Berlinie jest jej młody mąż i trzej kuzyni. Co wieczór rozprawiamy z młodzieżą do rana, spędzamy tu niemal ateńskie wieczory47, ale wyłącznie pod względem subtelności i elegancji; wszystko szlachetne: dużo muzyki, motywy hiszpańskie, marzenia o odnowie ludzkości, idea wiecznego piękna, Madonna Sykstyńska, światło przeplatane cieniem, lecz i na słońcu są plamy! O, przyjaciółko moja, szlachetna, wierna przyjaciółko! Sercem jestem przy Pani i do Pani należę, do Pani jedynej, zawsze, en tout pays, a choćby nawet dans le pays de Makar et de ses veaux, o którym, pamięta Pani, tak często z drżeniem rozmawialiśmy w Petersburgu przed odjazdem. Wspominam to z uśmiechem. Po przejechaniu granicy poczułem się bezpieczny, wrażenie dziwne, nowe, po raz pierwszy po tylu długich latach...” itd., itp.
„Same głupstwa – orzekła Warwara Pietrowna, chowając również ten list. – Jeżeli ateńskie wieczory do rana, to przecież nie siedzi po dwanaście godzin nad książkami. Pisał po pijanemu, czy co? Ta cała Dundasowa – jak ona śmie zasyłać mi ukłony? A zresztą niech on tam sobie hula...”
Zwrot dans le pays de Makar et de ses veaux oznaczać miał swojskie: „gdzie Makar cieląt nie ganiał” (czyli „gdzie diabeł mówi dobranoc”)48. Stiepan Trofimowicz umyślnie w jak najgłupszy sposób przekładał czasem rosyjskie przysłowia i rdzenne porzekadła na francuski, choć ponad wszelką wątpliwość potrafił je pojąć i przełożyć lepiej; widział w tym jednak swego rodzaju szyk i uznawał to za dowcipne.
Nie nahulał się wiele, nie wytrzymał nawet czterech miesięcy i pędem wrócił do Skworieszników. Jego ostatnie listy zawierały jedynie wynurzenia najczulszej miłości do nieobecnej przyjaciółki i dosłownie oblane były łzami rozłąki. Są takie natury, co nadzwyczaj mocno przywiązują się do domu, jak pieski pokojowe. Spotkanie przyjaciół pełne było uniesienia. Po dwóch dniach wszystko wróciło do zwykłego trybu; było może nawet nudniej niż dawniej. „Przyjacielu – mówił mi w dwa tygodnie później Stiepan Trofimowicz w wielkim sekrecie – przyjacielu, odkryłem okropną dla mnie... nowinę: je suis un zwyczajny pieczeniarz, et rien de plus! Mais r-r-rien de plus!”III
Później zaczął się nam okres zacisza. Trwał prawie bez przerw przez całych dziewięć lat. Regularnie powtarzające się histeryczne wybuchy i szlochy na moim ramieniu bynajmniej nie zakłócały naszej szczęśliwości. W głowę zachodzę, jakim to sposobem Stiepan Trofimowicz przez te lata nie przybrał na ciele. Nos mu tylko cokolwiek pokraśniał i przybyło dobroduszności. Pomału wyrosło przy nim kółko przyjaciół, zawsze zresztą niewielkie. Choć Warwara Pietrowna w kółku tym się raczej nie udzielała, wszyscy uznawaliśmy ją za naszą patronkę. Po petersburskiej nauczce ostatecznie osiadła w naszym mieście; zimą mieszkała w swoim miejskim domu, a latem w podmiejskiej posiadłości. Nigdy nie cieszyła się takim znaczeniem i wpływem, jak w naszym gubernialnym towarzystwie w ciągu ostatnich siedmiu lat, to jest aż do nominacji naszego obecnego gubernatora. Uprzedni nasz gubernator, niezapomniany i łagodny Iwan Osipowicz, był bliskim krewnym, który kiedyś zaznał jej miłosierdzia. Jego małżonka drżała na samą myśl, że w czymś nie dogodzi Warwarze Pietrownie, a czołobitność gubernialnego towarzystwa posuwała się do zgoła grzesznych granic. Stiepanowi Trofimowiczowi również chyba nieźle się wiodło. Był członkiem klubu, dostojnie przegrywał w karty i zdobył sobie szacunek, choć wielu miało go jedynie za „uczonego”. Później, kiedy Warwara Pietrowna pozwoliła mu zamieszkać w innym domu, poczuliśmy się jeszcze swobodniej. Spotykaliśmy się u niego ze dwa razy na tydzień; bywało wesoło, zwłaszcza gdy nie poskąpił szampana. Wino brało się w sklepie tegoż Andriejewa. Rachunki co pół roku regulowała Warwara Pietrowna, a dzień rozliczenia niemal zawsze zbiegał się z dniem choleryny.
