Aurora: Przebudzenie - Amie Kaufman, Jay Kristoff - ebook

Aurora: Przebudzenie ebook

Amie Kaufman, Jay Kristoff

4,4

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Jest rok 2380 i kadeci, którzy ukończyli Akademię Aurora otrzymują swoje pierwsze przydziały. Najlepszego ucznia akademii, Tylera Jonesa, dzieli tylko krok od wyboru drużyny swoich marzeń, ale z powodu uporczywej skłonności do szalonych aktów heroizmu ląduje z wyrzutkami, których nikt inny w nie chciał:

• zarozumiałą dyplomatką, która ma czarny pas w sarkazmie

• socjopatyczną oficer naukową, która lubi strzelać do współlokatorów

• przemądrzałym geniuszem inżynierii, który ma pretensje do całej Galaktyki

• wojownikiem z obcej rasy, który nie panuje nad gniewem

• zadziorną pilotką, która absolutnie nie leci na dowódcę drużyny – na wypadek gdyby was to ciekawiło.

Jednak to drużyny jest największym problemem Ty’a, tylko Aurora O’Malley, dziewczyna, którą właśnie uratował z przestrzeni między wymiarami. Spędziła w kriokapsule dwieście lat i teraz nie potrafi się odnaleźć. Może jednak okazać się katalizatorem, który wznieci wojnę tlącą się od miliona lat, a składająca się z nieudaczników, wyrzutków i przypadków dyscyplinarnych drużyna Tylera może być ostatnią nadzieją Galaktyki.

Tylko bez paniki!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (258 ocen)
140
86
21
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
makofi

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna 😍 poprostu genialna 😍
20
adamsky1973

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie barwna historia od której trudno się oderwać
10
yuu_book_kam

Nie oderwiesz się od lektury

Pochlonięte w dwa wieczory. Naprawdę dobre SF dla starych jak i nowych zupełnie zielonych w tym gatunku. Czytało się przyjemnie bohaterowie dobrze zarysowani dzięki zmiennym perspektywą. Naprawdę nie mogę doczekać się, aż zacznę drugi tom.
10
SylwiaKing

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna książka z kategorii Young Adult. Wciągająca i emocjonująca fabuła, dlatego z zainteresowaniem sięgnęłam po kolejną cześć.
00
leszko2

Nie polecam

To jest tak słabe, tak nudne, tak prostackie że ledwo doczytałem do końca. nie, nie, i jeszcze raz nie.
00

Popularność




Część 1. Dziewczyna spoza czasu

1. Tyler

Prze­ga­pię Pobór.

Had­field roz­pada się wokół mnie. Czarne łuki kwan­to­wych bły­ska­wic topią kadłub statku i zamie­niają w żużel. Mój ska­fan­der kosmiczny roz­brzmiewa sie­dem­na­stoma róż­nymi alar­mami, zamek na prze­klę­tej kap­sule krio­ge­nicz­nej wciąż nie chce się otwo­rzyć, a to jest jedyna myśl, która roz­lega się rykiem w mojej gło­wie. Nie myślę o tym, że trzeba było zostać w łóżku i porząd­nie się wyspać. Nie myślę o tym, że trzeba było zigno­ro­wać prze­klęty sygnał SOS i wra­cać do Aka­de­mii Aurora. I nawet nie myślę o tym, że zginę w naprawdę idio­tyczny spo­sób.

Nie. Patrząc śmierci pro­sto w twarz, Tyler Jones, dowódca dru­żyny pierw­szej klasy, myśli o jed­nej i tylko jed­nej rze­czy.

Prze­ga­pię cho­lerny Pobór.

W końcu jeśli całe życie pra­cu­jesz z myślą o jed­nej Rze­czy, to jest oczy­wi­ste, że ta Rzecz jest dla cie­bie ważna. Jed­nak więk­szość racjo­nal­nych ludzi uzna­łaby moż­li­wość wypa­ro­wa­nia we wraku statku kosmicz­nego, dry­fu­ją­cego przez prze­strzeń mię­dzy wymia­rami, za kwe­stię nieco waż­niej­szą od szkoły. Tak tylko mówię.

Patrzę na dziew­czynę śpiącą w krio­kap­sule. Ma dość krót­kie czarne włosy z dziw­nym siwym pasem­kiem w grzywce. Piegi. Szary kom­bi­ne­zon. Ma błogi wyraz twa­rzy, jaki widuje się tylko u malut­kich dzieci albo ludzi pogrą­żo­nych w śnie krio­ge­nicz­nym.

Zasta­na­wiam się, jak ma na imię.

Zasta­na­wiam się, co by powie­działa, gdyby się dowie­działa, że zaraz przez nią zginę.

Kręcę głową i mru­czę coś pod nosem; słowa zagłu­sza wrzask alar­mów, gdy sta­tek wokół mnie zaczyna roz­pa­dać się na milion pło­ną­cych kawał­ków.

– Lepiej, żeby była tego warta, Jones.

***

Cof­nijmy się nieco.

Jakieś cztery godziny, ści­śle rzecz ujmu­jąc. Wiem, zwy­czaj każe zaczy­nać opo­wieść od eks­cy­tu­ją­cej sceny, ale musi­cie dowie­dzieć się, co tu jest grane, żeby nale­ży­cie prze­jąć się fak­tem, że za chwilę wypa­ruję. Bo kiedy to nastąpi, będzie naprawdę słabo.

Zatem. Cztery godziny temu leżę w aka­de­miku w Aka­de­mii Aurora, gapię się na spód mate­raca Björkmana i modlę się do Stwórcy, żeby nasi ofi­ce­ro­wie tre­nin­gowi zafun­do­wali nam jakiś alarm prze­ciw­po­ża­rowy albo nie­waż­ko­ściowy. W noc przed Pobo­rem pew­nie dadzą nam się wyspać. Mimo to modlę się, ponie­waż:

a) Cho­ciaż Björkman ni­gdy nie chra­pie, to dziś to robi i nie mogę spać.

b) Żałuję, że nie ma tu mojego ojca, żeby mnie jutro zoba­czył, i nie mogę zasnąć.

c) To noc przed Pobo­rem, więc NIE. MOGĘ. ZASNĄĆ.

Nie wiem, czemu tak się nakrę­cam. Powi­nie­nem być cał­kiem wylu­zo­wany. Zali­czy­łem wszyst­kie egza­miny kon­cer­towo. Pra­wie wszyst­kie zaję­cia skoń­czy­łem jako naj­lep­szy w gru­pie. Pod wzglę­dem wyni­ków pla­suję się w gór­nym jed­nym pro­cen­cie.

Jones Tyler, dowódca dru­żyny pierw­szej klasy.

Złoty chło­pak. Tak nazy­wają mnie pozo­stałe Alfy. Nie­któ­rzy mówią tak, żeby mnie obra­zić, ale ja trak­tuję to jak kom­ple­ment. Nikt nie pra­co­wał cię­żej ode mnie, żeby dostać się do aka­de­mii. Nikt nie pra­co­wał cię­żej ode mnie w samej aka­de­mii. A teraz cała ta harówka zwróci mi się, bo jutro odbę­dzie się Pobór, a ja zapra­co­wałem na naj­lep­szą czwórkę z pię­ciu i będę miał naj­lep­szą dru­żynę spo­śród wszyst­kich dotych­cza­so­wych na ostat­nim roku Aka­de­mii Aurora.

To dla­czego nie mogę zasnąć?

Z cięż­kim wes­tchnie­niem pod­daję się i wstaję z łóżka. Wkła­dam mun­dur, prze­cze­suję pal­cami blond włosy. Rzu­cam Björkmanowi mor­der­cze spoj­rze­nie, które powinno zabi­jać, a przy­naj­mniej go uci­szyć, i ude­rzam w panel ste­ru­jący przy drzwiach, by wyjść na kory­tarz i zosta­wić za sobą chra­pa­nie.

Jest późno – 2:17 według zegara sta­cji. Świa­tła przy­ga­szono, żeby stwo­rzyć pozór nocy, ale flu­ore­scen­cyjne pasy oświe­tle­nia pod­ło­go­wego jaśnieją, gdy wlekę się kory­ta­rzem. Wywo­łuję Scar­lett – moją sio­strę – przez uni­kron, ale nie odpo­wiada. Zasta­na­wiam się, czy nie wywo­łać Cat, ale ona pew­nie śpi. Ja też powi­nie­nem.

Prze­cho­dzę obok dłu­giego okna z pla­stali, z któ­rego roz­ciąga się widok na pło­nącą za nim gwiazdę, Aurorę. Słońce maluje kra­wędź fra­mugi deli­kat­nym, bla­dym zło­tem. Według sta­rej ter­rań­skiej mito­lo­gii Aurora była bogi­nią świtu. Obwiesz­czała nadej­ście dnia, koniec nocy. Ktoś dawno temu nadał gwieź­dzie jej imię, a gwiazda prze­ka­zała je orbi­tu­ją­cej wokół niej aka­de­mii i Legio­nowi Aurory, któ­remu poświę­ci­łem życie.

Żyję tu od pię­ciu lat. Zgło­si­łem się w dniu, kiedy skoń­czy­łem trzy­na­ście lat, a razem ze mną przy­była tu moja sio­stra bliź­niaczka. Ofi­cer wer­bun­kowy na sta­cji Nowy Get­tys­burg pamię­tał naszego ojca. Wyra­ził współ­czu­cie. Obie­cał, że dopil­nu­jemy, by ci łaj­dacy zapła­cili. Zapew­nił, że poświę­ce­nie naszego taty, wszyst­kich naszych żoł­nie­rzy, nie pój­dzie na marne.

Cie­kawe, czy na­dal w to wie­rzę.

Powi­nie­nem spać.

Nie wiem, dokąd idę.

Tyle że dosko­nale wiem, dokąd idę.

Masze­ruję kory­ta­rzem w stronę han­garu.

Z zaci­śnię­tymi zębami.

Z zaci­śnię­tymi w pię­ści dłońmi scho­wa­nymi w kie­sze­niach.

***

Cztery godziny póź­niej tymi samymi pię­ściami walę w zamknię­cie krio­kap­suły.

Pomiesz­cze­nie wokół mnie jest wypeł­nione setką podob­nych kap­suł, spo­wi­tych war­stwą bia­łego szronu. Lód pęka pod moimi cio­sami, ale kap­suła nie chce się otwo­rzyć. Uni­kron wła­muje się bez­prze­wo­dowo do zamka kap­suły, ale działa za wolno.

Jeśli wkrótce się stąd nie wyniosę, będzie po mnie.

Kolejna fala ude­rze­niowa wali w Had­fielda i cały sta­tek się trzę­sie. Na wraku nie ma cią­że­nia, zatem nie mogę upaść. Trzy­mam się jed­nak krio­kap­suły, co ozna­cza, że na­dal rzuca mną na wszyst­kie strony jak zabawką. Ude­rzam heł­mem w inną kap­sułę i kolejny, osiem­na­sty alarm dołą­cza do chóru wyją­cego mi w uszach.

uwaga: roz­sz­czel­nie­nie ska­fan­dra. uszko­dze­nie zbior­nika h2o.

Ups…

Dziew­czyna w krio­kap­sule marsz­czy brwi przez sen, jakby śniło jej się coś nie­przy­jem­nego. Przez chwilę zasta­na­wiam się, co to może dla niej zna­czyć, jeśli wyj­dziemy z tego żywi.

I wtedy czuję coś mokrego u pod­stawy czaszki. Wewnątrz hełmu. Obra­cam głowę, pró­bu­jąc zoba­czyć źró­dło pro­blemu, i wil­goć roz­lewa mi się po karku, a napię­cie powierzch­niowe spra­wia, że przy­kleja mi się do skóry. Dociera do mnie, że pękła mi rurka do picia wody. To zna­czy, że zbior­nik nawad­nia­jący opróż­nia się do mojego hełmu. Czyli nawet jeśli burza w Fał­dzie mnie nie zabije, to za jakieś sie­dem minut mój hełm napełni się wodą i będę pierw­szym czło­wie­kiem, o jakim sły­sza­łem, który utopi się w kosmo­sie.

Jeśli wyj­dziemy z tego żywi?

– Zapo­mnij – mru­czę do sie­bie.

***

– Zapo­mnij – odpo­wiada pod­po­rucz­nik.

Trzy i pół godziny wcze­śniej stoję w kon­troli lotów Aka­de­mii Aurora. Pod­po­rucz­nik na pokła­dzie star­to­wym nazywa się Lexing­ton i jest tylko dwa lata ode mnie star­sza. Parę mie­sięcy temu na impre­zie z oka­zji dnia Zało­że­nia za dużo wypiła i powie­działa mi, że podo­bają jej się moje dołeczki w policz­kach, więc uśmie­cham się do niej teraz tak czę­sto, jak się da.

Ej, w końcu jak masz jakiś atut, to z niego korzy­staj.

