Awanturnicy i bohaterowie. Wojennym szlakiem polskiej „kompanii braci” – 1. Samodzielnej Kompanii Commando - Dariusz Kaliński - ebook

Awanturnicy i bohaterowie. Wojennym szlakiem polskiej „kompanii braci” – 1. Samodzielnej Kompanii Commando ebook

Dariusz Kaliński

0,0
67,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zjawiaj się znikąd. Zabijaj cicho. Znikaj niezauważony.

Twoim atutem jest zaskoczenie.

Twoim celem jest realizacja zadań, które wydają się niemożliwe do wykonania.

Twoją nagrodą będzie podziw w oczach sojuszników i strach w oczach wrogów.

Jeśli zginiesz w boju, daleko za linią frontu, ostatni ślad, jaki zostawisz, to bezimienna mogiła.

Dariusz Kaliński sięga do wspomnień polskich komandosów i źródeł historycznych, by odtworzyć szlak bojowy najbardziej brawurowych polskich specjalsów – żołnierzy 1. Samodzielnej Kompanii Commando. Nigdy nie pogodzili się z klęską wrześniową, walczyli we Francji, a gdy i ona upadła, przedostawali się do walczącej samotnie Wielkiej Brytanii.

Przeszli rygorystyczną selekcję i mordercze szkolenie komandoskie. Sam naczelny wódz obiecał im, że będą pierwszymi spośród polskich żołnierzy, którzy ponownie pójdą w bój o wolną Europę. Swoim męstwem i poziomem wyszkolenia dowiedli, że są elitą wojsk alianckich. Zabijali i ginęli. Do ojczyzny nie było im dane wrócić. Oto ich wojenna historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 606

Data ważności licencji: 5/10/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Marcin Słociński/ monikaimarci.com

Ilustracja na pierwszej stronie okładki

Polscy komandosi podczas ćwiczeń, domena publiczna

Ilustracja na stronie tytułowej

Atrybuty komandosa 2. Batalionu Komandosów Zmotoryzowanych: zielony beret, lina toggle-rope, siatka maskująca, sztylet FS, domena publiczna

Opieka redakcyjna

Krzysztof Chaba

Menadżer projektu

Marianna Starzyk

Opieka promocyjna

Maciej Pietrzyk

Wybór ilustracji

Krzysztof Chaba

Dariusz Kaliński

Adiustacja

Katarzyna Onderka

Korekta

Izabela Cisek

Indeks

Tomasz Babnis

Opracowanie ilustracji

Dariusz Ziach

Copyright © by Dariusz Kaliński

© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-240-9013-6

Znak Horyzont

www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Małgosi i Zuzannie – za wsparcie i cierpliwość

Żołnierz, który zostawił ślady swojej stopy

Na wszystkich niedostępnych drogach Europy,

Szedł naprzód, gdy nie mogli najbardziej zajadli,

I wdzierał się na szczyty, z których inni spadli,

Zdobywszy wolność innym dłońmi skrwawionemi,

Dowiedział się nareszcie, że sam nie ma ziemi.

Jan Lechoń, Przypowieść

Rozdział 1

Churchillowskie „kompanie braci”

„Dziwna wojna” na Zachodzie, trwająca od upadku Polski jesienią 1939 roku, skończyła się gwałtownie i brutalnie o świcie 9 kwietnia 1940 roku wraz z uderzeniem III Rzeszy bez wypowiedzenia wojny na Danię i Norwegię. Do tego czasu, kiedy po rozpoczętej 7 września 1939 roku ograniczonej ofensywie francuskiej pod Saarbrücken 19 października Francuzi, po lokalnych natarciach Wehrmachtu, ponownie opuścili teren Niemiec, nie doszło do żadnych działań bojowych na większą skalę. Armia francuska i wspierający ją Brytyjski Korpus Ekspedycyjny poczęły w bezczynności i bezruchu „gnić na pozycjach”, jak raczyli trafnie zauważyć niektórzy żołnierze, ufne w potęgę betonowych umocnień Linii Maginota. Zdecydowanie większą dynamiką cechowały się wówczas działania na morzu, gdzie obie walczące strony poniosły dość duże straty w okrętach i statkach. Natomiast przeciętny londyńczyk czy paryżanin miał większą szansę stracić życie na zaciemnionej ulicy pod kołami auta niż od niemieckiej bomby czy kuli1.

Przetransportowane drogą morską w ramach operacji „Weser­übung” niemieckie oddziały desantowe wylądowały w sześciu punktach norweskiego wybrzeża. Zajęte przez jednostki powietrznodesantowe lotniska koło Stavangeru i Oslo stały się dogodnym miejscem do przerzutu wojsk i zaopatrzenia z kraju. Całość sił wspierana była przez 800 samolotów bojowych Luftwaffe. Dania została błyskawicznie opanowana przez oddziały zmotoryzowane operujące wzdłuż Półwyspu Jutlandzkiego oraz desantujące się od strony morza i z powietrza. W oficjalnych notach wystosowanych do rządów w Oslo i Kopenhadze, przekazanych przez Berlin na krótko przed rozpoczęciem działań, oznajmiono cynicznie, że inwazja jest niezbędna dla zachowania neutralności obu państw przed planowaną w najbliższym czasie interwencją aliantów2. W wypadku odmowy wszelki opór miał zostać zdławiony. Niemcom w rzeczywistości chodziło głównie o poprawienie swojej sytuacji geostrategicznej poprzez zabezpieczenie dostaw szwedzkiej rudy żelaza przechodzącej przez położony na północy Norwegii port w Narwiku, a także uzyskanie dogodnych baz morskich i lotniczych dla Kriegsmarine i Luftwaffe, z których mogłyby nękać brytyjską flotę i samo terytorium Wielkiej Brytanii.

W odpowiedzi na żądania Berlina król Danii Christian X wydał rozkaz zaniechania walki, uznając, że wszelki czynny opór byłby bezcelowy. Norwegowie natomiast odważnie zdecydowali się na zbrojną obronę. Król Haakon VII, rodzony brat duńskiego monarchy, został ewakuowany wraz z rządem ze stolicy i zarządził mobilizację.

Samodzielne kompanie

14 kwietnia rozpoczęło się lądowanie wojsk brytyjskich i francuskich pod Narwikiem, Namsos i Åndalsnes w celu wzmocnienia norweskich sił zbrojnych, stawiających zaciekły opór napastnikom. Alianci już wcześniej, planując zaminowanie norweskich wód terytorialnych, co stanowiło jawne pogwałcenie suwerenności Norwegii, przygotowali odpowiednie siły desantowe, liczyli się bowiem z niemiecką reakcją na to posunięcie3. Wśród oddziałów lądujących nieco ponad dwa tygodnie później w niewielkich rybackich portachBodø i Mo znalazło się pięć tzw. Independent Companies– samodzielnych kompanii. Były to jednostki przeznaczone do prowadzenia działań dywersyjnych, które miały wspierać w polu regularną armię.

Powstanie Independent Companies było pokłosiem działalności 42-letniego majora Johna C.F. Hollanda. Ten niewysoki, ale krzepki, przedwcześnie wyłysiały, nałogowy palacz o nadzwyczaj porywczym charakterze w 1938 roku dostał przydział do War Office, gdzie został szefem sekcji oznaczonej jako Military Intelligence Research i zajmował się tam zagadnieniami dotyczącymi działań nieregularnych. Holland, weteran Wielkiej Wojny, zetknął się z tego typu akcjami podczas walk z „lotnymi kolumnami” Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA) w czasie irlandzkiej wojny o niepodległość na początku lat 20. i został wówczas ciężko ranny. Jako ciekawostkę trzeba dodać, że asys­tentką majora Hollanda była Joan Bright, kobieta, którą uznaje się za jeden z pierwowzorów słynnej Miss Moneypenny z powieści i filmów o Jamesie Bondzie.

W czerwcu 1939 roku Holland opracował raport, w którym wskazywał na możliwość utworzenia specjalnych oddziałów partyzanckich. Jego założenia wcielił w życie w kwietniu 1940 roku, tworząc dziesięć samodzielnych kompanii. Do formacji tych rekrutowano ochotników z poszczególnych dywizji Armii Terytorialnej. Każda z kompanii liczyła 21 oficerów oraz 268 podoficerów i żołnierzy o różnych specjalnościach: m.in. saperów, łącznościowców i medyków. Ich podstawowym uzbrojeniem była wyłącznie broń lekka: karabiny piechoty Lee-Enfield No 4 i erkaemy Bren.

Dowódcą Independent Companiesmianowany został szczupły i dystyngowany 44-letni pułkownik Colin McVean Gubbins. Urodzony w Japonii w rodzinie dyplomatów, bohater bitwy nad Sommą, inteligentny i oczytany, Gubbins z działaniami nieregularnymi zetknął się już w 1919 roku, gdy jako oficer sztabowy Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego wylądował w Murmańsku i wspierał Białych Rosjan w wojnie z komunistami. Kilka miesięcy później, podobnie jak Holland, znalazł się w Irlandii, gdzie służył do września 1922 roku. W obu tych konfliktach ogromne wrażenie zrobiły na nim szybkie i zaskakujące ataki oraz jeszcze szybsze odwroty w wykonaniu przeciwników. Po powrocie z Irlandii Gubbins przez kilka kolejnych lat pełnił służbę w Indiach, perle w koronie brytyjskiego imperium.

Na krótko przed wybuchem wojny Colin Gubbins wydał broszurę dotyczącą taktyki partyzanckiej, według której trzy podstawowe zasady powodzenia takich działań to: charyzmatyczne przywództwo, poparcie miejscowej ludności i pistolet maszynowy. Gubbins lobbował wśród brytyjskiego establishmentu wojskowego, aby zgłębiać i stosować w praktyce taktykę partyzancką. W 1939 roku znalazł się w składzie Brytyjskiej Misji Wojskowej w Polsce, kierowanej przez generała majora Adriana Cartona de Wiarta i wraz z nią i polskimi władzami przeszedł granicę rumuńską po agresji Sowietów 17 września. W Norwegii pułkownik Colin Gubbins osobiście poprowadził do walki połowę swoich samodzielnych kompanii, zbiorczo określanych jako Scissorforce, podczas gdy reszta nadal szkoliła się w okolicach Glasgow w Szkocji.

Niestety kompanie, w których szeregach znajdowało się dwudziestu specjalnie ściągniętych z Indii speców od walki w górach oraz znany podróżnik i dziennikarz Peter Fleming, brat Iana Fleminga – twórcy agenta Jamesa Bonda, nie wykonywały zadań, jakie im miano przydzielić zgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem. Zamiast kąsać wroga z zaskoczenia, osłabiając jego morale i zmuszając do nieustannej czujności, oraz paraliżować szlaki zaopatrzeniowe, czemu znakomicie sprzyjał górzysty teren, pełen gęstych lasów, głębokich fiordów i rwących rzek, czy organizować lokalny ruch oporu, oddziały te z powodu szczupłości sił brytyjskich zmuszone były walczyć jak zwykła piechota, broniąc wraz z innymi brytyjskimi i norweskimi oddziałami Bodø, Mo i Mosjøen przed zaciekłymi atakami niemieckich strzelców górskich, które szły z południa na odsiecz siłom generała porucznika Eduarda Dietla uwikłanym w ciężkie walki w rejonie Narwiku.