Najdawniejszym uczestnikiem kółka był Liputin, urzędnik gubernialny, człowiek już nie pierwszej młodości, wielki liberał, który w mieście uchodził za ateistę. Był po raz wtóry żonaty z osobą młodziutką i ładniutką, wziął za nią posag, ponadto zaś posiadał trzy dorastające córki. Całą rodzinę trzymał w Bożej bojaźni pod kluczem, był przesadnie skąpy, a na posadzie dorobił się domku i kapitału. Człowiek z niego był niespokojny, rangi przy tym niewysokiej; w mieście raczej nie cieszył się szacunkiem, a w lepszych domach go nie przyjmowano. Na dobitkę był notorycznym plotkarzem, nieraz już za to karanym, i to karanym boleśnie, za jednym razem przez pewnego oficera, za drugim – przez szacownego ojca rodziny, obywatela ziemskiego. Lubiliśmy jednak jego dowcip, umysł żądny wiedzy, szczególny złośliwy humor. Warwara Pietrowna go nie lubiła, on jednak zawsze jakoś umiał się jej przypodobać.
Nie lubiła również Szatowa, który dopiero ostatniego roku zagościł w naszym kółku. Szatow poprzednio był studentem; został relegowany z uniwersytetu po pewnej awanturze z akademikami; w dzieciństwie był uczniem Stiepana Trofimowicza, urodził się zaś jako poddany Warwary Pietrowny, syn Pawła Fiodorowa, jej nieboszczyka kamerdynera, i zaznał jej miłosierdzia. Nie lubiła go za dumę i brak wdzięczności; ani rusz nie mogła mu też darować, że po relegacji z uniwersytetu nie przyjechał natychmiast do niej; co gorsza, słowem nawet nie odpowiedział na jej list, wolał się zaprzedać w niewolę u jakiegoś cywilizowanego kupca i uczyć jego dzieci. Razem z rodziną owego kupca wyjechał za granicę, raczej w charakterze piastuna niż guwernera; okropna go wtedy naszła chęć zagranicznych wojaży. Przy dzieciach była też jeszcze guwernantka, dziarska rosyjska panienka, jak on przyjęta do domu tuż przed wyjazdem, i to głównie przez wzgląd na jej niewielkie wymagania finansowe. Po niespełna dwóch miesiącach kupiec wyrzucił ją „za wolnomyślicielstwo”. Szatow pociągnął za nią. Niebawem pobrali się w Genewie. Pobyli razem ze trzy tygodnie, a potem się rozstali jak ludzie wolni i niczym nie skrępowani; oczywiście również z powodu ubóstwa. Przez dłuższy czas tłukł się później sam jeden po Europie, żył Bóg wie z czego; ponoć był ulicznym czyścibutem i dokerem w którymś porcie. Nareszcie z rok temu powrócił do nas, do rodzinnego gniazda, i wprowadził się do ciotki staruszki, którą po miesiącu pochował. Z Daszą, swoją siostrą, także wychowanką i faworytką Warwary Pietrowny, u której mieszkała na najrówniejszej stopie, utrzymywał nieczęste i zdystansowane kontakty. W naszym gronie był z reguły ponury i milkliwy; czasem tylko, kiedy ktoś obraził jego przekonania, wydawał się chorobliwie pobudzony i bardzo nieoględny w mowie. „Szatowa najpierw trzeba związać, dopiero potem można z nim dyskutować” – żartował Stiepan Trofimowicz; lubił go jednak. Za granicą Szatow radykalnie zmienił pewne swoje dawniejsze, socjalistyczne nastawienia i popadł w przeciwną skrajność. Była to jedna z tych typowo rosyjskich osobowości, co to nagle dały się porwać jakiejś nieodpartej idei, a ta raptem przytłacza je sobą, czasem raz na zawsze. Nigdy nie mają dość sił, by się jej oprzeć, a gdy już w nią uwierzą, to namiętnie, po czym reszta życia mija im jak w śmiertelnych konwulsjach pod głazem, który zwalił się na nich i zgniótł ich już niemal na miazgę. Powierzchowność Szatowa ściśle odpowiadała jego poglądom: niezgrabny, płowowłosy, zarośnięty, przysadzisty, szeroki w barach, z grubymi wargami, z bardzo gęstymi, nawisłymi nisko blond brwiami, z chmurą na czole, z niechętnym, uparcie wbitym w ziemię, jakby zawstydzonym spojrzeniem. We włosach zawsze sterczał mu jakiś wicherek, który ani rusz nie dawał się zaczesać. Lat sobie liczył dwadzieścia siedem czy dwadzieścia osiem. „Nie dziwię się, że żona od niego uciekła” – nadmieniła Warwara Pietrowna, kiedy uważnie mu się przyjrzała. Mimo ubóstwa starał się ubierać schludnie. Do Warwary Pietrowny i tym razem nie zwrócił się o pomoc, żył z dorywczych zarobków; najmował się też do pracy u kupców. Raz siedział w sklepie, innym razem już miał jechać z towarem na statku jako pomocnik subiekta, ale zachorował akurat przed samym odjazdem. W głowie się nie mieści, jaką nędzę gotów był cierpieć, ani o niej myśląc. Warwara Pietrowna po jego chorobie przesłała mu anonimowo i w sekrecie sto rubli. Poznał jednak sekret, zastanowił się, przyjął pieniądze i przyszedł do Warwary Pietrowny, żeby podziękować. Przyjęła go serdecznie, ale i tym razem haniebnie zawiódł jej oczekiwania: przesiedział co najwyżej pięć minut, milczkiem, ze wzrokiem tępo wbitym w ziemię, głupio uśmiechnięty, aż raptem, nie dosłuchawszy jej słów, w najciekawszym miejscu rozmowy wstał, ukłonił się jakoś tak bokiem, niezgrabnie, speszył się okrutnie, przy sposobności zawadził, zwalił na podłogę jej kosztowny intarsjowany stolik do pisania, rozbił go i wyszedł, ledwo żywy ze wstydu. Liputin wyrzucał mu później, że nie odtrącił wtenczas z pogardą tych stu rubli od dawnej despotki dziedziczki, a nie dość, że przyjął, to jeszcze polazł dziękować. Mieszkał samotnie na krańcu miasta i nie lubił, żeby go odwiedzać, nawet jeśli to był ktoś z nas. Niezawodnie zjawiał się na wieczorach u Stiepana Trofimowicza i pożyczał odeń do czytania gazety i książki.
Bywał też na wieczorach inny jeszcze gość, niejaki Wirginski, tutejszy urzędnik, trochę podobny do Szatowa, choć na pozór pod każdym względem jego przeciwieństwo; jednakowoż to też był „familiant”. Żałosny, cichy jak myszka młody człowiek, lat już zresztą trzydziestu, dobrze wykształcony, ale raczej samouk. Był ubogi, żonaty, ze swej posady utrzymywał ciotkę i siostrę własnej żony. Jego małżonka, podobnie jak i te pozostałe damy, wyznawała poglądy z gruntu nowoczesne, ale wszystko to wychodziło im trochę prostacko – jakby w samej rzeczy „ideał sięgnął bruku”, jak kiedyś przy innej okazji wyraził się Stiepan Trofimowicz. Wszystko brały z książek, a na pierwszą pogłoskę, bo nawet nie wieść, z naszych stołecznych postępowych kanap – gotowe były wszystko szurnąć za okno, byleby tam tak uradzono. Madame Wirginska zarobkowała u nas w mieście w fachu akuszerki; w wieku panieńskim czas dłuższy przemieszkała w Petersburgu. Sam Wirginski miał złote serce; rzadko widywałem dusze płonące tak szczerym zapałem. „Nigdy, nigdy nie porzucę tych jasnych nadziei” – powtarzał nieraz, a oczy mu błyszczały. O „jasnych nadziejach” mówił zawsze cicho, z rozkoszą, półgłosem, jakby w sekrecie. Wzrostu był dość wysokiego, ale chudeusz, wąski w ramionach, z okropnie wątłymi, rudawymi włoskami. Wyniosłe kpinki Stiepana Trofimowicza z co poniektórych jego opinii przyjmował potulnie, oponował mu zaś niekiedy z wielką powagą i niejednokroć zapędzał go w kozi róg. Stiepan Trofimowicz traktował go życzliwie, a zresztą do nas wszystkich odnosił się po ojcowsku.