Nawet o tej porze w han­ga­rach panuje ruch. Z antre­soli widzę roz­ła­do­wy­wany ciężki frach­to­wiec z betra­skań­skiego sek­tora. Ogromny sta­tek zwie­sza się z ramie­nia sta­cji, kadłub ma poobi­jany od miliar­dów kilo­me­trów, które zali­czył. Drony trans­por­towe latają wokół niego meta­lową brzę­kliwą chmarą.

Odwra­cam się do pod­po­rucz­nik. Pod­krę­cam odro­binę uśmiech.

– Tylko na godzinę, Lex – pro­szę.

Pod­po­rucz­nik Lexing­ton unosi w odpo­wie­dzi ciemną brew.

– Chcia­łeś chyba powie­dzieć „tylko na godzinę, pani pod­po­rucz­nik”, prawda, kade­cie Jones?

Ups. Zaga­lo­po­wa­łem się.

– Tak, pani pod­po­rucz­nik. – Salu­tuję naj­le­piej, jak potra­fię. – Pro­szę o wyba­cze­nie, pani pod­po­rucz­nik.

– Nie powi­nie­neś spać? – Wzdy­cha.

– Nie mogę zasnąć, pani pod­po­rucz­nik.

– Dener­wu­jesz się jutrzej­szym Pobo­rem? – Kręci głową i w końcu się uśmie­cha. – Jesteś naj­lep­szym Alfą na swoim roku. Czym ty się mar­twisz?

– Po pro­stu ener­gia mnie roz­nosi. – Kiwam głową w stronę rzędu Fan­to­mów w dwu­na­stce. Statki zwia­dow­cze są smu­kłe. Mają kształt łzy. Czarne jak próż­nia na zewnątrz. – Pomy­śla­łem, że wyko­rzy­stam ten czas i zali­czę godzinkę lotów w Fał­dzie.

Jej uśmiech znika.

– Odma­wiam, Jones. Kade­tom nie wolno wkra­czać do Fałdy bez asy­sty.

– Otrzy­ma­łem pię­cio­gwiazd­kową pochwałę od mojego tre­nera lotu. A od jutra będę peł­no­praw­nym legio­ni­stą. Nie polecę dalej niż na ćwierć par­seka.

Przy­su­wam się nieco bar­dziej. Włą­czam turbo dopa­la­nie do uśmie­chu.

– Prze­cież nie okła­mał­bym pani pod­po­rucz­nik.

I wtedy powoli, nie­zwy­kle powoli jej uśmiech powraca.

Dro­gie dołeczki, ser­deczne dzięki.

Dzie­sięć minut póź­niej sie­dzę w kok­pi­cie Fan­tomu. Sil­niki się roz­grze­wają, sys­temy doku­jące ładują mój sta­tek do wyrzutni, roz­lega się ryk i wyla­tuję w czerń. Gwiazdy skrzą się za moimi osło­nami. Pustka roz­ciąga się w nie­skoń­czo­ność. Sta­cja Aurora roz­bły­skuje w ciem­no­ści za mną, szyb­kie krą­żow­niki i cięż­kie okręty wojenne cumują na swo­ich miej­scach albo prze­ci­nają ota­cza­jący ją mrok. Zmie­niam kurs, czu­jąc lekki zawrót głowy, gdy znika cią­że­nie i zastę­puje je nie­waż­kość panu­jąca poza cie­niut­kim naskór­kiem sta­cji.

Brama Fałdy maja­czy przede mną, jakieś pięć tysięcy kilo­me­trów od dziobu sta­cji. Ogromna. Sze­ścio­kątna. Jej pylony roz­bły­skują zie­le­nią w ciem­no­ści. Wewnątrz migo­cze pole prze­ty­kane jasnymi punk­ci­kami świa­tła.

W moich słu­chaw­kach roz­lega się głos.

– Fan­tom 151, tu kon­trola lotów. Masz zezwo­le­nie na wej­ście do Fałdy, odbiór.

– Przy­ją­łem.

Włą­czam sil­niki ste­ru­jące, przy­spie­sze­nie wci­ska mnie w fotel prze­cią­że­niowy. Auto­pi­lot się namie­rza, Brama Fałdy roz­bły­skuje jaśniej niż słońce. Daję nura w nie­skoń­czone bez­barwne niebo.

Miliard gwiazd czeka, żeby mnie powi­tać. Fałda otwiera się sze­roko i połyka mnie w cało­ści. Przez chwilę nie sły­szę ryku sil­ni­ków ani sygna­łów z kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego. Cichną moje zmar­twie­nia zwią­zane z Pobo­rem i wspo­mnie­nia na temat ojca.

Na jedną ulotną sekundę cała Droga Mleczna staje się ciszą.

Nie sły­szę abso­lut­nie niczego.

***

Nie sły­szę abso­lut­nie niczego.

Bańka wody skrada się za moją głową i sięga mi już do uszu, tłu­miąc wycie alar­mów w ska­fan­drze, kiedy wresz­cie udaje mi się otwo­rzyć krio­kap­sułę. Potrzą­sam mocno głową, ale przy braku cią­że­nia płyn tylko prze­suwa mi się po skó­rze i duża bańka for­muje się teraz na wyso­ko­ści lewego oka, na wpół mnie ośle­pia­jąc. Sta­ram się, jak mogę, żeby nie prze­kli­nać, otwie­ram zatrza­ski krio­kap­suły i szarp­nię­ciem pod­no­szę pokrywę.

Świat w Fał­dzie jest mono­chro­ma­tyczny, wszystko zostaje zre­du­ko­wane do odcieni bieli i czerni, więc kiedy świa­tełka kap­suły zapa­lają się nieco innym odcie­niem sza­ro­ści, nie jestem pewien, na jaki kolor się zmie­niły, dopóki…

czer­wony alarm. prze­rwana krio­staza. kap­suła 7173 otwarta. czer­wony alarm.

Ekrany roz­bły­skują ostrze­że­niem, kiedy wkła­dam ręce do kle­istego żelu. Krzy­wię się, czu­jąc zimno przez ska­fan­der. Nie mam poję­cia, jakie skutki będzie miało przed­wcze­sne wycią­gnię­cie tej dziew­czyny z kap­suły, ale jeśli zosta­wię ją na pastwę Burzy Fał­do­wej, to na pewno umrze. I jeśli nie wezmę zaraz tyłka w troki, to burza zała­twi nas oboje.

A to na­dal byłoby naprawdę słabe.

Na szczę­ście wygląda na to, że kadłub Had­fielda został uszko­dzony dzie­siątki lat temu, więc nie ma atmos­fery, która wyssa­łaby resztki cie­pła z ciała dziew­czyny. Nie­stety, to ozna­cza także, że nie ma tu czym oddy­chać. Jed­nakże leki, któ­rymi została napom­po­wana przed zamro­że­niem, spo­wol­nią jej meta­bo­lizm na tyle, żeby prze­trwała kilka minut bez tlenu. Z racji wody prze­cie­ka­ją­cej mi do hełmu, sam mar­twię się utratą moż­li­wo­ści oddy­cha­nia.

Dziew­czyna zawisa nie­ważka nad kap­sułą, przy­cze­piona do niej rur­kami kro­plówki, na­dal oble­piona potwor­nie zim­nym krio­że­lem. Had­field znowu dygo­cze, a ja cie­szę się, że nie mogę sły­szeć, co Burza Fał­dowa wypra­wia z kadłu­bem. Seria czar­nych jak węgiel bły­ska­wic ude­rza w ścianę obok mnie, topiąc metal. Woda wcie­ka­jąca mi do hełmu z każdą sekundą pod­pełza bli­żej do moich ust. Zaczy­nam ście­rać gar­ści mazi z twa­rzy dziew­czyny, strzą­sam je, obry­zgu­jąc pomiesz­cze­nie i inne kap­suły. Są ich całe rzędy. Wszyst­kie wypeł­nione takim samym zamra­ża­ją­cym żelem. W każ­dym uno­szą się zasu­szone ludz­kie zwłoki.

Wszy­scy nie żyją. Setki. Tysiące ludzi.

Wszy­scy ludzie na statku zgi­nęli oprócz niej.

Holo­gra­ficzny obraz roz­bły­skuje wewnątrz mojego hełmu, kiedy bły­ska­wica sta­pia kolejny frag­ment kadłuba. To wia­do­mość od kom­pu­tera pokła­do­wego mojego Fan­tomu.

uwaga: burza fał­dowa nasila się. zale­cany natych­mia­stowy odwrót. powta­rzam: zale­cany natych­mia­stowy odwrót.

Jasne, dzięki za dobrą radę.

Powi­nie­nem zosta­wić tu tę dziew­czynę. Nikt nie miałby do mnie pre­ten­sji. A Galak­tyka, w któ­rej się obu­dzi? Na Stwórcę, pew­nie podzię­ko­wa­łaby mi, gdy­bym zosta­wił ją na pastwę burzy. Ja jed­nak roz­glą­dam się po cia­łach w pozo­sta­łych kap­su­łach. Wszy­scy ci ludzie wyru­szyli z Ziemi wiele lat temu, pod­ry­fo­wali we śnie z nadzieją na nowe hory­zonty i ni­gdy wię­cej się nie obu­dzili. I wtedy zdaję sobie sprawę, że po pro­stu nie mogę jej tu zosta­wić na pewną śmierć.

Na tym statku jest już dość duchów.

***

Tata zwykł opo­wia­dać nam straszne histo­rie o Fał­dzie.

Wyro­śli­śmy na nich razem z moją sio­strą. Tata sie­dział do późna i opo­wia­dał o daw­nych cza­sach, kiedy ludz­kość sta­wiała pierw­sze nie­śmiałe kroki w kosmo­sie. Kiedy dopiero co odkry­li­śmy prze­strzeń pomię­dzy prze­strze­nią, gdzie mate­ria wszech­świata była ina­czej pozszy­wana niż gdzie indziej. I ponie­waż my, Ter­ra­nie, mamy tak wielką wyobraź­nię, nazwa­li­śmy tę prze­strzeń na cześć jedy­nej magicz­nej rze­czy, jaką nam umoż­li­wiała.

Fałda.

Dobrze więc. Weź­cie kartkę papieru. A teraz wyobraź­cie sobie, że to cała nasza galak­tyka, Droga Mleczna. Wiem, że mam duże wyma­ga­nia, ale zaufaj­cie mi. W końcu spójrz­cie tylko na te dołeczki.

W porządku. Teraz wyobraź­cie sobie, że jeden róg papieru to miej­sce, w któ­rym sie­dzi­cie. A prze­ciw­le­gły rożek to miej­sce na dru­uuugim krańcu Galak­tyki. Nawet mknąc z pręd­ko­ścią świa­tła, potrze­bo­wa­li­by­ście stu tysięcy lat, żeby tam dotrzeć.

Co się jed­nak sta­nie, gdy zło­ży­cie kartkę na pół? Teraz te rogi się sty­kają, prawda? Tysiąc wie­ków podróży zamie­niło się wła­śnie w spa­ce­rek na drugi koniec ulicy. Nie­moż­liwe stało się moż­liwe.

Na to wła­śnie pozwala nam Fałda.

Rzecz w tym, że za nie­moż­liwe zawsze trzeba zapła­cić pewną cenę.

Tata opo­wia­dał nam hor­rory na ten temat. Opo­wia­dał o burzach poja­wia­ją­cych się zni­kąd i odci­na­ją­cych całe sek­tory prze­strzeni. O pierw­szych stat­kach badaw­czych, które po pro­stu znik­nęły. O wra­że­niu, że ni­gdy nie jesteś tam sam, że zawsze czu­jesz czyjś oddech na karku.

Oka­zuje się, że wpływ podróży przez Fałdę na istoty rozumne pogar­sza się wraz z wie­kiem podróż­ni­ków. Nikomu powy­żej dwu­dzie­stego pią­tego roku życia nie zaleca się lotu przez Fałdę bez uprzed­niego zamro­że­nia. Czeka mnie sie­dem lat w Legio­nie, a potem przez resztę życia będę sie­dział za biur­kiem.

Jed­nakże w tej chwili – to było rap­tem godzinę temu – lecę Fan­to­mem. Poko­nuję morza mię­dzy gwiaz­dami w kilka minut. Patrzę, jak słońca się roz­my­wają, prze­strzeń mię­dzy nimi marsz­czy się, a odle­głość staje się kon­cep­tem pozba­wio­nym zna­cze­nia. Mimo wszystko zaczy­nam to odczu­wać. To wra­że­nie odde­chu na karku. Gło­sów roz­le­ga­ją­cych się tuż poza zasię­giem słu­chu.

Spę­dzi­łem tu dość dużo czasu.

A jutro jest Pobór.

Powi­nie­nem wró­cić, żeby się tro­chę prze­ki­mać.

Na Stwórcę, co ja tu wła­ści­wie robię?

Kiedy wpro­wa­dzam kurs powrotny do Aka­de­mii Aurora, na moim ekra­nie poja­wia się wia­do­mość. Powta­rza się. Jest wysy­łana auto­ma­tycz­nie.