Co gorsza, kompanie miały niewiele czasu na integrację oraz zgranie żołnierzy i choć dysponowały podstawowym ekwipunkiem przeznaczonym do walki w górach: rakietami śnieżnymi, wysokimi butami czy ocieplanymi płaszczami, to pozbawione były własnych środków transportu do przewożenia zaopatrzenia i amunicji oraz brakowało im przeszkolenia niezbędnego do walki w warunkach arktycznych, a w takich przyszło im działać na północy Norwegii. Do tego rozrzucono je na trzystukilometrowym odcinku norweskiego wybrzeża.

Nawiasem mówiąc, kampania norweska nie była popisem sprawności brytyjskiej armii. Najlepsze jej jednostki były wówczas rozmieszczone we Francji. Tymczasem w Norwegii zdezorientowanym poddanym króla Jerzego VI często brakowało map, ciężarówek, broni przeciwlotniczej i aparatury radiowej, a dowódcy, poznając teren walk, posiłkowali się popularnymi turystycznymi przewodnikami Baede­kera. Jeden z oficerów norweskiej armii meldował przełożonym, że brytyjscy żołnierze przede wszystkim sprawiali wrażenie: „bardzo młodych mężczyzn, którzy zdawali się pochodzić z londyńskich slumsów. Inte­resowali się głównie zamieszkałymi w Romsdal kobietami i masowo brali udział w rabowaniu sklepów oraz domów mieszkalnych”4.

Samodzielne kompanie wraz z resztą sił brytyjskich zostały ewakuowane ze Skandynawii do kraju na początku czerwca 1940 roku. Wpływ na tę decyzję, mimo niewątpliwego sukcesu odniesionego przez siły alianckie w postaci zdobycia Narwiku, miały dramatyczne wydarzenia, które wówczas rozgrywały się we Francji. Jeśli bowiem opinia publiczna nad Tamizą zareagowała ogromnym oburzeniem na ewakuację sojuszniczego korpusu ekspedycyjnego z Norwegii, której wojska 10 czerwca ostatecznie skapitulowały, to wkrótce miał ją czekać prawdziwy wstrząs.

Katastrofa we Francji

W czwartkowy wieczór 9 maja 1940 roku oddziały niemieckie rozlokowane przy granicach z Holandią, Belgią, Luksemburgiem i Francją otrzymały hasło „Danzig”, które postawiło je w stan bojowej gotowości do dokonania agresji na te kraje w ramach zakrojonej na szeroką skalę i przygotowanej z dużym rozmachem ofensywy oznaczonej kryptonimem „Fall Gelb”. Przywódca III Rzeszy Adolf Hitler podążał w tym czasie specjalnym pociągiem „Amerika”, stanowiącym jego ruchomą kwaterę dowodzenia, w kierunku granicy belgijskiej, by być bliżej frontu. Niemiecki Führer planował uderzenie na zachód tuż po pokonaniu Polski, co wyperswadowali mu generałowie, argumentując, że należy uzupełnić zapasy i surowce strategiczne oraz przeczekać okres kiepskiej jesiennej pogody, która z pewnością unieruchomiłaby czołgi w błocie i uziemiła samoloty Luftwaffe na lotniskach. Teraz, wiosną, w początkach maja, prognozy meteorologiczne były znakomite.

Następnego dnia przed świtem niemieckie wojska lądowe i lotnictwo zaatakowały Belgię, Holandię i Luksemburg. Ta zaskakująca napaść na neutralne państwa poprzedzona została desantem elitarnej grupy spadochroniarzy i oddziałów szybowcowych, zrzuconych na tyłach umocnień holenderskich i belgijskich. Żołnierze niemieccy opanowali tam najważniejsze strategiczne punkty takie jak mosty oraz niezwykle istotny dla dalszego przebiegu walk belgijski fort Eben-Emael, położony na północ odLiège i broniący przepraw na Mozie i Kanale Alberta. Luftwaffe dokonywała w tym czasie zmasowanych nalotów na obiekty militarne i gospodarcze. Na lotniskach zostało zniszczonych wiele alianckich samolotów.

Najistotniejszym punktem niemieckiego uderzenia był jednak brawurowy, ale i dość ryzykowny, atak siłami pancernymi na Francję przez górzysty, zalesiony teren Ardenów na styku granic Belgii, Francji i Luksemburga, który były uznawany za niedostępny dla czołgów. To mylne przeświadczenie spowodowało, że alianckie dowództwo, nie spodziewając się tam natarcia, pozostawiło jedynie słabe oddziały rezerwowe do obrony. Zaskoczenie przeciwnika i uzyskanie sukcesu w Ardenach pozwalało Niemcom obejść zarówno Linię Maginota, jak i siły aliantów broniące się przy granicy belgijskiej.

W czasie gdy do Londynu docierały zatrważające wieści z kontynentu, król Jerzy VI powierzył misję utworzenia nowego rządu dotychczasowemu pierwszemu lordowi Admiralicji5 i członkowi Partii Konserwatywnej, 65-letniemu Winstonowi Spencerowi Churchillowi. Zmiana ta była skutkiem wotum nieufności, jakie dwa dni wcześniej otrzymał od Izby Gmin urzędujący premier Arthur Neville Chamberlain. Mający za sobą już 40 lat burzliwej kariery politycznej, nienawidzący nazistów i mimo swojego wieku prawdziwy tytan pracy i intelektu, wojowniczo nastawiony Churchill zdecydowanie sprzeciwiał się uprawianej przez poprzednika ugodowej polityce ustępstw wobec Berlina i Rzymu – tzw. appeasementu. W swym inauguracyjnym przemówieniu, wygłoszonym 13 maja przed Izbą Gmin, ten znakomity orator powiedział m.in.:

Nie mam do zaoferowania nic więcej jak tylko krew, znój, pot i łzy. Staje przed nami zadanie najcięższego rodzaju. Mamy przed sobą wiele, bardzo wiele miesięcy walki i cierpienia. Zapytacie: co jest naszą polityką? Odpowiem: Naszą polityką jest prowadzenie wojny, na morzu, na lądzie i w powietrzu, z całą mocą i całą siłą, której może udzielić nam Bóg; prowadzenie wojny przeciw niebywałej tyranii, która pozostaje nieprześcigniona w ponurym, przygnębiającym katalogu ludzkich zbrodni… Spytacie: co jest naszym celem? Mogę odpowiedzieć jednym słowem: zwycięstwo – zwycięstwo za wszelką cenę, zwycięstwo mimo wszelkiej trwogi. Zwycięstwo niezależnie od tego, jak długa i trudna będzie prowadząca do niego droga…6

Podczas gdy nad Tamizą trwało przemeblowanie na szczytach władzy, opór wojsk holenderskich słabł z każdą godziną, a niemieckie kolumny pancerne błyskawicznie parły w głąb kraju. Po pięciu dniach walki przed południem 15 maja holenderskie siły zbrojne się poddały. Kapitulację przyspieszył terrorystyczny nalot bombowców Luftwaffe na Rotterdam, przeprowadzony 14 maja, podczas którego 97 ton bomb obróciło zabytkowe centrum miasta w gruzy i zabiło 814 cywil­nych mieszkańców. Królowa Wilhelmina wraz z rządem udała się na pokładzie niszczyciela Royal Navy do Wielkiej Brytanii.

Większy opór stawiła agresorom armia belgijska, która ponadto mogła liczyć na wsparcie oddziałów alianckich. Jednak niemieckim siłom pancernym udało się przejść przez Ardeny, 13 maja sforsować Mozę i przełamać front między Namur i Sedanem, rozbijając tam jedną z francuskich armii, której część zdemoralizowanych żołnierzy po prostu rozeszła się do domów. Kolumny pancerne parły na zachód, a w powstały w ten sposób wyłom wlewały się masy niemieckiej piechoty. 19 maja niemieckie czołgi osiągnęły rzekę Sommę pod Amiens.

Naczelny dowódca armii francuskiej,subtelny i dystyngowany 68-letni generał Maurice Gustave Gamelin, weteran poprzedniej wojny, wyrafinowany miłośnik filozofii i sztuki, jednak w swoim wojennym rzemiośle tkwiący głęboko w doktrynie „wojny okopowej” i hołdujący koncepcjom obrony statycznej, został zdymisjonowany i zastąpiony starszym o pięć lat generałem Maximem Weygandem, dotychczasowym dowódcą armii Lewantu w Syrii i Libanie. Sytuacja na froncie była już jednak dramatyczna i zmiana ta, dokonana dość niefortunnie w szczytowym momencie walk, nie na wiele się zdała.

Dunkierka

We wtorek 21 maja niemieckie oddziały pancerne wyszły na brzeg Cieśniny Kaletańskiej pod Abbeville, rozcinając siły aliantów na dwie części i zamykając pierścień okrążenia wokół północnej grupy wojsk francuskich i Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego. Próby przecięcia niemieckiego korytarza pancernego pod Arras i Cambrai nie dały rezultatu i okrążone wojska rozpoczęły ewakuację do Wielkiej Brytanii przez jedyny port w tym rejonie – Dunkierkę – nazwany teraz „portem ostatniej szansy”. Niemcy bowiem nieoczekiwanie wstrzymali swoje kolumny pancerne na 15 kilometrów przed miastem, gdy wydawało się, że lada chwila zostanie ono zajęte. W międzyczasie 28 maja król Belgii Leopold III podpisał akt bezwarunkowej kapitulacji7. Wojska belgijskie były w rozpaczliwym położeniu, a poddając się, odsłoniły skrzydło Brytyjczyków. 31 maja skapitulowały dwa korpusy francuskie otoczone pod Lille.

Tymczasem Brytyjczycy, pragnąc uratować własne wojska, wysłali ze swoich portów przez Cieśninę Kaletańską w kierunku Dunkierki dosłownie wszystkie jednostki pływające, które tylko mogły utrzymać się na wodzie, łącznie z setkami cywilnych sportowych jachtów, kutrów rybackich, wszelkiego rodzaju barek, promów czy nawet łodzi ratunkowych. Do 4 czerwca w ramach bezprecedensowej operacji „Dynamo”, pod gradem bomb Luftwaffe, udało im się w ten sposób uratować 337 tys. ludzi, w tym 225 tys. własnych żołnierzy i 112 tys. Francuzów, Belgów i Holendrów. Na plażach pozostał jednak cały ciężki sprzęt: czołgi i samochody pancerne, artyleria, a także amunicja i paliwo8. W tej fazie działań cała armia francuska utraciła już około połowy swoich sił. W następnych dniach flota sprzymierzonych ewakuowała również oddziały brytyjskie, polskie, francuskie i czeskie z portów atlantyckich zachodniej Francji. Tym sposobem uratowano jeszcze nieco ponad 190 tys. żołnierzy9.