– Z was wszystkich „wcześniaki” – żartem przymawiał Wirginskiemu – ze wszystkich do pana podobnych; wprawdzie w panu, Wirginski, nie dostrzegam tej o-gra-ni-czo-no-ści co w Petersburgu chez ces séminaristesIV49, lecz tak czy owak jesteście „wcześniaki”. Szatow bardzo by chciał, żeby go jeszcze powysiadywać, ale i on się wykluł za wcześnie.
– A ja? – pytał Liputin.
– A pan jesteś po prostu złoty środek, co to wszędzie się dopasuje... po swojemu.
Liputin się obrażał.
O Wirginskim opowiadano, a była to niestety szczera prawda, że po niespełna roku legalnego pożycia małżonka ni stąd, ni zowąd oznajmiła, że udziela mu dymisji, a wybiera Lebiadkina. Ów Lebiadkin, skądsiś tam przyjezdny, okazał się później figurą nader podejrzaną, wcale zresztą nie był sztabskapitanem w stanie spoczynku, jak sam siebie tytułował. Umiał tylko podkręcać wąsa, pić i pleść niestworzone głupstwa, co tylko ślina mu na język przyniosła. Człowiek ten, zgoła nie dbając o delikatność, natychmiast się do nich wprowadził, połakomił na cudzy chleb, stołował się u nich i spał, aż wreszcie zaczął z wysoka traktować pana domu. Jak zapewniano, Wirginski, gdy mu żona oznajmiła dymisję, miał powiedzieć: „Moja droga, dotąd tylko cię kochałem, a teraz szanuję”50, chyba jednak taka rzymska sentencja nie padła; owszem, ponoć zalał się gorzkimi łzami. Razu pewnego, ze dwa tygodnie po dymisji, wszyscy razem, całą „familią”, wyruszyli za miasto, do lasu, na herbatkę ze znajomymi. Wirginski był w jakimś takim gorączkowo wesołym nastroju, brał udział w tańcach; raptem jednak, bez najmniejszej wcześniejszej utarczki, złapał olbrzyma Lebiadkina, który właśnie był kankanował solo, oburącz za włosy, przygiął do ziemi i powlókł z kwikiem, krzykiem i ze łzami. Olbrzym aż tak stchórzył, że nawet się nie bronił i przez cały czas, kiedy tamten go wlókł, niemal nie przerywał milczenia; po tym włóczeniu obraził się jednak z całym zapałem człowieka honoru. Wirginski przez całą noc na kolanach błagał żonę o przebaczenie; przebaczenia nie wybłagał, bo jednakowoż nie zgodził się przeprosić Lebiadkina; na dobitkę dowiedziono mu ciasnoty poglądów i głupoty; tej ostatniej dlatego, że rozmawia z kobietą na klęczkach. Sztabskapitan wkrótce zniknął z horyzontu, a pojawił się w naszym mieście na powrót dopiero ostatnimi czasy, wraz z siostrą i z nowymi zamiarami; ale o nim potem. Nie dziwota, że nieszczęsny „familiant” szukał wśród nas wytchnienia i potrzebował naszego towarzystwa. O swoich sprawach domowych nigdy zresztą ani słówkiem nie zająknął się w naszym gronie. Raz tylko, kiedyśmy razem wracali od Stiepana Trofimowicza, uczynił odległą aluzję do swej sytuacji, lecz od razu, chwytając mnie za rękę, zawołał żarliwie:
– To nic; to tylko pojedynczy przypadek; w najmniejszym stopniu, w najmniejszym stopniu nie zaszkodzi to „wspólnej sprawie”!