SOS.

Żołą­dek mi się zaci­ska, kiedy patrzę, jak te trzy litery roz­bły­skują na ekra­nie. Zgod­nie z prze­pi­sami Legionu Aurory wszyst­kie statki są zobo­wią­zane zare­ago­wać na wezwa­nie o pomoc, ale moje czuj­niki wykry­wają w pobliżu źró­dła sygnału SOS Burzę Fał­dową, która ma jakieś cztery miliony kilo­me­trów sze­ro­ko­ści.

I wtedy mój kom­pu­ter tłu­ma­czy kod iden­ty­fi­ka­cyjny źró­dła sygnału SOS.

typ: sta­tek ziem­ski, klasy arka.

ozna­cze­nie: had­field.

– To nie­moż­liwe… – szep­czę.

Wszy­scy sły­szeli o kata­stro­fie Had­fielda. To były początki ziem­skiej eks­pan­sji. Cały sta­tek zagi­nął w Fał­dzie. Ta tra­ge­dia zakoń­czyła erę kor­po­ra­cyj­nego bada­nia kosmosu. Zgi­nęło pra­wie dzie­sięć tysięcy kolo­ni­stów.

I wtedy mój kom­pu­ter wyświe­tla kolejną infor­ma­cję.

uwaga: wykryto bio­sy­gnał. jedna osoba oca­lała.

powta­rzam: jedna osoba oca­lała.

– Na oddech Stwórcy… – szep­czę.

***

– Na oddech Stwórcy! – krzy­czę.

Kolejna kwan­towa bły­ska­wica roz­rywa kadłub Had­fielda rap­tem kilka metrów od mojej głowy. Na statku nie ma atmos­fery, a zresztą i tak mam uszy pełne wody, więc nie sły­szę, jak metal paruje. Żołą­dek jed­nak wykręca mi fikołka, woda napeł­nia­jąca mój hełm nabiera nagle sło­nego posmaku. Zakrywa mi już usta. Tylko prawe oko i nos na­dal mam suche.

Potrze­bo­wa­łem dłuż­szej chwili, żeby zna­leźć dziew­czynę. Prze­szu­ki­wa­łem ciemne wnętrz­no­ści Had­fielda, mija­jąc tysiące krio­kap­suł z tysią­cami tru­pów, pod­czas gdy Burza Fał­dowa coraz bar­dziej się zbli­żała. Nic nie wska­zy­wało, co zabiło kolo­ni­stów ani dla­czego jedna dziew­czyna spo­śród wszyst­kich ludzi prze­żyła. W końcu jed­nak ją zna­la­złem. Sku­loną w swo­jej kap­sule, z zamknię­tymi oczami, jakby dopiero co przy­snęła. Śpiąca Kró­lewna.

Teraz na­dal śpi, a mną wstrząsy ciskają o ścianę tak mocno, że ucho­dzi mi całe powie­trze z płuc. Woda w heł­mie chlu­po­cze, przy­pad­kiem się nią zachły­stuję, dła­wię się i kaszlę. Zostały mi ze dwie minuty, zanim utonę. Dla­tego wycią­gam rurkę z tle­nem z jej gar­dła, wyry­wam prze­wody kro­pló­wek z rąk i patrzę, jak jej krew zamie­nia się w krysz­tałki w próżni. Przez cały ten czas nawet nie drgnęła. Marsz­czy jed­nak brwi, jakby na­dal była pogrą­żona w jakimś złym śnie.

Zaczy­nam rozu­mieć, co czu­jesz, myślę sobie.

Teraz bańka wody zasła­nia mi oboje oczu. Napiera z obu stron na noz­drza. Mrużę oczy, żeby ogar­nąć roz­ma­zany obraz, przy­ci­skam do sie­bie dziew­czynę i kopię w kadłub. Oboje jeste­śmy nie­ważcy, ale z powodu tego, jak Had­field dygo­cze, i ponie­waż woda pra­wie mnie ośle­pia, w ogóle nie panuję nad naszą tra­jek­to­rią. Ude­rzamy w rząd kap­suł z dawno temu zmar­łymi ludźmi.

Zasta­na­wiam się, ilu z nich znała.

Odbi­jam się od ściany, pró­buję zaha­czyć o coś pal­cami. Wnę­trze statku to powy­krę­cana gma­twa­nina, setki pomiesz­czeń upa­ko­wa­nych kap­su­łami. Tyle że ja zda­łem śpie­wa­jąco egza­min z orien­ta­cji w nie­waż­ko­ści. Dosko­nale wiem, dokąd musimy się skie­ro­wać. Jak dotrzeć do han­garu Had­fielda i do cze­ka­ją­cego tam Fan­tomu.

Nie­stety woda zalewa mi już nos.

Nie mogę dłu­żej oddy­chać.

Wiem, to źle brzmi.

W porządku: to nie tylko źle brzmi. Naprawdę jest źle.

To, że nie mogę oddy­chać, ozna­cza, że nie potrze­buję już zapasu tlenu. Usta­wiam się więc w stronę kory­ta­rza, który wycho­dzi z komory roi. Się­gam na plecy ska­fan­dra, znaj­duję wła­ściwy zestaw kabli i je wyry­wam. Struga ucie­ka­ją­cego tlenu działa jak malutki sil­ni­czek odrzu­towy i lecimy.

Przy­ci­skam dziew­czynę mocno do piersi. Wolną ręką kie­ruję nami, mrużę powieki, żeby coś widzieć mimo wody wypeł­nia­ją­cej mi hełm. Płuca mi płoną. Bły­ska­wica prze­bija się przez ścianę, tnąc tytan jak masło. Sta­tek dygo­cze, a my odbi­jamy się od ścian i kon­soli. Wyma­chuję nogami, jakimś cudem utrzy­mu­jąc nasz kurs.

Na zewnętrz.

Byle dalej stąd.

Już jeste­śmy w han­ga­rze, mój Fan­tom sie­dzi na dru­gim końcu – ciemna roz­ma­zana plama dla moich oczu pod wodą. Ogromne, kłę­biące się chmury Burzy Fał­do­wej cze­kają tuż za wyj­ściem z han­garu. Czarne bły­ska­wice w prze­strzeni. Czarne plamy przed oczami. Cała Galak­tyka pod wodą. Pra­wie ogłu­chłem. Pra­wie ośle­płem. I jedna myśl w mojej gło­wie.

Na­dal jeste­śmy za daleko od statku.

Zostało nam co naj­mniej dwie­ście metrów. W każ­dej chwili odruch może we mnie zwy­cię­żyć i wcią­gnę do płuc haust wody. Umrę o krok od oca­le­nia.

Oboje umrzemy.

Stwórco, pomóż nam.

Bły­ska­wica ude­rza. Moje płuca wrzesz­czą. Moje serce wrzesz­czy. Cała Droga Mleczna wrzesz­czy. Zamy­kam oczy. Myślę o sio­strze. Modlę się, żeby nic jej nie było. Zawrót głowy. I wtedy czuję to pod dło­nią. Metal. Zna­jomy.

Co jest, do…?

Otwie­ram oczy i widzę – uno­simy się tuż obok mojego Fan­tomu. Właz wej­ściowy pod moimi pal­cami. To nie­moż­liwe. Nie ma szansy, żebym…

Nie ma czasu na pyta­nia, Tyler.

Otwie­ram właz, wcią­gam nas do środka, zatrza­skuję go za sobą. Kiedy maleńka śluza napeł­nia się tle­nem, zry­wam hełm, ocie­ram ręką wodę z twa­rzy, nabie­ram gwał­tow­nie powie­trza w płuca, zwi­jam się wpół, dysząc, wcią­ga­jąc potężne hau­sty powie­trza. Czarne plamy roz­le­wają mi się przed oczami. Had­field koły­sze się i szar­pie, mio­ta­jąc Fan­to­mem w klam­rach cumow­ni­czych.

Ruszże się, Tyler.

Rusz się, do dia­bła!

Otwie­ram na oślep śluzę, ładuję się w fotel pilota. Płuca na­dal mnie bolą, łzy leją mi się z oczu. Ude­rzam w przy­ci­ski układu ste­ro­wa­nia, włą­czam dopa­la­cze, zanim nawet zwol­nią się klamry cumow­ni­cze i wypa­dam z Had­fielda, jakby mi pło­nął ogon.

Burza Fał­dowa kłębi się i puch­nie za nami, wszyst­kie wskaź­niki są mak­sy­mal­nie wychy­lone. Odrzut wpy­cha mnie w fotel, gra­wi­ta­cja kła­dzie się cię­ża­rem na mojej piersi, kiedy przy­spie­szamy, odla­tu­jąc. Na nic wię­cej mnie nie stać po takim nie­do­tle­nie­niu.

Udaje mi się włą­czyć sygnał SOS drżą­cymi rękami. A potem zapa­dam się. Wprost w biel za oczami. To ten kolor, jaki mają gwiazdy mru­ga­jące z nie­skoń­czo­nej czerni.

A ostat­nia moja myśl, zanim cał­kiem zatracę się w ciem­no­ści?

Nie myślę o tym, że wła­śnie ura­to­wa­łem komuś życie, ani o tym, że nie mam poję­cia, jak poko­na­li­śmy ostat­nie dwie­ście metrów do włazu Fan­tomu, ani że oboje z całą pew­no­ścią powin­ni­śmy umrzeć.

Myślę o tym, że prze­ga­pię Pobór.

2. Auri

Jestem zro­biona z betonu. Moje ciało wyrzeź­biono z litej bryły kamie­nia. Nie mogę poru­szyć ani jed­nym mię­śniem.

To jedyne, co wiem – że nie mogę się ruszyć.

Nie znam swo­jego imie­nia.

Nie wiem, gdzie jestem.

Nie wiem, dla­czego niczego nie widzę ani nie sły­szę, nie czuję żad­nego smaku, zapa­chu, nie odbie­ram niczego doty­kiem.

A potem poja­wiają się… dane wej­ściowe. Ale tak jak wtedy, gdy spa­dasz i nie wiesz, gdzie jest góra, a gdzie dół, albo kiedy ude­rzy w cie­bie struga wody i nie potra­fisz powie­dzieć, czy jest gorąca, czy zimna, nie umiem się zorien­to­wać, czy coś sły­szę, widzę, czy może czuję. Wiem tylko, że coś odbie­ram, czego nie odbie­ra­łam wcze­śniej, zatem cze­kam nie­cier­pli­wie, żeby się prze­ko­nać, co nastąpi potem.

– Pro­szę, niech mi pani pozwoli sko­rzy­stać z uni­kronu. Mógł­bym stąd zdal­nie pod­łą­czyć się do Poboru. Może uda­łoby mi się zała­pać na kilka ostat­nich rund, choćby po to, żeby…

To głos chłopca i nagle rozu­miem słowa, cho­ciaż nie wiem, o czym on mówi. Sły­szę jed­nak despe­ra­cję w jego gło­sie i to spra­wia, że serce zaczyna mi bić szyb­ciej.

– Musi pani zro­zu­mieć, jakie to ważne.

***

– Musisz zro­zu­mieć, jakie to ważne, Auroro. – To głos mamy. Stoi za mną i obej­muje moje ramiona. – To wszystko zmieni.

Sto­imy przed oknem, smużka chmury albo smogu jest widoczna po dru­giej stro­nie gru­bej szyby. Pochy­lam się, żeby oprzeć czoło o szybę, i kiedy patrzę w dół, wiem już, gdzie jestem. Daleko w dole dostrze­gam błot­ni­stą zie­leń. Cen­tral Park, jego brą­zowy pat­chwork, dachy dziel­nicy slum­sów i małe pólka wykro­jone przez miesz­kań­ców obok tafli burej wody.

Jeste­śmy na Zachod­niej Osiem­dzie­sią­tej Dzie­wią­tej, w głów­nej sie­dzi­bie spółki Ad Astra, pra­co­dawcy moich rodzi­ców. Jeste­śmy tu z oka­zji roz­po­czę­cia eks­pe­dy­cji na Octa­vię III. Moi rodzice chcieli, żeby­śmy zro­zu­miały, dla­czego lecą. Dla­czego czeka nas rok w szkole z inter­na­tem, ferie spę­dzane poza domem, z przy­ja­ciółmi. To się wyda­rzyło jakieś dwa mie­siące przed tym, jak powie­dziano mamie, że wypa­dła z misji.

Zanim tata powie jej, że poleci bez niej.

I kiedy tak patrzę, drzewa Cen­tral Parku zaczy­nają rosnąć, strze­lają w górę jak magiczna fasolka Jasia. W ciągu kilku sekund są wyso­kie jak ota­cza­jące je dra­pa­cze chmur. Liany owi­jają się wokół naszego budynku w przy­spie­szo­nym tem­pie. Zaci­skają się jak boa dusi­ciele, tynk na ścia­nach zaczyna pękać, sypie się drobny pył z sufitu.

Nie­bie­skie płatki spa­dają z nieba jak śnieg.