5 czerwca 1940 roku rozpoczęła się druga faza kampanii, w której Niemcy w ramach planu „Fall Rot” nacierając szerokim frontem na południe, przełamali szereg francuskich linii obrony usytuowanych nad rzekami Sommą, Sekwaną, Marną i wyszli na zaplecze Linii Maginota.

Korzystając z okazji, 10 czerwca przywódca faszystowskich Włoch Benito Mussolini z balkonu Pałacu Weneckiego w Rzymie ogłosił przystąpienie swojego kraju do wojny po stronie sojuszniczych Niemiec. Pyszałkowaty Duce, który chętnie widział siebie jako ucieleśnienie dwudziestowiecznego Cezara, od dawna planował i powoli wdrażał nowy podział terytoriów i stref wpływów w basenie Morza Śródziemnego i Afryce.

Dla Francji taka sytuacja nosiła już znamiona totalnej i nieodwracalnej klęski, choć działania ofensywne Włochów były bardzo niemrawe i cztery francuskie dywizje bez większych trudności powstrzymały 28 dywizji drugiego agresora. Natomiast Niemcy sforsowali Sekwanę na wschód od Paryża. Francuskie dowództwo wykorzystało wszystkie swoje odwody, armie nieustannie cofały się, a ich żołnierze masowo porzucali broń, więc nie było już mowy o stworzeniu ciągłego frontu. Paryż został ogłoszony miastem otwartym i 14 czerwca, po zaledwie 35 dniach od rozpoczęcia kampanii, wkroczyły do niego oddziały niemieckie. Dwa dni później rząd premiera Paula Reynauda podał się do dymisji, a na czele ostatniego rządu Trzeciej Republiki Francuskiej stanął sędziwy marszałek Philippe Pétain, legendarny zwycięzca spod Verdun, który 17 czerwca z „ciężkim sercem” zwrócił się do przeciwnika o zawieszenie broni. Jego kapitulanckie przemówienie radiowe do rodaków zupełnie złamało morale żołnierzy.

Zawieszenie broni podpisano z Niemcami 22 czerwca wieczorem w salonce kolejowej wystawionej w lasku Compiègne 80 kilometrów na północny wschód od Paryża, tej samej, w której w 1918 roku pokonani przedstawiciele kajzerowskich Niemiec podpisywali upokarzający rozejm. Tym razem zwycięzcy i pokonani zamienili się rolami10. Dwa dni później podpisane zostało zawieszenie broni z Włochami. Armia francuska została zdemobilizowana i zredukowana do 100 tys. żołnierzy, kraj podzielono na dwie strefy: okupowaną z Paryżem, obejmującą północ kraju oraz wybrzeże Atlantyku i tzw. Wolną, w środkowej i południowej części Francji, z rządem Pétaina w Vichy, znanym uzdrowisku w departamencie Allier. Stary porządek europejski skończył się definitywnie.

Wielka Brytania pozostała zupełnie osamotniona w wojnie z triumfującymi Niemcami. Wyspiarze znaleźli się wówczas w najtrudniejszym momencie swojej historii od czasu najazdu Normanów w 1066 roku. W wygłoszonym 4 czerwca 1940 roku w Izbie Gmin słynnym przemówieniu, zagrzewając swoich krajanów do walki, Winston Churchill przestrzegał, żeby nie popadać w zbytnią euforię w wyniku udanej ewakuacji wojsk z Dunkierki oraz nie postrzegać jej w kategoriach zwycięstwa, bowiem „wojen nie wygrywa się ewakuacjami”. Premier, wznosząc się na wyżyny swego krasomówstwa, mężnie zapewniał parlamentarzystów:

Będziemy walczyć do samego końca, będziemy walczyć we Francji, będziemy walczyć na morzach i oceanach, będziemy walczyć z coraz większą pewnością siebie i coraz większą siłą w powietrzu, będziemy bronić naszej wyspy, bez względu na koszty, będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć na przyczółkach, będziemy walczyć na polach i na ulicach, będziemy walczyć na wzgórzach; nigdy się nie poddamy11.

Ponoć jednak, kiedy chwilę później Churchill usiadł po tym przemówieniu, z sarkazmem wyszeptał do sąsiada słowa, które już nie były przeznaczone dla szerszego audytorium: „Tylko nie wiem, czym będziemy walczyć. W najgorszym razie będziemy ich walić po łbach butelkami, pustymi naturalnie”12.

Bez względu na te oficjalne buńczuczne zapowiedzi premiera Wielkiej Brytanii znajdujący się u szczytu powodzenia Niemcy w dniach 30 czerwca–4 lipca 1940 roku przeprowadzili operację „Grüne Pfeil” i zajęli praktycznie bez żadnego oporu brytyjski archipelag na ka­nale La Manche, wyspy Jersey, Guernsey, Alderney, Sark, Herm i kilka innych małych skrawków lądu położonych w północnej części Zatoki St. Malo, 15–25 kilometrów od wybrzeża Francji. Londyn, nie mając wystarczających środków, by pokusić się o obronę wysp, zrobił krok bezprecedensowy i ogłosił je strefą zdemilitaryzowaną, co oznaczało rezygnację z oporu i było faktycznym przyzwoleniem na okupację. W ten sposób wysepki stały się jedyną częścią terytorium Wielkiej Brytanii, nad którym do końca wojny łopotał sztandar nazistowskich Niemiec.

Pod wpływem doniesień z kontynentu na macierzystej wyspie panowała w tym czasie prawdziwa psychoza niemieckich spadochroniarzy i rychło spodziewanej inwazji wroga. Tysiące nobliwych weteranów poprzednich wojen, w których uczestniczyło brytyjskie imperium, na spotkaniach towarzyskich w szacownych londyńskich klubach, zadymionych pubach czy rozmaitych kołach dyskusyjnych uznało w patriotycznym uniesieniu, że nadeszła najwyższa pora odkurzyć stary mundur i stanąć do obrony ojczyzny. Do redakcji głównych opiniotwórczych gazet i posłów w Izbie Gmin napłynęło mnóstwo listów w tej sprawie. W ten sposób, gdy na kontynencie armie sprzymierzonych chwiały się pod wpływem druzgocących uderzeń wojsk niemieckich, w Anglii zawiązywały się zręby Home Guard13, ochotniczej samoobrony terytorialnej. W czerwcu 1940 roku liczebność formacji wynosiła już półtora miliona mężczyzn w wieku 17–65 lat. Ich poziom wyszkolenia nie był nadzwyczajny, wyposażenie w broń także nie najlepsze i powszechne było stosowanie różnego rodzaju egzotycznego oręża w postaci staroświeckich strzelb myśliwskich, motyk, kijów golfowych czy domowej roboty wyrzutni granatów i miotaczy min skonstruowanych z rur kanalizacyjnych, jednakże morale członków Home Guard, bezdyskusyjny zapał i poświęcenie dla służby były nieodmiennie ogromne.

„Ślad niemieckich trupów”

Zgodnie z zapowiedzią premiera Brytyjczycy poczynili również pierwsze kroki w sprawie przeniesienia działań do okupowanej Francji. Jeszcze trwała operacja ewakuacyjna w Dunkierce, gdy sekcja Military Intelligence Research, kierowana przez awansowanego do stopnia pułkownika Johna Hollanda, zorganizowała pierwszy rajd na francuskie wybrzeże. W nocy z niedzieli na poniedziałek 2 na 3 czerwca trzech brytyjskich oficerów, przetransportowanych przez niewielki trawler należący do Royal Navy, wylądowało między Boulogne-sur-Mer a Étaples i podpaliło 200 tys. ton paliwa w Harfleur. Po kilku dniach dywersanci szczęśliwe powrócili na Wyspy.

Winston Churchill, znany ze słabości do różnego rodzaju niekonwencjonalnych sposobów prowadzenia wojny, którego zawsze fascynowało zagadnienie morskich operacji desantowych14, żądał od wojskowych podjęcia bardziej agresywnych działań na terenach okupowanych przez III Rzeszę i odzyskania utraconej na kontynencie inicjatywy. W przeddzień słynnej mowy w parlamencie napisał list do swego szefa sztabu15 generała Hastingsa „Puga” Ismaya, w którym wskazywał:

Utrzymanie jak największej ilości niemieckich żołnierzy rozproszonych wzdłuż wybrzeży podbitych przez Hitlera krajów jest sprawą najwyższej wagi. Powinniśmy natychmiast zacząć organizować grupy rajdowe do przeprowadzenia ataków na te wybrzeża, gdzie ludność jest do nas pozytywnie nastawiona. Siły te mogłyby składać się z niezależnych, dobrze wyposażonych jednostek liczących po 1000 żołnierzy, a wszystkie razem powinny składać się z nie mniej niż 10 000 ludzi16.

Dalej premier naciskał:

Należy przygotować operacje specjalne wyszkolonych jednostek uderzeniowych, które mogą zaprowadzić rządy terroru przede wszystkim w ramach działań podjazdowych. Oczekuję, że Szef Sztabu przedstawi mi propozycje środków na prowadzenie energicznych i nieprzerwanych działań ofensywnych przeciwko całej linii brzegowej okupowanej przez Niemców, które pozostawią za sobą ślad niemieckich trupów17.

Churchill, oprócz korzyści natury militarnej, poprzez udane akcje na nieprzyjacielskim wybrzeżu miał również nadzieję podnieść w szeregach sił zbrojnych oraz w obywatelach Królestwa morale, które mocno podupadło po katastrofie we Francji. Takie siły mogłyby pełnić również funkcję swoistej „straży pożarnej”, którabłyskawicznie reagowałaby na zagrożonych przez niemiecki desant brytyjskich plażach. W opublikowanych po wojnie wspomnieniach Churchill napisał, że marzyło mu się:

[…] przynajmniej 20 tysięcy ludzi w oddziałach szturmowych, czy też oddziałach „Lampartów” (ewentualnie nazwanych „Komandosami”) utworzonych z istniejących jednostek, gotowych skoczyć do gardła wszelkim małym grupom lądującym z morza czy z powietrza. Ci oficerowie i żołnierze powinni być uzbrojeni w najnowszy sprzęt, pistolety maszynowe, granaty etc., oraz mieć ułatwiony dostęp do motocykli i samochodów pancernych18.

Na spotkaniu 6 czerwca Połączony Komitet Szefów Sztabów wcielił pomysły premiera w życie i przygotowano plan zorganizowania specjalnych „kompanii uderzeniowych”, działających wedle taktyki „zabijaj i znikaj”, jak postulował Churchill. Ich liczebność miała wynosić około 5 tys. żołnierzy. Ponadto zainicjowano powstanie tajnej organizacji do prowadzenia wywiadu, sabotażu i operacji wywrotowych w okupowanej Europie oraz pobudzania ludności podbitych państw do stawiania oporu poprzez aktywne działania partyzanckie – w ten sposób położono podwaliny pod przyszłą Special Operations Executive – w skrócie SOE.