Bywali też w naszym kółku przypadkowi goście; zaglądał Żydek Lamszyn, zaglądał kapitan Kartuzow51. Przez pewien czas bywał też pewien żądny wiedzy staruszek, ale umarło mu się. Liputinowi zdarzyło się przyprowadzić księdza Słońcewskiego, zesłańca52; przez czas jakiś przyjmowaliśmy go u siebie dla zasady, później przestaliśmy nawet przyjmować.
Nasamprzód opowiadano w mieście, że nasze kółko to rozsadnik wolnomyślicielstwa, rozpusty i bezbożnictwa; plotka ta zresztą utrwaliła się na długo. Tymczasem myśmy poprzestawali na najniewinniejszej, miłej, arcyrosyjskiej wesolutkiej liberalnej gadaninie. „Szlachetny liberalizm” i „szlachetny liberał”, to znaczy liberał bez jakiegokolwiek celu, to zjawiska możliwe tylko w Rosji. Stiepan Trofimowicz, jak to człowiek dowcipny, musiał mieć słuchacza, poza tym zaś musiał mieć pewność, że spełnia szlachetny obowiązek propagandy idei. A wreszcie musiał mieć z kim wypić szampana i wymienić się przy winie określonego gatunku wesolutkimi myślami o Rosji i o „rosyjskim duchu”, o Bogu w ogóle i o „ruskim Bogu” w szczególe53; powtórzyć po raz setny znane wszystkim, wyświechtane rosyjskie skandalizujące anegdotki. Nie gardziliśmy też miejskimi ploteczkami, dochodząc nieraz do szlachetnie surowych konkluzji moralnych. Wchodziliśmy także na tory ogólnoludzkie, pryncypialnie rozprawialiśmy o przyszłych losach Europy i ludzkości; arbitralnie orzekaliśmy, że Francja po okresie cezaryzmu spadnie do roli państwa drugorzędnego, i byliśmy całkowicie pewni, że może do tego dojść bardzo prędko i łatwo. Papieżowi już w niepamiętnych czasach przepowiedzieliśmy pozycję zwykłego arcybiskupa w zjednoczonych Włoszech, święcie przekonani, że w naszym wieku humanitaryzmu, przemysłu i kolei żelaznych całe to tysiącletnie zagadnienie nie warte jest funta kłaków54. Aliści „szlachetny liberalizm rosyjski” inaczej przecież nie stawia problemów. Stiepan Trofimowicz perorował niekiedy o sztuce, i to bardzo pięknie, acz nieco abstrakcyjnie. Wspominając czasami przyjaciół młodości – wyłącznie osobistości wybitne w dziejach naszego rozwoju – mówił o nich ze wzruszeniem i z uwielbieniem, ale trochę jakby z zawiścią. Kiedy robiło się już bardzo nudno, Żydek Lamszyn (szary urzędniczyna pocztowy), wirtuoz klawiatury, siadał do fortepianu, a w antraktach imitował świnię, burzę, poród wraz z pierwszym krzykiem noworodka itd., itp.; tylko po to go zapraszano. Kiedy bardzo już sobie podlano – zdarzało się to, acz nie tak często – obecni wpadali w entuzjazm, a raz nawet przy akompaniamencie Lamszyna odśpiewali Marsyliankę, tylko nie wiem, czy dobrze wyszło. Wielki dzień 19 lutego55 powitaliśmy uroczyście i już zawczasu zaczęliśmy na jego cześć wychylać toasty. To dawne dzieje, wtenczas jeszcze nie było Szatowa ani Wirginskiego, a Stiepan Trofimowicz mieszkał w jednym domu z Warwarą Pietrowną. Czas pewien przed wielkim dniem Stiepana Trofimowicza naszło, żeby recytować pod nosem znany, acz cokolwiek nienaturalny wiersz, zapewne dzieło któregoś dawnego liberalnego dziedzica pańszczyźnianego:
Idą chłopi i niosą siekiery,
Coś strasznego tu będzie56.