Jed­nakże ta część wspo­mnie­nia ni­gdy się nie wyda­rzyła, a widok jest bole­sny – nie­mile widziany i nie­przy­jemny w spo­sób, któ­rego nie umiem dokład­nie okre­ślić. Odsu­wam się od niego, odpy­cham się i poty­ka­jąc się, lecę z powro­tem w kie­runku świa­do­mo­ści.

Z powro­tem w stronę świa­tła.

***

Świa­tło pło­nie jasno, a chło­piec na­dal mówi. Gdy wra­cam do klatki wła­snego ciała, przy­po­mi­nam sobie swoje imię. Nazy­wam się Aurora Jie-Lin O’Mal­ley.

Nie, chwi­leczkę. Jestem Auri O’Mal­ley. Tak lepiej. Oto ja.

I bez wąt­pie­nia mam ciało. To dobrze. To już jakiś postęp.

Powró­ciły moje zmy­sły smaku i powo­nie­nia. Natych­miast tego żałuję. Bo – ja piór­kuję – w ustach mam taki posmak, jakby coś tam wpeł­zło, sto­czyło śmier­telną walkę i potem się roz­ło­żyło.

Teraz sły­szę kobiecy głos z nieco więk­szej odle­gło­ści:

– Twoja sio­stra nie­długo tu będzie. Musisz chwilę pocze­kać.

– Scar­lett przyj­dzie? – To znowu ten chło­piec. – Na oddech Stwórcy, cere­mo­nia roz­da­nia dyplo­mów już się skoń­czyła? Jak długo mam jesz­cze cze­kać?

***

Jak długo mam jesz­cze cze­kać?

Sie­dzę na wide­ocza­cie z tatą i przez cały czas to pyta­nie krąży mi po gło­wie. Opóź­nie­nie na łączach dopro­wa­dza mnie do szału, sys­tem nada­wa­nia zmu­sza mnie, żebym cze­kała kilka minut, aż moja odpo­wiedź dotrze do taty na Octa­vię, i kolejne kilka, aż on zare­aguje.

Tata posa­dził obok sie­bie Patrice, a ist­nieje tylko jeden powód, żeby Patrice sie­działa obok niego: zamie­rza oso­bi­ście prze­ka­zać mi wia­do­mość. Myślę, że wkrótce usły­szę, że cze­ka­nie, które zdo­mi­no­wało dwa lata mojego życia, wkrótce się skoń­czy. Myślę sobie, że cała praca, jaką odda­li­łam, wresz­cie się zwróci i zaraz usły­szę, że zakwa­li­fi­ko­wa­łam się do trze­ciej misji na Octa­vię.

Dzi­siaj są moje sie­dem­na­ste uro­dziny, a mi nie przy­cho­dzi do głowy lep­szy pre­zent w całym cza­sie i prze­strzeni.

Patrice jed­nak wciąż się nie ode­zwała, a tata glę­dzi na inne tematy, szcze­rząc zęby w uśmie­chu, jakby wygrał na lote­rii. Jego namiot znik­nął – sie­dzą przed praw­dziwą ścianą z praw­dzi­wym oknem, więc kolo­nia musi naprawdę się roz­wi­jać. Na kola­nach taty sie­dzi jeden z szym­pan­sów, z któ­rymi pra­cuje w ramach bio­pro­gramu na Octa­vii. Kiedy moja sio­stra i ja roz­ra­biamy, dro­czy się z nami, mówiąc, że to są jego ulu­bione dzieci.

– Moja adop­to­wana rodzina ma się zna­ko­mi­cie. – Śmieje się, głasz­cząc małpę. – Ale nie mogę się docze­kać, kiedy będę tu miał przy­naj­mniej jedną z moich dziew­czyn.

– Czyli to już nie­długo? – pytam, nie potra­fiąc dłu­żej powstrzy­my­wać pyta­nia.

Jęczę w duchu, odchy­la­jąc głowę i godząc się na cztery minuty cze­ka­nia na odpo­wiedź. Serce jed­nak mi się zaci­ska, kiedy widzę, jak moje pyta­nie w końcu do nich dociera. Tata na­dal się uśmie­cha, ale Patrice robi wra­że­nie… Zde­ner­wo­wa­nej? Zmar­twio­nej?

– To już nie­długo, Jie-Lin – zapew­nia mnie ojciec. – Ale… dzi­siaj odzy­wamy się w innej spra­wie.

Chwi­leczkę, czyżby rze­czy­wi­ście pamię­tał, że dzi­siaj są moje uro­dziny?

Ojciec na­dal się uśmie­cha i pod­nosi rękę, żeby było ją widać na ekra­nie.

Motyla noga, trzyma Patrice za rękę…

– Patrice i ja spę­dzamy ostat­nio ze sobą dużo czasu – mówi. – Posta­no­wi­li­śmy, że nade­szła pora, by to sfor­ma­li­zo­wać i zamiesz­kać we wspól­nej kwa­te­rze. Czyli będzie nas troje, kiedy już przy­le­cisz. – Mówi dalej, ale ja pra­wie nie słu­cham. – Pomy­śla­łem, że mogła­byś przy­wieźć tro­chę mąki ryżo­wej. I tapioki. Chciał­bym, żeby­śmy zje­dli cho­ciaż jeden posi­łek, który nie pocho­dzi z syn­te­za­tora, i uczcili fakt, że znowu jeste­śmy razem. Zro­bię ci maka­ron ryżowy.

Potrze­buję chwili, żeby zdać sobie sprawę, że już skoń­czył i czeka na moją reak­cję. Patrzę na nich, na ich sple­cione dło­nie, na pełen nadziei uśmiech ojca i wymu­szony uśmiech Patrice. Myślę o mamie i pró­buję ogar­nąć, co to wszystko zna­czy.

– To chyba jakiś żart – mówię w końcu. – Chcesz, żebym… świę­to­wała?

Prze­rzu­ca­nie się argu­men­tami w kłótni przy czte­ro­mi­nu­to­wym opóź­nie­niu nie bar­dzo się spraw­dza, więc nadaję dalej. Mówię wszystko, co muszę, zanim ojciec będzie miał szansę zare­ago­wać.

– Słu­chaj, Patrice, przy­kro mi, że musisz tego słu­chać, ale ojciec ewi­dent­nie nie był dość tak­towny, żeby powie­dzieć mi to na osob­no­ści. – Patrzę teraz na niego i naci­skam guzik trans­mi­sji tak mocno, że bie­leje mi kły­kieć. – Po pierw­sze, dzięki za życze­nia uro­dzi­nowe, tato. Dzięki za gra­tu­la­cje z oka­zji ponow­nej wygra­nej w zawo­dach mię­dzy­sta­no­wych. Dzięki, że pamię­ta­łeś, żeby wysłać Cal­lie wia­do­mość z oka­zji jej reci­talu, który, nawia­sem mówiąc, zali­czyła fana­tycz­nie. Ale przede wszyst­kim dzięki za to. Nie puścili mamy na Octa­vię, więc… po pro­stu ją zastą­pi­łeś? Nawet się jesz­cze nie roz­wie­dli­ście!

Nie cze­kam na opóź­nioną odpo­wiedź. Nie chcę słu­chać nowej wer­sji tych samych sta­rych wymó­wek albo prze­pro­sin. Naci­skam guzik, żeby zakoń­czyć trans­mi­sję. Jed­nak zanim wstanę z krze­sła, zamro­żony obraz ich dwojga faluje.

Widzę roz­błysk świa­tła.

Jest takie jasne, że cały świat pło­nie bielą. I kiedy z jego powodu mrużę oczy i zasła­niam się rękami, zdaję sobie sprawę, że niczego już nie widzę.

Niczego nie widzę.

***

Ja widzę!

Leżę na ple­cach i widzę sufit. Jest biały i bie­gną po nim kable, gdzieś nade mną świeci świa­tło, które mnie razi. Zasła­niam się rękami jak we śnie i pra­wie się dzi­wię na widok wła­snych pal­ców.

Pomi­ja­jąc dziwne sny, pamię­tam teraz swoje imię. I pamię­tam swoją rodzinę. Byłam czę­ścią trze­ciego trans­portu kolo­ni­stów na Octa­vię III. Postęp!

Może jestem wła­śnie na Octa­vii i docho­dzę do sie­bie po śnie krio­ge­nicz­nym?

Patrzę w sufit, przy­my­ka­jąc oczy z powodu świa­tła. Czuję, że kolejne wspo­mnie­nia cze­kają tuż poza moim zasię­giem. Może gdy­bym uda­wała, że patrzę w inną stronę, to pod­peł­złyby bli­żej? Wtedy mogła­bym się na nie rzu­cić.

Sku­piam się więc na czymś innym i posta­na­wiam spró­bo­wać obró­cić głowę. Wybie­ram lewą stronę, bo wydaje mi się, że stam­tąd dobiega głos chło­paka. Czuję się jak jeden z tych siła­czy, któ­rych ogląda się na wizu­alach, jak pró­bują jedną ręką prze­su­nąć cały dron trans­por­towy, gdy wal­czę z bez­wła­dem i wkła­dam każdą cząstkę sie­bie w ten wysi­łek. To prze­dziwne uczu­cie – bez­gra­niczny wysi­łek połą­czony z cał­ko­wi­tym bra­kiem czu­cia.

W nagrodę widzę szklaną, matową ścianę do mniej wię­cej wyso­ko­ści pasa. Chło­pak stoi po dru­giej stro­nie i krąży w tę i z powro­tem jak zwie­rzę w klatce.

Obwody w mózgu mi iskrzą, gdy pró­buję prze­two­rzyć za dużo infor­ma­cji naraz.

Fakt nr 1: chło­pak jest nie­ziem­sko przy­stojny. W sen­sie: wyra­zi­sta szczęka, zmierz­wione blond włosy, ponure spoj­rze­nie, ide­alna bli­zna prze­ci­na­jąca prawą brew. To ten typ wręcz idio­tycz­nej urody. Ten fakt blo­kuje sporą połać moich zdol­no­ści men­tal­nych.

Fakt nr 2: chło­pak nie ma na sobie koszuli. Ten fakt ura­sta do rangi Faktu Abso­lut­nie Klu­czo­wego i robi wra­że­nie ogrom­nie waż­nego dla moich inte­re­sów.

Jak­kol­wiek by wyglą­dały.

Bez względu na to, gdzie jestem.

Chwi­leczkę, minutkę, panie i pano­wie oraz wszy­scy inni i pomię­dzy. Mamy nowego kan­dy­data na Naj­waż­niej­szy Fakt Stu­le­cia. Inne fakty, pro­simy się odsu­nąć.

Fakt nr 3: cho­ciaż matowe szkło zasła­nia wszyst­kie inte­re­su­jące szcze­góły, nie mam w tej kwe­stii naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Mój tajem­ni­czy nie­zna­jomy obec­nie nie ma na sobie spodni.

Ten dzień zapo­wiada się coraz lepiej.

Chło­pak marsz­czy brwi, w mak­sy­mal­nym stop­niu pre­zen­tu­jąc cudną bli­znę.

– To trwa już wiecz­ność – mówi.

***

– To trwa już wiecz­ność.

Męż­czy­zna przede mną znowu maru­dzi. Sto­imy w kolejce do krio, setki ludzi, a wszę­dzie tu cuch­nie prze­my­sło­wym wybie­la­czem. Żołą­dek mi się zaci­ska, ale nie z ner­wów, tylko z pod­nie­ce­nia. Całe lata tre­no­wa­łam z myślą o tej chwili. Wal­czy­łam zażar­cie o swoje prak­tyki. Zapra­co­wa­łam na to.

Wczo­raj poże­gna­łam się z mamą i Cal­lie, moją młod­szą sio­strą, i to była zde­cy­do­wa­nie naj­trud­niej­sza część wyjazdu. Nie roz­ma­wia­łam z ojcem od Incy­dentu z Patrice i nie wiem, co sobie powiemy, kiedy się ponow­nie spo­tkamy. Sama Patrice zacho­wała się w porządku – prze­słała kilka krót­kich prac, które według niej powin­nam prze­czy­tać, zacho­wy­wała przy­ja­zny i pro­fe­sjo­nalny ton. Że też ze wszyst­kich ludzi, spo­śród któ­rych mógł wybie­rać, ojciec musiał zacząć bzy­kać kobietę, która będzie moją prze­ło­żoną?

Jesz­cze raz wiel­kie dzięki, tato.

Prze­su­wam się odro­binę do przodu w kolejce. Za minutę nadej­dzie moja kolej, żeby sko­rzy­stać z prysz­nica, gdzie wyszo­ruję się pra­wie na śmierć, potem włożę cienki szary kom­bi­ne­zon i wejdę do kap­suły. Uśpią nas przed wło­że­niem prze­wo­dów umoż­li­wia­ją­cych oddy­cha­nie i odży­wia­nie.

Dziew­czyna w kolejce za mną wygląda na moją rówie­śnicę. Potwor­nie się dener­wuje, strzela oczami na wszyst­kie strony, jakby jej wzrok odbi­jał się ryko­sze­tem od każ­dej powierzchni.

