39,99 zł
Miłość, która zdarzyła się na dnie obozowego piekła. Międzywojenny i okupacyjny Kraków, getto, Płaszów i obozowa odyseja zakończona powrotem do Krakowa, emigracja do Izraela i nowy dom w Tel Awiwie. Galeria postaci, z którymi los zetknął Józefa i Rebekę: Amon Göth, Oskar Schindler, Józef Hen, prof. Witold Chomicz, Adam Włodek, Wisława Szymborska, Bogdan Holewiński… To wszystko czytelnicy znajdą na kartach tej wzruszającej i pasjonującej książki.
On: utalentowany grafik i poeta. Ona: kosmetyczka o wielkim sercu.
Poznali się w obozie w Płaszowie, „w dniu, w którym nie było słońca”. To właśnie ich ślub w otchłani płaszowskiego szeolu uwiecznił Steven Spielberg w Liście Schindlera. Obozowa manicurzystka Amona Götha miała przeczucie, że wojnę przeżyje, i swoje miejsce na liście oddała mężowi.
A potem były próby odbudowy życia w Krakowie, emigracja do Izraela, z którym swój los związali na zawsze. Było pionierskie studio filmowe Babelross, udział w tajnych operacjach związanych z Eli Cohenem i pojmaniem Adolfa Eichmanna, działalność studia graficznego, pomoc Rebeki dla Ocalałych z Holocaustu, wychowanie córek oraz rosnąca tęsknota za przyjaciółmi, Krakowem, językiem polskim…
O niezwykłym życiu Józka i Rebeki opowiada w swojej książce Renata Baume – absolwentka religioznawstwa i historii, która współpracowała z Radiem Suisse Romande i od wielu lat uczy języka francuskiego w instytucjach zajmujących się integracją obcokrajowców w Szwajcarii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Copyright © by Renata Baume through arrangement with Renata de La Chapelle Agency
Copyright © by Hadasa Bau and Clila Bau-Cohen only as regards:
Appendix, letters written by Joseph and Rebecca Bau, paintings, drawings and family pictures made by Joseph Bau and to which Hadasa Bau and Clila Bau-Cohen declare that they have the rights.
Ilustracje wykorzystane w książce, jeśli nie wskazano inaczej, zostały udostępnione i są własnością Hadasy Bau i Clili Bau-Cohen.
Wydawca dołożył wszelkich starań, by uzyskać zgodę na wykorzystanie wszystkich publikowanych w niniejszej książce materiałów. W razie dostrzeżenia nieścisłości, błędów czy braków prosi o kontakt w celu dokonania poprawek w kolejnych wydaniach.
Redakcja
Piotr Mocniak, Tomasz Porębski
Korekta
Pracownia 12A
Skład i przygotowanie do druku
Martyna Potoczny
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser |
Projekt okładki
Martyna Potoczny, Tomasz Brzozowski
Na okładce wykorzystano grafikę Józefa Baua
Copyright © for this edition
Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-19-1
Nr partii N1/9788368053869
Wydawca/producent
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Stał murowany dom,
a w tym domu była moc pokoi,
a w każdym pokoju była mnogość sprzętów,
a w tych sprzętach,
równy snom,
drzemał jak po znoju
duch pamiątek i każdy grat
i każdy kąt się roił
od cieni wspomnień.
Józef Bau, Dom, z tomu Światija
On ma zdjęcia, ona dużo wspomnień.
On trzyma te fotografie najpierw pod podwójnym dnem drewnianej skrzynki na pędzle. Potem w torbie, którą nosi wszędzie ze sobą i która także będzie mu towarzyszyć w ostatniej wyprawie, nocą 24 maja 2002 roku w szpitalu Beilinsona przy ulicy Żabotyńskiego 39 w Petach Tikwie.
Z pierwszego ze zdjęć uśmiecha się jego matka Cyla. Jest dwudziestoletnią panną, która właśnie wynajęła stancję na krakowskim Kazimierzu przy Wrzesińskiej 4. Mieszkają tam Izrael Bau, jego żona Fejga i ich czterdziestoletni syn Abraham. Cyla ma na sobie kapelusz z szerokim rondem – jest modystką – i palto ozdobione lisim kołnierzem z mordką.
Na zdjęciu ślubnym otulona białym welonem spogląda melancholijnie w prawo, obok niej stoi Abraham we fraku. Trzy lata później dostojna Cyla w ciemnej sukni obejmuje i trzyma za rączkę małego Józia o blond czuprynie.
Zdjęcie rodzinne na ławce, rok 1936. Po prawej jego brat Marcel z zawadiackim uśmiechem na ustach. Z lewej strony zamyślony Józek otacza ramieniem najmłodszego braciszka, Izia. On pierwszy zostanie zamordowany. Cyla jest tu sympatyczną matroną przy kości, a Abraham starszym panem z posiwiałymi włosami i wąsem. Za kilka lat, poszukując w getcie zaświadczenia do pracy, z ulgą wyzna: „Jakie to szczęście, że jestem już umierający”.
Zdjęcie ślubne rodziców Józefa: Cyli i Abrahama, rok 1919
Jest wiele zdarzeń, których Józef nie pamięta. Są rzeczy, które stara się zapamiętać, ale „wyparowują mu z mózgu”. Ale jeśli myśli o swojej młodości i zastanawia się, od kiedy zaczynają się jego wspomnienia, to wraca do chwili, w której jego młodszy o trzy lata brat Marcel przyszedł na świat. „Pewnego sierpniowego wieczoru przyszedłem z nianią z Plant – pamiętam nawet, że się bawiłem w »kółeczku« – i kiedy znalazłem się w domu, zobaczyłem Cię po raz pierwszy. W mieszkaniu panował bałagan, Mamusia leżała w łóżku, Tatuś gonił zdenerwowany, a obok łóżka, w plecionej kołysce, darło się takie coś czerwone… Byłeś taki pyciutki i tak płakałeś, że poprosiłem Mamusię, »żeby sobie poszedł ten chłopczyk«. Ale jak się dowiedziałem, że rodzice kupili mi małego braciszka w prezencie, to zrobiło mi się żal i dużo się nie zastanawiając, otworzyłem kredens, wyjąłem kawałek chleba i już-już chciałem Ci go wepchnąć do gęby… w ostatniej chwili niania złapała mnie za rękę”[1].
Józef z mamą, rok 1923
Potem będzie już „zawsze razem i wszystko razem”. Czasy, „kiedyśmy chodzili na Błonia, strzelali z korkowców i łowili żaby w gnojówce, którą nazywaliśmy »Dupa-Kolumbus«, pamiętasz? Taka czerwona rzeczka zarośnięta chwastami, która »ciekła« od Cichego Kącika wzdłuż parku Jordana. Pamiętasz, jak w »kółeczku« na Plantach schowani w krzakach wypuszczaliśmy z łuków strzały maczane w łajnie? Potem szliśmy do sklepu, Mamusia patrzyła na nas z przerażeniem, a Tatuś zdenerwowany zapalał papierosa”. Te chwile, „kiedyśmy tak bardzo się kochali i kiedy nie było jeszcze między nami zimnego oceanu i nikt nie żałował czasu na staromodną przyjaźń, ponieważ w owych czasach nie była luksusem”[2].