Chyba coś w tym rodzaju, literalnie nie pamiętam. Warwara Pietrowna kiedyś podsłuchała, huknęła na niego: „Głupstwa, głupstwa!” – i wyszła zagniewana. Liputin, który się przy tym nawinął, zjadliwie bąknął pod adresem Stiepana Trofimowicza:
– Szkoda będzie, jak panom dziedzicom ich dawni poddani zrobią z radości drobną nieprzyjemność.
I przesunął wskazującym palcem po szyi57.
– Cher ami – dobrodusznie odparł na to Stiepan Trofimowicz – niech mi pan wierzy, że to (powtórzył gest tamtego) nie przyniesie najmniejszego pożytku naszym ziemianom ani w ogóle nam wszystkim. Nawet bez głów nie potrafimy niczego załatwić, mimo że właśnie głowy najbardziej nam przeszkadzają cokolwiek zrozumieć.
Zaznaczmy, że wiele u nas osób spodziewało się w dniu ogłoszenia manifestu czegoś niezwykłego, czegoś w rodzaju przepowiedni Liputina, i to wielu przecież tak zwanych znawców ludu i państwa. Stiepan Trofimowicz również bodaj podzielał ów pogląd, i to tak dalece, że niemal w przeddzień wielkiego dnia zaczął nawet napraszać się Warwarze Pietrownie o wyjazd za granicę; słowem, poczuł niepokój. Minął jednak wielki dzień, minęło jeszcze trochę czasu, a wyniosły uśmiech znów zagościł na ustach Stiepana Trofimowicza. Wypowiedział w naszej przytomności kilka błyskotliwych uwag o charakterze Rosjanina w ogóle, a rosyjskiego chłopa w szczególności58.
– Jako ludzie pochopnego usposobienia nadto się pośpieszyliśmy z naszymi chłopami – podsumował ów szereg błyskotliwych uwag. – Weszli u nas w modę, cały dział literatury przez kilka lat z rzędu nosił się więc z nimi jak z nowo odkrytym skarbem59. Kładliśmy wieńce laurowe na zawszone łby. Ruska wieś przez okrągłe tysiąc lat nie dała nam nic prócz komaryńskiego60. Wybitny poeta rosyjski, nie pozbawiony przy tym poczucia humoru, widząc po raz pierwszy na scenie wielką Rachel, wykrzyknął z zachwytem: „Nie oddam Rachel za rosyjskiego chłopa!”61. Powiem więcej: gotów jestem wszystkich razem rosyjskich chłopów oddać za jedną jedyną Rachel. Czas już spojrzeć na rzeczy trzeźwiej i nie mylić ojczystego śmierdzącego dziegciu z bouquet de l’impératrice62.
Liputin zaraz przytaknął, ale zastrzegł, że poudawać i powychwalać chłopków jednakowoż trzeba było wtenczas w imię ogólnej tendencji; że nawet damy w wyższym świecie zalewały się łzami, czytając Antona Nieboraka63, a niektóre to nawet z Paryża pisały do swoich administratorów, żeby odtąd traktować chłopów humanitarniej.
Tak się złożyło, i to jak na złość zaraz po wieściach o Antonie Pietrowie64, że i w naszej guberni, zaledwie o piętnaście wiorst od Skworieszników, wynikło pewne nieporozumienie, w pierwszej chwili posłano więc tam wojsko. Tym razem Stiepan Trofimowicz tak się rozemocjonował, że nawet nas nastraszył. Krzyczał w klubie, że trzeba więcej wojska, że trzeba je telegraficznie wezwać z drugiej guberni; pobiegł do gubernatora i przekonywał go, że on nie ma z tym nic wspólnego; błagał, żeby ze względu na dawne dzieje nie wplątali go w tę sprawę, i nalegał, żeby natychmiast napisać o jego deklaracji komu trzeba do Petersburga. Dobrze, że wszystko rychło minęło i skończyło się na niczym; jednakowoż zadziwił mnie wtenczas Stiepan Trofimowicz.