– Cześć – mówię, siląc się na uśmiech.

– Cześć – odpo­wiada roz­trzę­siona.

– Prak­tyki? – rzu­cam domyśl­nie, sta­ra­jąc się odwró­cić jej uwagę od tego, czym się dener­wuje.

– Mete­oro­lo­gia – odpo­wiada i uśmie­cha się nieco nie­śmiało. – Mam fioła na punk­cie pogody. Nic dziw­nego, kiedy dora­sta się na Flo­ry­dzie. My tam zali­czamy wszel­kie odmiany pogody.

– Ja jestem od eks­plo­ra­cji i kar­to­gra­fii – mówię. – Podą­żaj, gdzie ludzka stopa nie postała, i tego typu kli­maty. Ale w bazie też spę­dzę sporo czasu. Powin­ny­śmy spo­tkać się cza­sem.

Prze­chyla głowę, jak­bym powie­działa coś dziw­nego, i cała sce­ne­ria trzę­sie się, dygoce, jasne świa­tło roz­bły­skuje gdzieś stro­bo­sko­powo. Dziew­czyna zamyka oczy z powodu roz­bły­sków, a kiedy otwiera je ponow­nie, widzę, że jej prawe oko się zmie­niło. Na­dal widzę źre­nicę, czarne obrzeże tęczówki, ale o ile lewe oko ma brą­zowe, to prawe stało się nie­ska­zi­tel­nie białe.

– Eshva­ren – szep­cze, wpa­tru­jąc się we mnie, jakby mnie nie widziała.

– Co?

Maruda przed nami szep­cze to samo słowo.

– E-E-Eshva­ren.

Kiedy obra­cam się gwał­tow­nie, widzę, że jego prawe oko też zbie­lało.

– Co to zna­czy?

Żadne z nich nie odpo­wiada. Szep­czą tylko znowu to słowo, które nie­sie się wzdłuż kolejki jak pożar lesie.

– Eshva­ren.

– Eshva­ren.

– Eshva­ren.

Z pło­ną­cym okiem dziew­czyna sięga drżą­cymi pal­cami, żeby dotknąć mojej twa­rzy.

***

O, witaj dotyku. Zde­cy­do­wa­łeś się do nas dołą­czyć. A odkąd tu jesteś, mogę powie­dzieć, że każda cząstka mojej osoby jest obo­lała.

Ude­rza mnie kolejna fala bólu, zmia­ta­jąc reszki tego upior­nego ni to wspo­mnie­nia, ni to snu, i przy­po­mina mi, że moje ciało jest w rów­nie fatal­nym sta­nie, jak naj­wy­raź­niej jest moja głowa. Mogę tylko dyszeć i poję­ki­wać, ale wtedy zdarte gar­dło zaci­ska mi się z wysiłku, zaczy­nam się dła­wić i mogę tylko ist­nieć, aż ból zaczyna ustę­po­wać. Jed­nakże wraz z bólem i doty­kiem szybko nad­cho­dzi zdol­ność ruchu, a to ozna­cza, że mogę się oprzeć na łok­ciach i znowu spoj­rzeć na tam­tego chło­paka. Jego dolna połowa stała się ciem­no­szara i z tego faktu wnio­skuję, że nie­stety nosi już spodnie.

Ten dzień zapo­wiada się jak jedna wielka klapa.

Odkry­cie spodni natych­miast budzi naglące pyta­nie w mojej gło­wie, więc zer­kam pod lek­kie, sre­brzy­ste okry­cie, które w tej chwili zakrywa mnie po policzki, żeby spraw­dzić, co takiego ja mam na sobie. Oka­zuje się, że odpo­wiedź brzmi „abso­lut­nie nic”.

Hmm.

Patrzę z powro­tem na chłopca i w tej samej chwili on odwraca się do mnie i otwiera sze­roko oczy, bo zdaje sobie sprawę, że się obu­dzi­łam. Nabie­ram powie­trza, żeby się ode­zwać, ale dła­wię się, gar­dło mnie pali, jakby ktoś wyry­wał mi jedno wię­za­dło gło­sowe po dru­gim.

– Dobrze się czu­jesz? – pyta chło­pak.

– To Octa­via? – udaje mi się wyrzę­zić.

Chło­pak kręci głową, patrząc mi w oczy. Jego wła­sne są nie­bie­skie.

– Jak się nazy­wasz?

– Aurora – udaje mi się odpo­wie­dzieć. – Auri.

– Tyler.

Powin­nam go zapy­tać, gdzie jestem. Czy znaj­duję się na Had­fiel­dzie i zosta­łam wcze­śniej obu­dzona, czy raczej na Ziemi, bo misję prze­rwano. Jed­nakże coś w jego spoj­rze­niu spra­wia, że waham się przed zada­niem pyta­nia.

Opiera czoło o szybę mię­dzy nami ze stłu­mio­nym brzę­kiem. Tak jak ja opar­łam się o okno przy Osiem­dzie­sią­tej Dzie­wią­tej. To wspo­mnie­nie dopada mnie przez zasko­cze­nie, nio­sąc falę uczuć w rodzaju „ja chcę do mamy”. Chło­pak wygląda na rów­nie zagu­bio­nego jak ja.

– A tobie nic nie jest? – szep­czę.

– Prze­ga­pi­łem – mówi w końcu. – Pobór. Prze­ga­pi­łem cały Pobór.

Nie mam poję­cia, co to jest Pobór i dla­czego jest tak ważny, ale mimo to pytam.

– Musia­łeś być w jakimś innym miej­scu?

Kiwa głową i wzdy­cha.

– Rato­wa­łem cie­bie.

„Rato­wa­łem”.

To nie brzmi dobrze.

– Kto wie, kto mi się trafi – mówi i oboje wiemy, że zmie­nia temat. – Mia­łem mieć cztery z pierw­szych pię­ciu wybo­rów, a teraz wylą­do­wa­łem z ochła­pami z samego dna. Odpa­dami. A ja tylko trzy­ma­łem się regula…

– Wie­ści nie są zupeł­nie naj­gor­sze, Ty.

Cichy pomruk nie­sie się z miej­sca poza zasię­giem mojego wzroku. To głos dziew­czyny.

Tyler odwraca się ode mnie, jak­bym była wczo­raj­szą wia­do­mo­ścią, i przy­kleja się do fron­to­wej szyby swo­jej celi.

– Scar­lett.

Ostroż­nie prze­no­szę wzrok we wła­ści­wym kie­runku – na­dal wymaga to dokład­nego prze­my­śle­nia i odpo­wied­niej stra­te­gii, bo moje ciało odma­wia zro­bie­nia cze­go­kol­wiek bez uprzed­niego dokład­nego zapla­no­wa­nia – żeby zoba­czyć, kogo chło­pak wita. Stoją tam dwie dziew­czyny w nie­bie­sko-sza­rych mun­du­rach, tego samego koloru co spodnie, które teraz nosi chło­pak. Jedna ma ogni­ście rude włosy, dosłow­nie poma­rań­czowe, osza­ła­mia­jące far­bo­wa­nie, ścięte w asy­me­trycz­nego boba, który pod­kre­śla tak samo ide­al­nie wyrzeź­biony pod­bró­dek jak u chło­paka. Ma takie same jak on pełne usta i wyra­zi­ste brwi. Jej mun­du­rowa spód­nica jest impo­nu­jąco krótka. Dziew­czyna jest wysoka. I prze­śliczna. Domy­ślam się, że to Scar­lett.

Druga dziew­czyna ma wąską twarz i tatuaż na gar­dle przed­sta­wia­jący wzbi­ja­ją­cego się w górę feniksa (auć). Ma czarne włosy, dłuż­sze i nastro­szone na czubku głowy, wygo­lone na krótko po bokach, gdzie także prze­zie­rają tatu­aże. Domy­ślam się, że ma dołeczki i jej uśmiech potrafi być naprawdę sze­roki, ale muszę to wyde­du­ko­wać, bo w tej chwili przy­wo­łała na twarz taką minę, jakby ktoś zamor­do­wał jej bab­cię.

– Cat? – mówi do niej Tyler. Jego głos jest cichy, bła­galny.

– Ket­chett pró­bo­wał mnie zwer­bo­wać – mówi Cat. – A potem parę innych osób. Ale powie­dzia­łam im, że już mam Alfę, tylko że nie mógł się zja­wić na Pobo­rze.

– Co powie­dzia­łaś? Ket­chett jesz­cze żyje?

– Aha. – Dziew­czyna uśmie­cha się zna­cząco. – Ale gdy następ­nym razem pój­dziesz do kaplicy, to możesz pomo­dlić się za jego jądra.

Chło­pak wypusz­cza powoli powie­trze i przy­ci­ska ręce do szyby, a ona robi to samo po swo­jej stro­nie.

Dziew­czyna o poma­rań­czo­wych wło­sach ich obser­wuje.

– Ja nie musia­łam upie­rać się przy swoim rów­nie mocno – rzuca cierpko. – Ale nie mogłam cię zosta­wić samego. Beze mnie pew­nie zgi­nął­byś, pró­bu­jąc gada­niem wyśli­zgać się z kło­po­tów, bra­ciszku.

Dziew­czyna z tatu­ażami pod­ciąga rękawy mun­duru, odsła­nia­jąc kolejne malunki.

– A skoro już mowa o śmierci, zechcesz nam powie­dzieć, co robi­łeś sam w Fał­dzie? Znowu myśla­łeś czymś innym niż głową?

Scar­lett kiwa głową.

– Rato­wa­nie damy w opa­łach to naprawdę w stylu gościa z dwu­dzie­stego dru­giego wieku.

Co takiego?! – myślę sobie.

Tyler unosi ręce, jakby chciał powie­dzieć „Czemu się mnie cze­pia­cie?”, i dziew­czyny kie­rują zacie­ka­wione spoj­rze­nia na mój stół. Spraw­dzają mnie. Oce­niają.

– Podoba mi się jej fry­zura – oznaj­mia Scar­lett. A potem, jakby przy­po­mniała sobie, że jestem praw­dzi­wym czło­wie­kiem, odzywa się do mnie nieco gło­śniej i wol­niej: – Podoba mi się twoja fry­zura.

Druga dziew­czyna pociąga nosem; ewi­dent­nie jest pod mniej­szym wra­że­niem.

– Prze­ka­za­łeś jej już złą wia­do­mość odno­śnie do ksią­żek z biblio­teki?

– Cat! – war­czą oby­dwoje jed­no­cze­śnie.

Zanim powie­dzą coś wię­cej, roz­lega się doro­sły głos.

– Legio­ni­sto Jones, twoja kwa­ran­tanna się skoń­czyła, możesz odejść.

Ty zerka na mnie i znowu nasze spoj­rze­nia się spo­ty­kają. Chło­pak się waha.

„Prze­ka­za­łeś jej złą wia­do­mość?”.

– Zaj­rzyj rano, żeby się dowie­dzieć, kiedy będziesz mógł ją odwie­dzić – dodaje głos.

Chło­pak kiwa nie­chęt­nie głową, wycho­dzi ze swo­jej klatki, gdy drzwi otwie­rają się przed nim z sykiem. Ostatni raz ogląda się na mnie i cała trójka wycho­dzi. Głos Ty’a led­wie dobiega do moich uszu, gdy chło­pak znika mi z oczu.

– Ej, mogę dostać koszulkę?

Mój mózg zaczyna skła­dać kolejne fakty i nad­cho­dzi nie­po­kój, gdy letarg po śnie krio­ge­nicz­nym zaczyna słab­nąć.

Gdzie ja jestem? Kim są ci ludzie? Noszą mun­dury… To jakaś jed­nostka woj­skowa? A jeśli tak, to co ja tu robię i czy jestem bez­pieczna?

Pró­buję wychry­pieć pyta­nie, ale nie mogę zmu­sić głosu do dzia­ła­nia. Zresztą nie mam kogo zapy­tać.

Zostaję więc sama w ciszy i każdy nerw pul­suje mi w rytm bicia serca, w gło­wie mi się kręci od nie­za­da­nych pytań i pró­buję otrzą­snąć się z kon­ster­na­cji, o któ­rej nie wie­dzia­łam, że wiąże się z krio.

***

Nie wiem, ile czasu upły­nęło, kiedy znowu sły­szę głosy. Jestem w trak­cie kolej­nego dziw­nego niby-snu, tym razem o świe­cie peł­nym zie­lo­nych, chwyt­nych roślin i nie­bie­skiego śniegu spa­da­ją­cego z nieba, kiedy…

– Auroro, sły­szysz mnie?

Z pew­nym wysił­kiem odsu­wam obraz miej­sca, któ­rego ni­gdy nie widzia­łam, i odwra­cam głowę. Musia­łam przy­snąć, bo obok mnie stoi kobieta w takim samym nie­bie­sko-sza­rym mun­du­rze, jakie noszą tu wszy­scy.