*
Ona nie może odżałować utraty zdjęć. Przypomina sobie, jak „zaprowadzono je do wielkiej hali i kazano im rozebrać się do naga”[3]. Zaraz potem kobiety „zaczęły szukać miejsca, by ukryć zdjęcia”. Pamięta, że „schowała fotografie rodzinne pod oknem, w ziemi”. Nigdy ich nie odzyskała. Nie ma ani jednej, by pokazać dzieciom.
Swoje wspomnienia zaczyna spisywać wieczorem 27 maja 1958 roku w małym mieszkanku w podtelawiwskim Giwatajim. Czekając na męża, wsłuchana w równomierny oddech śpiących córek oraz w „śmiechy, rozmowy i płacze dzieci mieszkańców pobliskich domów”, widzi obrazy ze swojego życia przesuwające się „jak w kalejdoskopie”.
W dolinie stał drewniany dom otoczony kwiatami, dalej ogród. Kilkadziesiąt metrów niżej płynęła rzeka, nad którą stał należący do rodziny młyn. W Bogdanówce pod Zbarażem urodziła się jej matka Lea i tam wychowała się wraz z rodzeństwem: siostrą Różą i bratem Arońciem.
Lea jako pierwsza wyłamała się z tradycji i wyszła za mąż za całkiem obcego człowieka. Dotychczas żenili się wśród swoich: w ukochanej cioci Róży zakochał się brat jej matki. Mąż Lei, Benjamin Tennenbaum, pochodził z zamożnej rodziny, zajmującej się uprawą roli, osiedlonej we wsi Budyłów koło Brzeżan. Tu też urodziło się Benjamina i Lei potomstwo: Adolcio, Rebeka i najmłodszy Szymuś.
Jak długo żyła Lea, dach domu wieńczyło bocianie gniazdo. Nie pozwalała go zniszczyć, ulegając przesądowi, że z zemsty bocian może zesłać na dom pożogę. Rebeka pisze:
Każdy biedny, który wstąpił w nasze progi, dostawał jałmużnę i jedzenie, a nawet odzież. Konie i krowy wychodziły Mamusi na powitanie, nie mówiąc o psach i kotach. Ptactwo poznawało ją z daleka: gołębie, kury, gęsi, kaczki, indyki i pantarki – wszystko goniło, gdy tylko jej postać o słodkiej, dobrej buzi ukazywała się na podwórcu. Gdy Mamusia tak młodo umarła, wszyscy ją bardzo opłakiwali, gdyż była opiekunką ludzi i zwierząt.
Jej wspomnienia mają zapach pieczonych co tydzień w wielkim piecu chlebów i ciast.
Najpierw mieszano chleb w wielkiej dzieży, na łopacie rozkładano. Następnie wyciągało się piękne rumiane bochenki, okrągłe, z czarnuszką lub z kminkiem, a także zaplecione przez Mamusię kołacze, miodowniki i kukurydziane małaje.
Dzieciom największą radość sprawiały pieczone specjalnie dla nich małe słodkie bułeczki.
Co wieczór, po dniu spędzonym na harcach w ogrodzie, dzieci po kolei wskakiwały do balii z ciepłą wodą. „Pewnego razu podczas mojej kąpieli” – notuje Rebeka – „do pokoju wpadł braciszek Adolcio z krzykiem, że ma muchę w uchu. Przyszedł Tatuś i mu ją wyjął”.
W czasie wieczornej nieobecności matki, ojca i służby, udających się na wieczorny obchód, dzieci chowały się za łóżkami w sypialni rodziców.
Wszystko w stajniach i kurnikach, a tu ciemno. Pamiętam, że raz podczas takiego wieczoru przygotowaliśmy sobie cygara z gazety i zapałki i poszliśmy kurzyć te cygara właśnie za łóżka rodziców. Omal nie spaliliśmy całego domu. Już poduszka zaczęła się tlić, gdy Mamusia weszła niespodzianie i poczuła swąd.
Wieczorem schodzili się do Tatusia gospodarze na pogawędki, palili fajki lub machorkę i zażywali tabakę, a my dzieci baliśmy się, jak oni tak mocno kichali. Opowiadali o przejściach wojennych i o pobliskim torfowisku, gdzie latają ogniki. Kiedyś zimą kilka rodzin wracało z wesela, byli pijani, konie wjechały w bagno i wszyscy zginęli. Zabobonni wieśniacy twierdzili, że to ogniki wciągnęły konie na ten teren. Gdy słuchaliśmy takich opowieści, baliśmy się przez długi czas.
Ale oprócz tych strachów była, jak pisze Rebeka, „wiosna pachnąca, rześka”.
Wieczorami kwiatki fioletowego bzu wydawały tak odurzający, silny zapach, że zdaje mi się, że odczuwam go jeszcze dzisiaj. Siedzieliśmy w altanie w ogrodzie lub przed domem. Podziwialiśmy zachód słońca, a Mamusia uczyła nas, jak się zachowywać, jak kochać ludzi i przyrodę.
Z pielęgnowanego przez ojca sadu zachowała w pamięci grusze o ciężkich, słodkich owocach, jabłonie rodzące kwaskowate renety przechowywane zimą w sianie na strychu, śliwki węgierki, „z których Mamusia robiła wspaniałe powidła”.
Wspomnienie lata to „słyszany wieczorami, z podmuchem wiatru, śpiew żniwiarzy wracających z pól. Stada bydła różnorodnego gnanego z pastwisk, pomruki byków, które miały przywiązane wkoło oczu kawałki deski. Z łąk okolicznych spędzano gęsi i kaczki, a nad tym wszystkim kłęby komarów w promieniach zachodzącego słońca”.
Wśród wspomnień zimy jest „śnieg tak grubo pokrywający ziemię, że widać go z łóżek przez okna. Ojciec w kożuchu i czapie futrzanej wrócił z pola i widać parę w mieszkaniu, jak otwiera drzwi. Zaciera skostniałe ręce, a my – to znaczy ja i Adolcio – leżymy w łóżku pod pierzyną, chorzy. Mamusia parzyła nam kwiat lipowy i kwiat róży i dawała nam pić mleko z masłem i miodem. Naturalnie było wiele krzyku. Najpierw brykaliśmy, ale jak ojciec wszedł, to leżymy cicho jak myszki”.
W czasie świąt członkowie rodziny zbierali się, odświętnie ubrani, na modlitwę w domowej bożnicy.
Mamusia piekła ze służącą takie wspaniałe miodowniki. Miód Tatuś przynosił z uli. Dzieci częstował woskiem pszczelim z miodem do wyssania. Twierdził, że miód to zdrowie. Mamusia piekła także ciasta z jabłkami i gotowała kompoty – ogromne wazy. Były też pieczone gołąbki. W ogóle święta to pełno pracy w kuchni, a później pełna piwnica jedzenia.
Pamięta nawet chłód piwnicy:
Gdy się tam dało w lecie kwaśne mleko i śmietanę, wyciągało się je do picia bardzo zimne. A w zimie kartofle, kapusta, marchew, pietruszka i owoce w piwnicy nie zamarzały. Często chowaliśmy się tam w lecie, wbrew pozwoleniu rodziców.
*
Mama Józefa, Cyla, rok 1918
W połowie lat pięćdziesiątych Józef wyzna w liście do dawnych sąsiadów, że nieraz śni mu się ich dom. Po takiej nocy
łazi cały dzień myślami po drewnianych schodach, puka do drzwi na trzecim piętrze, po cichu schodzi na drugie piętro… Kremerowska 10, Kremerowska 10… Czy naprzeciw zbudowali już domy? Czy ulica zmieniła się?[4]
Są w tym domu jedyną rodziną żydowską. Koleżanki z podwórka to bliźniaczki Jasia i Zosia, córki doktorstwa Eisele. Pod innym numerem mieszka Bolek Zembaczyński i jego siostra Alicja zwana Lalką. W liście do brata Józek wspominać będzie ich wspólny pokój „z przepierzeniem pośrodku, z żelaznym piecem, ze staroświeckim stołem naszego Dziadka i z podwójnymi drzwiami na balkon”.
Ten balkon przywodzi mu na myśl różne „hece i grandy”, których wspomnienie wciąż powoduje „nerwowe drgawki i drętwienie serca”. Jak chociażby epizod, w którym trzynastoletni Józek i dziesięcioletni Marcel wpadają na pomysł, żeby „wywindować trzyletniego brata Izia w koszyku uwiązanym na sznurach do suszenia bielizny na ten właśnie balkon”. Umieszczają brzdąca w koszu pod balkonem. Potem biegną na trzecie piętro. Zabierają się do wciągania. Na poziomie drugiego piętra maluch zaczyna wymiotować. Akcja zostaje przerwana, a plecionka z cenną zawartością spuszczona na stały grunt.
Także tutaj manifestują się pierwsze uniesienia miłosne Józka. Płomień budzi się nad zeszytem z pracą domową. On, uczeń trzeciej klasy szkoły powszechnej, pomaga sąsiadce „kaligrafować pierwsze litery”.
„Stałem obok niej oparty o poręcz krzesła…” – pisze. „I nagle dziwny aromat jej włosów zbliżył moje wargi ku jej szyi. Do dziś pamiętam i przeżywam ten nieświadomy, pierworodny pocałunek. Wtedy jeszcze nie znałem vita sexualis i nie wiedziałem, że to zew krwi. Świat zamglił się nagle, pokój począł się kręcić, nogi odmówiły posłuszeństwa – i nie miałem pojęcia dlaczego”.
„Raz stałem na balkonie, a ona spoglądała przez okno” – wspomina. „Bez specjalnego powodu wdrapałem się na poręcz i zacząłem chodzić jak akrobata. Niestety nie zaimponowałem jej moim szwicowaniem, ponieważ osądziła mój popis bez specjalnego zachwytu. Wtedy na wysokości trzeciego piętra usiadłem na balustradzie i opuściłem nogi na zewnątrz. Gdy i tym szaleństwem nie spowodowałem jej zachwytu, trzymając się za balaski, usiadłem na gzymsie i zacząłem huśtać nogami w powietrzu… W tej chwili ktoś chwycił mnie drżącymi rękami za szyję i raptownie wyciągnął ku górze… Był to mój ojciec, lecz ledwo go poznałem, ponieważ był biały jak mleko”[5].
*
Cyla z synami Józefem, Marcelem i Ignacym na ulicy Szewskiej, w tle widoczny budynek dzisiejszego Teatru Bagatela, pierwsza połowa lat 30.
Józef (z prawej) z nagrodą za udział w szkolnym konkursie poetyckim, Kraków, rok 1929
Cyla przed swoim sklepem kapeluszniczym Salon Mód „Celina”, ulica Szewska 16, rok 1934
Pomnik Józefa Piłsudskiego na placu Sobieskiego w Tarnopolu, wzniesiony w listopadzie 1935 roku (NAC; sygn. 3/1/0/9/6201)
„Mamusia nie lubiła wsi” – zauważa Rebeka. „Mówiła, że wieś nasza to pełno błota, ciemno i strach wieczorem wyjść przed próg. Latem przyjeżdżali do nas goście z różnych stron. Ciocia Róża z Heleńcią spędzały u nas całe wakacje. Odjeżdżały zawsze smutne, gdyż Mamusia bardzo tęskniła za miastem i cierpiała na serce”[6].
Kwiecień 1925. Rebeka ma siedem lat. Tego roku przygotowań do święta Pesach dogląda ojciec. Trzeba posprzątać cały dom. Szoruje się kuchenne szafki, stoły, deski do krojenia. Z domu wynosi się chleb, mąkę i krupy. Ze strychu służące znoszą świąteczną zastawę i misę. Leżały tam zapakowane przez cały rok. W misie wyrabiane jest ciasto na mace. Piecze się je w ciepłym piecu starannie wymiecionym z okruchów chleba i zaczynu. „Sąsiedzi, Polacy i Ukraińcy, czekali na nasze święta, gdyż też lubili jeść macę” – wspomina Rebeka.
Obok nakrytego serwetą talerzyka z macami stoi półmisek, na którym leżą listki sałaty, gałązki zielonej pietruszki, czarka ze słoną wodą, parę ugotowanych na twardo jaj, mięso z kością pieczone w popiele i utarty chrzan. „Mamusia rozdzieliła między nas kojsały i powiedziała: »Pamiętajcie, który do kogo należy, byście się nie bili na drugi rok«”.
Drugi rok jest inny. Lea umiera zaraz po świętach.
„Ja i Szymuś nie rozumieliśmy powagi chwili. Pamiętam, że bawiłam się z dziećmi na polu w skakankę. Adolcio co chwilę wołał nas: »Rebeciu, Szymusiu, chodźcie do domu! Mamusia naprawdę umiera!«”.
Śmierć matki dzieci odczują dopiero później. „Nie jest prawdą, że człowieka można zastąpić; możliwe, że obcego, ale nie matkę. Nic nie może ojca, matki zastąpić… Biedne trzy sierotki, płacząc, wspominaliśmy dni spędzone z Mamusią, żałując popełnionych błędów. Pamiętam, gdy słyszałam, jak inne dzieci wołały »mama«, nigdy w życiu nie byłam bardziej zazdrosna!”
Zapada decyzja. Bracia Adolf i Szymon zostają w Budyłowie z ojcem, który wkrótce ożeni się ponownie. Siedmioletnią Rebekę wysyła się do Zbaraża, do ciotki Róży, siostry matki. „Od tego czasu ich dom był moim domem i wszystko, co umiem, i że jestem człowiekiem (tak mi się zdaje), zawdzięczam tylko czułej opiece i pracy nade mną kochanego wujostwa i kochanej mojej kuzynki Heleńci. Nigdy im tego nie zapomnę”.
W Zbarażu Rebeka zaczyna szkołę. Ma tu wiele koleżanek: Polek, Ukrainek, a najwięcej Żydówek. Jedna z nich nazywa się Genia Zahler, jest bardzo biedną dziewczynką.