Mniej więcej w trzy lata później, jak wiemy, zaczęto rozprawiać o narodowości i narodziła się „opinia publiczna”65. Stiepan Trofimowicz szczerze się śmiał.
– Przyjaciele – pouczał nas – nasza narodowość, jeżeli nawet rzeczywiście się „narodziła”, jak tam oni teraz zapewniają w gazetach, to siedzi jeszcze w szkole, w jakiejś niemieckiej Petersschule66, nad niemiecką książką i kuje na blachę swoją odwieczną niemiecką lekcję, a Niemiec nauczyciel każe jej klęczeć w kącie, kiedy tylko uzna za stosowne. Nauczyciela Niemca mogę tylko pochwalić; ale najpewniej nic się nie zdarzyło i nic takiego znów się nie narodziło, wszystko idzie jak zawsze, to znaczy Opatrzność czuwa. Moim zdaniem i tego starczy jak dla Rosji, pour notre sainte RussieV. Poza tym wszystkie te panslawizmy i narodowości – to rzeczy zbyt stare, żeby mogły uchodzić za nowe. Narodowość, jeśli wola, nigdy się u nas nie objawiała inaczej, jak w postaci jaśniepańskiej klubowej fanaberii, i to moskiewskiej. Nie mówię oczywiście o czasach kniazia Igora. A cała reszta wzięła się z próżniactwa. Co zacne i piękne, wszystko u nas z próżniactwa. Wszystko z naszego jaśniepańskiego, miłego, wyedukowanego, kapryśnego próżniactwa! Od trzydziestu tysięcy lat to powtarzam. Nie umiemy żyć z własnej pracy. I po cóż to oni się tam teraz rozpisują o jakiejś tam „narodzonej” opinii publicznej – cóż to, ni stąd, ni zowąd raptem z nieba spadła? Czy naprawdę nie rozumieją, że dla zyskania opinii przede wszystkim niezbędna jest praca, własna praca, własna inicjatywa, własna praktyka! Nikt niczego nie dostanie za darmo. Jeśli będziemy pracowali, będziemy mieli swoją opinię. A że nigdy nie będziemy pracowali, to i opinię zamiast nas będą mieli ci, co dotąd zamiast nas pracowali, czyli zawsze ta sama Europa, zawsze ci sami Niemcy – od dwustu lat nasi nauczyciele. Na dobitkę Rosja to za wielkie nieporozumienie, żebyśmy je sami rozwikłali, bez Niemców i bez pracy. Od dwudziestu już lat biję na alarm i wzywam do pracy! Życie na to poświęciłem i sam, szalony, wierzyłem! Dziś już nie wierzę, ale dzwonię i będę dzwonił do końca, do grobu; będę targał sznur, aż mnie zadzwonią na pogrzeb!
Niestety! Mogliśmy tylko potakiwać. Biliśmy brawo naszemu mistrzowi, i to z jakim zapałem! Cóż, mili państwo, czy i dziś nie słychać zewsząd takich właśnie „miłych”, „mądrych”, „liberalnych” starych rosyjskich głupstw?
W Boga nasz mistrz wierzył67. „Nie pojmuję, dlaczego wszyscy robią tu ze mnie bezbożnika? – mawiał niekiedy. – Wierzę w Boga, mais distinguonsVI, wierzę jako w Istotę, która jedynie we mnie zyskuje świadomość samej siebie. Nie mogę przecież wierzyć jak moja Nastasja (służąca) albo jak jakieś panisko, co to wierzy »na wszelki wypadek« – albo jak nasz miły Szatow – zresztą nie, Szatow to nie to, Szatow wierzy na siłę, jak moskiewski słowianofil68. Co się tyczy chrześcijaństwa, to pomimo całego szczerego dlań szacunku – nie jestem chrześcijaninem. Jestem raczej antycznym poganinem, jak wielki Goethe albo jak starożytny Grek. Wystarczy już to, że chrześcijaństwo nie zrozumiało kobiety – jak to wspaniale wywiodła George Sand w jednej ze swych genialnych powieści69. A co do kultu, postów i całej reszty, nie rozumiem, co komu do mnie. Niech się starają nasi konfidenci, ja tam na jezuitę się nie piszę. W czterdziestym siódmym roku Bieliński z zagranicy wysłał do Gogola znany list, w którym wytykał tamtemu, że wierzy »w jakiegoś Boga«. Entre nous soit ditVII, nie umiem sobie wyobrazić nic komiczniejszego niż owa chwila, w której Gogol (ówczesny Gogol!) przeczytał ten zwrot i... cały list70! Ale mniejsza o śmieszność; ponieważ jednak zgadzam się co do sedna sprawy, powiem jasno: to byli ludzie! Umieli przecież kochać swój lud, umieli za niego cierpieć, umieli wszystko dlań poświęcić i umieli przecież zarazem nie zgadzać się z nim, kiedy trzeba, nie schlebiać mu w pewnych kwestiach. Nie mógł przecież Bieliński w istocie szukać zbawienia w oleju albo w rzepie z grochem!...”