Jest nie­ska­zi­tel­nie biała. I nie mam na myśli bieli w rodzaju „ja jestem w poło­wie Chinką, a ty jesteś biel­sza ode mnie”. Mam na myśli to, że jest bie­lutka jak śnieg. Nie­moż­liwe biała. Jej oczy są bla­do­szare. Całe oczy, nie tylko tęczówki. I są zde­cy­do­wa­nie za duże. Białe jak kość włosy nosi zwią­zane w kucyk.

– Jestem nad­ko­men­dantka kla­nów Danil de Verra de Stoy. – Milk­nie, pozwa­la­jąc mi prze­tra­wić dłu­gachny tytuł. – Miło mi cię poznać, Auroro.

Nad­ko­men­dantka czego znowu?

– Hmm – mru­czę zgod­nie, nie ważąc się na wyda­nie innego dźwięku.

Nikt nie mówi do mnie „Auroro”, o ile nie wpa­kuję się w kło­poty.

– Wyobra­żam sobie, że masz wiele pytań – mówi kobieta.

Wyraź­nie nie ocze­kuje odpo­wie­dzi. Kiwam led­wie widocz­nie głową, zmu­sza­jąc się całą siłą woli do sku­pie­nia uwagi na tu i teraz.

– Nie­stety mam złe wia­do­mość – mówi. – Wiem, że nie da się tego powie­dzieć deli­kat­nie, więc powiem wprost. Doszło do wypadku, kiedy twój sta­tek leciał na Lei Gong.

– Lecie­li­śmy na Octa­vię – mówię cicho, ale wiem, że nazwa kolo­nii nie jest istotna.

Orien­tuję się po jej wykal­ku­lo­wa­nej rezer­wie w gło­sie, że zaraz powie mi coś znacz­nie waż­niej­szego. W powie­trzu wyczuwa się napię­cie jak przed burzą.

– Zosta­łaś wyjęta z krio­kap­suły w nie­wła­ściwy spo­sób – mówi. – I dla­tego czu­jesz się, jakby cię wywró­cono na nice. To wkrótce minie. Nie­stety do wypadku Had­fielda doszło w Fał­dzie, Auroro.

– Po pro­stu Auri – szep­czę, odwle­ka­jąc naj­gor­sze.

Wypa­dek w Fał­dzie.

– Auri.

– Jakiego wypadku? – pytam.

– Przez pewien czas dry­fo­wa­li­ście. Pew­nie zauwa­ży­łaś, że nie wyglą­dam tak jak ty.

– Moja mama zawsze mówiła, że to nie­uprzejme wyty­kać komuś coś takiego.

Kobieta uśmie­cha się na te słowa smutno.

– Jestem Betra­skanką. Należę do jed­nej z obcych ras, z jakimi Ter­ra­nie zetknęli się w cza­sie, jaki spę­dzi­łaś na pokła­dzie Had­fielda.

Mój umysł wyciąga kopyta, roz­lega się prze­cią­głe biiiiiiiip i poja­wia się pła­ska linia – wszyst­kie spójne myśli się wyłą­czają.

Obce rasy? Ile?

Sys­tem nie odpo­wiada. Pro­szę ponow­nie uru­cho­mić sys­tem.

– Ehm – mru­czę bar­dzo ostroż­nie.

Mój umysł robi, co może wyszu­ku­jąc moż­li­wo­ści, ale nie docho­dzi do niczego dobrego. Ci ludzie to wyznawcy jakiejś teo­rii spi­sko­wej? Porwali mnie wariaci? Może to rze­czy­wi­ście są woj­skowi i ukry­wali fakt nawią­za­nia kon­taktu z obcymi przed nami, cywi­lami?

– Wiem, że to musi być trudne do ogar­nię­cia – mówi kobieta.

– Spo­tka­li­śmy obcych?

– Nie­stety.

– Ale podróż Fałdą na Octa­vię powinna trwać tylko tydzień! Jeśli tam nie dotar­li­śmy, to musiało minąć rap­tem parę dni, nie?

– Oba­wiam się, że nie.

Coś pró­buje wpeł­znąć spoza mojego pola widze­nia, jakby prze­są­czała się tam­tędy woda, tyle że fos­fo­ry­zu­jąca, prze­szy­wana tysią­cem punk­ci­ków tur­ku­so­wego świa­tła. Odpy­cham to i sku­piam się na kobie­cie obok mojego łóżka.

– Ile… – Gar­dło mi się zaci­ska. Led­wie jestem w sta­nie wyszep­tać pyta­nie. – Ile czasu minęło?

– Przy­kro mi, Auroro. Auri.

– Ile?

– Dwie­ście dwa­dzie­ścia lat.

– Co? Pani sobie żar­tuje. To… – Ale nie znaj­duję nawet słów, żeby to opi­sać. – Co pani wyga­duje?

– Wiem, że to musi być trudne – odpo­wiada ostroż­nie.

Trudne?

Trudne?!

Muszę poroz­ma­wiać z kimś, kto mówi do rze­czy. Serce bije mi jak sza­lone, pró­buje wysko­czyć z piersi, odpo­wiada mu dud­nie­nie w moich skro­niach. Przy­ci­skam do sie­bie sre­brzy­ste okry­cie i sia­dam. Cały świat wiruje. Udaje mi się jed­nak zsu­nąć nogi z kra­wę­dzi łóżka, owi­nąć się mate­ria­łem jak togą i sta­nąć.

– Auroro…

– Chcę poroz­ma­wiać z kimś z Ad Astry, z kimś z eks­pe­dy­cji Octa­via. Chcę poroz­ma­wiać z mamą albo tatą.

– Auroro, pro­szę…

Sta­wiam chwiej­nie pierw­sze kroki, z roz­pędu docie­ram do drzwi, które roz­su­wają się, gdy się do nich zbli­żam. Dwie kobiety w nie­bie­sko-sza­rych mun­du­rach odwra­cają się w moją stronę, jedna z nich robi krok w moim kie­runku.

Pró­buję usko­czyć, ale pra­wie prze­wra­cam się na bok, a ona łapie mnie za ramiona. Ręce mam zajęte trzy­ma­niem okry­cia, więc kopię ją w kolano. Kobieta krzy­czy, zaci­ska bole­śnie ręce na moim ciele, wbija w nie palce.

– Puść ją – roz­lega się za moimi ple­cami głos Głów­no­do­wo­dzą­cej Bia­łej Damy. Przez kon­trast do mojej paniki brzmi zupeł­nie spo­koj­nie. Sły­szę w nim nawet rezy­gna­cję.

Kobieta mnie pusz­cza. Nogi mi się trzęsą, gdy idę przed sie­bie, gar­dło mi się zaci­ska, jakby ktoś mnie dusił.

I wtedy widzę okna w kory­ta­rzu. Widzę, co jest za nimi.

Gwiazdy.

Mój mózg pró­buje ogar­nąć, co się dzieje, prze­rzuca różne moż­li­wo­ści i odrzuca je z mak­sy­malną szyb­ko­ścią. Widok za oknami to nie mur. To nie budy­nek. To wielka połać metalu usiana jasnymi świa­tłami, cią­gnąca się dłu­gim zako­sem.

Wokół śmi­gają statki kosmiczne, jak ławice malut­kich rybek uwi­ja­jące się wokół rekina.

To sta­cja kosmiczna. Jestem w kosmo­sie. To miej­sce nie może ist­nieć – Stocz­nie Cid, z któ­rych wystar­to­wał Had­field, wyglą­dają przy niej jak sta­cja ben­zy­nowa na zadu­piu.

To miej­sce nie może ist­nieć.

Chyba że ta kobieta naprawdę jest kosmitką.

Chyba że naprawdę jestem w kosmo­sie.

Chyba że naprawdę to jest przy­szłość.

Biiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip.

Sys­tem nie odpo­wiada. Pro­szę ponow­nie uru­cho­mić sys­tem.

Mam dwie­ście trzy­dzie­ści sie­dem lat.

Wszy­scy, któ­rych znam, nie żyją.

Moi rodzice nie żyją.

Moja sio­stra nie żyje.

Moi przy­ja­ciele nie żyją.

Mój dom prze­padł.

Wszy­scy, któ­rych znam, prze­pa­dli.

Nie mogę.

Nad­cho­dzi kolejna fala obra­zów.

Tym razem pozwa­lam lśnią­cym wodom zalać moją głowę.

Daję się wcią­gnąć w głę­biny.

3. Scarlett

Niech to szlag trafi.

To wła­śnie myśli mój młod­szy brat. Ma to wyma­lo­wane na twa­rzy. Nie powie tego, bo Tyler Jones, dowódca dru­żyny pierw­szej klasy nie prze­klina. Tyler Jones nie pije ani nie zażywa nar­ko­ty­ków, nie robi niczego, co my, zwy­kli śmier­tel­nicy, robimy dla zabawy. Jeśli jed­nak osiem­na­ście lat w tej dziw­nej małej galak­tyce cze­goś mnie nauczyło, to wła­śnie tego:

To, że cze­goś nie mówisz, nie zna­czy, że tego nie myślisz.

Sie­dzimy na pół­pię­trze nad arbo­re­tum… To zna­czy Cat i ja sie­dzimy, bo Tyler krąży w kółko, pró­bu­jąc pogo­dzić się z myślą, że wła­śnie ostat­nie pięć lat jego pracy poszło pro­sto do recy­klera. Prze­cze­suje ręką zło­ci­ste włosy, a kiedy mija mnie sie­dem­setny raz, zauwa­żam drobne zadra­pa­nie na jego zwy­kle nie­ska­zi­tel­nych butach.

Aha, naprawdę fatal­nie to przy­jął.

Kopuła nad nami jest prze­zro­czy­sta, wpusz­cza świa­tło miliar­dów odle­głych słońc. Ogród w dole to mie­szanka roślin­no­ści z całej Galak­tyki: kłęby rigel­skich szkłop­ną­czy, kule pan­ge­ań­skich zmierz­chu­nek, kwiaty śpie­wa­ją­cego krysz­tału ze szti­lo­mo­rza na Arte­mis IV. Arbo­re­tum to chyba moje naj­bar­dziej ulu­bione miej­sce w całej aka­de­mii, ale jego splen­dor nie dociera w tej chwili do mojego dro­giego bra­ciszka.

W grun­cie rze­czy wcale mu się nie dzi­wię.

– To jesz­cze nie koniec Drogi Mlecz­nej – ryzy­kuję.

– Pew­nie, ale musisz przy­znać, że nie­wiele bra­kuje – odzywa się Cat.

Rzu­cam jej spoj­rze­nie z ukosa, posy­łam naj­lep­szy uśmiech, mówiący „stu­uuul pasz­czę”, i cedzę przez zaci­śnięte zęby:

– Trzeba szu­kać pozy­tyw­nych stron sytu­acji, Cat.

– Daj spo­kój, Scar – mówi Cat, igno­ru­jąc mój uci­sza­jący ją uśmiech. – Wszy­scy wie­dzą, że Ty’a okra­dziono. To naj­lep­szy Alfa na naszym roku. A teraz wylą­do­wał z lesz­czami, któ­rych żaden inny dowódca dru­żyny nie chciał nawet tknąć.

– Nie chcę roz­dy­mać two­jego już wybu­ja­łego ego, ale jesteś naj­lep­szym Asem w aka­de­mii, Cat – odpo­wia­dam z wes­tchnie­niem. – W żad­nym razie nie można cię uznać za lesz­cza.

– Dzięki. – Uśmie­cha się zna­cząco. – Ale mia­łam na myśli cie­bie i pozo­sta­łych.

– Och, prze­stań. – Łapię się za pierś. – Łamiesz mi serce.

– Ojej. Przy­tu­lić?

– Poca­ło­wać.

– Ale tym razem bez języczka.

Cathe­rine Bran­nock to moja kum­pelka z pry­czy w Aka­de­mii Aurora. Yin dla mojego yang. Pusta połówka szklanki dla mojej peł­nej połówki. Mię­towo-cze­ko­la­dowa gałka na mojej potrój­nej tru­skaw­ko­wej nie­spo­dziance. Jest też naj­star­szą przy­ja­ciółką moją i Tylera. Ty pchnął Cat pod­czas naszego pierw­szego dnia w przed­szkolu i w odpo­wie­dzi ona poła­mała krze­sło na jego gło­wie. Kiedy opadł kurz, mój bra­ci­szek zyskał ładną malutką bli­znę na pra­wej brwi, która ide­al­nie dopeł­nia jego zabój­cze dołeczki, oraz przy­ja­ciółkę, któ­rej lojal­no­ści po pro­stu nie da się pod­wa­żyć.

I która abso­lut­nie na niego nie leci, na wypa­dek gdy­by­ście się zasta­na­wiali.

– Ta O’Mal­ley ugrzę­zła w Fał­dzie na dwie­ście lat – mówi Cat. – Sze­fo­stwo powinno dać Ty’owi cho­lerny medal za ura­to­wa­nie jej, a nie usa­dzać z bandą bez­na­dziej­nych przy­pad­ków.