Z propozycjami Churchilla w sprawie utworzenia oddziałów szturmowych szef Imperialnego Sztabu Generalnego generał John Dill zapoznał swojego adiutanta, 41-letniego podpułkownika Dudleya Clarka19. Clark pochodził z Afryki Południowej i urodził się w Johannesburgu w tym samym roku, w którym rozpoczęła się druga wojna burska – 1899. Choć jego rodzina opuściła kontynent afrykański przed zakończeniem konfliktu, Clark z pewnością był zainspirowany rodzinnymi opowieściami z wojny. Niewielkie, ruchliwe oddziały Burów – głównie białych potomków holenderskich kolonistów20, świetnych strzelców wytrzymałych na trudy fizyczne i psychiczne, doskonale znających lokalny teren i potrafiących wykorzystać jego walory – zwane commando, prowadząc podjazdową wojnę partyzancką, dały wtedy srogą lekcję pokory brytyjskiej armii.

Ziarno, które zasiał Churchill, padło na podatny grunt, tym bardziej że w dwudziestoleciu międzywojennym Clark walczył w Iraku i Palestynie przeciwko lokalnej ludności, która sprzeciwiała się brytyjskiemu panowaniu na Bliskim Wschodzie i również prowadziła działania partyzanckie. Podpułkownik zapalił się do tej idei i zaproponował, aby w podobny sposób działały lekko uzbrojone „kompanie uderzeniowe”. Dostarczone z baz w Anglii na pokładach niewielkich, szybkich okrętów, prowadziłyby trwające najwyżej 48 godzin rajdy nękające na nieprzyjacielskie terytorium i po wykonaniu zadania wracały do siebie. Clark wnioskował też, by owe oddziały nazwać Commando, a ich członków Commandos21, na wzór oddziałów burskich22. Premier Winston Churchill, sam uczestnik wojny burskiej, w której brał udział jako korespondent wojenny i nawet został ranny oraz trafił do niewoli, bez zwłoki zaaprobował propozycję podpułkownika i zobowiązał go do przeprowadzenia w jak najkrótszym czasie rajdu na drugą stronę kanału La Manche.

Jeszcze tego samego dnia, po południu 6 czerwca, w Ministerstwie Wojny powstała Sekcja 9 pod kierownictwem generała majora Richarda Henry’ego Dewinga, dyrektora Operacji Wojskowych i Planowania. Dewing opracował memorandum podsumowujące ideę komandosów. Według założeń żołnierze tych jednostek mieli być ochotnikami i szkolić się do prowadzenia nieregularnych działań bojowych w różnorakich warunkach terenowych w oderwaniu od baz zaopatrzeniowych. Co do wielkości oddziału, Dewing sugerował, aby Commando składało się z 10 kompanii po 50 ludzi każda. Na ich bazie miano tworzyć wyspecjalizowane oddziały dowolnej wielkości, zdolne do zrealizowania każdego typu zadania w różnych częściach świata.

Przyszli komandosi musieli więc być żołnierzami wszechstronnie przeszkolonymi oraz z racji charakteru wykonywanych zadań odpowiednio zmotywowanymi, o dużej inicjatywie bojowej i umyśle otwartym na różne niekonwencjonalne posunięcia w walce z nieprzyjacielem. Zgodnie z wnioskiem Churchilla nowo powstały rodzaj wojsk ochrzczono mianem sił specjalnych – Special Forces.

Chlubne tradycje desantowe

Wielka Brytania, jak na mocarstwo morskie przystało, miała już wówczas niezwykle bogate tradycje, jeśli chodzi o wykorzystanie oddziałów piechoty lądujących z jednostek pływających na nieprzyjacielskim brzegu. W 1664 roku pojawiła się formacja desantowa, protoplasta współczesnej Royal Marines23 – czyli Królewskiej Piechoty Morskiej. Największym chyba sukcesem Marines w tamtych czasach było zdobycie hiszpańskiego Gibraltaru w sierpniu 1704 roku – jednego z najbardziej strategicznych punktów świata, nad którym brytyjska flaga powiewa po dziś dzień.

W czasach nam bliższych, podczas Wielkiej Wojny, brytyjscy Royal Marines odznaczyli się podczas feralnego desantu pod Gallipoli w 1915 roku. W swojej najsłynniejszej akcji tamtego konfliktu, 23 kwietnia 1918 roku, w Dzień św. Jerzego będący narodowym świętem Anglii, 4. Batalion Royal Marines wsparty złożoną z trzech kompanii marynarzy Grupą Szturmową Marynarki, przeprowadził operację, która świetnie wpisywałaby się w akcje komandosów z kolejnej wojny. Tego dnia królewscy piechurzy morscy wylądowali na silnie bronionym falochronie portu Zeebrugge w okupowanej przez armię kajzera belgijskiej Flandrii, gdzie w betonowych schronach stacjonowała flotylla niemieckich okrętów podwodnych. Za cenę potwornych strat brytyjscy żołnierze umożliwili trzem starym krążownikom zablokowanie kanału portowego, który był drogą dla U-Bootów, dławiących w śmiertelnym uścisku morskie szlaki komunikacyjne do Wielkiej Brytanii.

Równolegle podobna akcja została przeprowadzona w niedalekiej Ostendzie. Zarówno ten port, jak i Zeebrugge połączone były zaopatrzonymi w śluzy kanałami z Brugią, śródlądowym portem, gdzie również znajdowała się baza U-Bootów oraz infrastruktura remontowa okrętów. W Ostendzie jednak nie udało się zablokować kanału żeglugowego. Niemcy przesunęli bowiem boję znakującą tor wodny prowadzący do kanału, w wyniku czego dwa blokujące krążowniki znalazły się w niewłaściwym miejscu i osiadły na mieliźnie.

Inicjatorem i dowódcą tego śmiałego ataku był wówczas 46-letni wiceadmirał Roger Keyes, urodzony w Indiach „edwardiański dżentelmen-poszukiwacz przygód”. Keyes był inteligentnym, energicznym człowiekiem o nieortodoksyjnym sposobie myślenia, ryzykantem i nonkonformistą. W początkowym okresie swej kariery w marynarce uczestniczył w różnych lokalnych konfliktach brytyjskiego imperium. Z chwilą wybuchu Wielkiej Wojny był dowódcą wszystkich okrętów podwodnych Royal Navy operujących w rejonie Morza Północnego. W okresie ataku na Zeebrugge dowodził tzw. Patrolem Dover, którego zadaniem było zamknięcie dla nieprzyjaciela przejścia przez najwęższą część kanału La Manche. Ogółem do przeprowadzenia tej złożonej operacji wyznaczono 165 jednostek pływających z blisko 10 tys. ludzi na pokładach.

Odpowiednich żołnierzy do tej straceńczej misji wybrano jedynie spośród ochotników – ludzi, którzy byli dostatecznie sprawni fizycznie i waleczni, jak również oficerów wyróżniających się specjalnie predyspozycjami dowódczymi. Zaaplikowano im czteromiesięczny ściśle tajny trening, m.in. z użyciem uproszczonej makiety obiektu ataku, co było wówczas istotnym novum w szkoleniu, nie informując jednak o rzeczywistym celu. Co ciekawe, nie wiedział tego nawet sam król Jerzy V, wizytujący pododdziały w marcu 1918 roku. Żołnierzom powiedziano jedynie, że później czeka ich „ryzykowna służba”. Idących do walki Royal Marines i szturmowców marynarki zaopatrzono w zwiększoną jednostkę ognia do karabinu, po dwa granaty ręczne, hełm, bagnet, maskę przeciwgazową i pas ratunkowy. Aby zniwelować hałas przy podejściu do nieprzyjacielskich stanowisk, obuto ich w gumowe pantofle gimnastyczne.

Zatroszczono się także o odpowiednio przygotowane okręty desantowe. Do potrzeb transportowych i desantu zaadaptowane zostały więc m.in. dwa pasażerskie promy parowe. Na „szturmowy okręt desantowy” awansował także krążownik pancernopokładowy HMS „Vindictive”. Wszystkie te jednostki otrzymały rampy i kładki szturmowe, po których żołnierze desantu mieli przedostać się na nabrzeże.

Choć ostatecznie rajd na Zeebrugge został przez propagandę okrzyknięty dużym sukcesem, a na jego uczestników spadł deszcz orderów (Ostendę zręcznie pomijano milczeniem24), w rzeczywistości okazał się taktyczną porażką, gdyż tylko na trzy tygodnie udało się zakłócić działania U-Bootów. Natomiast niezwykle pozytywnie wpłynął na morale brytyjskiego społeczeństwa, znękanego przedłużającą się wojną i przygnębionego krwawą niemiecką ofensywą nad Sommą, podczas której Brytyjski Korpus Ekspedycyjny na froncie zachodnim tracił 100 tys. ludzi tygodniowo.

W okresie międzywojennym, w latach finansowej mizerii, Królewski Korpus Piechoty Morskiej mocno okrojono liczebnie, nie prowadzono większych prac nad rozwojem specjalistycznych okrętów desantowych czy ekwipunku oraz zaniedbywano szkolenie technik desantowych. Powstało wprawdzie kilka prototypów barek desantowych z własnym napędem25, ale do ich rozwoju nie przywiązywano większego znaczenia i przy okazji rzadkich ćwiczeń z desantu morskiego Royal Marines zmuszeni byli lądować na brzegu w łodziach wiosłowych niczym za czasów admirała Nelsona. W 1940 roku nowo powstające jednostki Commando musiały więc zaczynać praktycznie od zera: opracować i wdrożyć niezbędne procedury szkoleniowe, dobrać potrzebny sprzęt, a nade wszystko – pozys­kać do służby ludzi o odpowiednich kwalifikacjach.

Ochotnicy i „czarne owce”

W połowie czerwca 1940 roku do wszystkich brytyjskich jednostek terytorialnych rozesłany został okólnik namawiający ochotników do wzięcia udziału w wypadach na nieprzyjacielski brzeg. Poszukiwano ludzi o odpowiednich predyspozycjach fizycznych i psychicznych. Jak wspominał ówczesny kapitan John Durnford-Slater, kipiący energią, wysportowany 31-letni adiutant dowódcy 23. Szkolnego Pułku Arty­lerii Średniej i Ciężkiej Royal Artillery: „Wzywano «ludzi w dobrym stanie zdrowia», «umiejących pływać i kierować łodziami», wykazujących się «inicjatywą i zdolnościami przywódczymi», chcących się podjąć «niebezpiecznych zadań»”26.Durnford-Slater był jednym z pierwszych ochotników do nowych oddziałów i stał się jednym z najlepszych dowódców komandosów.

Skłonnych do zaciągnięcia się do oddziałów Commando lojalnie przestrzegano przed trudami nowej służby. „Dłuższe zajęcia, więcej pracy i mniej odpoczynku niż [mają] zwyczajni członkowie Sił Zbrojnych Jego Królewskiej Mości. Muszą też stać się ekspertami w zakresie zwiadu – umieć się skradać, poruszać cicho i niezauważalnie w każdym terenie za dnia i w nocy, żyć w prymitywnych warunkach przez dłuższy czas”27 – tak w wielkim skrócie miały wyglądać codzienne realia i zakres szkolenia adeptów jednostek Special Forces. Z kolei podpułkownik Dudley Clark uznał, że niezbędni są mu mężczyźni, którzy: „mieliby w sobie coś z elżbietańskiego pirata, chicagowskiego gangstera i wojownika pogranicznego plemienia, a zarazem wykazywali dzielność i zdys­cyplinowanie najlepszych żołnierzy liniowych”28. Oficerów chętnych do służby wzywano na wstępne rozmowy w War Office, a później oczekiwali oni na decyzję o zakwalifikowaniu w macierzystych jednostkach.

Po konsultacjach z marynarką zdecydowano o utworzeniu ogółem jedenastu oddziałów Commando, każdy w sile około 500 żołnierzy zgrupowanych w 10 kompaniach. Kompania składała się z dwóch plutonów po 23 ludzi, na czele których stał porucznik lub sierżant. Dowódcą kompanii był kapitan, którego wspomagał niewielki aparat sztabowy w postaci drużyny dowodzenia – dwóch sierżantów sztabowych i dwóch gońców. W gorącym lecie 1940 roku, kiedy Royal Air Force (RAF) zaciekle walczył na śmierć i życie z grasującą pod niebem Anglii morderczą Luftwaffe, nie wszystkie plany udało się od razu w pełni zrealizować i początkowo utworzono następujące oddziały komandosów: No. 3. Commando, No. 4. Commando, No. 5. Commando, No. 6. Commando, No. 7. Commando, No. 9. Commando oraz No. 11. Commando.

Independent Companiespułkownika Gubbinsa, które miały zostać częściowo wchłonięte przez No. 1. Commando, nadal przez pewien czas pełniły funkcję sił przeciwinwazyjnych. Według pierwotnych założeń oddział No. 2. Commando miał być wyspecjalizowaną jednostką spadochronową, jednak Brytyjczycy nie dysponowali wówczas odpowiednim sprzętem do zrealizowania tych zamiarów. W przypadku No. 10. Commando zwyczajnie zabrakło ludzi do obsadzenia etatów – jednostka ta zostanie wskrzeszona dopiero w styczniu 1942 roku jako międzynarodowy oddział No. 10 (Inter-Allied). Dodatkowo w sierpniu z jednostek stacjonujących w Irlandii Północnej utworzono jeszcze No. 12. Commando, które również borykało się z brakami personalnymi.

Metodę selekcji ochotników do oddziałów komandosów można prześledzić na podstawie wspomnień kapitana Johna Durnforda-Slatera, którego wkrótce poinformowano, że obejmie dowództwo No. 3. Commando i zostanie awansowany do stopnia podpułkownika. Jednocześnie został zobowiązany do jak najszybszego sformowania oddziału, ponieważ w wyniku nieprzewidzianych okoliczności jego żołnierze nawet w ciągu dwóch tygodni mogli wejść do akcji. Kapitanowi zależało na wcieleniu do jednostki naprawdę wysokiej klasy specjalistów. Pragnął oprzeć swój oddział na „entuzjastach, a nie malkontentach”29. Oficerów wyszukiwał wśród ludzi, którzy tak jak on odpowiedzieli na okólnik z War Office. Aby zasięgnąć opinii o kandydatach, indagował ich pracodawców – jeśli byli rezerwistami – pytając o cechy osobiste i sukcesy w pracy. W przypadku zawodowych wojskowych odpowiednie informacje znajdowały się w aktach służbowych, ale nie szkodziło jeszcze zasięgnąć języka od ich byłych bądź obecnych przełożonych. Kiedy Durnford-Slater uznał, że wytypował już odpowiednią grupę ludzi, mających stać się kośćcem No. 3. Commando, wysłał ich do poszczególnych garnizonów, aby teraz to oni zwerbowali przyszłych podwładnych, posiadających niezbędne cechy moralne i fizyczne: sprawnych, dobrze wyszkolonych młodych mężczyzn z głową na karku, z których mieli stworzyć swój pluton komandosów.

Oczywiście, wielu dowódców jednostek, w których pojawiali się werbownicy do oddziałów Commando, nie miało ochoty rozstawać się z najlepszymi żołnierzami, a jednocześnie nadarzała im się niepowtarzalna okazja pozbycia się „czarnych owiec” z własnych oddziałów – żołnierzy mających jakieś ułomności, obiboków bądź po prostu niesubordynowanych awanturników. W oddziałach Commando znalazła się więc cała mozaika charakterów, z których należało teraz uformować doborowe wojsko.

Nie tylko przyszłe i efektowne (oraz efektywne) z założenia zadania bojowe komandosów miały mieć swoją specyfikę. Również tzw. służba garnizonowa, szara część żołnierskiego życia, będąca często przyczyną frustracji i negatywnych emocji, została potraktowana w dość nieszablonowy sposób. Podpułkownik Dudley Clark od samego początku uważał, że należy zrezygnować z pewnych bezdusznych przepisów i regulaminów stosowanych w zbiurokratyzowanych strukturach regularnej armii30. Żeby wykształcić w żołnierzach postawę samodzielności, niezależności i inicjatywy, zaproponował, by nie przydzielano im miejsca w koszarach oraz należnego zaprowiantowania. W zamian, od momentu wstąpienia do oddziału, mieliby jedynie otrzymywać odpowiednie diety finansowe. W ten sposób zmuszano ich do zadbania o zapewnienie sobie kwatery, wiktu i opierunku. Ku zaskoczeniu wszystkich zainteresowanych, War Office wyraziło zgodę. W ten sposób oficerowie oddziałów Commando mieli otrzymywać dzienną gażę w wysokości 13 szylingów i 4 pensów, a dla pozostałych rang ustalono 6 szylingów i 8 pensów. W 1940 roku przyzwoity pokój można było wynająć za 6 szylingów dziennie, wielu cywilów jednak, wspomagając wysiłek wojenny ojczyzny, godziło się na przyjęcie komandosów pod swój dach i zapewnienie im wyżywienia na własny koszt.

Do minimum ograniczono też nielubianą przez wszystkich oficerów liniowych administrację oddziałów, skupiając się w tzw. papier­kowej robocie jedynie na rzeczach najistotniejszych. Nie należało więc do wyjątków, że często cała kancelaria jednostki mieściła się w kieszeni munduru jej dowódcy.

Mimo tych wszystkich dogodności oraz faktu, że wszyscy komandosi byli młodymi mężczyznami, którzy po służbie często chętnie pili alkohol, grali w karty czy uganiali się za dziewczynami, ich osobista nienaganna postawa wojskowa, wewnętrzna dyscyplina, koleżeńskość i lojalność w stosunku do kolegów z oddziału i odpowiednie zachowanie w stosunku do cywili zawsze stawiane były na pierwszym miejscu. W Commando nie było kary aresztu, tak jak to praktykowano w jednostkach regularnych. Upomnieniem za drobne przewinienia było wstrzymanie żołdu i dodatków służbowych, co powodowało, że ukarany delikwent nie miał choćby za co kupić sobie papierosów czy iść z dziewczyną do kina, natomiast najwyższym wymiarem kary było usunięcie z oddziału.

Ucho podpułkownika Clarka

Oddziały Commando były w trakcie formowania, gdy 12 czerwca powołano Szefa Operacji Ofensywnych, któremu zostały podporządkowane. Został nim generał major Alan Bourne, dotychczasowy dowódca Royal Marines. Dowództwo Operacji Ofensywnych odpowiedzialne było za organizację rajdów komandosów na Belgię, Holandię, Francję i Norwegię. Ponieważ oczekiwano jak najszybszego wejścia oddziałów specjalnych do akcji, już niespełna dwa tygodnie później Brytyjczycy przeprowadzili rajd na francuskie wybrzeże. Wykonawcą operacji oznaczonej kryptonimem „Collar” nie był jednak żaden z nowych oddziałów Commando, gdyż ich organizacja znajdowała się jeszcze w powijakach. Wypad przeprowadziła 11. Samodzielna Kompania, szkoląca się dotąd w Szkocji.

Poniedziałkową nocą 24 czerwca cztery szybkie kutry ratownicze RAF-u, używane do wyławiania zestrzelonych pilotów, wypłynęły na wody kanału La Manche. Jednostki kierowały się ku wybrzeżom Francji. Na ich pokładach znajdowało się 115 podnieconych misją żołnierzy, którzy żartując i przekomarzając się, czernili sobie twarze kosmetykami dostarczonymi przez jednego z londyńskich charakteryzatorów teatralnych. Dowodził nimi major Ronald „Ronnie” Tod, żądny przygód 35-latek, absolwent Royal Military College w Sand­hurst. Jako obserwator udział w akcji wziął także podpułkownik Dudley Clark. Zgodnie z planem żołnierze 11. Samodzielnej Kompanii mieli wylądować w czterech punktach wybrzeża między Boulogne-sur-Mer i Berc-sur-Mer w departamencie Pas-de-Calais i spędzając na lądzie maksimum 80 minut, przetestować czujność niemieckiej obrony wybrzeża oraz wziąć kilku jeńców. Czas ataku wybrany był z pełnym rozmysłem – następnego dnia miało wejść w życie francusko-niemieckie zawieszenie broni. Stare imperium chciało zademonstrować Niemcom, że czuwa i zamierza walczyć dalej.

Komandosi, jeśli tak można nieco na wyrost ich już nazwać, uzbrojeni byli m.in. w 20 pistoletów maszynowych Thompson M1928, kaliber 11,43 mm. Była to połowa wszystkich zapasów tej broni, jakie wówczas znajdowały się na Wyspach. Pistolet, znany powszechnie jako „Tommy Gun”, głównie kojarzony był z hollywoodzkich filmów gangsterskich, częściej jednak znajdował się na wyposażeniu amerykańskiej policji i lokalnych szeryfów31. Jeśli wierzyć pogłoskom, thompsony pochodziły z Nowego Jorku, gdzie zostały skonfiskowane lokalnym gangsterom i podarowane Brytyjczykom przez burmistrza Fiorello La Guardię. Z czasem thompsony stały się wręcz ikoną uzbrojenia komandosów czy nawet szerzej pojętych różnych formacji sił specjalnych.

Mimo sporych oczekiwań rajd zakończył się blamażem. Jeden z oddziałów po wylądowaniu przez jakiś czas błądził po okolicy i wrócił na swój kuter, nie napotykając żadnych Niemców. Inna grupa odkryła kotwicowisko hydroplanów, ale było ono zbyt silnie bronione, żeby zaryzykować atak.

Trzeci oddział wylądował w Le Touquet, popularnej miejscowości letniskowej słynącej z bogatych willi, eleganckich hoteli i szykownych restauracji. Ich celem był właśnie jeden z miejscowych hoteli, który według informacji wywiadu miał być zamieniony przez Niemców na koszary. Kiedy grupa dywersyjna dotarła do budynku, okazało się, że jest on pusty, a drzwi i okna zabito na głucho deskami. Nie mogąc znaleźć innego celu, brytyjscy żołnierze wrócili na plażę i stwierdzili z konsternacją, że ich kuter wrócił na morze. Podczas oczekiwania na przypłynięcie jednostki, niespodziewanie napatoczyło się dwóch niemieckich wartowników. Niemcy zostali po cichu zlikwidowani bagnetami. Nikomu jednak nie przyszło na myśl, żeby choć przeszukać ich kieszenie. Następnie do oczekujących na plaży komandosów zbliżył się inny niemiecki patrol i Brytyjczycy zostali zmuszeni do dopłynięcia do kutra wpław, porzuciwszy swoją broń.

Czwarty kuter, dowodzony przez majora Toda, z podpułkownikiem Clarkiem na pokładzie, miał wadliwy kompas i podchodząc do brzegu, omal nie wpłynął do okupowanego Boulogne-sur-Mer, prosto w ręce Niemców. Na szczęście w porcie błysnęło światło i Brytyjczycy pospiesznie wrócili na morze, szukając właściwego miejsca lądowania. Kiedy w końcu zlokalizowali stosowne miejsce, okazało się, że są to puste wydmy. Część żołnierzy szykowała się właśnie do powrotu na kuter, gdy nagle nadjechał niemiecki patrol rowerowy. Dalej akcja potoczyła się jak w kiepskiej komedii. Major „Ronnie” Tod odbezpieczył swojego thompsona, zamierzając skosić serią nieprzyjaciół, a wówczas magazynek pistoletu wysunął się z gniazda i z brzękiem upadł na kamie­nistą plażę. Zaalarmowani Niemcy natychmiast otwo­rzyli ogień, mimo że panowały egipskie ciemności. Kule zaczęły niebezpiecznie świstać wokół zgromadzonych na kutrze Brytyjczyków. Nagle podpułkownik Dudley Clark jak długi rąbnął na deski pokładu. Okazało się, że zabłąkana kula prawie odstrzeliła mu ucho. Na szczęście koman­dosi zdołali odpłynąć, zanim przybyły niemieckie posiłki.

Finał tej osobliwej akcji był równie kuriozalny, jak jej przebieg. Każdy z czterech kutrów wracał do rodzimego brzegu samotnie. Jeden z nich został przez kilka godzin przetrzymany przez miejscowe władze na redzie portu Folkestone, do czasu wyjaśnienia tożsamości pasażerów. Ponieważ żołnierzom oczekiwanie zaczęło się dłużyć, osuszyli zapas rumu znajdującego się na wyposażeniu kutra, a stosowanego do pojenia uratowanych na morzu, wyziębionych lotników. W efekcie, kiedy w końcu otrzymali zezwolenie na przybicie do nabrzeża, wielu z nich ledwo trzymało się na nogach. Zostali wówczas aresztowani przez żandarmów, podejrzewających, że mają do czynienia z dezerterami. Wątpliwe, żeby uczestnicy rajdu na francuskie wybrzeże spodziewali się takiego komitetu powitalnego.

Mimo, dyplomatycznie rzecz ujmując, nawet nie połowicznego sukcesu, operacja „Collar” została oficjalnie uznana za udaną. Takie też nagłówki pojawiły się w prasie. Cieszyło, że obyto się praktycznie bez strat w ludziach, jedynym rannym był podpułkownik Clark. Udało się też nabyć pewne cenne doświadczenia. Przebieg akcji udowodnił jednak, jak bardzo Brytyjczycy nie są jeszcze przygotowani do tego typu działań i jak wiele muszą się nauczyć. Siły specjalne rodziły się w bólach, co chyba jednak jest dość typowe dla wszelkich nowych, rewolucyjnych idei, nie tylko w sferze militarnej.

Pierwsi komandosi w niemieckiej niewoli

Nie lepiej potoczyła się kolejna przeprowadzona operacja, ochrzczona kryptonimem „Ambassador”, choć należy uczciwie przyznać, że była przygotowana nieco lepiej. Celem misji 139 żołnierzy z 11. Samodzielnej Kompanii i No. 3. Commando, a więc już tych „właściwych” komandosów, była jedna z okupowanych Wysp Normandzkich – Guern­sey. Dowodził podpułkownik John Durnford-Slater. Głównym zadaniem był atak na miejscowe lotnisko i zniszczenie stacjonujących tam samolotów Luftwaffe oraz zapasów paliwa. Komandosi mieli dostać się w rejon wyspy na pokładach dwóch niszczycieli, a następnie przesiąść się na siedem kutrów ratowniczych RAF-u, które miały desantować ich na brzeg. Jak stwierdził Winston Churchill, który osobiście bardzo boleśnie odczuwał fakt niemieckiej okupacji skrawka Imperium Brytyjskiego, i naciskał na przeprowadzenie rajdu na Wyspy Normandzkie: „To jest dokładnie to, do czego nadawać się będą komandosi”32.

Tym razem zadbano o oznakowanie miejsca desantowania oddziałów oraz rozpoznanie warunków panujących na okupowanej wys­pie, choć sposób przeprowadzenia tego zadania był bardzo amatorski. Na brzegu na komandosów miało oczekiwać dwóch wysadzonych wcześniej przez okręt podwodny zwiadowców.

Okręty z komandosami wyszły w morze pod wieczór 14 lipca – operacja miała dwudniowy poślizg w stosunku do pierwotnego harmonogramu z powodu złych warunków atmosferycznych. Wówczas okazało się, że dwa kutry są w tak kiepskim stanie technicznym, że nie nadają się do użytku. Powstało opóźnienie, bowiem trzeba było zrewidować pierwotny plan i przeładować zapasy. W rejonie Guernsey niszczyciele i pozostałe kutry znalazły się trzy kwadranse po północy.

Ostatecznie, na skutek błędów nawigacyjnych, kłopotów ze sprzętem pływającym i przedziwnych zbiegów okoliczności jedynie 40 komandosów z No. 3. Commando pod dowództwem podpułkownika Durnforda-Slatera wylądowało na Guernsey. Jedna z grup wylądowała w miejscu, którego w ogóle nie potrafiono zlokalizować na mapie. Jej członkowie przypuszczali, że znaleźli się na sąsiedniej wyspie, i zawrócili. Inna grupa, podchodząc do brzegu, spostrzegła podejrzane światła. Dość pochopnie uznano, że wartownicy spostrzegli desant i właśnie alarmują obronę wybrzeża. Postanowiono więc pospiesznie przerwać akcję. W istocie byli to dwaj brytyjscy zwiadowcy, którzy dawali sygnały, oczekując na okręt podwodny mający odebrać ich z wyspy. Żołnierze ci nie wiedzieli o przełożeniu terminu operacji, a lądujący na brzegu komandosi w ogóle nie wiedzieli o ich istnieniu!

Z kolei podwładni podpułkownika Durnforda-Slatera przekonali się, że kutry, z uwagi na ostry kształt kadłubów, nie są w stanie podejść blisko do brzegu, i musieli desantować się w głębokiej wodzie. Ponadto wspinaczka w górę klifu była mocno wyczerpująca fizycznie, a i ten wysiłek nie na wiele się zdał. Zlokalizowano wprawdzie gniazdo niemieckiego karabinu maszynowego, ale było ono puste. Na dodatek odezwały się chyba wszystkie psy w okolicy. Napotkany pasterz był zbyt przerażony, aby można było wyciągnąć z niego jakieś wartościowe informacje. Tymczasem zbliżał się świt, a wraz z nim śmiertelne zagrożenie dla oczekujących na powrót komandosów okrętów ze strony samolotów Luftwaffe. Nie było rady, trzeba było wracać. Jedynym sukcesem operacji okazał się więc przecięty kabel telefoniczny i kamienna blokada, ułożona na lokalnej drodze. Podczas powrotu dowódca potknął się i przypadkowym strzałem zaalarmował okolicę…

Jakby tego było mało, na plaży okazało się, że warunki pływowe zmusiły kutry do odpłynięcia głębiej w morze. Aby się do nich dostać, trzeba było skorzystać z gumowego pontonu, który podczas któregoś kolejnego rejsu został jednak przebity i zatonął. Trzeba było więc porzucić broń oraz sprzęt i dostać się wpław na pokłady jednostek. Wówczas wyszło na jaw, że czterech żołnierzy nie potrafi pływać i konieczne było pozostawienie ich na wyspie.

Niemcy początkowo oskarżyli o sabotaż mieszkańców wyspy i zagrozili im wyciągnięciem surowych konsekwencji. Wkrótce jednak patrole odnalazły na plaży części brytyjskiego ekwipunku i broń, a po kilku dobach, w świetle dnia, ujęto maszerujących drogą na lotnisko czterech komandosów. Byli to pierwsi żołnierze tej formacji, którzy trafili do niewoli33. Premier ponownie był bardzo niezadowolony z efektów operacji i nakazał wystrzegać się w przyszłości podobnych, „śmiesznych i nieskutecznych” wypadów. Podpułkownik John Durnford-Slater nazwał ją „kompromitacją i żałosną klapą”.

Admirał Keyes przejmuje stery

Dotychczasowe niepowodzenia spowodowały czasowe zawieszenie operacji z udziałem komandosów. Należało przemyśleć jeszcze raz cały problem i wprowadzić usprawnienia. 17 lipca 1940 roku premier Churchill, wciąż żywiący wielkie nadzieje na stworzenie z komandosów pełnowartościowej siły bojowej, powołał do życia Dowództwo Operacji Połączonych34, którego zadaniem miało być kierowanie operacjami komandosów i koordynacja ich działań z marynarką i lotnictwem. Na jego czele postawił starego, twardego wojownika, do którego miał osobistą słabość – emerytowanego admirała floty Rogera Keyesa. Powołany z powrotem do służby, szorstki, zadufany w sobie, ale szalenie popularny wśród społeczeństwa, 68-letni „bohater spod Zeebrugge” pragnął ulepić z komandosów formację, która prowadziłaby działania na szeroką skalę i zyskała chwałę równą jemu samemu. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, z jak wielkimi trudnościami będzie musiał się zmierzyć. Konserwatywni wyżsi oficerowie od samego początku niechętnym okiem patrzyli na poczynania podpułkownika Clarka, przekonując, że oddziały regularnej armii z powodzeniem wykonają wszystkie postawione im zadania, i to z lepszym skutkiem35. Skostniałe, zbiurokratyzowane War Office zazdrośnie strzegło swoich ograniczonych zasobów i nie było skłonne powierzać ich nowej, dziwacznej organizacji o dość wątpliwej reputacji.

Warto tu zaznaczyć, że komandosi mieli wyjątkowo złą prasę. Gazety w pogoni za sensacją rozpisywały się o nich jako o „oddziałach złożonych z zabójców, pełnych desperatów i kryminalistów”36. W tradycyjnym brytyjskim społeczeństwie, troskliwie pielęgnującym dżentelmeńskie zasady fair play, musiało to budzić niechęć. Również wielu przedstawicieli wojska nie aprobowało operacji specjalnych, uważając je za nieetyczną formę państwowego terroryzmu. Członków Special Forces postrzegali oni jako niebezpiecznych awanturników, których w kółko uczono skradania się po nocach i podrzynania gardeł przy każdej nadarzającej się sposobności.

„Prywatną armię Churchilla”, bo tak nazywano komandosów w wyższych dowództwach, traktowano więc jak przysłowiową kulę u nogi i na każdym kroku próbowano ich utrącać: formacji brakowało ludzi, broni, wyposażenia, piętrzono przed nią przeszkody w procesie szkolenia lub zwyczajnie ignorowano jej istnienie. Jak wspominał podpułkownik Durnford-Slater:

Kiedy chcieliśmy skorzystać z jakiegokolwiek poligonu, zaczynały się schody. W końcu, gdy poskarżyliśmy się wyżej, niechętnie ustępowali pod naciskiem i jakiś nam przydzielali. Gdziekolwiek ktoś komuś dał w dziób na mieście, to zawsze była nasza wina. Stare pierniki […] nie mogli ścierpieć, że może istnieć jednostka tak inna od pozostałych37.

Admirał Keyes zżymał się na taki stan rzeczy, wściekał, ale nawet jego sława bohatera wojennego nie na wiele się tu zdawała. W końcu Winston Churchill uderzył pięścią w stół i 25 sierpnia napisał do sekretarza stanu do spraw wojny Anthony’ego Edena:

Doszły do mnie wieści, że cała koncepcja komandosów jest kwestionowana. Powiedziano im, że „koniec z rekrutowaniem” oraz że ich przyszłość jest w tyglu… Z całą pewnością będzie wiele sposobności do przeprowadzenia drobnych operacji, z których wszystkie będą polegały na niespodziewanym desancie lekkozbrojnych, szybkich oddziałów przyzwyczajonych, w odróżnieniu od regularnych formacji, którym to przystoi, do działania niczym psie watahy, a nie w ciężkim stylu… Dlatego z każdego powodu musimy rozwinąć ideę jednostek szturmowych czy Commando. Domagałem się 5000 spadochroniarzy, ale musimy również mieć 10 000 żołnierzy w tych „kompaniach braci”, którzy będą w stanie przeprowadzać błyskawiczne akcje38.

Pod naciskiem premiera Eden nakazał przyspieszyć tworzenie oddziałów Commando. Do jesieni 1940 roku do służby zgłosiło się 2200 ochotników.

War Office tworzy z komandosów… formację SS

W międzyczasie, pod wpływem poczucia ciągłego zagrożenia niemiecką inwazją, komandosi zostali wyłączeni spod kompetencji Dowództwa Operacji Połączonych i czasowo, do jesieni, przeszli pod rozkazy dowództwa Sił Krajowych39, odpowiedzialnych za obronę Wysp Brytyjskich. War Office narzuciło wówczas kolejną reorganizację oddziałów i uznając, że nazwa „Commando” jest nieodpowiednia dla tego typu jednostek, przechrzczono je na Wojska Służb Specjalnych – Special Service Troops. Wielu komandosów zareagowało na to z oburzeniem, ponieważ inicjały formacji do złudzenia przypominały teraz okryte złą sławą niemieckie SS. Część oficerów odmówiła uznania nowego terminu, nawet w oficjalnej dokumentacji sztabowej. 11 listopada 1940 roku, w Dzień Zawieszenia Broni (Armistice Day), czyli brytyjskie święto obchodzone pierwotnie ku czci poległych w Wielkiej Wojnie żołnierzy Imperium Brytyjskiego40, utworzono więc Brygadę Służb Specjalnych (Special Service Brigade), w skład której wchodziło pięć Batalionów Służb Specjalnych (Special Service Battalions).

Ostatecznie jednak ktoś w War Office poszedł po rozum do głowy, bowiem w połowie lutego 1941 roku nastąpiła kolejna reorganizacja. Zlikwidowano wówczas Special Service Battalions, pozostawiając oddziały w sile batalionu, czyli Commando, liczące w miejsce poprzednich dziesięciu po pięć kompanii (65 żołnierzy) i kompanię wsparcia (40 żołnierzy). Kompania komandosów nie bez kozery liczyła 65 ludzi. Taka liczebność dostosowana była do możliwości transportowych pary wchodzących właśnie do służby szturmowych barek desantowych – Landing Craft Assault (LCA). Nowością w tych jednostkach, w stosunku do używanych wcześniej kutrów, była otwierana rampa przednia, co znacznie ułatwiało ich opuszczenie przez desant.

W tym czasie istniało jedenaście oddziałów Commando, które wchłonęły resztki ostatecznie rozwiązanych Samodzielnych Kompanii. Wkrótce No. 1 i No. 2 Commando zostały wydzielone z Brygady i przekształcone w jednostki spadochronowe. Ponadto trzy komanda: No. 7, No. 8 i No. 11 zostały wysłane na Bliski Wschód, w rejon Morza Śródziemnego, gdzie wraz z powstałymi na miejscu No. 50 i No. 52 (ME)41 utworzyły związek operacyjny znany jako Layforce, od nazwiska swego dowódcy, pułkownika Roberta Laycocka. Trzecia utworzona tam formacja Commando, No. 51, była jednostką szczególną, ponieważ powstała w Palestynie, a służyli w niej zarówno Żydzi, jak i Arabowie.

W trakcie wojny formowano kolejne oddziały komandosów: No. 30. Commando do prowadzenia działań o charakterze wywiadowczym i rozpoznawczym, No. 14 powstało specjalnie z myślą o operacjach w Norwegii oraz No. 62 do współpracy z SOE. Swoje własne dziewięć oddziałów komandosów utworzyła także Królewska Piechota Morska42.

Czas ćwiczeń i zawiedzionych nadziei

Mimo różnych perturbacji związanych z negatywnym podejściem „betonu” z War Office do formacji pierwszorzędnym celem wszystkich komandosów było szkolenie. Początkowo było ono realizowane samodzielnie w poszczególnych oddziałach, według własnych pomysłów i inwencji dowódców. Z powodu braku instrukcji szkoleniowych korzystano czasem z dość egzotycznych materiałów, np. hollywoodzkiego westernu Northwest Passage ze Spencerem Tracym w roli głównej. Okoliczność taka była bardzo niekorzystna i powodowała duże rozbieżności w procedurach działania i stopniu przygotowania jednostek. Aby wyrównać poziom między oddziałami i ustandaryzować metody szkolenia z uwzględnieniem błędów popełnionych podczas dotychczasowych rajdów, w październiku 1940 roku powołano do życia pierwszy ośrodek szkoleniowy z prawdziwego zdarzenia w Inveraray w Szkocji, około 60 kilometrów na północny zachód od Glasgow, znany jako No. 1 Combined Training Centre. Jego głównym zadaniem było szkolenie komandosów oraz personelu innych jednostek armii w zakresie desantu na umocniony brzeg przeciwnika. Łącznie przez cztery lata funkcjonowania ośrodka przeszło przez niego około 250 tys. żołnierzy alianckich, którzy brali później udział w różnych operacjach desantowych w Norwegii, Afryce Północnej, na Sycylii, we Włoszech, we wschodniej części Morza Śródziemnego, Francji, Holandii, Birmie i na Madagaskarze.

Komandosi rzucili się więc w wir intensywnych ćwiczeń, od świtu do nocy trenując niespodziewane ataki, forsowne marsze, błyskawiczne załadunki i wyładunki z barek desantowych, ostre strzelanie, walkę wręcz… Taki reżim szkoleniowy z pewnością był bardzo absorbujący, ale żołnierzom brakowało prawdziwych akcji bojowych, które byłyby ukoronowaniem ich wysiłku i nagrodą za hektolitry potu wylanego na poligonach. Admirał Roger Keyes był świadomy, że jego ludzie rwą się do walki. Wystąpił więc z propozycjami dwóch dużych akcji, w których można było zaangażować komandosów zgodnie z ich przeznaczeniem.

Pierwsza z proponowanych operacji dotyczyła zajęcia Azorów, archipelagu wulkanicznych wysp należących do Portugalii, położonych w środkowej części Oceanu Atlantyckiego około 1500 kilometrów od Półwyspu Iberyjskiego. Gdyby Hiszpania przystąpiła do wojny po stronie III Rzeszy, blokując tym samym drogę alianckim konwojom płynącym przez Cieśninę Gibraltarską na Bliski Wschód, morska i lotnicza baza na Azorach pomogłaby wydatnie w zabezpieczeniu trasy konwojowej przez południowy Atlantyk i wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Pięć oddziałów Commando przystąpiło więc z entuzjazmem do intensywnego szkolenia w Inveraray. Niestety, po kilku tygodniach pełnego napięcia oczekiwania akcję bezterminowo odroczono43.

Kolejny plan przewidywał opanowanie Pantellerii, włoskiej wysepki położonej w środkowej części Morza Śródziemnego między Sycylią a Tunisem, która mogłaby się stać brytyjską bazą w rodzaju Malty. W grudniu 1940 roku dwa tysiące komandosów czekało na sygnał do tej operacji. Akcja, którą osobiście miał dowodzić admirał Keyes, została jednak w ostatniej chwili odwołana.

Morale w oddziałach Commando na skutek ciągle odwoływanych akcji uległo gwałtownemu obniżeniu. Rozczarowani i sfrustrowani bezczynnością żołnierze zaczęli psioczyć na dowództwo, ostro pić w miejscowych pubach i wdawać się w różne awantury. Duża operacja bojowa, która pozwoliła rozładować to ogromne rozgoryczenie, przydarzyła się w samą porę.

Dalsza część w wersji pełnej

Przypisy

Rozdział 1. Churchillowskie „kompanie braci”

1 Przykładowo w ciągu ostatnich czterech miesięcy 1939 roku na angielskich drogach zginęły 4133 osoby, w tym 2657 pieszych, i było to ponad dwukrotnie więcej niż w analogicznym okresie rok wcześniej.

