67,99 zł
„DZISIAJ CAŁA WARSZAWA JEST BARYKADĄ”
18 sierpnia 1944 roku
W pierwszych dniach sierpnia ich budowie towarzyszyła euforia. Budowali je wszyscy – na każdym skrzyżowaniu i każdej przecznicy miasta. Wznoszono je z ziemi, płyt chodnikowych, mebli, przewróconych tramwajów. Były tarczami chroniącymi przed niemieckimi kulami, stanowiskami strzeleckimi, rowami przeciwczołgowymi, przestrzenią, w której przenikały się życie i śmierć.
Niektóre istniały kilka godzin, inne kilka tygodni.
Barykady – mimowolni widzowie zagłady Warszawy i jej mieszkańców.
Barykady ’44 to opowieść o symbolu powstańczego oporu, nadziei i o ludziach, którzy budowali barykady, ginęli na nich, ratowali innych, żyli w ich cieniu, marzyli na nich o wolnej Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 588
Data ważności licencji: 7/31/2029
Projekt okładki
Bartek Bojarczuk | ILLCAT.studio
Redaktor nabywający
Krzysztof Chaba
Opieka redakcyjna
Ewelina Olaszek, Izabela Cisek
Wybór ilustracji
Ewelina Olaszek
Manager projektu
Marianna Starzyk
Opieka promocyjna
Karolina Domańska
Adiustacja
Jacek Ring
Korekta
Anna Piechota, Izabela Cisek
Opracowanie map i rysunków na podstawie inwentaryzacji barykad przeprowadzonej w 1945 roku pod kierunkiem inż. arch. Witolda Plapisa (Archiwum Państwowe w Warszawie)
Marcin Słociński
Copyright © by Sebastian Pawlina
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-240-9027-3
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Od Autora
Zaczęło się przypadkowo. Od telefonu. Zadzwonił zięć jednego z bohaterów tej opowieści. Chciał podzielić się wrażeniami z lektury Wojny w kanałach. Po paru minutach przyznał, że „Staś miał jedno marzenie, książka o wszystkich barykadach w powstaniu, z zaznaczonymi miejscami, rozumie pan?”. Rozumiałem, ale uznałem, że taka praca byłaby trudna do stworzenia. Wymagałaby bowiem kilku lat drobiazgowych badań, weryfikacji.
Dzień później uznałem, że można zabrać się do tego inaczej. Nawet jeśli marzenie Stasia musi poczekać, to dlaczego nie napisać innej książki o barykadach. Książki opowiadającej Powstanie Warszawskie z perspektywy barykad. Książki, w której szańce stolicy są nie tylko elementem krajobrazu, ale także bohaterem, symbolem. Krótka rozmowa z Krzyśkiem Chabą, który kilka lat wcześniej wymyślił Wojnę w kanałach, przekonała mnie, że warto to zrobić.
Tak zrodził się pomysł książki, ale też tryptyku. Pierwsza część już jest. To opowieść o kanałach, wydana po raz pierwszy w 2019 roku. Drugą część oddaję Państwu teraz. Sens ich łączenia dekady temu wymyślił człowiek, bez którego nie może odbyć się żadna dyskusja, nie może powstać żadna narracja o sierpniowej insurekcji – Miron Białoszewski.
A szept też było słychać w echach, w wydłużeniu, jak w muszli. Nie. Jak w studni. To też mało, bo to nie tylko studnia w poprzek, bez dna. Ale w ogóle coś bez początku i końca. I nieprzeliczone. Bo rozwidlające się. Przecież tyle kanałów, ile ulic. Czyli jeszcze raz miasto. Trzecia Warszawa. Licząc od wierzchu. Pierwsza na wierzchu właśnie. To z przejściami przez podwórza i sienie. Druga – schronowa. Z systemem połączeń. Podziemnych. A pod tą podziemną jedną ta podziemna. Z ruchem. Z regulowaniem. Z napisami. Bo przy każdym rozwidleniu nad wejściem w kanał właściwy, czyli arterię dla pieszych Stare Miasto-Śródmieście, była kredą na cegłach wyrysowana strzałka i napis „TU”1.
Ani Wojna w kanałach, ani Wojna na barykadach nie są syntezą dziejów Powstania Warszawskiego. Nie znajdzie się tu podręcznikowego opisu wydarzeń, nie zawsze zachowywana jest chronologia, nie wszystkie dzielnice, nie wszystkie oddziały, nie wszystkie ważne wydarzenia i postaci znalazły w niej swoje miejsce. Jest to książka o barykadach. Na nich się skupia, ich znaczenie dla tamtych 63 dni opisuje. Jest to również opowieść o nadziei na wolność i o ludziach, którzy budowali barykady, ginęli na nich, ratowali innych, żyli w ich cieniu, marzyli na nich o Polsce. A ponieważ jest historią o ludziach, to została w dużej części pokazana ich oczami, opowiedziana ich słowami. Stąd częste korzystanie ze wspomnień, dzienników, prasy powstańczej, dokumentów.
Decyzja o utkaniu tekstu z szeroko cytowanych źródeł ma swoje uzasadnienie również w naturze tematu. Wojna wymyka się wszelkim opisom. Setki tysięcy osób, które jej doświadczyły, nie potrafią ubrać jej w słowa. Co dopiero ludzie, którzy znają ją z książek, telewizji, internetu. Kiedy pisałem Wojnę w kanałach, wiedziałem, że nie oddam koszmaru podziemnych przejść własnymi słowami. Teraz tak samo uważam, że nie sposób opowiedzieć o tym, czym dla powstańczej Warszawy były barykady, nie oddając głosu tym, którzy toczyli na nich swoją wojnę.
Prolog
Elektoralna róg Przechodniej
Nie tak wyobrażał sobie początek powstania Zbigniew Blichewicz. A na pewno nie spodziewał się, że gdy padną pierwsze strzały, on będzie siedział w fotelu i czytał Pannę z mokrą głową.
Dzień wcześniej wyjął ze skrytki kontaktowej wiadomość, że wieczorem ma się stawić w lokalu przy ulicy Elektoralnej 19. Ucieszył się, że to już. Od miesiąca chciał opuścić Warszawę i jechać do lasu. Nie rozumiał, dlaczego najpierw przekładano termin jego wyjazdu, aż w końcu mu go zabroniono. Trzymając w ręku maleńką karteczkę z godziną i miejscem zbiórki, uznał, że najwidoczniej tak miało być. „Włożyłem najlepsze ciemne ubranie, wziąłem do ręki beret, orła z mojej przedwojennej czapki wojskowej wsunąłem do kieszeni i załatwiwszy kilka telefonów, wyszedłem szczęśliwy na miasto”1.
Zanim z mieszkania na ulicy Smolnej 16 dotarł do celu, wstąpił do kawiarni „U Aktorek”. Ponieważ sam był aktorem, przed wojną związanym z teatrami w Warszawie, Wilnie i Kaliszu, znał tu bywalców i obsługę. „Czułem się [tam] jak w domu” – pisał. Dlatego bez ogródek mówił znajomym, że dostał rozkaz. Ten rozkaz. Jeszcze niedawno powstrzymałby się od tego, zgodnie z wymogami konspiracyjnego bezpieczeństwa, ale teraz wszelkie reguły traciły znaczenie – wolność czekała za rogiem. Była tuż-tuż. Na wyciągnięcie ręki. Tak się przynajmniej wydawało.
Od kompozytora Andrzeja Markowskiego – po wojnie skomponuje muzykę m.in. do Pokolenia, Popiołów oraz Pana Wołodyjowskiego –usłyszał: „To dlatego takiś odświętny. Szczęśliwy chłop, a ja jeszcze na razie tu przygrywam naszym i Szkopom”. Kolejni rozmówcy słysząc, że idzie na zbiórkę, ściskali go, życzyli wszystkiego najlepszego. Czuł się jak bohater, a jeszcze nic się nie wydarzyło. Mieczysława Ćwiklińska, aktorka i właścicielka lokalu, bez słowa podeszła do niego, pocałowała w czoło i cicho rzuciła: „Bóg cię prowadź, chłopcze”. Pożegnał się jeszcze z żoną i wyszedł na ulicę. Na placu Bankowym kupił w sklepie ołówek i blok papieru, przekonany, że jako oficer na pewno będzie z nich korzystał, pisząc meldunki i rozkazy.
Tak wyposażony przeszedł plac, minął ulicę Przechodnią i skierował się w Elektoralną. Po kilkudziesięciu metrach stał przed numerem 19. „W oficynie wszedłem na klatkę schodową i zapukałem do drzwi na pierwszym piętrze. Otworzyła mi kobieta lat trzydziestu kilku. Podałem hasło”2. I tu jego obraz powstania zderzył się z rzeczywistością. Najpierw w odpowiedzi usłyszał, że „to nie tu”, po czym drzwi się zamknęły. Zdziwiony zszedł kilka schodów niżej. Nagle minął go młody mężczyzna, który podszedł do tych samych drzwi, podał to samo hasło – i został wpuszczony. Zbigniew spróbował więc jeszcze raz. Udało się, choć niemal siłą wdarł się do mieszkania. W środku okazało się, że razem z drugim powstańcem in spe służyli w jednej dywizji przed wojną. On w Łowiczu, tamten w Kutnie. Wieczór spędzili na wspominkach.
Następnego dnia właścicielka pozwoliła im wyjść na miasto. Zaznaczyła tylko, że mają być z powrotem najpóźniej do 14.00. Zbigniew poszedł do „Aktorek”. Idąc, obserwował ulice pełne wzmocnionych niemieckich patroli i gnających w różne strony młodych ludzi, ubranych pomimo pięknej pogody w długie płaszcze. Po powrocie zastał dwóch nieznanych mężczyzn. Im też wyznaczono tam zbiórkę. Teraz w czterech siedzieli i czekali. Blichewicz z nudów sięgnął po książkę Kornela Makuszyńskiego. Niewiele później na ulicy padły strzały. Najpierw pojedyncze, nieśmiałe, po chwili coraz bardziej uparte, powtarzające się. „Nie było wątpliwości, że to nie zwykła uliczna potyczka, ale to, na co czekaliśmy” – pisał.
Minuty mijały, a oni siedzieli zamknięci w mieszkaniu. Na próby wyjścia kobieta reagowała stanowczo – nie wolno im ruszyć bez rozkazów. Ale te nie nadeszły do wieczora ani też w nocy. Dopiero rankiem 2 sierpnia przyszedł mężczyzna, mniej więcej pięćdziesięcioletni. Ubrany w płaszcz, utykający na jedną nogę, z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Smutno rzucił, że mogą się rozejść. Nie ma dla nich broni, więc niech szukają przydziałów gdzie indziej. On zrobi tak samo. „Zbiorę kilku ludzi i będę się starał być użytecznym” – powiedział, wychodząc.