Pewnego dnia widziałam, jak Geni braciszek kupił w sklepie dwa deka masła na posmarowanie chleba dla całej rodziny. Wstrząsnęło to mną i postanowiłam oddawać Geni moje śniadania. Wkrótce wujostwo dowiedziało się o tym i pozwolili mi brać dla koleżanki dodatkowe kanapki. Dali mi też mydło i sukienki dla niej. Inne koleżanki, z tak zwanych dobrych domów, kpiły, jak mogę z nią chodzić. A to była dobra, kochana dziewczynka. Co ona była winna, że rodzice jej byli biedni i mieli dużo dzieci?
Kiedyś z Genią, ubraną dzięki mojemu wujostwu odświętnie, i z dwoma innymi koleżankami poszłyśmy do bożnicy, która mieściła się w domu właściciela młyna, niedaleko dworca kolejowego. Przy oknie, na honorowym miejscu siedział mój kochany, dobry, z najporządniejszych ludzi, jakich do dziś dnia znam, Wujcio Józio, który zastępował mi ojca. Gdy mnie zobaczył, uśmiechnął się do nas. Pokazałam koleżankom z dumą: „Widzicie, ten z wąsami, modlący się pan to mój Wujcio!”.
Prawdopodobnie ze względu na mnie bardziej przestrzegano w domu tradycji i religii żydowskiej. Na święta Jom Kipur wszyscyśmy pościli. Pamiętam, poszłam do koleżanki, która miała dużo orzechów włoskich. Nie oparłam się pokusie i zjadłam je. Jeszcze dzisiaj czuję ten smak i widzę swoje żółte palce. Właśnie te plamy na palcach mnie zdradziły. Wróciłam do domu i dostałam porządny paternoster, że w post się nie je!
*
W sklepie Cyli i Abrahama przy ulicy Szewskiej 16 sprzedaje się najpierw słodkości warszawskiej firmy „Plutos”. Awangardowe reklamy autorstwa Henryka Berlewiego z tekstami Aleksandra Wata zachęcają nabywców do spożywania czekolady orzechowej, która „rzeźwi, wzmacnia, skupia uwagę i ładuje przypływem świeżej energii, nie wymagając od Ciebie najmniejszej przerwy w pracy”, lub czekoladek kawowych, które „wypowiedziały wojnę papierosom i wygrają ją niechybnie”.
Ze znaku firmowego sklepu spogląda czarnoskóry mężczyzna. Nie wiadomo, gdzie i kiedy Abraham Bau spotyka mieszkańca Krakowa o skórze koloru czekolady i proponuje mu pracę. Do jego obowiązków należy otwieranie i zamykanie drzwi wejściowych. Jego kariera kończy się gwałtownie, kiedy jedna z klientek podciąga mu znienacka rękaw. Podejrzewa, że jest biały i ma jedynie pomalowane dłonie i twarz. Mężczyzna uznaje to za obelgę. „Co, ona nie wierzy, że jestem prawdziwy?” – oburza się. I więcej nie przychodzi do pracy.
Józio zagląda do sklepu po szkole. Fascynuje go stojący koło kasy symbol nowoczesności – czarny telefon na korbkę. Jego bakelitowa materia przyciąga uwagę, ale chłopiec ma zakazane telefonować, rozmowy są zbyt drogie. Z przejęciem powtarza w myślach wyuczony na pamięć numer: „108-39”.
Ubóstwia też zapach i smak czekoladek. Nie może oderwać oczu od ich kolorowych blaszanych pudełek i połyskujących papierków. Wiszące na ścianach reklamy przyprawiają o zawrót głowy. Słowa i zdania ułożone są inaczej niż w elementarzu. Biegną po skosach, gromadzą się w grupach, oszałamiają pstrokatym kolorem czcionki i wieloma wykrzyknikami.
W czasach wielkiego kryzysu czekoladowy interes zaczyna podupadać. Wtedy stery bierze w swoje ręce przedsiębiorcza Cyla i zmienia asortyment sklepu – na kapelusze. Wie, że krakowskie elegantki zaoszczędzą na wszystkim, aby tylko pokazać się na ulicy w najmodniejszym w sezonie modelu nakrycia głowy. W jej zręcznych dłoniach obfitość barwionych skór, miękkich filców, lnianych wstążek i zmysłowych woalek przeobraża się w paletę oryginalnych kapeluszy, toczków, kaszkietów.
Powraca okres prosperity. W połowie lat trzydziestych wnętrze sklepu przechodzi modernizację. Józek przypomina sobie, że rodzice zapłacili też murarzom, aby odświeżyli sczerniałą fasadę. Ale niedługo to trwało, bo wkrótce przyszli robotnicy magistratu i „cały front sklepu obsmarowali z powrotem oryginalnym błotem, aby przywrócić domowi średniowieczny charakter”.
W pudełku na pędzle zachowało się zdjęcie, na którym uśmiechnięta Cyla pozuje przy witrynie Salonu Mód „Celina” udekorowanej przez syna z okazji urodzin rządzącego krajem Marszałka Piłsudskiego. Józek starannie projektuje całość wystawy. Na wzór ludowej wycinanki, orzeł wykonany z białego kartonu symetrycznie rozpościera skrzydła. Szpony ptaka okalają znajdujące się jeden pod drugim dwa portrety Komendanta. Niżej w szeregu pręży się pięć dodatkowych małych orzełków.
Gdy pod koniec lat trzydziestych przed krakowskimi sklepami żydowskimi ustawiają się endeckie pikiety nawołujące: „Nie kupuj u Żyda!”, jakimś cudem omijają sklep przy Szewskiej 16. Czy dlatego, że „mama nie wyglądała na Żydówkę”?
„Kremerowska to nie była żydowska ulica” – zapewnia Józek. „Choć jeden ze stryjów był wielkim rabinem w Żywcu, moi rodzice byli liberalni. Chodzili do bożnicy tylko w święta, tata czasem chodził w szabat. Kiedy zaprosił rabina, żeby mnie uczył do bar micwy, wszyscy na ulicy się śmiali. Miał brodę i pejsy. On mnie wprowadzał w język, w modlitwy. W tamtym czasie pewnego dnia obudziłem się rano i przypomniałem sobie głos usłyszany we śnie: »Dojdziesz do Betel«. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zapisałem to na brzegu gazety i dałem rabinowi. Może to coś w języku praojców?
Był zachwycony. »Co za wspaniały sen, dojdziesz do Bet El[I]!« – wykrzyknął w ekstazie, nie wyjaśniając dokładniej, co to oznacza. Od tamtej pory działy mi się cuda”.
Pierwszym z cudów są pomyślnie zdane egzaminy do państwowego gimnazjum. Bo choć wyobraźnią i dowcipem przewyższa innych uczniów, mozolne wkuwanie dla ocen nie jest jego mocną stroną. Nie robi na nim też wrażenia to, że nie zostaje przyjęty do szkoły z braku miejsc lub – jak mówi mu mama – „bo jesteś Żydem”. Alternatywą pozostaje prywatne gimnazjum hebrajskie na krakowskim Kazimierzu. Szkoła słynie z bardzo dobrej kadry i z wysokiego poziomu nauczania, a jej absolwenci są zwolnieni z egzaminów wstępnych na uniwersytet.