Tu jednak wtrącił się Szatow.
– Nigdy ci pańscy ludzie nie kochali ludu, nie cierpieli za niego i niczego dlań nie poświęcili, choćby sobie tak wyobrażali dla własnej przyjemności! – wymamrotał ponuro, wbijając oczy w ziemię i niecierpliwie wiercąc się na krześle.
– Oni mieli nie kochać ludu! – ryknął Stiepan Trofimowicz. – O, jakże oni kochali Rosję!
– Ani Rosji, ani ludu! – ryknął z kolei Szatow, błyskając oczyma. – Nie da się kochać tego, czego się nie zna, a oni pojęcia nie mieli o rosyjskim ludzie! Oni wszyscy, a pan razem z nimi, rosyjskiego ludu na oczy nie widzieli, a już zwłaszcza Bieliński; widać to choćby już po tym liście do Gogola. Bieliński, wypisz, wymaluj jak ten Ciekawski w bajce Kryłowa, nie dostrzegł słonia w kunstkamerze, a całą uwagę skupił na francuskich socjalistycznych pchełkach; na nich też skończył. A on przecież z was wszystkich był jeszcze najmądrzejszy! Mało, że przegapiliście lud – traktowaliście go z odrażającą pogardą, choćby z tej racji, że przez lud rozumieliście tylko lud francuski. Taka jest prawda! A kto nie ma ludu, ten nie ma Boga! Może pan być pewien, że ci, którzy przestają rozumieć własny lud i tracą z nim więź, natychmiast też tracą wiarę ojców, stają się bezbożni albo indyferentni. To prawda! To fakt stwierdzony. Dlatego dzisiaj i wy, i my wszyscy – to albo obrzydliwi ateiści, albo obojętna, rozwiązła kanalia i tyle! Pan też, Stiepanie Trofimowiczu, wcale nie robię dla pana wyjątku, nawet o panu właśnie mówiłem, wie pan?
Zazwyczaj po wygłoszeniu takiego monologu (co mu się często zdarzało) Szatow chwytał kaszkiet i biegł do drzwi w najświętszym przekonaniu, że teraz już wszystko skończone i że całkowicie, raz na zawsze zerwał przyjazne stosunki ze Stiepanem Trofimowiczem. Tamten jednak zawsze potrafił w porę go zatrzymać.
– A może byśmy się pogodzili, panie Szatow, po tych miłych rozmówkach? – mawiał, dobrodusznie wyciągając doń rękę z fotela.
Niezgrabny a wstydliwy Szatow nie lubił sentymentów. Z pozoru był człowiekiem gruboskórnym, ale w duchu bodaj arcydelikatnym. Często tracił umiar, sam jednak pierwszy ubolewał z tego powodu. Mruknąwszy coś pod nosem w odpowiedzi na apel Stiepana Trofimowicza, przestępując jak niedźwiedź z nogi na nogę, raptem uśmiechał się ni stąd, ni zowąd, odkładał swój kaszkiet i siadał z powrotem na krześle, uparcie wbijając wzrok w ziemię. Ma się rozumieć, podawano wino, Stiepan Trofimowicz wygłaszał jakiś stosowny toast, na przykład pamięci któregoś z dawnych działaczy.