Zbigniew był w szoku. Dwa dni temu cieszył się, że weźmie udział w walce, a teraz usłyszał, że jest niepotrzebny. „Jakże dziecinna mi się wydawała moja radość w chwili, gdy ze skrytki w moim mieszkaniu wyjąłem rozkaz”3.
Zbigniew Blichewicz „Szczerba” należał do grona ludzi, dla których powstanie było spełnieniem marzeń, szansą na zemstę za kilka lat zbrodni. Ale o niecierpliwości w tej sytuacji decydował także jego charakter. Jeden z jego przyjaciół, Feliks Konarski, znany jako Ref-Ren, autor słów do Czerwonych maków na Monte Cassino, wspominał, że
nazywano go „Urwisem”. Może dlatego, że był krnąbrny i nieokiełznany – a może dlatego, że nie rozstawał się z rewolwerem marki „Vis”. Nie uznawał innej broni. Z „Visem” porywał się na najniebezpieczniejsze wyczyny. Na Starówce z „Visa” ustrzelił Niemca, który niebacznie wychylił się z wieżyczki na czołgu. (…) Kule jakoś go omijały, pomimo że nie krył się przed nimi. Przeciwnie – z szaleńczą lekkomyślnością rzucał się tam, gdzie walka była najbardziej zacięta. Miał wtedy cel, do którego szedł z narażeniem życia, ale też i z tą polską brawurą, jaka niegdyś cechowała tych ze szwadronu Kozietulskiego4.
***
Ten typ żołnierza, nierzadko oficera, był w powstaniu częsty. Odważni aż do przesady, energiczni, o wiele lepiej czuli się w akcji, na barykadzie, niż w kwaterze dowódczej. Męczyło ich wypełnianie tabelek, pisanie rozkazów. Korzystali z każdej okazji, aby zaatakować Niemców. Później opowiadali o swoich wyczynach. Zgodnie z nimi byli w miejscach największych – niestety nielicznych – powstańczych zwycięstw. „Atakowali, a nawet niszczyli niemieckie Tygrysy, które wdzierały się w nasze linie. Naturalnie według ich relacji – przyznawał Zbigniew Brym-Zdunin – po zsumowaniu liczba czołgów zniszczonych znacznie przekraczała ogólną ilość wprowadzonych przez Niemców do walki w Warszawie”5. Przypominali zagończyków z XVI i XVII wieku.
Jednym z najsłynniejszych w Warszawie w sierpniu 1944 roku był kapitan Jan Jaroszek „Proboszcz”, znakomity organizator, który w pierwszych dniach walk współtworzył Zgrupowanie „Chrobry II”. Został w nim szefem sztabu. Ciągnęło go jednak do walki. Wacław Zagórski „Lech Grzybowski” w swoim dzienniku pisał, że „nigdy nie ma [go] w sztabie. Niski, krępy, niebywale rzutki i energiczny, wciąż sam na czele małej przybocznej szturmówki bije gdzieś Niemców, gdzie najbardziej potrzeba, wpadając do nas jak po ogień”6.
Zbigniew Blichewicz w jednej ze scen przedstawienia Zbyt liczna rodzina w Teatrze Kameralnym w Warszawie, 1938
W cywilu był nauczycielem matematyki. Przez całą okupację na tajnych kompletach prowadził zajęcia. Ale już wtedy był niespokojny. Podobno nigdy się nie rozstawał z bronią7. Żołnierze podziwiali go i chętnie opowiadali, że mieli okazję walczyć u jego boku. Adam Bielawski „Mały” wspominał, jak pewnego razu spotkał dwóch powstańców – „Tygrysa” i „Białego Orła”. Chwalili się, że podawali Jaroszkowi butelki, gdy ten niszczył pojazdy wroga. „Był niesamowicie odważny” – powtarzali8.
Podczas powstania nazywano go Wołodyjowskim, nie tylko z uwagi na sposób działania, ale także dlatego, że – jak notował Brym-Zdunin – „nawet w ruchach i wyrażeniach starał się naśladować Pana Michała”9. I podobnie jak bohater Henryka Sienkiewicza, tak i on nie doczekał końca walki.
We wtorek 15 sierpnia Niemcy od rana prowadzili od strony Hal Mirowskich uderzenie w stronę placówek „Lecha Grzybowskiego”. Wspierani bronią pancerną przebijali się ulicami Ciepłą, Waliców oraz Żelazną w stronę kolejnych powstańczych umocnień. Dowództwo zgrupowania przygotowało odwód do odrzucenia wroga. W kontruderzeniu wziął udział także „Proboszcz”. Idąc na miejsce akcji, zbierał po drodze przypadkowych żołnierzy, którzy jak on lubili biegać od akcji do akcji, byle tylko nie siedzieć bezczynnie.
Na ich czele dotarł do skrzyżowania ulic Wroniej i Łuckiej. Niedaleko od tego miejsca niemiecki czołg rozbijał umocnienia. Oddział Jaroszka zaległ przy barykadzie – i czekał. Osłona była duża. Szeroki nasyp z ziemi i gruzu, za którym dodatkowo wykopano przekop mający ponad półtora metra głębokości10. Według relacji, która kilka dni później ukazała się w „Rzeczpospolitej Polskiej”, jeden z towarzyszy szefa sztabu, podchorąży Marek Molière „Molmar”, zaproponował, aby poczekać i podpuścić nieprzyjaciela jak najbliżej. Gdy maszyna była już zaledwie kilka metrów od nich, zaatakowali ją granatami. Jeden z nich miał wpaść do środka, zabijając załogę. Gazeta podawała:
Czołg stanął, utknąwszy nosem w dole przed barykadą. Cisza. Kapitan wskakuje i zagląda do czołgu. (…) Wraz z podchorążym Molmarem wyciągają ze środka broń. Są granaty trzonkowe i parabellum. Ckm zdemontuje się później11.
Kilkanaście minut później pojawił się kolejny pojazd wroga. I ponownie to „Proboszcz” miał pierwszy ruszyć do ataku.
„Biuletyn Informacyjny” z 20 sierpnia informował, że „chwyciwszy do rąk granaty, pierwszy wskoczył na barykadę, atakując granatami czołg. Za jego przykładem poszli zdezorientowani w pierwszej chwili żołnierze. Czołg został unieszkodliwiony. Kpt. Proboszcza dosięgła jednak w tej chwili seria karabinu maszynowego, raniąc go śmiertelnie”12.
Według jednej z gazet „szturmowcy płakali jak dzieci” po swoim dowódcy. Inaczej scenę tę odmalował Zagórski, który również brał udział w tym starciu. Zapamiętał Jaroszka, jak wydawał rozkazy, wskazując kierunki natarcia trzonkowym granatem. Kolejny raz zobaczył go już po walce, gdy leżał w bramie – martwy. Na pytanie, jak zginął, usłyszał w odpowiedzi:
Zwyczajnie. Skoczył zaraz za panem porucznikiem, tylko nie na drugą stronę, lecz na wprost, po chodniku. Widocznie chciał dobiec do bramy. Zanim padł, przejechali po nim dwa razy. Patrz pan! Jedna wiązka poszła w brzuch, druga wyżej, przez pierś13.
Opis „Lecha Grzybowskiego” znacząco różni się od tego, który przedstawiły swoim czytelnikom „Biuletyn Informacyjny” czy „Rzeczpospolita Polska”. Istotną rolę w dwóch ostatnich odegrała barykada. Wbiegając na nią, „Proboszcz” miał niemal jednocześnie zniszczyć czołg – rzekomo już siedemnasty – oraz zginąć. W ten sposób nie tylko informowano o bohaterstwie konkretnego człowieka, ale także tworzono mit barykady, jeden z najmocniejszych w całej opowieści o Powstaniu Warszawskim, a równocześnie najbardziej naturalnych.
W całym mieście przez dwa miesiące miało ich być – choć nie jednocześnie – co najmniej 1038. Tyle naliczono w przeprowadzonej w kwietniu 1945 roku inwentaryzacji. Dokładna liczba jest jednak nie do ustalenia. Zanim bowiem ktokolwiek postanowił je policzyć, po wielu z nich nie było śladu. Nie zmienia to faktu, że dla powstańców i ludności cywilnej stały się symbolami – ofiarnej walki, wspólnoty, ale także nadziei.
***
Krótko po tym, jak mężczyzna w płaszczu opuścił lokal przy ulicy Elektoralnej 19, także „Szczerba” postanowił poszukać przydziału. I choć kolega poznany dwa dni wcześniej obiecał, że mu w tym pomoże, nie chciał czekać. Nie leżało to w jego naturze. Kiedy wychodził, został zatrzymany przez właścicielkę mieszkania. Miała dla niego prezent. Pistolet colt kalibru 7,65 mm, a także dwa magazynki. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Ucałował jej dłoń i już w lepszym nastroju wybiegł z domu.
Było wcześnie rano. Wiedziony instynktem ruszyłem w stronę Chłodnej. Chodniki były mokre – w nocy padał deszcz. Ulice puste. Absolutnie nikogo. Czasami tylko przemykają się ludzie z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu. Z dumą patrzę na swoją, jestem jednym z nich14.
Kawałek dalej natknął się na niemiecką ciężarówkę pełną żołnierzy. Nie chcąc ryzykować starcia, niezauważony cofnął się i ruszył w stronę placu Bankowego. Tam ponownie zderzył się z wrogiem. I nie z jednym, a z dwoma samochodami z żandarmami w środku. Tym razem spostrzegli go. Zaczął uciekać. Ruszyli za nim! Dopadł do najbliższej bramy. Zamknięta! Pędem ruszył do drugiej. „Słyszę trzask serii za mną, nade mną, przede mną… Zaraz w głowę! Teraz w serce! No, kiedyż wreszcie trafi?! Wydaje się niemożliwym, bym z tej odległości nie oberwał serią z całego magazynku. Ale jednak”15.
Kolejna brama. Otwarta! Wbiegł, zatrzymał się na półpiętrze, wyciągnął pistolet i czekał. Samochody odjechały. Stał, nie wierząc w swoje szczęście. Dopiero po chwili zorientował się, że jest ranny. Już u lekarza okazało się, że ma strzaskany nadgarstek i przestrzeloną kość ramienia. Od tamtego dnia przez całe powstanie będzie chodził z lewą ręką unieruchomioną i zawieszoną na chuście.
Wrócił do punktu wyjścia – nie miał przydziału ani nawet cienia nadziei na niego. Nieoczekiwanie 3 sierpnia odnalazł go młody podchorąży, Zbigniew Lankares „Błyskawica”, przysłany przez kolegę Blichewicza z dywizji. Ten w krótkim liście poinformował go, że od teraz służy w Zgrupowaniu „Leśnik”, a jego pierwszym zadaniem będzie dobranie sobie kilku ludzi, zaprzysiężenie ich i zbudowanie barykady na ulicy Elektoralnej róg Przechodniej. „Szczerby” nie trzeba było długo namawiać.