„Na ogół nie chodziłem do tamtej dzielnicy” – wspomina. „Tam był brud, a w każdej rodzinie po dziesięcioro dzieci. Mieszkali tam Żydzi z pejsami, z brodami, trochę podobnie jak w Bene Berak. Pojechaliśmy tam tramwajem. Pamiętam, że ojciec poszedł ze mną do klasy. Nauczyciel stał na tle mapy Palestyny i zapytał mnie: »Co wiesz o Erec Izrael?«. Nie miałem pojęcia, co to jest ten »erec«, nie mówiliśmy o tym w domu. Tym niemniej powiedział: »Dobrze, przyjmiemy cię, ale obiecaj, że w krótkim czasie nauczysz się hebrajskiego«. I obiecałem, ale nie weszło mi to do głowy. Ciężko to nawet powiedzieć, ale wtedy nie lubiłem tego języka.
Józef z rodziną na ławce, rok 1936
Fotografia profesorów i studentów Instytutu Sztuk Plastycznych w Krakowie, rok 1939
Po upływie trzech i pół roku dyrektor szkoły podszedł do mnie i powiedział: »Bau, to nie dla ciebie, szkoda czasu. Powinieneś uczyć się rysunku i grafiki«. Bo rysowałem na tablicy karykatury nauczycieli i robiłem plakaty.
Poszedłem więc do Instytutu Sztuk Plastycznych, gdzie mnie dość chętnie przyjęli. Był rok trzydziesty dziewiąty. W maju nauczyciel liternictwa powiedział: »Dziś chcę pokazać wam litery, które nie mają żadnego związku z językiem polskim. To litery gotyckie. Jeżeli ktoś nie chce się ich uczyć, nie będę tego wymagać od niego«. A ja przypadkiem zacząłem się ich uczyć. Potem wybuchła wojna, a ja znałem niemieckie pismo gotyckie”[7].
*
Rebeka właśnie zdała maturę. Kuzynka Heleńcia zabiera ją na przejażdżkę pociągiem do Tarnopola. Rebeka ma pokazać się w nowym płaszczu i „w kapelusiku upiętym na gretce”. Czuje się szczęśliwa i dorosła.
„Po Zbarażu Tarnopol zawsze robi wrażenie dużego miasta” – pisze Rebeka.
Kuzynki spacerują najpierw ulicą Ruską, przyglądając się witrynom sklepowym. Potem przechadzają się po rynku. Na placu Sobieskiego odpoczywają na ławce. Chłonąc promienie czerwcowego słońca, kosztują wiśniowe lody w wafelku. Nad placem góruje monumentalnych rozmiarów pomnik Józefa Piłsudskiego na koniu. Za dwa lata Marszałek zostanie brutalnie strącony z piedestału za pomocą stalowej liny ciągniętej przez sowiecki czołg. Tymczasem życie w mieście toczy się spokojnie, naturalnym rytmem. Z wysokiego brzegu Podzamcza młode kobiety podziwiają widok na tarnopolski Staw.
Kiedy wchodzą do eleganckiej kawiarni, Rebeka „po raz pierwszy w życiu czuje się bardzo nieswojo”. Rozgląda się oszołomiona. Specjalnie zamawiają potrawy, których nie jada się w domu. Heleńcia uśmiecha się i mówi: „Na zawsze już zapamiętasz swoją pierwszą wizytę w kawiarni”.
Wkrótce potem Rebeka wyprowadza się razem z wujostwem ze Zbaraża do Krakowa. Ciocia Róża i wujek Józef są zamożni, mają przestronne mieszkanie w eleganckiej kamienicy, mogą jej zapewnić spokojny byt. W Krakowie mieszka też wuj Efraim Ratz, którego firma produkuje ołówki i przybory papiernicze w fabryce przy Czarnowiejskiej 70. Rebeka marzy o medycynie, ale studia są dla niej nieosiągalne z powodu numerus clausus. Od 1937 roku młodzież żydowska stanowić może tylko dziesięć procent ogółu studiujących na polskich uczelniach. Jak na złość przepisów tych najskrupulatniej przestrzegają właśnie szkoły medyczne. Dziewczyna próbuje więc swoich sił na wydziale chemii. Ostatecznie przerywa studia, ale z sukcesem kończy kursy kosmetyczne.
*
Józek od wczesnych lat pisze wiersze. W dzieciństwie wygrywa nawet konkurs w gazecie i dostaje w nagrodę książkę. Z czasem zaczyna regularną współpracę z „Nowym Dziennikiem” oraz z „Okienkiem na Świat”, w którym zamieszcza drukowany w odcinkach komiks Jak to Perec szedł do Erec. Inne jego pasje to rysowanie, opowiadanie dowcipów, granie na mandolinie i skrzypcach, latem basen w parku Krakowskim.
W późniejszych latach lubi „przechadzać się na Plantach pod uniwerkiem”, „dowalać się do dziewczynek” i „robić grandy starszym kolegom”. Jako że przeważnie nie ma tam wolnych ławek, wraz z kolegami znajduje patent na zdobywanie miejsc.
Jeden z nas siadał na balaskach obok ławki, robił smutną minę, a gdyśmy się zbliżali i pytali: „Dlaczego tak jakoś nie bardzo?”, zaczynał się głośno żalić, tak żeby wszyscy obok słyszeli: „Najmłodszy brat dostał dyfterii, karetka pogotowia zabrała prawie całą rodzinę i sąsiadów do szpitala, a ubrania do dezynfekcji. Mnie się udało uciec przed akcją, ale coś mnie gardło zaczyna boleć”. W tym miejscu zaczynał kaszleć na wszystkie strony… a siedzący na ławkach pospiesznie uciekali, zakrywając usta chusteczką[8].
Pamięta świąteczne parady wojskowe na Rynku i megafony nadające propagandę przed wyborami do sejmu. Oraz to, że od strony pomnika Mickiewicza mama kupowała kwiaty, a od strony wieży ratuszowej jarzyny, owoce i drób. Przekupki siedziały na wypełnionych ziemniakami workach. „Mama zapytała kiedyś jedną: »Po ile za kilo jabłek?«. »Dwadzieścia groszy«. »Aż tyle za taką marniznę? Może opuści pięć groszy?« Wtedy tamta kobieta poderwała się z tych worków i zawołała: »Wielki Boże! Słyszałeś, co oni mówią? Spuść na nich ogień z nieba!«. Po jakichś dwóch tygodniach wybuchła wojna, a ja zapytałem mamę, czy dla pięciu groszy warto było ściągać naloty na Kraków?”[9]
Komiks Józefa opublikowany w dwutygodniku „Okienko na Świat”, nr 3 (25) z 1 maja 1938 r., s. 9
Rozstąpiły się malowane ściany,
rozwierały się podwoje
i zaczął się włóczyć po ulicy
wygnany wieków majątek,
sprzętów porąbanych dusze
i stosy gratów,
ciężarnych duchem pamiątek.
Józef Bau, Dom, z tomu Światija
Ostatniego dnia sierpnia krakowianie z niepokojem obserwowali wieczorne niebo. Słońce zachodziło na purpurowo. Nad ranem 1 września mieszkańcy Kremerowskiej 10 usłyszeli warkot samolotów. Józek z braćmi wybiegli na ulicę. Z dołu lepiej było widać latającą maszynę i krzyż wymalowany na jej kokpicie. Zawrócili pędem do kamienicy, przekrzykując się na klatce schodowej: „Leci Luftwaffe! Luftwaffe leci!”. Sąsiedzi już chcieli wzywać policję, że robią głupią propagandę. Niemcy właśnie zaczęli bombardować miasto.
Tego dnia głównym celem nalotów było lotnisko w Rakowicach. W centrum miasta bomby spadły na szpital psychiatryczny przy ulicy Kopernika. Dwa dni później za cel obrano dworzec kolejowy. „Tak jak wszędzie również i tutaj lotnicy zrobili dobrą robotę” – komplementowała niemiecka prasa. „Kilka celnych trafień spadło na plac przed dworcem, jedna z bomb uderzyła dokładnie w rozjazdy kolejowe i zablokowała w ten sposób cały ruch do centrum kraju”. Zniszczeniu uległ też hangar, w którym znajdowały się kursujące do wojny na trasie Kraków–Zakopane nowoczesne lukstorpedy.
Początkowo naloty przyjęto ze względnym spokojem, lecz z upływem godzin atmosfera w mieście stawała się bardziej nerwowa. Część mieszkańców powzięła decyzję o ucieczce na wschód, inni postanowili czekać na rozwój wypadków na miejscu. Wzmogło się wykupywanie wszelkich dostępnych produktów. Nocne zaciemnienie sprzyjało rabunkom zbombardowanych magazynów towarowych, składów węgla.
Panice ulegli też włodarze Krakowa, opuszczając miasto w popłochu.
Dwa pinczerki Rebeki biegały niespokojnie po mieszkaniu, próbując zrozumieć, dlaczego zapanował tu nagle taki bałagan.
Decyzję o wyjeździe do Zbaraża podjęto bez zwłoki. Ucieczka z Krakowa, do którego lada chwila miał wkroczyć wróg, wydawała się dobrym pomysłem. W pośpiechu ładowano rzeczy do auta, nie zastanawiając się, czy będzie ono dobrym środkiem lokomocji na zablokowanych ciżbą i furmankami drogach. Innego rozwiązania nie było.
„Zabieram pinczerki!” – stanowczo oświadczyła Rebeka, wprawiając w zdumienie pakujących walizki bliskich. „Albo muszę je oddać. Ale tylko w dobre ręce!”
„Ona chyba zwariowała” – denerwowała się ciotka. „Chce uciekać z pieskami!”
Czasu na szukanie niani dla pinczerków nie starczyło. Wujostwo wyjechali, Rebeka została.
Krakowskie ulice i place opustoszały. Przestały wychodzić gazety. Nawet hejnał z wieży Mariackiej zamilkł. O spokój i zimną krew apelował nowo wybrany prezydent Stanisław Klimecki. Ale już w drugim dniu swojego urzędowania kazał wywiesić przy drogach do miasta białe flagi. 6 września Klimecki wyszedł na rogatki Krakowa z przesłaniem do wkraczających okupantów: „Strzelać nie trzeba, miasto się nie broni”.
Tego dnia hurgot wozów ciężarowych obudził mieszkańców około szóstej rano. Żołnierze niemieccy wjeżdżali od południa, przez most Piłsudskiego. Od zachodu weszli pieszo, z pieśnią na ustach. Ulicami Karmelicką i Szewską dotarli do Rynku i zrobili wokół niego kilka triumfalnych okrążeń.
Uciekinierzy wkrótce zaczęli wracać. Wyczerpała ich niewygoda wojennej zawieruchy, przygnębiły informacje o wkroczeniu Sowietów od wschodu. Zachęciły płynące z Krakowa wieści: „Wracajcie bez obaw, u nas spokój, wejście do miasta od szóstej rano do szóstej wieczór”.
W mieście zaroiło się od Niemców. Oprócz żołnierzy i policjantów wkrótce tłumnie przyjechali urzędnicy, potencjalni nowi właściciele przejmowanych żydowskich firm, sekretarki, stenotypistki.
W czasie spacerów można było obserwować zachodzące w mieście zmiany. W mieniącym się od teraz „starogermańskim grodem” Krakau zmieniano, usuwano, wyrzucano. Z budynków ściągnięto tablice poświęcone pamięci polskich patriotów. Z frontonu Akademii Górniczej strącono posąg Świętej Barbary. Zdemontowano pomniki – najpierw Grunwaldzki, potem Mickiewicza. W oczy rzucały się rozwieszone na wszystkich budynkach nowej administracji czerwone flagi ze swastyką.
Do pracy Cyla podążała odtąd Karmeliterstrasse. Jej sklep, oznaczony w witrynie gwiazdą Dawida, znajdował się przy Schustergasse 16. Alter Markt – Rynek Główny – poddany został renowacji. Jako że jego „wyboista, podziurawiona” nawierzchnia kontrastowała z budowlą „dumnych Sukiennic oddychających starym niemieckim duchem kupieckim”, postanowiono Rynek wybrukować na nowo. Odświeżony w ten sposób przyjął nazwę Adolf-Hitler-Platz. Wawel, siedziba władz Generalnego Gubernatorstwa z Hansem Frankiem na czele, stał się Burgiem.
Łapanki, obcinanie bród i wyrywanie pejsów, bicie lub zmuszanie do wzajemnego bicia się stały się chlebem powszednim krakowskich Żydów. Rozzuchwaleni Niemcy plądrowali ich mieszkania, zabierając meble i cenne przedmioty, ze sklepów rabowano towary.
Z tygodnia na tydzień wprowadzano nowe ograniczenia: zakaz sprzedaży majątku, blokadę kont bankowych, zamknięcie rytualnych rzeźni i nakaz pracy przy różnego rodzaju robotach publicznych, także w soboty i święta żydowskie.
Z początku mogli jeszcze chodzić do szkoły. Co prawda zajęcia zaczęły się z opóźnieniem, ale w nowej rzeczywistości jawiły się niczym echo dawnej, bezpiecznej rutyny.
Ostatecznie „Ignacy Bau, lat 9, syn Abrahama i Cyli, wyznanie mojżeszowe”, został z dziennika nauczycielskiego „skreślony dnia 9-go grudnia 1939 r[oku]”.
W szkole Józka sprawy przeciągały się nieco dłużej. Dyrektor, profesor Wiesław Zarzycki, nie od razu podporządkował się poleceniom władz. Dopiero z początkiem 1940 roku, po kilku upomnieniach, zebrał uczęszczających do szkoły Żydów. Smutny i zażenowany, oświadczył im, że zmuszony jest usunąć ich z rejestru uczniów.
Któregoś dnia na ulicach pojawiły się plakaty nakazujące „Żydom od lat 12 nosić widoczne znamiona”. Józkowi pozostał w pamięci obraz: pochyla się nad kawałkami białego płótna, na których rysuje niebieskie gwiazdy z ramionami zachodzącymi jedno na drugie.
Wstyd było wyjść po raz pierwszy z tą gwiazdą na rękawie. Męczyły natarczywe spojrzenia przechodniów. Ktoś zawołał: „O, idą oficery!”.
*
Wejście Niemców do Krakowa, 6 września 1939 roku (Muzeum Historyczne Miasta Krakowa, sygn. MHK-21993/Fs/iX/3)
Strącenie przez okupantów pomnika Adama Mickiewicza na krakowskim Rynku Głównym, sierpień 1940 roku (Archiwum Narodowe w Krakowie, Zbiór fotograficzny, sygn. 29/670/1446)
Buty-futerały, przebrnąwszy szmat drogi,
licząc popękane kwadraty chodnika,
wypiwszy dziurami
ze stu kałuż błoto,
ze stu rynsztoków wodę –
teraz po „fajrancie” wypluły me nogi
i obok stolika
stanęły na baczność.
Józef Bau, Moje buty, z tomu Światija
Jesienią Żydzi przymuszeni byli do grabienia liści, sprzątania śmieci, zrzucania do piwnic węgla. Łagodna pogoda sprzyjała gromadzeniu się gawiedzi przyglądającej się ich pracy. Żartom i szykanom nie było końca. Kiedy słońce ustąpiło miejsca słocie, krakowianie znużyli się tym spektaklem. W końcu mieli swoje własne problemy. Przywykli już do widoku pracujących na ulicach mężczyzn i kobiet.
Potem przyszła niezwykle sroga zima. Wisłę skuł lód od brzegu do brzegu. Każdego ranka Żydzi usuwali śnieżne zaspy, które co noc zaścielały chodniki i ulice miasta. Niektórym udawało się za opłatą znaleźć zastępstwo. Pozostali, nie mając wyjścia, stawiali się na rozkaz. Popychani i lżeni, brali miotły i łopaty w zgrabiałe ręce, pracowali w milczeniu.
Rebece nawet w rękawiczkach marzły palce. Chuchała w dłonie, próbując je rozgrzać, pomiędzy jednym a drugim ruchem szufli. Pilnujący jej grupy Niemiec od razu zwrócił na nią uwagę. Ubrana była w szykowne ciepłe palto, szal zasłaniający pół twarzy i co raz spadającą na oczy czapkę. Największe wrażenie zrobiły na nim jej buciki, zupełnie nieodpowiednie do wykonywanej pracy: brązowe, na maleńkim obcasie, ze wspinającą się zgrabnie po haczykach skórzanej cholewki sznurówką, zawiązaną u góry w podwójny supeł, który teraz, ośnieżony, przypominał oszronione wąsy. Na oko rozmiar się zgadzał. Czy właśnie o takich trzewikach marzyła jego ukochana, wysyłająca do niego tęskne listy z Heimatu?
Prace przymusowe Żydów na ulicach Krakowa, rok 1940 (Archiwum Narodowe w Krakowie, sygn. 29/33/SMKr 211)
Zmierzchało. Czas pracy dobiegał końca. Zawołał do siebie Rebekę i nagle uderzył ją w twarz. „Ściągaj buty!” – rozkazał. Rebeka próbowała udawać, że nie rozumie. Po kolejnych cięgach zrezygnowała i buty zdjęła. W podziękowaniu otrzymała potężnego kopniaka. Szybko ruszyła w stronę domu, czując przez zmoczone pończochy oblodzoną nawierzchnię ulicy, którą z wolna pokrywał wieczorny śnieg.
*
25 listopada 1940 roku Otto Wächter, gubernator dystryktu krakowskiego, wydał zarządzenie, na mocy którego jedynie żydowscy rzemieślnicy i fachowcy mogli otrzymać pozwolenie na pozostanie w Krakowie.
Kilkadziesiąt tysięcy ludzi musiało opuścić miasto.
Abraham był już wtedy chory. Po powrocie z urzędu wyjaśnił: „Dali mi ten dokument, bo za jakiś czas i tak umrę”. W mieszkaniu przy Kremerowskiej 10 została z nim Cyla i dziesięcioletni Ignacy. Marcel i Józek zmuszeni byli wynieść się z Krakowa. Najpierw wprowadzili się do mieszkającej na wsi ciotki. Potem Cyla znalazła im schronienie w podkrakowskiej Olszy.
U poleconego kominiarza mogli jedynie nocować. W dzień dom miał pozostać pusty. Wracali tam o zmroku, a rankiem opuszczali chałupę. Spacerowali, próbując nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Na zmianę dyskutowali, spierali się, milczeli. Kiedy przychodziła plucha, nie mieli się gdzie schować. Bezlistne korony drzew nie chroniły przed zimnymi kroplami, padającymi na ich sfatygowane czapki, liche palta i zawilgłe trzewiki.
Każdego dnia przed południem udawali się w kierunku pętli tramwajowej. O umówionej godzinie z wagonu wyskakiwał Izio, uśmiechnięty na ich widok, w schludnym ubraniu, bez opaski. Podawał im zawinięty w lniany ręcznik tobołek, po czym wsiadał z powrotem, wymieniając w locie kilka uwag i pozdrowień. Józek i Marcel oddalali się niezwłocznie. Gdzieś na uboczu, w krzakach, na tyłach czyichś przybudówek, kurników, rozchylali ostrożnie zapakowane ciasno w gałganek i dla pewności związane sznurkiem kromki ciemnego chleba, kawałek sera, czasem ugotowane na twardo jajka, kilka jabłek czy pokrojonych w ćwiartki cebul. Dyżurną całego rytuału była ich matka, Cyla.
Któregoś grudniowego dnia, po pokonaniu rutynowego pieszego dystansu, zbierali się już do powrotu, kiedy zobaczyli biegnącego z przeciwka człowieka. Krzyknął do nich, że Niemcy zastawili pułapkę na szwendających się po ulicach Żydów. Kiedy któregoś złapią, dla zabawy zrzucają go z mostu do rzeki. Nie trzeba było im tego ostrzeżenia powtarzać. Oddalili się pośpiesznie.
Zrobiło się chłodniej, ręce ciężko było rozgrzać nawet w kieszeniach płaszcza. Nadciągał zmrok. Liche światła domostw pogasły bądź schowały się za płachtami czarnego papieru, którymi zasłaniano szyby w obawie przed nalotami. Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Błądzili długo, po omacku, gubiąc się w topografii przedmieścia. Mijali wypełnione groźnym hukiem hangary, pogrążone w ciemności placyki, skrzyżowania. Zmagając się z wyboistą nawierzchnią, wdeptywali w kałuże.
W oddali zobaczyli coś na kształt płomyków. Światełka migotały, pojawiając się i znikając. „Idźmy w tamtą stronę, dziś pierwszy wieczór Chanuki” – powiedział Józek. Ruszyli. Z każdym krokiem podwójny płomień stawał się spokojniejszy, w końcu ujrzeli, że oświetla słabym blaskiem okno ze wstawionym za ramę świętym obrazkiem. Poznali ten dom. Drzwi uchyliły się ostrożnie i znajomy głos kominiarza odezwał się z ulgą: „Chwała Bogu, właźcie. Już myślałem, że coś się stało”.
Tej nocy Józek rozmyślał jeszcze długo o cudzie chanukowym, który objawił się w wystawionych przez kominiarza w oknie dwóch świeczkach. Gdy zasypiał, powróciły do niego słowa usłyszane dawno temu we śnie: „Dojdziesz do Betel”.
*
„Pani Rebeko, do czego to wszystko zmierza?” – zastanawia się Tadeusz. Jest mężczyzną po trzydziestce, inżynierem, katolikiem, znajomym Rebeki i jej wujostwa. Właśnie przyszedł z wizytą. Rebeka zatrudniona jest w tym czasie w drogerii przy Grodzkiej, po wysiedleniu z Krakowa wynajmuje pokój na przedmieściu, przy ulicy Zielnej. W oczekiwaniu na szklankę herbaty Tadeusz opowiada o drożyźnie, łapankach, ostatnich egzekucjach w mieście. „Niech pani za mnie wyjdzie!” – proponuje nagle. „Załatwimy papiery, będzie pani bezpieczniejsza”.
Dziewczyna nie wie, co odpowiedzieć. Czy rzeczywiście przyjdą jeszcze gorsze czasy i naprawdę trzeba się ratować? Czy powinna na dobre porzucić dotychczasowe życie i iść na „aryjskie papiery”? Nie ma nawet pieniędzy, żeby zapłacić za nowe dokumenty. I tutaj z pomocą przychodzi Tadeusz. Proponuje pokrycie części kosztów. Zdobywa nawet dla niej białą sukienkę i welonik. Rebeka wspomina po latach:
Pan Tadek obiecał przyjść po mnie po południu. Mieliśmy iść do kościoła. Siedziałam samotnie w pokoju i płakałam, nie wiedząc, co mam robić. Wtem coś z moich rzeczy wpadło za ogromny kufer należący do moich gospodarzy. Wyciągając część mojej garderoby, wyjęłam też jakiś papier. Zobaczyłam na nim obraz dziewczyny z rozpuszczonymi długimi włosami, przywiązanej do bramki. Napis po niemiecku brzmiał: „Żydzi kamienują młodą Żydówkę, która się wychrzciła”. To był dla mnie wstrząs! Poczułam, że to nakaz z góry, i postanowiłam nie zmieniać mojej wiary.
Kiedy przyszedł pan Tadeusz, zastał mnie pakującą walizkę. Obrazek leżał na stole obok sukni i nie potrzebowałam mu nawet tłumaczyć. Powiedział, że jestem porządnym człowiekiem. Potem pomógł mi zawieźć rzeczy do wujostwa Ratzów na Czarnowiejską.
Po kilku dniach poszliśmy do getta[1].
*
Tego dnia Izio przyjechał jak zwykle tramwajem, oprócz kanki z ciepłą zupą przywiózł im porażające wieści. Zacierając niespokojnie ręce, oznajmił, że Józek i Marcel muszą dziś wrócić na Kremerowską, aby pomóc pakować rzeczy. Zarządzono wysiedlenie do Podgórza.
Po paru miesiącach tułaczki w końcu mogli wrócić do domu i uściskać bliskich.
Cały dzień i noc sortowali dobytek, rozkręcili stół kreślarski Józka i łóżka, opróżnili kredensy i szafy. Pomogli mamie załadować do pudeł najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy: wełniane swetry, palta, spinki do koszul, talerze, świeczniki, buty, kapelusz ozdobiony błyszczącym kamieniem, zegar ścienny, srebrną paterę, bieliznę, świąteczny obrus, kieliszki. Resztę inwentarza postanowili oddać na przechowanie sąsiadom i znajomym.
Rano przyjechał zamówiony przez Abrahama wóz. Śmierdział paskudnie, bo właściciel używał go wcześniej do przewożenia gnoju. Załadowali meble i pakunki. Abraham usiadł na koźle obok woźnicy, a Cyla i Izio podążyli za furmanką pieszo. Józek i Marcel oddalili się w stronę Olszy.
Ulice wypełniły się tego dnia tłumem ludzi gorączkowo podążających w różne strony. Panowała marcowa wilgoć. Na chodnikach walały się resztki rozdeptanego śniegu, tającego w czasie efemerycznych przejaśnień, podczas których wiosenne słońce podkreślało wszystkie nędzne szczegóły tej przeprowadzki. Zmęczone szkapy ciągnęły kolebiące się na bruku, wyładowane do granic możliwości furmanki, wypełnione majdanem dotychczasowego życia: szafą wystawiającą ku światu pokryte liszajem plecy, lustrem, które już wiele widziało, krzesłem z nogami sterczącymi w stronę nieba, szafką bez szuflad. Całość piramidy zdawała się trzymać dzięki upchniętej między klamotami pierzynie.
Ruch wzmagał się, osiągając apogeum w dzielnicy Kazimierz. Tutaj każdy bez wyjątku ciągnął za sobą jakiś wózek z dobytkiem, dźwigał pudła, nosił z kimś na spółkę wezgłowia łóżek, sienniki, żeliwne kozy. „Widać, że to, co opuszczają na Kazimierzu, nie jest niczym szczególnym” – komentował dziennikarz „Krakauer Zeitung”. „Często wyprowadzili się z brudnych nor, dla wielu z nich warunki polepszą się bez wątpienia w Podgórzu”.
Ludzka fala kierowała się ku mostom. W pośpiechu i bez pozdrowienia mijali się na nich niedawni polscy mieszkańcy podgórskich kamienic i ciągnące ku nim rzesze nowych żydowskich lokatorów.
Wysiedlenie Żydów do Podgórza, marzec 1941 roku (Archiwum Narodowe w Krakowie, Akta miasta Krakowa, Starosta Miasta Krakowa [Der Stadthauptmann der Stadt Krakau], sygn. 29/33/SMKr 211)
[I] (hebr.) dom Boga
[1] Józef Bau do Marcela Baua, Tel Awiw, 23 sierpnia 1953 r.
[2] Józef Bau do Marcelego Baua, Tel Awiw, 18 sierpnia 1972 r.
[3] Rebeka Bau, W imię boże! Pamiętnik 1956–1974, rękopis, archiwum rodzinne.
[4] Józef Bau do Janiny Świerzowej, Giwatajim, 5 listopada 1956 r.
[5] Józef Bau do Bogdana Holewińskiego, Tel Awiw, 8 listopada 1992 r.
[6] Rebeka Bau, W imię boże!, op. cit.
[7] Józef Bau, USHMM, 1995.A.1272.317/RG Nr: RG-50.120.0317 <https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn503217>.
[8] Józef Bau do Bogdana Holewińskiego, Tel Awiw, 8 stycznia 1993 r.
[9] Józef Bau, USHMM, 1995.A.1272.317/RG Nr: RG-50.120.0317 <https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn503217>.
[1] Rebeka Bau, W imię boże!, op. cit.