2 Z końcem 1939 roku, po agresji Sowietów na Finlandię, Londyn i Paryż istotnie rozważano tego typu posunięcie, przynajmniej w stosunku do Norwegii. Oba rządy pod pozorem wsparcia militarnego Helsinek zamierzały zająć Narwik, który oficjalnie miał stać się portem służącym do zaopatrywania Finów. Tym samym odcięłoby to III Rzeszę od transportowanej tamtędy szwedzkiej rudy żelaza z zagłębia w Kirunie, które było połączone z Narwikiem magistralą kolejową. Wszelkie podobne plany straciły rację bytu po podpisaniu przez Finlandię i Związek Sowiecki traktatu pokojowego, co nastąpiło 12 marca 1940 roku.

3 W późniejszym czasie, 7 maja 1940 roku, w porcie Harstad, położonym około 50 km na północny zachód od Narwiku wylądowała polska Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich. Ponadto w działaniach na morzu w kampanii norweskiej uczestniczyły okręty Polskiej Marynarki Wojennej: niszczyciele ORP „Grom”, „Błyskawica” i „Burza”, okręt podwodny ORP „Orzeł” i statki Marynarki Handlowej: motorowce „Chrobry”, „Batory” i „Sobieski”. W trakcie walk zatopione zostały ORP „Grom” i m/s „Chrobry”.

4 M. Hastings, I rozpętało się piekło. Świat na wojnie 1939–1945, Kraków 2013, s. 74.

5 Minister Marynarki Wojennej. Winston Churchill po raz pierwszy piastował to stanowisko w latach 1911–1915. Po raz drugi objął urząd pierwszego lorda Admiralicji 3 września 1939 roku.

6 Kronika II wojny światowej, red. T. Jendryczko, Warszawa 2004, s. 50.

7 Król Leopold III nie chciał ewakuować się do Wielkiej Brytanii, mimo że otrzymał taką propozycję od Winstona Churchilla. Po kapitulacji Niemcy osadzili go w areszcie domowym, a później deportowali do Rzeszy, gdzie pozostał do końca wojny. Po jej zakończeniu poddani, podzieleni co do oceny postępowania króla, nie zgodzili się na ponowne objęcie władzy przez Leopolda. Niektórzy wręcz zarzucali mu, że podczas okupacji kraju zawarł porozumienie z Niemcami. Leopold III abdykował na rzecz najstarszego syna w 1951 roku.

8 W rejonie ewakuacji Brytyjczycy zmuszeni byli porzucić 65 tys. pojazdów, 20 tys. motocykli, 416 tys. ton zaopatrzenia, 2472 działa, 70 tys. ton amunicji oraz 162 tys. ton benzyny.

9 W ewakuacji żołnierzy alianckich z Francji aktywny udział wzięły również polskie okręty marynarki wojennej oraz statki floty handlowej i rybackiej. Były to niszczyciele „Burza” i „Błyskawica” oraz statki: „Batory”, „Sobieski”, „Rozewie”, „Oksywie”, „Poznań”, „Chorzów”, „Kmicic”, „Korab I”, „Korab II”, „Delfin II”.

10 Potem Niemcy odholowali wagon do Berlina, gdzie odpowiednio wyeksponowany w parku Lustgarten, położonym w centrum miasta, miał stanowić oczywisty symbol zwycięstwa nad Francją. U schyłku wojny wagon został zniszczony przez SS w miasteczku Ohrdruf w Turyngii.

11 F. McDonough, Czas Hitlera. Klęska 1940–1945, Poznań 2020, s. 67.

12 A. Roberts, Wicher wojny. Nowa historia drugiej wojny światowej, Warszawa 2010, s. 82.

13 Formacja Home Guard (Straż Krajowa) funkcjonowała początkowo jako Local Defence Volunteers – Ochotnicy Obrony Lokalnej.

14 Churchill sam z lubością kreślił szczegółowe plany takich operacji. W początkowym okresie I wojny światowej, gdy pełnił funkcję pierwszego lorda Admiralicji, był inicjatorem opanowania kontrolowanej przez Turcję, silnie ufortyfikowanej Cieśniny Dardanelskiej. W trakcie walk pod koniec kwietnia 1915 roku wysadzony został desant wojsk sojuszniczych na półwyspie Gallipoli, który miał umożliwić flocie sforsowanie cieśniny. Wprawdzie oddziały desantowe zdobyły przyczółki, ale walki przerodziły się w długotrwałe, krwawe zmagania z Turkami, które trwały do listopada i zakończyły się niepowodzeniem – wojska sojusznicze zostały ewakuowane, a Churchill stracił wówczas stanowisko.

15 Winston Churchill pełnił jednocześnie urząd ministra obrony.

16 I. Westwell, S. Dunstan, Oddziały specjalne aliantów. Komandosi, US Rangers, Warszawa 2010, s. 9.

17 Tamże.

18 W.S. Churchill, Druga wojna światowa, t. 2, ks. 1, Gdańsk 1995, s. 167.

19 Niektórzy autorzy pomysł utworzenia jednostek komandosów przypisują bezpośrednio podpułkownikowi Clarkowi.

20 Po stronie Burów walczyło również kilku Polaków, m.in: Witold Rylski, Dionizy Szukalski i Leo Pokrowsky.

21 Dla potrzeb tej pracy będziemy stosować polską transkrypcję słowa commandos – komandos.

22 W burskich republikach Transwalu i Oranii zwrot „go on commando” oznaczał obowiązek służby wojskowej mężczyzn z własnym koniem, karabinem, zapasem amunicji i żywnością wystarczającą na 8 dni.

23 Po raz pierwszy terminu marines w stosunku do brytyjskich oddziałów desantowych użyto w 1672 roku.

24 Powtórny rajd na Ostendę przeprowadzono w nocy 9 na 10 maja 1918 roku, lecz on również zakończył się niepowodzeniem.

25 Pierwsze na świecie płaskodenne barki desantowe z własnym napędem, o konstrukcji pozwalającej na podejście do płytkiego brzegu, zbudowano właśnie w Wielkiej Brytanii. Jednostki zamówiono na potrzeby operacji na półwyspie Gallipoli w lutym 1915 roku. Royal Navy zgłosiła wówczas zapotrzebowanie na 200 niewielkich okrętów desantowych (później zlecenie zwiększono do 225), nazwanych X-Lighters, a potocznie przezwanych lichtugami. Budowano je w różnych stoczniach, głównie w północno-wschodniej Anglii. Ich projekt oparto na używanych na Tamizie barkach. Jednostki X1-X200 miały 160 t wyporności, długość 32,2 m, szerokość 6,4 m oraz zanurzenie 1,1 m, natomiast X201-225 – wyporność 135 t, długość 29,6 m i szerokość 6,1 m. Na dziobach lichtug znajdowały się rampy, silnik spalinowy zapewniał prędkość 8 węzłów. Jednostki do przewozu około 500 żołnierzy, ale też zwierząt, dział, amunicji i innego zaopatrzenia otrzymały namalowaną na burcie sygnaturę „K” wraz z odpowiednim numerem, a te do transportu wody – „L”. W 1916 roku kilka z tych ostatnich przystosowano do przewozu paliwa. Lichtugi zadebiutowały na polu bitwy 6 sierpnia 1915 roku podczas desantu brytyjskiego IX Korpusu Armijnego w zatoce Suvla. Uczestniczyły też w ewakuacji wojsk z Gallipoli. Później używano ich w różnych rejonach Morza Śródziemnego oraz na Morzu Białym, w trakcie interwencji w Rosji. W 1920 roku Royal Navy sprzedała większość lichtug prywatnym armatorom. Były to jednostki nad wyraz długowieczne. Niektóre z nich, po odpowiedniej przebudowie i modernizacji, służyły jako statki handlowe jeszcze do lat 90. XX wieku.

26 J. Durnford-Slater, Komandosi. Wspomnienia dowódcy jednostki specjalnej 1940–1945, Warszawa 2002, s. 19.

27 R. Miller, Komandosi, Warszawa 2000, s. 23.

28 Tamże.

29 J. Durnford-Slater, Komandosi, dz. cyt., s. 24.

30 W Wielkiej Brytanii zasady te dość szczegółowo regulował od 1731 roku King’s Regulations – lub Queen’s Regulations – w zależności od płci monarchy zasiadającego wówczas na tronie.

31 W 1927 roku 50 egzemplarzy pistoletów maszynowych Thompson M1921 zakupiła również polska Komenda Główna Policji Państwowej w Warszawie.

32 I. Westwell, S. Dunstan, Oddziały specjalne aliantów, dz. cyt., s. 11.

33 Początkowo brytyjskie dowództwo planowało ewakuować owych czterech komandosów przy użyciu kutra torpedowego. Ostatecznie z pomysłu zrezygnowano. Pojmani żołnierze resztę wojny spędzili w Stalagu VIIIB – którego nazwę zmieniono w trakcie wojny na Stalag 344 – w Lamsdorfie na Śląsku Opolskim. Obecnie to polskie Łambinowice.

34 Directorate of Combined Operation – dosłownie Dowództwo Operacji Kombinowanych. Struktura powstała w miejsce poprzedniego Dowództwa Operacji Ofensywnych.

35 Brytyjscy wyżsi dowódcy nie byli tu jakimś wyjątkiem. Podobnego typu podejście do wszelkich nowinek cechuje wiele zbiurokratyzowanych, konserwatywnych struktur wojskowych na całym świecie. Kiedyś jeden z szefów Sztabu Generalnego Wojska Polskiego powiedział pogardliwe o naszej najlepszej jednostce specjalnej GROM, że to jest tak mała jednostka, że może co najwyżej „zdobyć jedną chałupę”.

36 R. Hunter, Komandosi. Prawdziwe historie, Warszawa 2001, s. 36.

37 J. Durnford-Slater, Komandosi, dz. cyt., s. 45.

38 I. Westwell, S. Dunstan, Oddziały specjalne aliantów, dz. cyt., s. 12–13.

39 Home Forces.

40 Po II wojnie światowej nazwę święta zmieniono na Dzień Pamięci – Remembrance Day.

41 ME – Middle East.

42 Oprócz oddziałów Commando w Wielkiej Brytanii powstała podczas wojny cała mozaika oddziałów specjalnych o różnorodnym charakterze i przeznaczeniu, korzystających często z doświadczeń komandosów. Warto tu wymienić Special Air Service (SAS), Long Range Desert Group (LRDG), Special Boat Section (SBS). Również Amerykanie posiadali swój odpowiednik komandosów wojsk lądowych – rangersów, których pierwszy powstały batalion szkolił się w Commando Depot w Achnacarry. Oddziały specjalne istniały także w składzie US Navy – Underwater Demiltion Teams (UDT), oraz US Marine Corps – Marine Raiders.

43 Co ciekawe, zakusy na zajęcie Azorów mieli również Niemcy. Adolf Hitler widział je jako bazę morską dla Kriegsmarine oraz lotniczą dla dalekodystansowych bombowców Luftwaffe, skąd mogłyby dokonywać ataków na Wschodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie aliancka baza morsko-lotnicza na Azorach powstała na mocy porozumienia zawartego 18 sierpnia 1943 roku między rządami Portugalii i Wielkiej Brytanii.