Uradowany, podniosłem oczy na ponurego młodziana i podziękowawszy mu powiedziałem, że może wracać. Okazało się jednak, że nie ma dokąd wracać, jako że mój znajomy umyślnie wysłał go do mnie w nadziei, że to właśnie będzie mój pierwszy żołnierz. Ponadto „Błyskawica” sprowadził drugiego podchorążego, „Ryszarda”, inteligentnego chłopca o miłym wyrazie twarzy. Miałem więc już zaczątek kadry oddziału. Poleciłem „Błyskawicy” i „Ryszardowi” zebrać cywilów i zbudować solidną barykadę16.
W ciągu kilku godzin przeszkoda była gotowa. Wysoka na ponad półtora metra, zbudowana z ułożonych na siebie płyt chodnikowych, zamykała wyloty obu ulic na plac Bankowy17. Rozdzielała je stojąca między nimi narożna kamienica Głuszyńskiego. Wybudowano ją w 1835 roku według projektu Antonia Corazziego. Tego samego, który zbudował stojący tuż obok Pałac Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu. Teraz kamienica i pałac miały sąsiadować z symbolami rewolucyjno-powstańczej architektury, dalekimi od charakteryzującej oba budynki klasycystycznej harmonii, za to pełnymi niepokoju i niepewności o następny dzień. Barykady bowiem mają to do siebie, że wprawdzie szybko się je buduje, mogą jednak zniknąć w ułamku sekundy.
Ale dla „Szczerby” było to bez znaczenia. Miał swój posterunek – i w końcu czuł się potrzebny.
Elektoralna róg Przechodniej
Część pierwsza
LEGENDA
Odwagi, idźmy naprzód! Ach, rodzaj ludzki będzie wyzwolony, podniesiony i dozna pociechy! Zapewniamy go o tym z tej barykady. Skąd ma się odezwać głos miłości, jeżeli nie z wyżyn poświęcenia? O moi bracia, w tym miejscu połączyli się ci, co myślą, i ci, co cierpią; ta barykada nie jest zbudowana z kamienia ani z belek, ani z żelastwa, lecz z dwóch stosów – ze stosu idei i ze stosu cierpień.
Victor Hugo, Nędznicy
1
Korzenie
5 czerwca 1832 roku trzydziestoletni Victor Hugo, który dopiero miał święcić największe triumfy, siedział w parku Tuileries, niedaleko nieistniejącego już pałacu o tej samej nazwie. W otoczeniu zieleni, fontann i rzeźb pracował nad nową sztuką, prawdopodobnie Król się bawi, która już za kilka miesięcy wywoła skandal. Niektórzy zaczną się oburzać, że wyśmiewa władcę. W efekcie rząd francuski zakaże pokazywania dramatu. Decyzja zostanie zmieniona pół wieku później. Ale to miało dopiero nastąpić. Na razie pisarz na ławce, może w cieniu drzew, zapisywał kolejne strony. Odpoczywał przy tym. Mógł w końcu nie myśleć o otaczającej go ponurej rzeczywistości miasta ogarniętego epidemią cholery.
Zaczęło się 25 marca, gdy w stolicy Francji odnotowano pierwszą ofiarę1. Zaraza przyszła nad Sekwanę ze wschodu, z Rosji, z Orenburga. Zaatakowała kolejno Astrachań, Moskwę, a następnie tereny Królestwa Polskiego, ogarniętego walkami Powstania Listopadowego. Przesuwając się coraz dalej na zachód, pochłaniała kolejne istnienia w Gdańsku, Toruniu, Elblągu, Koszalinie, Berlinie, na Śląsku, w Anglii i Hamburgu, aż przedarła się do Francji.
Aby zapobiec jej rozprzestrzenianiu się, władze stolicy kraju wprowadziły restrykcje, które spotkały się z ostrą reakcją ludności, od samego początku niespokojnej i szukającej winnych sytuacji. Nie znając mechanizmów rozprzestrzeniania się epidemii, podejrzewano, że jest ona efektem spisku władzy, która za pomocą choroby i głodu chce zmniejszyć liczbę biedoty. Po ulicach krążyły opowieści o zatruwaniu przez agentów jedzenia i wina2. Panika spowodowała, że wystarczyło nieść flakon wina czy drewniane pudełko, aby zostać posądzonym o trucie. Dochodziło do samosądów.
Na przełomie marca i kwietnia – kilka dni po śmierci pierwszego chorego – doszło do rozruchów w najbiedniejszych dzielnicach Paryża. Ich mieszkańcy, bojąc się, że nie będą mieli za co żyć, wyszli na ulice. Zaczęły powstawać barykady, doszło do brutalnych starć z policją. Według szacunków udział w nich miało wziąć około dwóch tysięcy osób. Część z nich złapano, osądzono i skazano. Ale to była dopiero zapowiedź poważniejszych walk.
1 czerwca zmarł na cholerę generał Jean Maximilien Lamarque, cieszący się dużą popularnością wśród ludności. Trudno nawet wskazać, za co najbardziej był szanowany. Wielu znało go jako wiernego żołnierza Napoleona Bonapartego, bohatera m.in. spod Austerlitz, Wagram czy z kampanii włoskiej. Po klęsce cesarza Francuzów pod Waterloo Lamarque udał się na emigrację, z której wrócił w 1818 roku. Walkę zbrojną zamienił na polityczną, stając się obrońcą biednych. Stale nawoływał Francję do walki o wolność zniewolonych narodów, w tym Polski. Hugo pisał o nim w Nędznikach:
Był człowiekiem sławy i czynu. Miał kolejno, za Cesarstwa i za Restauracji, oba rodzaje odwagi konieczne w tych dwóch epokach, odwagę na polu walki i odwagę na trybunie. Za Restauracji był wymowny, tak jak poprzednio był waleczny; w jego słowach czuło się szablę. Zasiadał między lewicą a skrajną lewicą, kochany przez tłum za to, że wiernie służył cesarzowi. Traktaty 1815 roku oburzały go jak osobista zniewaga. Nienawidził Wellingtona żywiołową nienawiścią, która podobała się tłumowi, i od lat siedemnastu, zaledwie zwracając uwagę na współczesne wydarzenia, majestatycznie nosił żałobę po Waterloo. W agonii przyciskał do piersi szpadę, którą mu ofiarowali oficerowie Stu Dni. Napoleon umarł, wymawiając słowo „armia”, Lamarque wymawiając słowo „ojczyzna”. O jego śmierci, którą przewidywano, lud myślał z lękiem jako o wielkiej stracie. Rząd oczekiwał jej też z lękiem jako okazji do rozruchów. Ta śmierć była żałobą. Jak wszystko co gorzkie, żałoba może się zmienić w rewoltę. Tak też się stało3.
Pogrzeb zaplanowano na 5 czerwca. Kondukt ruszył o 10.00 spod domu generała niedaleko placu Zgody (fr. place de la Concorde). Trasa przejazdu prowadziła przez plac Vendôme, plac Bastylii i dalej do Panteonu, gdzie generał miał spocząć. Od samego początku trumnie towarzyszył tłum, może i sto tysięcy osób. Uroczystość była okazją do zamanifestowania niezadowolenia, wręcz rozgoryczenia sytuacją w kraju. Zaledwie dwa lata wcześniej Paryż stał się sceną dla rewolucji lipcowej. W jej efekcie obalono Karola X Filipa, brata straconego podczas wielkiej rewolucji francuskiej Ludwika XVI. Tron objął Ludwik Filip Orleański, stając się Ludwikiem Filipem I. Nowy władca miał być gwarancją poprawy losu najbiedniejszych. Szybko jednak nadzieje zostały rozwiane, ustępując miejsca rozczarowaniu. Epidemia cholery i pogrzeb Lamarque’a przyspieszyły wybuch społecznego niezadowolenia.
Wraz z pokonywaniem kolejnych kilometrów napięcie tłumu rosło. On sam rozrastał się wraz z przyłączaniem się do niego kolejnych osób. Nastrojów nie poprawiała obecność wojska. „Na placu Ludwika XV można było widzieć stojące w pogotowiu, z pełnymi ładownicami i nabitą bronią, cztery szwadrony karabinierów i trębaczy w pierwszym szeregu; w dzielnicy łacińskiej i w Ogrodzie Botanicznym rozsypała się gwardia miejska; w Hali Win stał szwadron dragonów, na placu de Grève pół dwunastego pułku szwoleżerów, druga jego połowa wypełniała dziedziniec Luwru”4.
Victor Hugo pozostawił szeroki opis tamtych godzin. I chociaż znał je tylko z relacji świadków, sam – jak już pisaliśmy – przebywał wtedy w parku Tuileries, czuć z jego tekstu emocje zmierzające nieuchronnie ku eksplozji. Jej zwiastunami były głośno skandowane hasła „precz z Ludwikiem Filipem”, unoszące się między powiewającymi nad głowami ludzi flagami nie tylko trójbarwnymi francuskimi, przywróconymi w 1830 roku przez rewolucję lipcową, ale także hiszpańskimi, włoskimi, polskimi. Kulminacja nastąpiła przy moście Austerlitz. Tam do zgromadzonych przemówił ponad 70-letni już rewolucjonista, bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, Marie Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Motier markiz de la Fayette, czyli po prostu Lafayette.
Nagle w tłumie pojawił się na koniu mężczyzna. Wysoki, ubrany na czarno, z fantazyjnym wąsem i czerwonym sztandarem w ręku. Nikt nie wie, kim był. Ale to jego okrzyk „wolność albo śmierć!” miał poderwać uczestników przemarszu. Ci jakby na sygnał gwałtownie ruszyli przed siebie, chcąc przejść po moście przez rzekę. Za sobą ciągnęli karawan z ciałem generała. Wojsko natychmiast zastąpiło im drogę. Obie strony w napięciu zbliżały się do siebie. W pewnym momencie padł strzał. Nie wiadomo, kto go oddał ani skąd. Po nim kolejne. Padły pierwsze ofiary, oficer dragonów oraz starsza kobieta, która zamykała okno w swoim domu. Granica została przekroczona.
Teraz nie trzeba już nic więcej – pisał Hugo. – Zrywa się nawałnica, padają kamienie, wybucha kanonada (…). Wyrywa się słupy, strzela z pistoletów, zaczyna rosnąć barykada, odepchnięci przez wojsko młodzi ludzie przebiegają razem z karawanem most Austerlitz i atakują gwardię miejską, nadchodzą karabinierzy, dragoni sieką szablami, tłum rozbiega się na cztery strony świata, szczęk wojny rozchodzi się po całym Paryżu, ludzie wołają „do broni!”, pędzą, przewracają się, uciekają, stawiają opór. Gniew roznosi powstanie jak wiatr iskry pożaru5.