– Bez­na­dziej­nych? – mówię. – Wiesz, masz szczę­ście, że jestem pozba­wioną serca jedzą, bo w prze­ciw­nym wypadku ist­nia­łoby spore ryzyko, że zra­nisz moje uczu­cia.

Cat się krzywi.

– Legion Aurory to nasza naj­więk­sza szansa na przy­wró­ce­nie rów­no­wagi w Dro­dze Mlecz­nej. Jak mamy w czym­kol­wiek pomóc z dru­żyną nie­zdy­scy­pli­no­wa­nych psy­choli i ama­to­rów grem­pów?

– To teraz ludzie i grempy…?

– No wiesz, krążą plotki…

– Ale żeby… z grem­pem?

– Ona ma rację – odzywa się Tyler.

Cat i ja spo­glą­damy na mojego brata. Przy­sta­nął i patrzy w dół na ogród. Przez chwilę przy­po­mina mi naszego ojca. Myśla­łam, że odwa­lam dosko­nałą robotę, odgry­wa­jąc swoją typową rolę Jędzy Nad­zwy­czaj­nej, ale moż­liwe, że moje zgorzk­niałe, zwię­dłe serce odro­binę mięk­nie dla niego.

– Ona ma cał­ko­witą rację. – Tyler znowu wzdy­cha.

– Pew­nie, że mam – war­czy Cat. – Powin­ni­śmy poga­dać z de Stoy. Zło­żyć ofi­cjalną skargę. Zapra­co­wa­łeś na te punkty, i to nie w porządku…

– Mia­łem na myśli Scar­lett – wyja­śnia Tyler. – To ona ma rację.

– Ona ma?

– Ja mam?

Tyler odwraca się do nas, opiera się o poręcz i krzy­żuje ręce na piersi.

– W ogóle nie powi­nie­nem był zna­leźć się w Fał­dzie. Popeł­ni­łem błąd.

– Nara­ża­łeś życie…

– Nie, Cat. – Tyler patrzy na swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. – Wiem, że mogłaś wybrać sobie dru­żynę, i ni­gdy nie zapo­mnę ci tego, że zosta­łaś przy mnie. Ale, tak czy ina­czej, Pobór się skoń­czył. To nie byłoby w porządku doma­gać się spe­cjal­nego trak­to­wa­nia. Muszę prze­być tę drogę.

Wzdy­cha.

„Poznaj drogę.

Wskaż drogę.

Prze­bądź drogę”.

To wła­śnie robią wszy­scy dobrzy przy­wódcy według naszego ojca, wiel­kiego Jeri­cho Jonesa. I Tyler żyje zgod­nie z tymi sło­wami. To z ich powodu przez całe życie opie­ko­wał się mną i wszyst­kimi wokół. To z ich powodu wstą­pił do Legionu Aurory. I zwy­kle, gdy je sły­szę, mam ochotę kop­nąć mojego bra­ciszka pro­sto w te jego grand­i­lo­kwentne klej­noty. Jed­nakże od czasu do czasu przy­po­mi­nają mi, jak bar­dzo kocham tego dupka.

Tyler bie­rze głę­boki wdech. Kiwa głową.

– Legion wal­czy o coś praw­dzi­wego. Tam cze­kają ludzie, któ­rzy potrze­bują naszej pomocy, a nie pomo­żemy im, sie­dząc tutaj i roz­czu­la­jąc się nad sobą. Na­dal mam naj­lep­szego pilota Legionu w swo­jej dru­ży­nie. – Uśmie­cha się do Cat, czę­stu­jąc ją podwójną dawką dołecz­ków. – To już jakiś począ­tek, nie?

Cat uchyla wyima­gi­no­wa­nego kape­lu­sza.

– Moim zda­niem masz cho­ler­nie dobrego pilota.

Ty mruga w moją stronę.

– A moja dyplo­matka też nie jest taka cał­kiem do niczego.

– Sza­nuj star­szych od sie­bie, bra­ciszku.

– Jesteś trzy minuty star­sza ode mnie, Scar­lett.

– Trzy minuty, trzy­dzie­ści sie­dem i cztery dzie­siąte sekundy, Szcza­wiku.

– Wiesz, że nie cier­pię, kiedy tak mnie nazy­wasz.

– A jak myślisz, czemu to robię? – Wstaję jed­nak powoli i salu­tuję przed nim iro­nicz­nie. – Legio­nistka Scar­lett Iso­bel Jones zgła­sza się na poste­ru­nek, panie dowódco.

Tyler odpo­wiada salu­tem, a ja tylko prze­wra­cam oczami.

– Naj­lep­szy Alfa w Aka­de­mii Aurora – mówi. – Naj­lep­szy As. Zabój­cza Twarz. To mi wygląda na cał­kiem dobry zaczą­tek dru­żyny. W końcu nale­żymy do eli­tar­nej szkoły woj­sko­wej z naj­lep­szymi uczniami z całej Galak­tyki, prawda? Jak fatalna może być reszta składu, z którą mnie usa­dzono?

Cat i ja patrzymy po sobie nie­spo­koj­nie.

– Ehm, skoro już o tym mowa…

***

– To psy­cho­patka – oznaj­mia Tyler.

– Ści­śle rzecz bio­rąc, raczej socjo­patka – odpo­wia­dam.

– Spójrz na te kary dys­cy­pli­narne, Scar­lett.

– Ehm, czy­ta­łam o nich, kiedy przy­go­to­wy­wa­łam dla cie­bie jej teczkę; dzięki, że to doce­ni­łeś.

Cat, Tyler i ja idziemy Pro­me­nadą C wśród poran­nego tłumu. Tu zawsze jest rojno jak w ulu, ale dzi­siaj szcze­gól­nie, bo świeżo awan­so­wane dru­żyny są roz­sy­łane z pierw­szymi zada­niami. Wszy­scy w tłu­mie to woj­skowi – głów­nie Betra­ska­nie i Ter­ra­nie, współ­pra­cu­jący ramię w ramię w naszych skan­da­licz­nie burych mun­du­rach.

Przy­się­gam, ktoś, kto je zapro­jek­to­wał, musiał uwa­żać nudę za rodzaj sportu mię­dzy­gwiezd­nego. Wola­ła­bym zafun­do­wać masaż stóp Wiel­kiemu Ultra­zau­rowi z Abra­axis IV niż wło­żyć coś takiego. Krój można chyba uznać przy­zwo­ity: mun­dury są wzmoc­nione i wywa­to­wane we wszyst­kich wła­ści­wych miej­scach, dopa­so­wane do syl­wetki. Nie­stety szyje się je w ohyd­nym odcie­niu nie­bie­ska­wej sza­ro­ści, z błysz­czą­cym logo Legionu Aurory na piersi i poje­dyn­czym pasem na ramio­nach i man­kie­tach ozna­cza­ją­cych przy­dział.

Nie­bie­ski dla kor­pusu dowód­czego.

Biały dla Cat i pozo­sta­łych Asów.

Zie­lony dla Mózgów z kor­pusu nauko­wego.

Fio­le­towy dla Mache­rów.

Czer­wony dla Czoł­gów.

I wresz­cie – o, ja, szczę­ściara – jasny, sło­neczny żółty dla kor­pusu dyplo­ma­tycz­nego, ide­al­nie pasu­jący do mojego pogod­nego jak sło­neczko uspo­so­bie­nia.

Robię, co w mojej mocy, żeby tro­chę oży­wić te szmaty – spód­niczkę mam pięć cen­ty­me­trów krót­szą, niż pozwala regu­la­min, a mój sta­nik naj­pew­niej łamie new­to­now­skie prawo powszech­nego cią­że­nia. Jed­nakże gdy­bym posu­nęła się dalej, mogła­bym nara­zić się na wzmiankę dys­cy­pli­narną od któ­re­goś z naszych instruk­to­rów, a prawdę mówiąc, komu potrzebna kolejna? Już zebra­łam kom­plet.

Minęły dwa­dzie­ścia cztery godziny, odkąd Tyler wykrę­cił swój numer w stylu ryce­rza na bia­łym koniu w Fał­dzie. Nad­ko­men­dantka de Stoy i admi­rał Adams ode­brali już jego mel­du­nek, zatem jeśli pomi­nąć nowinkę w postaci faktu, że wycią­gnął dwu­stu­let­nią sie­rotę z naj­słyn­niej­szego wraku w histo­rii Terry, życie wró­ciło na nor­malne tory. Pierw­sze misje zostaną wyzna­czone w ciągu godziny, więc im szyb­ciej poznamy resztę dru­żyny, tym szyb­ciej sko­czymy w czerń. Pra­co­wa­li­śmy na to pięć lat, a ja już tak rzy­gam tym miej­scem, że dosłow­nie czuję posmak wymio­cin w ustach. Szkoła zde­cy­do­wa­nie się skoń­czyła.

Tyler prze­gląda cyfrowe akta na uni­kro­nie.

– Zila Madran. Ter­ranka. Wiek: osiem­na­ście lat. Kor­pus naukowy.

– Jest bły­sko­tliwa – mówię. – Jej wyniki aka­de­mic­kie są bez zarzutu.

– Otrzy­mała trzy­dzie­ści dwie ofi­cjalne repry­mendy w ciągu ostat­nich dwóch lat.

– Nie wszy­scy jeste­śmy ide­al­nymi pła­tecz­kami śniegu, bra­ciszku.

– Mów za sie­bie. – Cat szcze­rzy zęby w uśmie­chu i ude­rza się po tyłku. – Ja jestem, kurna, genialna.

Tyler zerka na uni­kron w ręku i kręci głową.

– Tu napi­sano, że kadetka Madran zamknęła dwójkę innych kade­tów w module miesz­kal­nym i wysta­wiła na dzia­ła­nie itrey­ań­skiego wirusa, żeby prze­te­sto­wać na nich dzia­ła­nie serum, które opra­co­wała.

– Cóż, serum podzia­łało – zwra­cam mu uwagę. – Nie ośle­pli.

– Strze­liła do współ­lo­ka­torki z deze­la­tora.

– Usta­wio­nego na ogłu­sza­nie.

– Wię­cej niż raz.

– Może ogłu­sze­nie jej nie było takie pro­ste? – suge­ruje Cat.

– Et tu, Bran­nock? – pyta Tyler.

Salu­tu­jemy mija­nemu instruk­to­rowi, uska­ku­jemy przed stad­kiem młod­szych kade­tów (jeden z nich szep­cze coś z naboż­nym podzi­wem na widok słyn­nego Tylera Jonesa) i wcho­dzimy do windy, która zabiera nas na dół, do poko­jów odpraw dla dru­żyn. Kiedy sta­cja śmiga za prze­zro­czy­stą pla­stalą wraz z krzą­ta­niną i gwa­rem dwu­dzie­stu tysięcy ludzi, Tyler prze­łą­cza się na akta następ­nego członka dru­żyny.

– Finian de Kar­ran de Seel. Betra­ska­nin. Wiek: dzie­więt­na­ście lat. Kor­pus tech­niczny.

– Jest bystry – mówię. – Łapie się do dzie­się­ciu pro­cent naj­lep­szych. O ile coś takiego cię kręci.

– Piszą, że oblał dyna­mikę Fałdy.

– Gdyby nie to, wylą­do­wałby w gór­nych dwóch pro­cen­tach – dodaję. – Widzisz? Jest nad­zwy­czaj bystry.

– Piszą też, że nosi egzosz­kie­let – czyta dalej Tyler.

– Aha. – Kiwam głową. – Ma uszko­dzone nerwy, osła­bione mię­śnie i jest upo­śle­dzony ruchowo. Efekt zarazy lyser­gij­skiej, na którą cho­ro­wał jako dziecko. Egzosz­kie­let mu to kom­pen­suje.

– W porządku. – Tyler kiwa głową. – Ale skoro jest taki bystry, to czemu oblał dyna­mikę Fałdy?

– Ostatni egza­min to było ćwi­cze­nie gru­powe.

– I co z tego?

– Prze­ko­nasz się. – Cat wzdy­cha.

Wysia­damy z windy, idziemy przez tłum, poko­nu­jemy kilka kory­ta­rzy i docie­ramy do przy­dzie­lo­nego nam pokoju odpraw. Ściany jarzą się obra­zami: gwiezdne mapy z galak­tycz­nymi tery­to­riami, codzienne wia­do­mo­ści na temat syl­drań­skiej wojny domo­wej, nowe nagra­nia doty­czące flot uchodź­ców gro­ma­dzą­cych się na obrze­żach ter­rań­skiej prze­strzeni. W pokoju domi­nuje stół z infosz­kła, herb Aka­de­mii Aurora wyświe­tla się na jego powierzchni wraz z naszym motto:

Jeste­śmy Legio­nem

Jeste­śmy świa­tłem

Pło­ną­cym jasno pośród nocy.