Coraz gęściej rozbrzmiewające strzały i okrzyki dotarły w końcu do spokojnego Tuileries, wybudzając Victora Hugo z zamyślenia nad sztuką. Zaciekawiony postanowił sprawdzić, co się dzieje. Wyszedł z ogrodu i ruszył w stronę dźwięków. W pewnym momencie dostrzegł, że ulica, którą szedł, jest zamknięta. Przed nim kłębił się rozkrzyczany tłum, skupiony wokół barykady. To, co wówczas zobaczył, trzydzieści lat później na kartach Nędzników mogli zobaczyć inni. Ale nie tylko jego zainspirowały tamte dni. Bohaterów swoich powieści na paryskie szańce 1832 roku wysyłali również Honoré de Balzac i Stendhal.
Zanim jednak Paryż mógł się przyjrzeć barykadom rewolucji czerwcowej, te miały już za sobą wielowiekową historię. Jako architektoniczne przeszkody w walkach miejskich istniały od starożytności. W 273 roku p.n.e. Pyrrus, król Epiru, próbował zdobyć Spartę. Wstęp do miasta uniemożliwiły mu kobiety, które na jego drodze zbudowały bariery. W czasie wojen punickich z „przedpiersiami” czy też „murami obronnymi”, jak wówczas nazywano te konstrukcje, mierzyli się i Rzymianie, i Kartagińczycy. Ci drudzy sięgnęli po nie podczas rozpaczliwej próby obrony swojej stolicy w 146 roku p.n.e.
Historia samego słowa rozpoczyna się później – dopiero w drugiej połowie XVI wieku. Za dzień jego narodzin przyjmuje się 12 maja 1588 roku, nazwany „pierwszym dniem barykad”. Od trzech lat trwała kolejna już wojna religijna we Francji, znana jako „wojna trzech Henryków”. Jednym z nich był król Henryk III, który jeszcze kilkanaście lat wcześniej rządził Polską jako Henryk Walezy, a także Henryk Gwizjusz, który w maju przybył do stolicy wraz z uzbrojoną eskortą. Wspierany przez Ligę Katolicką cieszył się w mieście dużą popularnością. Bojąc się o swoje życie, Henryk III nakazał 11 maja, aby jego francusko-szwajcarskie oddziały przeprowadziły spis ludności, który miał być w rzeczywistości rewizją domów. Chciano skonfiskować broń oraz konie.
Na wieść o przekroczeniu granic miasta przez wojska królewskie mieszkańcy Paryża zaczęli się zbierać na ulicach. Wówczas pojawił się wśród nich doradca Gwizjusza, Karol II de Cossé, hrabia Brissac, który zachęcał ludzi do zrywu. W pewnym momencie rozkazał im, aby ustawili beczki wypełnione ziemią oraz kamieniami z bruku i połączyli je łańcuchami6. Wówczas w wielu miastach przy domach mocowano je w taki sposób, że po jednej stronie ulicy był łańcuch z hakiem, który wkładano w zaczep po drugiej stronie. Pierwotnie stosowano je, aby np. blokować możliwość przejazdu koni czy wozów, tak jak dzisiaj stosuje się znaki zakazu wjazdu. I właśnie wtedy od francuskiego barrique, czyli beczka, miało powstać słowo barykada.
Ale według Marka Traugotta, historyka, słowo było starsze o kilkanaście lat7. Po raz pierwszy podobno użył go w 1571 roku Blaise de Monluc, przyszły marszałek Francji, opisując w swoich wspomnieniach walki o miasto Rabastens na południu Francji. Prawdopodobnie jednak niewielka miejscowość nie miała takiego znaczenia, aby wprowadzić do powszechnego użycia jakiekolwiek nowe słowo. Konstrukcja z beczek i łańcuchów musiała pojawić się właśnie w Paryżu, aby nie tylko zwrócono na nią uwagę, ale także zrobiono jej miejsce w historii.
Przez kolejne wieki konstruowanie tych przeszkód ulegało nieustannym zmianom, stając się z czasem elementem zaawansowanych technik inżynieryjnych. Wraz z rozwojem ofensywnych technik walki w mieście przeszkody stawały się coraz bardziej profesjonalne. Szczytem rozwoju barykad stała się Komuna Paryska w 1871 roku. W jej trakcie powołano stanowisko dyrektora barykad, którego zadaniem było przebudowanie istniejących umocnień, tak aby zamieniły się w małe forty. Gdy dzisiaj patrzy się na zdjęcia z tamtych dni, widać, że zadanie zostało wykonane.
Ale barykady od zawsze w swojej naturze miały element chaosu i tymczasowości. Dlatego też naturalne było dodawanie do nich ruchomych elementów miejskiego krajobrazu. Dobrze opisał to Hugo, będący świadkiem budowania umocnień 5 czerwca 1832 roku:
W ciągu kilku minut wyrwano dwadzieścia prętów żelaznych z okratowanych okien gospody i rozebrano dziesięć sążni bruku. Gavroche i Bahorel zatrzymali i przewrócili na bok wóz fabrykanta wapna, nazwiskiem Anceau, zawierający trzy beczki z wapnem, i ułożyli na nich warstwę brukowców; Enjolras otworzył piwnicę i wszystkie stare beczki od wina ustawione zostały przy beczkach z wapnem. Kiedy Bousset i Courfeyrac spojrzeli na ulicę, już połowa jej była zagrodzona wałem, wyżej niż na wzrost człowieka. Nie ma nic zręczniejszego nad rękę ludu do budowania tego, co trzeba budować, niszcząc8.
Do budowy wykorzystano także gruz, omnibus konny, który przejeżdżał tuż obok, a także szklane drzwi, które Gavroche uznał za znakomite uzupełnienie wału. Zdziwionych towarzyszy pytał: „Czy nigdy nie chodziłeś kraść jabłek za murem, na którym leżały potłuczone butelki? Szklane drzwi pokaleczą nogi gwardii narodowej, kiedy będzie chciała wedrzeć się na barykadę. Szkło jest zdradzieckie jak diabli. Słabą macie wyobraźnię, towarzysze”9.
Śmierć Eponiny (Agonia śmierci po agonii życia) - rysunek autorstwa Alphonse’a Marie de Neuville’a, wydanie Nędzników z 1865 roku
W ciągu trzech dni trwania rewolucji czerwcowej po obu stronach Sekwany zbudowano około dwustu barykad10. Jak wyglądały, wiemy dzięki Hugo.
Zbudowana była w ten sposób, że walczący mogli albo ukryć się za nią, albo też wejść na szczyt po czterech stopniach z ułożonych na jej wewnętrznej stronie kamieni. Na zewnątrz barykada, składająca się ze stosów kamieni brukowych i beczek połączonych belkami i deskami, które wetknięto w koła wozu po wapnie i przewróconego omnibusu, wyglądała jak najeżony labirynt. Między domami i przeciwległym gospodzie krańcem barykady pozostawiono wąskie przejście na jednego człowieka, dzięki czemu można się było stamtąd wydostać. Dyszel omnibusu, przywiązany sznurami, sterczał prostopadle i na jego szczycie powiewała czerwona chorągiew11.
Ale również ci, którzy je budowali, walczyli na nich, a później ginęli, byli często zbiorem, barwnym i pstrokatym, jak pisał Hugo, niedającym się ująć w żadne ramy. W Nędznikach w tym tłumie widzimy zarówno młodych, jak i starych, uzbrojonych w szable, karabinki kawaleryjskie, pistolety, a nawet myśliwskie dwururki. Barykady przyciągały jednostki, które dopiero z czasem miały się stać jednością. Ważną rolę w tym jednoczeniu ludzi, którzy często się wcześniej nie znali i nawet nie wiedzieli, że mają podobne poglądy, odgrywała legenda barykady jako miejsca mitycznego, świętego. U Hugo w momentach przełomowych nabiera ona „rozmiarów nadnaturalnych i olbrzymich”, jest fundamentem do walki o przyszłość, a w końcu staje się „godna murów Troi”. Nie dziwi więc, gdy jeden z jej obrońców woła do drugiego, żeby poszedł „się gdzieś przespać! To jest miejsce upojenia, ale nie pijaństwa! Nie wolno ci hańbić barykady!”12.
W ten sposób zwykła przeszkoda z beczek, kamieni, wozów czy tramwajów, jak to będzie w Powstaniu Warszawskim, staje się symbolem. Symbolem walki, poświęcenia, ideałów, ale również jedności – nawet jeśli jest ona tylko chwilowa. Roman Oryszczenko, koordynator Komitetu Wykonawczego Samoobrony Majdanu w Kijowie z 2013 i 2014 roku, mówi, że „barykada – to tak naprawdę nie jest kupa desek, kamieni, worków z piaskiem czy śniegiem, ale ludzie, którzy tam stoją. To jest prawdziwa barykada”13. Podobną myśl znajdujemy w Wojnie peloponeskiej Tukidydesa, gdzie Nikias, polityk ateński, mówi: „państwo tworzą bowiem ludzie, a nie mury czy pozbawione załogi okręty”14. Barykady są w tym rozumieniu wspólnotą ludzi mających podobne cele, związanych wspólnym doświadczeniem.
Jednocześnie są wyrazem buntu wobec rzeczywistości. Budują je przede wszystkim ci, którzy chcą wyrazić swój sprzeciw wobec władzy. Przez długi czas towarzyszyły przede wszystkim rewolucjom i zrywom przeciwko panującym monarchom. Tak było w 1588 roku, ale i później, w 1652, gdy ludność Paryża zbuntowała się przeciwko kardynałowi Jules’owi Mazarinowi, w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a potem w 1830 i 1848 roku, gdy cała Europa prześcigała się w stawianiu przeszkód na ulicach. Od połowy XVI do końca XIX wieku Mark Traugott naliczył łącznie 155 epizodów z użyciem barykad15. W jednych były one nieliczne, w innych liczono je w setkach. Wszystkie jednak przez moment miały w sobie ten łączący społeczeństwo element. Ten, który odnajdujemy w XIX-wiecznych ideałach rewolucyjnych opisanych przez Victora Hugo albo pokazanych na obrazach Eugèna Delacroix czy Jeana-Victora Schnaetza.
Tym elementem był bunt. A jak w Człowieku zbuntowanym pisał Albert Camus,
w naszym doświadczeniu codziennym bunt odgrywa tę samą rolę co cogito w porządku myśli: jest pierwszą oczywistością. Ale ta oczywistość wydobywa jednostkę z jej samotności. Jest wspólnotą, która opiera wartość naczelną na wszystkich ludziach. Buntuję się, więc jesteśmy16.
2
Zawodowi rewolucjoniści
„Jego jedyną bronią było złorzeczenie, bunt bezsilnych – beznadziejny, ale właśnie dlatego zasługujący na podziw i szacunek…” – pisał o Tersytesie, najbrzydszym z uczestników wojny trojańskiej Zbigniew Herbert1. W pewnym sensie barykady także były buntem bezsilnych. Sięgali po nie ci, którzy innymi metodami nie potrafili dojść do głosu.
Nie może więc dziwić, że tak często w XIX wieku na szczytach gór z beczek i bruku można było zobaczyć Polaków. Według Marka Traugotta idea ulicznych przeszkód rozprzestrzeniała się po Europie dzięki kilku grupom społecznym specjalizującym się w udziale w rewolucjach, ale także ze swojej natury bardzo mobilnym, nieprzywiązującym się do jednego miejsca, co pozwalało im na przekazywanie opowieści i wiedzy o barykadach w wielu krajach i miastach2. Dwie z nich to studenci oraz zagraniczni robotnicy. Pierwsi z racji wieku i młodzieńczej fantazji, a drudzy przez swoje położenie ekonomiczne byli częstymi uczestnikami strajków i walk z policją. Trzecią grupę stanowili uchodźcy polityczni. Wśród nich amerykański badacz szczególną uwagę zwraca na Polaków. Robi to jednak głównie w odniesieniu do rewolucji lutowej 1848 roku w Paryżu. Tymczasem polska historia barykad rozpoczyna się co najmniej kilkanaście lat wcześniej.
Prawdopodobnie pierwszą relację o nich na naszych ziemiach zostawił Maurycy Mochnacki w Powstaniu narodu polskiego, w r. 1830 i 1831. Pisał w niej, że w noc listopadową 1830 roku, już po odbiciu Arsenału przy ulicy Długiej:
przeciągały z ulicy do ulicy, od przedmieścia do przedmieścia mniejsze, większe tłumy, zgiełkliwe, po większej części już zbrojne. Od Wisły byliśmy panami miasta; wojsko napełniało szczególniej jedną okolicę, Nalewki, place przed pałacem Mostowskich, przed arsenałem, przed bankiem; lud w te miejsca to przypływał to odpływał napowrót. Oczekiwano co chwila napadu nieprzyjaciela z dwóch stron: z Nowego Świata jazdy, a piechoty z placu marsowego [chodzi o nieistniejący już dzisiaj plac Broni, który znajdował się w rejonie ulicy Stawki – SP]. Wypadało ubezpieczyć to środkowe stanowisko. W tym celu szkoła artylerii wytoczyła trzy działa lekkie z arsenału; dwa, pierwej jeszcze przyprowadziła z sobą z ulicy Miodowej. Te pięć dział rozstawiono w taki sposób: dwa pod komendą Grabowskiego broniły przystępu od Muranowa, dwa drugie pod komendą Waligórskiego ostrzeliwali plac przed pałacem Mostowskich z za barykady którą grenadyery na prędce z cegieł sporządzili; jedno wylotem obrócone na Leszno było pod komendą Nowosielskiego3.
Kiedy we wrześniu 1831 roku powstanie upadało, na Woli i Ochocie doszło do zaciętych walk o reduty. Na jednej z nich walczył i zginął generał Józef Sowiński, druga stała się sławna dzięki wierszowi Adama Mickiewicza i rzekomej śmierci jednego z obrońców, Konstantego Ordona. I choć tragizm tamtych starć odnajdziemy na barykadach powstania 1944 roku, to jednak były to konstrukcje zupełnie inne, bardziej przypominające forty.
Po upadku insurekcji listopadowej wielu jej uczestników opuściło polskie ziemie w obawie przed represjami, ale także aby dalej bić się o wolność. Swoją karierę zawodowych rewolucjonistów rozpoczęli w 1832 roku podczas rewolucji czerwcowej. Odnajdujemy ich u Victora Hugo jako uczestników konduktu pogrzebowego generała Lamarque’a. Wśród nich znaleźli się m.in. emigranci skupieni wokół Joachima Lelewela4.
W kolejnych latach i dekadach wędrowali po całym kontynencie, szukając okazji do walki. Pod koniec lat 40. szczególną sławę zyskał Ludwik Mierosławski. Po nieudanym powstaniu wielkopolskim, w 1849 roku w ciągu zaledwie kilku miesięcy stanął na czele dwóch armii rewolucyjnych. Najpierw na Sycylii, a następnie w powstaniu badeńskim. Za każdym razem poniósł klęskę.
Ponad dwie dekady później dowództwo wojsk Komuny Paryskiej objął Jarosław Dąbrowski. Nie miał dużego doświadczenia w walce, choć przed wybuchem Powstania Styczniowego opracował plan, zgodnie z którym powstańcy mieli opanować cytadelę warszawską, twierdzę Modlin, a następnie całą Warszawę, gdzie chciał zbudować barykady, aby utrudnić Rosjanom odbicie miasta. Pomysłu ostatecznie nie zrealizowano, a sam Dąbrowski w wyniku zdrady został aresztowany w sierpniu 1862 roku. Po dwóch latach więzienia skazany na 15 lat katorgi, uciekł z transportu i przedarł się do Francji.
Przebudzenie się Polaków, 29 listopada 1830
Pomimo to, a może właśnie dlatego, gdy już nadarzyła się okazja,
pracował bez wytchnienia, w niesłychanie trudnych warunkach, albowiem od 8 IV [1871 roku – SP] był również komendantem twierdzy Paryża, co zmuszało go do częstego przerzucania się z miejsca na miejsce. Dla realizacji swych obowiązków musiał tracić wiele godzin na jazdę wierzchem5.
Komuna Paryska narodziła się w marcu 1871 roku i rozpoczęła od rozstrzelania przez rewolucjonistów dwóch generałów, których ludność zapamiętała z tłumienia powstania czerwcowego w roku 1832, a już w maju zbliżała się do końca. Broniący Paryża powstańcy spodziewali się ataku wojsk rządowych 18 albo 19 maja. Do ataku doszło trzy dni później. W trakcie walk Dąbrowski został ranny. Ale dzień później ponownie ruszył na front. Około 14.00, broniąc jednej z barykad, otrzymał postrzał w brzuch. Natychmiast położono go na nosze i jak najszybciej ruszono do szpitala. Do jednej ze spotkanych w drodze grup komunardów powiedział podobno: „Nie chodźcie tam, wszystko skończone. Zginiecie i to zupełnie bez celu. Umrę. Moje życie nie ma znaczenia, myślcie tylko o zbawieniu republiki”6. Godzinę później zmarł.
Szczególną sławę na barykadach rewolucyjnej Europy zyskało dwóch innych Polaków, z których tylko jeden był żołnierzem. To generał Józef Bem, uczestnik Powstania Listopadowego, teoretyk wojskowy, który miał stać się bohaterem nie jednego, a trzech narodów – polskiego, węgierskiego i tureckiego.
W październiku 1848 roku Europa wrzała. Od lutego, gdy na ulicach Paryża wyrosło blisko 1500 barykad, w kolejnych krajach i miastach rozbrzmiewały domagające się zmian okrzyki, wzmacniane przez wystrzały pistoletów. Szybko, bo już w marcu, wybuchło powstanie na Węgrzech. Po tym jak przez pół roku nie udało się go zdusić, władze austriackie zdecydowały o wysłaniu posiłków. Na wieść o tym mieszkańcy Wiednia zbuntowali się. Zablokowali wymarsz wojsk i opanowali gmachy rządowe. Zryw błyskawicznie zamienił się w regularne powstanie. Już po kilku dniach miasto szykowało się do obrony.
14 października przyjechał do niego Bem, którego przybycie oznajmiono, rozklejając na murach domów plakaty z życiorysem generała. Początkowo pełnił funkcję doradcy głównego dowódcy. Szybko jednak udowodnił, że góruje nad nim doświadczeniem i zdecydowaniem w działaniu. Swoją pracę zaczął od znalezienia głównej kwatery, którą uczynił Belweder. Obserwując miasto i oglądając poszczególne odcinki obrony, szykował plany, nakazywał rozbudowę umocnień, szkolił żołnierzy7.
W końcu nadszedł dzień sprawdzianu. 25 października oddziały austriackie runęły na Wiedeń. Dzień później do piechoty dołączyły działa. Obrońcy trwali na barykadach, przy których regularnie pojawiał się Bem. Jeden ze świadków tych scen wspominał, że
odzywa się swoją ubogą, łamaną niemczyzną. Mimo obcego akcentu i niewystarczającej znajomości języka potrafi, stojąc przed frontem albo na barykadzie, sprawić, że ludzie dobrze go rozumieją. Jego przeważnie krótkie, ale zdecydowane słowa elektryzują tych, do których je kieruje. Wydaje się, że jakaś demoniczna siła wywiera niesamowity czar nawet na tych, którzy w duchu klną jego rozkazy, i sprawia, że wykonują je wbrew swej woli8.
Przez kolejne dni na ulicach Wiednia toczyły się coraz bardziej zacięte walki. Nie mogąc zapanować osobiście nad wszystkim, Bem koncentrował się na kluczowych w jego odczuciu odcinkach, wspierając tam obrońców radą i zapałem. Często krzyczał do nich „Chrońcie wasze życie! Do tego macie barykady!”. Jednocześnie sam mało dbał o bezpieczeństwo. Długo wydawało się, że nic mu się nie może stać, że kule go omijają. Ale w pewnym momencie odłamek trafił go prosto w pierś. Dopiero wtedy, po namowach, dał się przekonać, aby dalszą walką kierować z ukrycia.
Nie trwała ona już długo. Przewaga atakujących była zbyt duża. Bem potajemnie opuścił miasto w obawie przed zemstą Austriaków, którzy domagali się wydania go. Gdyby dostał się w ich ręce, zginąłby jak wielu innych obrońców. Wojska rządowe po wkroczeniu do Wiednia dopuściły się szeregu zbrodni, mordując każdego, kogo podejrzewano o udział w walkach. Do odpowiedzialnego za to marszałka polnego Alfreda Windischgrätza polski generał skierował list, w którym prowokował go, informując, że schronił się na Węgrzech. „Tu, mam nadzieję, będę miał szczęście i zaszczyt Panu, Tchórzliwy Podpalaczu, dać odczuć to wszystko, co wolny obywatel uczynić potrafi, aby przeciwstawić się nikczemności krwawego despotyzmu”9.
W tym samym czasie, gdy Józef Bem bił się na ulicach Wiednia, we Włoszech swoją legendę budował oddział, za którego powstaniem stał człowiek mało kojarzący się z wojną – Adam Mickiewicz.
Barykada na Michaelerplatz – rysunek zamieszczony w książce Rok 1848: historia rewolucji wiedeńskiej z 1872 roku
Wiosna Ludów we Włoszech miała podwójny charakter – była nie tylko rewolucją, ale także powstaniem narodowowyzwoleńczym. I dlatego dla Polaków, pozbawionych wolnej ojczyzny, miała szczególne znaczenie. Rozumieli to także Włosi. Oba narody dodatkowo zbliżał wspólny wróg – Austria.
Już w 1846 roku Włochy z zapartym tchem obserwowały przebieg powstania krakowskiego, zduszonego i utopionego we krwi rzezi galicyjskiej. Na Półwyspie Apenińskim szybko wykorzystano to w kampanii antyaustriackiej, głosząc, że „rząd, który uczynił sobie system z mordowania, (…) okazuje światu, że jest opuszczony przez Boga, przeklęty przez ludzi, że wyczerpał wszystkie sposoby służące do powściągnięcia ludu i utrzymania go w poddaństwie”10. Byłego gubernatora Galicji w Pizie przywitano okrzykami: „Rzeźnik galicyjski!”, a w trakcie manifestacji jedno z częstszych haseł brzmiało: „Niech żyje Polska!”.
Przez kolejne miesiące rosło napięcie. Już w styczniu doszło do zamieszek na Sycylii, które skutkowały wprowadzeniem reform i nadaniem konstytucji przez Ferdynanda II Burbona, króla Obojga Sycylii. Po nim podobne decyzje podjęli papież Pius IX, a także król Sardynii, Karol Albert.
Wraz z rozwojem sytuacji coraz wyraźniejsze stawało się przekonanie, że Polacy wesprą Włochów w walce. W styczniu 1848 roku Giuseppe Mazzini, który niebawem stanie się obok Giuseppe Garibaldiego jednym z ojców niepodległości Italii, napisał, że „pomoc również najbardziej aktywna dla rewolucji włoskiej nadejdzie ze strony polskiej. Sądzę, że mogę upewniać na podstawie stosunków, jakie z nimi utrzymujemy, że nasze powstanie w krótkim czasie pociągnęłoby za sobą powstanie polskie”11.
Podobne wezwania powtarzały się co jakiś czas. Jednym z ważniejszych okazał się manifest Lombardzkiego Rządu Tymczasowego z 25 marca, gdy Wiosna Ludów we Włoszech wybuchała coraz to nowymi epizodami. W piśmie tym wzywano wszystkich do walki: „Bojownicy barykad! Pierwsze miejsce jest dla was. Zasłużyliście na nie. Dyscyplina, jaka będzie panować, nie umniejszając przez to waszej odwagi, pozwoli wam w otwartym polu zdziałać cuda nie mniejsze od tych, którymi wprowadziliście naród w podziw i staliście się jego chlubą”12.
Niewiele dalej z kolei pisano:
Szlachetni Polacy, nasi bracia w przeciwieństwach losu i nadziejach, przybywajcie, by pocieszyć się w naszych objęciach, by się upewnić w naszym gronie, że jeśli nawet późno, nadejdzie jednak dzień, w którym ludy uciśnione podniosą się i odnowią w czystym powietrzu Wolności! Przybądźcie, by walczyć przeciw wspólnemu wrogowi: każdy cios, jaki zadacie, będzie dla was obietnicą rychłego wybawienia13.
Bo rzeczywiście wrzenie w Italii miało być jedynie początkiem kolejnego rozdziału w walce o Polskę. To był cel wszystkich polskich politycznych ugrupowań na emigracji. Problem polegał na tym, że nie potrafiły się one między sobą porozumieć. Różnice poglądów na przyszłość kraju czy stosunek do religii sprawiały, że jednocześnie próbowano realizować różne koncepcje, często zwalczając przedstawicieli pozostałych. W tym wirze niechęci i zawiści znalazł się Mickiewicz, który z poety stał się rewolucjonistą. Żeby zrealizować swoje ideały i plany odzyskania niepodległości, postanowił stworzyć Legion Polski.
27 marca w Rzymie doszło do spotkania z udziałem około czterdziestu osób. Wśród nich byli zwolennicy poety, a także Hotelu Lambert, którego plany zakładały odtworzenie w kraju monarchii. Królem miał zostać książę Adam Czartoryski. Dla rewolucjonistów Mickiewicza było to nie do przyjęcia. Przecież o to chodziło w Wiośnie Ludów, o zniesienie tronów, a nie budowanie ich na nowo. Doszło do awantury. Jedni krzyczeli „Mickiewicz wodzem!”, inni oskarżali go o herezję, a on sam wściekły rzucił w pewnym momencie do monarchistów Czartoryskiego: „Widać, że was topór galicyjski niczego nie nauczył!”. Spotkanie zakończyło się fiaskiem.
Dwa dni później w rzymskim mieszkaniu poety na via del Pozzetto podpisano akt zawiązania Legionu. Wśród jego założycieli było czternaście osób. Większość stanowili cywile, artyści. Siedmiu z nich było malarzami, jeden muzykiem, jeden architektem, o paru nic bliżej nie wiadomo – i tylko jeden był wojskowym. To pułkownik Nepomucen Siodołkowicz, weteran wojen napoleońskich, który został faktycznym dowódcą Legionu. Na przywódcę oficjalnego – choć tylko na czas pobytu we Włoszech – wybrano Mickiewicza.
Charakterystyczną cechą Legionu było szanowanie zasad demokratycznych. Wszelkie decyzje miały być podejmowane gremialnie. Tego samego czternastka chciała dla wolnej Polski. Jeszcze na tym samym posiedzeniu ogłoszono „Skład zasad” – piętnaście punktów, według których miały być ułożone stosunki społeczno-polityczne po odzyskaniu niepodległości. Zgodnie z nimi przewidywano m.in.: wolność wyznania, zrównanie praw kobiet i mężczyzn, równość wobec prawa bez względu na urodzenie. Ideowo Legion Polski o całe dekady wyprzedzał swoich politycznych przeciwników na emigracji.
Droga do realizacji tych celów była daleka. Mickiewicz zdawał sobie sprawę, że wiedzie nie przez kolejne odezwy, ale barykady rewolucji włoskiej. To jej powodzenie miało dać szansę na walkę o Polskę. Dlatego też nie czekał. 6 kwietnia złożył podanie do władz papieskich o zgodę na opuszczenie Rzymu wraz z oddziałem. Te zobaczyły w tym szansę na pozbycie się garstki przewrotowców i po dwóch dnia wydały pozwolenie.
Legion szybko zyskał uznanie włoskich rewolucjonistów – i to nie za konkretne dokonania, ale za chęć działania. Kiedy 1 maja ta niewielka grupka wkroczyła do Mediolanu, czekał na nią tłum. Jedna z gazet donosiła, że „w tej chwili, to znaczy o czwartej godzinie po południu, weszli do miasta pierwsi ochotnicy polscy. Cała nasza ludność przyjmuje ich z największą radością”14. Jeden z legionistów w liście do matki relacjonował z kolei, że „opisywać jak nas wszędzie witano jest niepodobieństwem, bo ani widziałem, ani słyszałem, ani czytał coś podobnego. Wszędzie krzyk z duszy wojska, gwardyi narodowej, dzieci, kobiet: niech żyją męczennicy polscy, niech żyje wielki poeta”15. Niemałą rolę odegrała w tym popularność wodza. 2 maja Giuseppe Mazzini tak pisał do niego:
Bracie, pozwól mi się tak nazywać. Nie podzielam z Panem braterstwa geniuszu, natomiast odczuwam braterstwo dążeń, nadziei i wiary w wyprawę krzyżową Ludzkości i mej Ojczyzny, poruszającej się w niej i dla niej ku wielkim przeznaczeniom braterstwa, które Bóg zbliża do realizacji. Z umiłowaniem czytałem Pana dzieła i gorąco pragnę Pana zobaczyć. Czy zechciałby Pan wyznaczyć mi godzinę? Oczekując tego, przesyłam Panu list wspólnej przyjaciółki i proszę mnie uważać za swego wielbiciela i brata16.
Rozpoczął się proces rozbudowy oddziału. Przede wszystkim potrzebne były pieniądze. Już wychodząc z Rzymu, Mickiewicz otrzymał od Zygmunta Krasińskiego kwotę 500 franków na rozpoczęcie podróży. Niedługo później podobno aż 200 tysięcy miał mu przekazać Ksawery Branicki, wnuk Franciszka Ksawerego, targowiczanina. Uważano, że w ten sposób chce zatrzeć pamięć po dziadku17. Historycy nie mają pewności, czy istotnie taką kwotę ofiarował. Natomiast niemal na pewno nie trafiła ona w takiej wysokości do Mickiewicza, który wolał, aby pieniądze przekazywano mu w miarę potrzeb. Według relacji jednego ze współpracowników poety dotacja ostatecznie zatrzymała się na 22 tysiącach. Ale i to było znaczącym wsparciem.
Drugim problemem była niechęć władz włoskich, austriackich i francuskich wobec planów Polaków. Były one kolejnym wówczas potencjalnym źródłem rozruchów, z którymi od kilku miesięcy europejskie monarchie musiały się borykać. Dlatego też utrudniano ochotnikom przekraczanie granic i podróżowanie. Również nie wszyscy Włosi pomagali. Od maja 1848 roku toczyła się dyskusja między Mickiewiczem a Tymczasowym Rządem Lombardii, który pozornie chętny do współpracy, starał się odwlekać w czasie konkretne działania. Obawiano się, że rozbudowa polskiego oddziału, wspartego przez inne narody słowiańskie, jak tego chciał poeta, może stać się poważną przeszkodą w kontaktach dyplomatycznych18.
Pomimo to Legion rósł w siłę. W czerwcu liczył już blisko 200 osób. Wśród nich byli „krzyżowcy”, grupa młodych zwolenników Mickiewicza, którzy dbali, aby oddział nie odchodził od ideałów ogłoszonych w Składzie zasad. Niektórzy z ochotników od razu otwarcie mówili, że nie przyszli, żeby być żołnierzami, ale oficerami. Siodołkowicz odpowiadał im wówczas, że zgodnie z regułami, aby zostać oficerem, trzeba być do tego wybranym przez resztę. Na dodatek wszyscy powinni żyć tak samo. Nie było podziału na lepsze warunki dla oficerów i gorsze dla szeregowych. Razem jedli i spali. Nie każdemu to odpowiadało. Przez moment w oddziale był nawet Konstanty Ordon, ten sam, którego Mickiewicz uśmiercił w swoim wierszu. Szybko jednak opuścił Legion. Werbowano także Czechów, Słowaków i Węgrów.
W czerwcu oddział po raz pierwszy został skierowany przez Tymczasowy Rząd Lombardii na front. Niestety szybko się okazało, że brakuje dyscypliny. Widać to było już w koszarach. Zdarzało się, że żołnierze po otrzymaniu żołdu wbrew rozkazom opuszczali kwatery i szli na miasto, gdzie go przepijali. Dochodziło do zatargów między żołnierzami. Częstymi ich uczestnikami byli „krzyżowcy”, którzy nie tylko nie tolerowali pijaństwa i kradzieży, ale także byli wyczuleni na punkcie wiary. Gdy podczas jednego z patroli kilku legionistów zaczęło śpiewać w kościele Marsyliankę, jeden z „krzyżowców” uznał to za obrazę religijną. Wyciągnął pistolet i groził, że strzeli do nich, jeśli się nie uspokoją. Incydent załagodzono.
Sytuację utrudniały próby przejęcia Legionu przez inne ośrodki emigracji, zwłaszcza przez Hotel Lambert. Wiele czasu i sił trwonił Mickiewicz na rozmowy z jego przedstawicielami. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że ich poparcie byłoby pomocne. Przede wszystkim ze względu na posiadane przez nich środki finansowe, ale także kontakty dyplomatyczne. Największym zwolennikiem porozumienia z poetą był sam książę Czartoryski. Po jednym ze spotkań z wieszczem pisał do generała Władysława Zamoyskiego, jednego ze swoich współpracowników, że widzi w Legionie wielki zapał. Zachęcał do tego, aby dbać o dobre relacje z nim. „Może na tym się skończy, że dwie będą legie, ale proszę jak najmocniej, aby się starać o koleżeństwo, przyjaźń i dobre stosunki i strzec się pozorów pogardy dla hufca już zebranego”19.
Jednak otoczenie księcia miało zupełnie inne zdanie. Powszechną opinią było, że „na Mickiewicza rachować nie można. Żyje ciągłą nienawiścią, wrzeszczy, aż od zmysłów odchodzi, plącze się w swoich coraz to nowych oświadczeniach. Upadek straszny – aż do szataństwa”20. Ale to nie problemy z rodakami, lecz rozwój sytuacji na froncie stanowiły największe zagrożenie dla przyszłości oddziału.
W lipcu 1848 roku w bitwie pod Custozą wojska austriackie rozbiły armię piemoncką. W Mediolanie doszło do przewrotu. Wobec klęski króla Karola Alberta po władzę postanowili sięgnąć demokraci z Mazzinim na czele. W całym mieście wyrosły barykady. Między nimi krążyła garstka żołnierzy Siodołkiewicza. W pewnym momencie zostali nawet wysłani do ochrony monarchy, co stanowiło zarówno dowód uznania dla nich, jak i całkowity brak zaufania do jednostek włoskich.
Ostatecznie Mediolan poddał się bez walki. Polacy błyskawicznie go opuścili, aby nie dostać się w ręce wroga. W tym samym czasie główne siły Legionu wzięły udział w bitwie z Austriakami. Józef Bohdan Dziekoński, jeden z założycielskiej czternastki, pisał:
Zajmowaliśmy Gavardo przez wiele tygodni. Tam to braliśmy udział jako straż przednia w bitwie stoczonej między Lonato a Desenzano, nad brzegami jeziora Garda, 6 sierpnia 1848, na dwa dni przed wzięciem Mediolanu. W nieszczęsnej owej potyczce zużyliśmy więcej dzielności i siły, niż tego był wart Karol Albert. Pułkownik nasz został tam niebezpiecznie raniony. Wyparłszy Austriaków z jakiego dziesiątka domów wiejskich, w których się dobrze oszańcowali, mieliśmy właśnie odciąć baterie austriackie i zabrać miasto Salò z sześciuset dragonami austriackimi, których zmusiliśmy do oszańcowania się tamże, pozbawiwszy ich wszelkiej możności działania, kiedy nieszczęsna rana naszego komendanta stała się dla nas sygnałem do odwrotu i do porzucenia odniesionych już korzyści. Atoli i bitwa ta między Lonato i Desenzano była niemniej chrztem z krwi dla naszego Legionu. Zawarliśmy tam pakt prawdziwego braterstwa z Lombardczykami, którzy walczyli u naszego boku z podziwu godnym męstwem i zapałem. Związaliśmy się tam z Włochami jednym z tych przymierzy, których śladu i zobowiązań nie są zdolne zniweczyć żadne przeciwieństwa21.
W kolejnych miesiącach legioniści w różnych grupach i pod różnym dowództwem uczestniczyli w starciach zarówno z Austriakami, jak i z oddziałami włoskimi tłumiącymi rewolucję. Bili się więc we wrześniu 1848 roku w Livorno, bili w kwietniu 1849 w Genui.
Wówczas oddziałem faktycznie kierował już Aleksander Fijałkowski. Dzisiaj niewiele o nim wiadomo. Na pewno walczył w Powstaniu Listopadowym, a po jego klęsce wyjechał do Francji, gdzie został pracownikiem tamtejszego Ministerstwa Wojny. W Legionie znalazł się za namową Mickiewicza. Okazał się znakomitym dowódcą. Sprawnym i zdecydowanym w działaniu.
Wiosną 1849 roku Włochy ponownie zawrzały. Karol Albert po raz drugi zdecydował się wypowiedzieć wojnę Austrii. Bał się, że jeśli tego nie zrobi, rewolucja pozbawi go tronu22. Ale i tym razem poniósł klęskę – pod Novarą. Zrezygnowany zrzekł się władzy na rzecz swojego syna, który od samego początku musiał się mierzyć z buntem. W Genui, do której 4 kwietnia przypłynęli legioniści, ludność wypowiedziała posłuszeństwo nowemu władcy i ogłosiła powstanie republiki. Na wieść o tym z Turynu wyruszyło regularne wojsko włoskie. Nie żeby wesprzeć rodaków, ale by zdławić rewoltę.
W tym włoskim kotle znaleźli się Polacy. Fijałkowski otrzymał propozycję przyłączenia się do obrony miasta, już najeżonego barykadami. Wahał się, czy ją przyjąć, ale ostatecznie jego ludzie zeszli na ląd. Dalszy bieg wypadków znamy z relacji bezpośrednich uczestników starć. Jeden z nich pisał: „Było to dla mnie ciężkie przejście. Dwa dni i dwie noce stałem w ogniu z kompanią, w ogniu, o jakim nie miałem wyobrażenia. Jakaś opieka Boska czuwa ciągle nad naszą garstką – wyszedłem cały, zostawiwszy dwóch rannych”23.
Pomoc Polaków nie mogła przynieść sukcesu. Genua musiała się poddać. Fijałkowski wspominał: „Po zakończeniu walki na niekorzyść genueńskiego powstania, wróciliśmy na nasz okręt, czekający nas w porcie”. Nie było jednak pewne, czy wypłyną. Wtedy kapitan uciekł się do podstępu, wykorzystując moment, w którym port opuszczał brytyjski okręt wojenny. Na niewielki statek z polskimi rewolucjonistami nikt nie zwrócił uwagi. Kilka dni później Polacy wzięli udział w zamieszkach we Florencji, ale szybko wyszli ze stolicy Toskanii. Ruszyli tam, skąd ponad rok wcześniej wymaszerowała ich garstka – do Rzymu.
Po tym jak w listopadzie 1848 roku papież uciekł z Wiecznego Miasta, w styczniu odbyły się wybory powszechne, ogłoszono konstytucję, a 9 lutego proklamowano republikę. Na jej czele stanął triumwirat, w którym kluczową rolę odgrywał Giuseppe Mazzini, stale podziwiający Mickiewicza. Przynajmniej od marca 1849 roku utrzymywali ze sobą kontakt. Dodatkowo poeta regularnie zamieszczał na łamach wydawanej w Paryżu „Trybuny Ludów” informacje o trudnej sytuacji republiki. Wzywał do pomagania jej.
Fijałkowski wraz z oddziałem dotarli do miasta w nocy z 16 na 17 maja. Ich wejściu towarzyszył, jak tyle razy wcześniej, entuzjazm ludności cywilnej.
Po długiem krążeniu po ciemnem mieście, majestatecznem było wejście na plac, gdzie nas lud radosnymi powitał okrzykami. Nasze postacie grubo pokryte szarym kamiennym pyłem, który się w upale dziennym ciężko wznosił gęstymi tumanami, a na przebytej przez nas drodze i wszystkiemu na co padł, odzieniu, włosom zaś i brodom szczególniej, pozór kamienia nadawał, przy blasku rzęsistych pochodni, zdawały się marmurowymi posągami, które imaginacya łatwo przerabiała na z grobu powstałych wojowników starej Romy, niosących pomoc zagrożonemu obcym najazdem miastu24.
Nie było jednak czasu na odpoczynek. Już pod koniec kwietnia pod murami Wiecznego Miasta stały wojska francuskie, wysłane do stłumienia rewolucji. Rzym szykował się do obrony. Przez miesiąc dochodziło do niewielkich starć. Po stronie włoskiej odwagą i szybkością działania odznaczał się Giuseppe Garibaldi.
Polacy także mieli odegrać swoją rolę. Ich udział w walce był jeszcze do niedawna dla władz republiki niepewny. Obawiano się wręcz, że z uwagi na pomoc, jaką po Powstaniu Listopadowym otrzymali od Francji, nie będą teraz chcieli walczyć z jej wojskami. Jeszcze w kwietniu doszło do spotkania wysłannika władz Rzymu z legionistami. Zapytał ich wówczas, czy są gotowi do walki przeciwko Francuzom. Był przekonany, że odmówią. I nawet nie chciał ich przekonywać, ani tym bardziej zmuszać do czegokolwiek. Ku jego zaskoczeniu nikt nie zdecydował się odejść – wszyscy chcieli bić się za Wieczne Miasto. Być może właśnie ta postawa sprawiła, że 29 maja triumwirowie podpisali dokument powołujący Legion Polski do służby Republice Rzymskiej. Warto go tu zacytować w całości, albowiem jak pisał syn Adama, Władysław Mickiewicz, był to najpiękniejszy układ przyznany polskim emigrantom przez jakikolwiek rząd:
Zważywszy: Że jest obowiązkiem Rzymu, tradycyjnie, z czasów papiestwa zaciągnionym, a zgodnym z jego posłannictwem w przyszłość, użyczać własnego życia i własnej woli wszystkim, którzy wierzą, cierpią i walczą za sprawę narodów i ludzkości;
Że przez wycierpiane męki, wytrwałość i nieśmiertelność nadziei Polska jest siostrą Italii, a świętą między narodami;
Że wychodźcy polscy reprezentują obecnie Polskę przyszłą.
Triumwirat stanowi:
1. W granicach Rzeczypospolitej Rzymskiej formuje się Legion Polski, który, w ciągu istnienia swego pod znakami Rzymu walczyć będzie za niepodległość Italii przeciwko wspólnemu wrogowi.
2. Legion używać będzie narodowego sztandaru z trójkolorową szarfą włoską. Komenda w języku polskim. Mundur granatowy z amarantowymi wyłogami; metalowe części munduru białe.
3. Legion dojdzie do dwu tysięcy lub więcej. Rząd Rzeczypospolitej dostarczy mu, jeśli tego zajdzie potrzeba, środków do przewozu nowozaciężnych. Słowianie pozostający w służbie Rzeczypospolitej wcieleni będą do Legionu.
4. Legion wybierze swych oficerów; Naczelnik wojskowy Legionu poda listę wybranych, a rząd zamianuje ich bezwarunkowo. Naczelnikiem może być tylko Polak, wezwany powszechnym wyborem Legii.
5. Legion zrównany będzie co do żołdu z wojskiem rzymskim, a legioniści, ranni w obronie Rzeczypospolitej, mają równe prawa z obywatelami rzymskimi, rannymi w wojsku.
6. Legion zaciąga się na rok jeden; umowa ta jednak przedłużać się będzie z roku na rok, aż do końca walki o niepodległość Włoch przeciw wspólnemu zagranicznemu wrogowi. Gdyby w Polsce wybuchło powstanie o Jej niepodległość, a Legion mógł działać korzystnie dla sprawy ojczystej, wolno mu będzie każdego czasu opuścić z bronią w ręku granice Rzeczypospolitej, za poprzednim uwiadomieniem Rządu25.
Trzy dni później rozpoczęła się bitwa o Rzym. Od początku Polacy walczyli u boku Włochów, broniąc wyznaczonych pozycji. Regularnie to jedna, to druga strona szturmowały linie nieprzyjaciela. Niekiedy dochodziło do zwarcia. Wtedy miejsce strzałów karabinowych zastępowały bagnety i szable. W trakcie jednego z nich zginął kapitan Podulak. Tak jego śmierć opisała prasa rzymska:
Zachęciwszy jedną kompanię naszych do ataku na bagnety i prowadząc ją przeciw nieprzyjacielowi, rzucił się naprzód z takim zapałem, że po odparciu żołnierzy Republiki przez siły o wiele większe pozostał sam wśród tłumu wrogów. Wezwano go wówczas, żeby się poddał, lecz on odpowiedział wystrzałem z pistoletu, który powalił pierwszego ze stojących przed nim. Następnie strzelił do kapitana francuskiego, lecz chybił i miał dobyć szabli, wtedy padł martwy z dwoma ranami w głowie i jedną w piersi26.
Starcia przybierały momentami filmowe kształty. Jak wtedy gdy pewien nieznany z imienia kapitan Legionu, były żołnierz Legii Cudzoziemskiej, wszedł na barykadę, wypiął pierś przybraną orderami i zaczął krzyczeć do Francuzów: „Nikczemni! Nędznicy! Mierzcie tu! Strzelajcie w krzyż Legii Honorowej!”. Nagle otrzymał postrzał w głowę, ale szczęśliwie skończyło się na otarciu. Jeszcze próbował kontynuować swoje prowokacje, ale towarzysze złapali go i odciągnęli. Mniej szczęścia miał Emil Morosini, który według relacji bił się uzbrojony w szablę i pistolet, które kiedyś jego matce wręczył Tadeusz Kościuszko. Podobno przekazując je, powiedział, że jeśli będzie miała syna, niech ten użyje ich do walki o Polskę.
Pomimo zaciętej obrony Rzym uległ. 1 lipca w granice miasta wkroczyły wojska francuskie. Przed Polakami pojawiło się pytanie co dalej. Z jednej strony Giuseppe Garibaldi, doceniający ich wkład w bitwę, zaproponował im wymarsz razem ze swoimi oddziałami i kontynuowanie walki. Z drugiej dowódca wojsk francuskich, generał Charles Oudinot, oferował im wstąpienie w szeregi jego armii, z zachowaniem wszystkich stopni. Mówił ponoć, że gdyby mógł, puściłby ich na Węgry, gdzie ich rodacy bili się w powstaniu węgierskim, ale wie, że politycy nie pozwolą mu na to.
Legioniści nie przystali na żadną z tych zachęt. Chcieli opuścić Rzym tak, jak do niego wkraczali – w szyku, z bronią. Pozwolono im wyjść, ale uzbrojenie musieli zostawić. 22 lipca wsiedli na statek i odpłynęli na Korfu. Ich historia powoli dobiegała końca. Jako jednostka przestali istnieć.
Przetrwała, choć tylko przez pewien czas, ich legenda. Gdy w 1863 roku wybuchło Powstanie Styczniowe, Garibaldi, mając w pamięci Polaków na barykadach Rzymu, zachęcał Europę, aby ta nie zostawiała Polski. Z kolei Mazzini w rozmowie z Władysławem Mickiewiczem miał powiedzieć, że „gdyby z Legionu polskiego z r. 1848 nie pozostało nic prócz jego symbolu politycznego, wystarczyłoby to do jego sławy”27.
I choć ta sława przeminęła, to niemal sto lat później, w 1944 roku, ideały Legionu Mickiewicza miały powrócić. Zawierający je Skład zasad znajdzie swoje odbicie w wizji powojennej Polski, którą snuła podziemna Rada Jedności Narodowej w deklaracji O co walczy naród polski oraz odezwie Do narodu polskiego.
Carlo Ademollo, Bitwa uliczna i barykada w Rzymie w czasie Risorgimento (Zjednoczenia Włoch), 1870
Tak samo tamte ideały można było odnaleźć na barykadach powstańczej Warszawy. Bo czy to w 1849 roku w Rzymie, czy w 1944 w Warszawie, chodziło o to samo. O wolność, poczucie wspólnoty i nadzieję. Nawet jeśli były one iluzoryczne i z góry skazane na porażkę.
Dalsza część w wersji pełnej
Przypisy końcowe
Od Autora
1 M. Białoszewski, Pamiętnik z powstania warszawskiego, Warszawa 2014, s. 134–135.
Prolog. Elektoralna róg Przechodniej
1 Z. Blichewicz, Powstańczy tryptyk, Gdańsk 2009, s. 18.
2Ibidem, s. 21.
3Ibidem, s. 26.
4 F. Konarski, Twarz bez jutra, w: Z. Blichewicz, Ostatnie dni Katedry św. Jana, Warszawa 2005, s. 67.
5 Z. Brym-Zdunin, Żelazna reduta, Londyn 1992, s. 116.
6 W. Zagórski, Wicher wolności, Warszawa 1990, s. 48.
717-ty czołg kpt. Proboszcza, „Rzeczpospolita Polska”, nr 31 (103), 1944.
8 Muzeum Powstania Warszawskiego, Archiwum Historii Mówionej, relacja A. Bielawskiego zebrana przez R. Paciorka 28 kwietnia 2006.
9 Z. Brym-Zdunin, Żelazna…, op. cit., s. 117.
10Barykady Powstania Warszawskiego 1944, oprac. R. Śreniawa-Szypiowski, Warszawa 1994, s. 252, 254.
1117-ty czołg kpt. Proboszcza, op. cit.
12Zginął śmiercią żołnierza. Śmierć kapitana Proboszcza, „Biuletyn Informacyjny”, nr 54 (262), 1944.
13 W. Zagórski, Wicher…, op. cit., s. 90.
14 Z. Blichewicz, Powstańczy…, op. cit., s. 26.
15Ibidem, s. 28.
16Ibidem, s. 30.
17Barykady…, op. cit., s. 240.
CZĘŚĆ PIERWSZA. LEGENDA
1. Korzenie
1 A. Łysiak-Łątkowska, Cholera w Paryżu w 1832 r. i jej rewolucyjna (anty)tekstualność, „Studia Historica Gedanensia”, t. XII, 2021, s. 325.
2Ibidem, s. 328 i n.
3 V. Hugo, Nędznicy, t. 2, oprac. M. Żurowski, Warszawa 1986, s. 247.
4Ibidem, s. 248–249.
5Ibidem, s. 250.
6 M. Traugott, The insurgent barricade, Berkeley–Los Angeles–London 2010, s. 31.
7Ibidem, s. 47.
8 V. Hugo, Nędznicy, op. cit., s. 266.
9Ibidem, s. 270.
10 M. Traugott, The insurgent…, op. cit., s. 268.
11 V. Hugo, Nędznicy, op. cit., s. 270–271.
12Ibidem, s. 267.
13Ogień Majdanu. Dziennik rewolucji 21.11.2013–22.02.2014, oprac. M. Kowalczyk, A. Richter, Warszawa 2015, s. 37.
14 Tukidydes, Wojna peloponeska, przeł. K. Kumaniecki, Warszawa 1988, VII, s. 77.
15 M. Traugott, The insurgent…, op. cit., s. 312.
16 A. Camus, Człowiek zbuntowany, przeł. J. Guze, Kraków 1991, s. 25.
2. Zawodowi rewolucjoniści
1 Z. Herbert, Król mrówek. Prywatna mitologia, Warszawa 2008, s. 47.
2 M. Traugott, The insurgent barricade, Berkeley–Los Angeles–London 2010, s. 127, 128, 152 i n.
3 M. Mochnacki, Powstanie narodu polskiego, w r. 1830 i 1831, t. 3, Wrocław 1850, s. 46.
4 W. Łukaszewicz, Barykady paryskie (1827–1848), Łódź 1949, s. 11.
5Jarosław Dąbrowski i jego udział w Komunie Paryskiej, b.m.w., 1947, s. 7.
6Ibidem, s. 8.
7 J. Chudzikowska, Generał Bem, Warszawa 1990, s. 348 i n.
8 Cyt. za: ibidem, s. 355.
9 Cyt. za: ibidem, s. 362.
10 S. Kieniewicz, Legion Mickiewicza 1848–1849, Warszawa 1957, s. 25.
11Legion Mickiewicza. Wybór źródeł, oprac. H. Batowski, A. Szklarska-Lohmannowa, Wrocław 2004, s. 29.
12Ibidem, s. 38.
13Ibidem, s. 39.
14 W. Mickiewicz, Legion Mickiewicza. Rok 1848, Kraków 1921, s. 90.
15Ibidem, s. 91.
16Legion Mickiewicza…, op. cit., s. 116.
17 S. Kieniewicz, Legion…, op. cit., s. 102.
18Legion Mickiewicza…, op. cit., s. 117–120, 130 i n.
19 Cyt. za: ibidem, s. 101.
20 Cyt. za: ibidem, s. 100.
21Ibidem, s. 235.
22Ibidem, s. 150.
23 Cyt. za: W. Mickiewicz, Legion…, op. cit., s. 281.
24 Cyt. za: ibidem, s. 359.
25 Cyt. za: Ibidem, s. 365.
26Legion Mickiewicza…, op. cit., s. 355, 356.
27 Cyt. za: W. Mickiewicz, Legion…, op. cit., s. 370.