Na prze­ciw­le­głych koń­cach pokoju, dosłow­nie tak daleko od sie­bie, jak tylko się da, stoi dwoje naszych nowych człon­ków dru­żyny.

Zila Madran jest Ter­ranką. Jest niż­sza nawet od Cat, ma ciem­no­brą­zową skórę i dłu­gie, mocno skrę­cone czarne loki. Zie­lony pasek kor­pusu nauko­wego na jej ramio­nach ani tro­chę nie współ­gra z jej cerą, ale gdyby powab dało się prze­ro­bić na broń, to byłaby nie­złą kan­dy­datką. Zauwa­żam jed­nak coś dziw­nego w jej spoj­rze­niu. Jakby za ciem­nymi oknami jej oczu nie było nikogo w domu.

Z dru­giej strony, hej, przy­naj­mniej nie ma dziś przy sobie deze­la­tora…

Nasz drugi naby­tek stoi oparty o ścianę na końcu sali i sta­nowi nie­mal lustrzane prze­ci­wień­stwo pierw­szego. Jak wszy­scy Betra­ska­nie ma skórę białą jak bie­lona kość. Jedyny żywy kolor na nim to fio­le­towy pasek kor­pusu tech­nicz­nego na mun­du­rze. Oczy ma więk­sze od ludzi, a ochronne soczewki kon­tak­towe, które na nich nosi, spra­wiają, że są cał­kiem czarne. Kości ma dłu­gie i cien­kie, typowe dla tych, któ­rzy dora­stają w nie­waż­ko­ści, i to go wyróż­nia. Betra­ska­nie uwiel­biają podró­żo­wać, ale pra­wie wszy­scy wycho­wują się na swo­jej rodzin­nej pla­ne­cie – na Tra­sku. Według jego akt Finian spę­dził więk­szość dzie­ciń­stwa na sta­cjach kosmicz­nych. Ma krót­kie, posta­wione na jeża włosy, potrak­to­wane dokład­nie taką ilo­ścią żelu, żeby wyda­wało się, że w ogóle go nie używa. Mnie jed­nak nie zwie­dzie.

Naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczną rzecz w jego przy­padku sta­nowi wspo­mniany w aktach lekki egzosz­kie­let. Jest wyko­nany ze sre­brzy­stego mate­riału, pół­pan­cerz zakrywa mu plecy, a połą­czone prze­gu­bowo rękawy, ręka­wiczki i buty wspo­ma­gają koń­czyny. To super­no­wo­cze­sna kon­struk­cja i Finian poru­sza się płyn­nie, nie­mal bez­gło­śnie. Jed­nakże nawet gdy­bym nie czy­tała akt, i tak zorien­to­wa­ła­bym się, że egzosz­kie­let odwala za niego więk­szość cięż­kiej roboty.

Tyler patrzy na tę dwójkę i per­fek­cyj­nie im salu­tuje.

– Dzień dobry, legio­ni­ści.

Oboje tylko gapią się na niego. Zila, jakby liczyła wszyst­kie jego atomy jeden po dru­gim, a Finian, jakby wła­śnie zaser­wo­wano mu danie, które w żad­nym razie nie przy­po­mina ślicz­nego obrazka z menu. A jed­nak to on pierw­szy reaguje, uno­sząc od nie­chce­nia rękę w salu­cie.

– Panie dowódco. – Nie brzmi to w jego ustach jak kom­ple­ment.

Zila na­dal tylko patrzy. Kiedy wresz­cie się odzywa, mówi cicho. Wręcz uprzej­mie.

– Dzień dobry.

Tyler odwraca się do mnie z unie­sioną brwią.

– Nie bra­kuje nam kogoś?

– Twoje przy­pusz­cze­nia są rów­nie dobre jak moje, kochany bra­ciszku.

– Prze­gapi odprawę.

– Hmm. – Osten­ta­cyj­nie okle­puję kie­sze­nie i zer­kam pod bluzę mun­du­rową. – Naj­wy­raź­niej zosta­wi­łam tę część mnie, która się tym przej­muje, w dru­gich spodniach.

Uwaga: bar­dzo kocham mojego brata i wiem, że ma ciężki dzień, ale pra­co­wa­łam do późna poprzed­niej nocy, żeby przy­go­to­wać dla niego akta i ja jesz­cze nie zaży­łam swo­jej dawki kofe­iny. Zwy­kle nie jestem dla niego taka podła.

Chwi­leczkę, kogo ja tu bujam?

Ty krzywi się i dalej robi swoje.

– W porządku, przede wszyst­kim prze­pra­szam za nie­ty­powe oko­licz­no­ści. Nie jestem pewien, co sły­sze­li­ście na temat prze­biegu Poboru, ale wygląda na to, że w naj­bliż­szej przy­szło­ści będziemy współ­pra­co­wać. Nasze ofi­cjalne ozna­cze­nie otrzy­mane od dowódz­twa Legionu Aurory to dru­żyna 312. Nazy­wam się Tyler Jones. Będą Alfą tej dru­żyny. To nasza Twarz, Scar­lett Jones i nasz As, Cat Bran­nock.

Cat siada i odchyla się w krze­śle.

– Mów­cie mi Zero.

– Zero jak zero szans na suk­ces? – pyta z nie­winną minką Finian.

– Jak to, że więk­szość kade­tów nie tra­fia do dwu­na­stu–pięt­na­stu pro­cent celów pod­czas egza­mi­nów na spe­cjal­ność pilota – wyja­śnia Tyler.

– Zgad­nij, ile razy ja spu­dło­wa­łam, Chu­dzielcu. – Cat się uśmie­cha.

Wspo­mniany Chu­dzie­lec prze­ciąga się, jego egzosz­kie­let szumi i roz­lega się seria cichych szczęk­nięć.

– Finian de Kar­ran de Seel. Po pro­stu Fin, jeśli woli­cie iść na łatwi­znę. Macher. Wy psu­je­cie, a ja skła­dam to z powro­tem do kupy. Nie mogę zapew­nić stu­pro­cen­to­wej sku­tecz­no­ści w żad­nym wypadku poza moim olśnie­wa­ją­cym inte­lek­tem.

Kiwam głową na powi­ta­nie i odwra­cam się do naszego dru­giego nabytku. Dziew­czyna garbi się na krze­śle, kolana pod­cią­gnęła do pod­bródka. Patrzy skon­ster­no­wana, jakby idea przed­sta­wia­nia się nie cał­kiem do niej docie­rała. Rozu­miem, pozna­wa­nie nowych ludzi bywa trudne. Zwłasz­cza że wie, że nie była pierw­szym, pią­tym ani nawet ostat­nim wybo­rem Tylera.

– Zila Madran – odzywa się w końcu. – Ofi­cer naukowy.

– Podo­bają mi się twoje kol­czyki – mówię, sta­ra­jąc się ją ośmie­lić.

Na to reaguje. Gwał­tow­nie prze­nosi spoj­rze­nie na mnie i unosi rękę do kol­czy­ków ze zło­tych pacior­ków, jakby chciała je scho­wać.

Hmmm. To tego typu rzecz, którą nosi się po to, żeby ją podzi­wiano, myślę sobie. A jed­nak ona nie lubi, kiedy ludzi to robią.

Baaar­dzo cie­kawe.

– Zatem… – odzywa się Finian, kie­ru­jąc czarne spoj­rze­nie na Tylera. – Złoty Chło­pak. Muszę przy­znać, że jestem pod wra­że­niem, Złotko. Robiono zakłady, jak długo będziesz ryczał w poduszkę, zanim weź­miesz się w garść i zafun­du­jesz nam budu­jącą mowę. Szcze­rze mówiąc, ja obsta­wia­łem, że dasz sobie czas do jutra rana.

Bada teren, myślę. Spraw­dza, czym wypro­wa­dzi Ty’a z rów­no­wagi.

– Ile posta­wi­łeś? – pyta mój brat.

– Pięć­dzie­siąt kre­dy­tów.

– Hazard jest nie­zgodny z regu­la­mi­nem aka­de­mii – wytyka mu Tyler.

– I tylko skoń­czony idiota obsta­wia prze­ciwko Tyle­rowi Jone­sowi – dodaje Cat.

Finian patrzy zasko­czony na Cat, a potem zerka to na Tylera, to na nią.

– To twój chło­pak, czy co?

Ups. Fatalny ruch.

Cat otwiera oczy odro­binę sze­rzej. Wstaje powoli i zaczyna pod­no­sić krze­sło.

– Legio­nistko Bran­nock, spo­cznij – rzuca ostrze­gaw­czo Tyler.

Finian nie jest pod wra­że­niem. Chyba nie doce­nia tego, jak dużych szkód może naro­bić Cat wśród róż­nych waż­nych czę­ści męskiego ciała za pomocą kawałka mebla. Jed­nak Tyler jest teraz jej dowódcą, a w przy­padku Cat to ma realne zna­cze­nie. Dla­tego z gry­ma­sem siada z powro­tem i rzuca naszemu nowemu Mache­rowi spoj­rze­nie, które sto­pi­łoby pla­stal.

Fin uśmie­cha się sze­roko do Tylera.

– Ej, to prawda, co o tobie mówią?

– Pew­nie nie. – Tyler wzdy­cha. – A co mówią?

– Że stra­ci­łeś swoje miej­sce w Pobo­rze, bo rato­wa­łeś jakie­goś cywila w Fał­dzie?

– Ta infor­ma­cja jest utaj­niona – odpo­wiada Tyler. – Nie wolno mi o tym mówić.

– Czyli to prawda. – Fin recho­cze. – Praw­dziwy z cie­bie… Jak to mówią Ter­ra­nie? Har­ce­rzyk? Praw­dziwy z cie­bie har­ce­rzyk?

Zila naj­wy­raź­niej ma dość tej roz­mowy. Pod­nosi uni­kron, prze­suwa ręką po powierzchni i zaczyna wybi­jać szybki rytm pal­cami. Ona już się odmel­do­wała. Mimo braku snu i kofe­iny współ­czuję Ty’owi. Jeśli idzie o wyma­rzo­nych człon­ków dru­żyny, to ta dwójka zde­cy­do­wa­nie do nich nie należy. Mój brat jed­nak nie traci rezonu.

– Przy­po­mi­nam sobie cie­bie teraz – mówi do Fina. – To ty jesteś kade­tem, który napro­mie­nio­wał labo­ra­to­ria napę­dów, żeby nie mieć egza­minu z dyna­miki prze­strzen­nej.

– Wła­ści­wie to wszy­scy nie mieli wtedy egza­minu z dyna­miki prze­strzen­nej.

– Aż tak się bałeś, że oble­jesz?

– Czy wła­śnie nawią­zuje się mię­dzy nami nić poro­zu­mie­nia? – pyta Fin. – Bo coś czuję, że to wła­śnie ta chwila.

– A poza tym jesteś dzie­cia­kiem, który zawsze sie­dzi sam w sto­łówce pod­czas każ­dego posiłku. – Tyler odwraca się do Zili. – A cie­bie w ogóle nie widuję. Ale, czy to się wam podoba, czy nie, jestem teraz waszym dowódcą i utknę­li­śmy tu razem na następne dwa­na­ście mie­sięcy. Możesz więc zapiąć pasy i dobrze się bawić pod­czas tej prze­jażdżki. Albo odgry­wać twar­dziela i spę­dzić następny rok na czysz­cze­niu latryn. Twój wybór, legio­ni­sto.

Ulti­ma­tum. Nie­zła zagrywka, bra­ciszku.

Finian patrzy dość długo, żeby nie stra­cić twa­rzy. Jed­nak tak naprawdę to nie ma wyj­ścia i sam dobrze o tym wie. Dla­tego powoli, naj­bar­dziej nie­chluj­nie, jak tylko się da, salu­tuje.

– Tak jest, panie dowódco.

– A co z tobą, legio­nistko Uni­kron? – pyta Tyler.

Zila pod­nosi wzrok znad urzą­dze­nia. Prze­chyla głowę i mruga raz.

– Rozu­miem, dowódco.

Tyler kiwa głową. W stu pro­cen­tach pro­fe­sjo­na­li­sta.

– W takim razie w porządku. Nie wiem, gdzie jest nasz Czołg, ale muszę wypeł­nić spra­woz­da­nia. Nasza odprawa przed misją odbę­dzie się jutro o ósmej. Przy odro­bi­nie szczę­ścia dowódz­two wyśle nas gdzieś, gdzie się do cze­goś przy­damy. Nie spóź­nij­cie się. Może­cie się rozejść.

Tyler wstaje, a ja mru­gam do niego, żeby wyra­zić apro­batę. Nie potrafi odczy­ty­wać ludzi tak dobrze jak ja, ale z dru­giej strony w tej kwe­stii nie­wielu ludzi mi dorów­nuje. Nie wiem jesz­cze, co myśleć o Zili Madran. Ale takich gości jak Finian de Seel spo­tka­łam tysiące. Jest prze­czu­lony na swoim punk­cie i pro­wo­kuje całą Drogę Mleczną, żeby tylko cze­goś pró­bo­wała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki