Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes - Maurice Leblanc - ebook + audiobook + książka

Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes ebook i audiobook

Leblanc Maurice

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes, Maurice Leblanc

Arsene Lupin kontra Herlock Sholmes to drugi zbiór opowiadań Maurice'a Leblanca z Lupinem w roli głównej. Tym razem dżentelmen włamywacz nie tylko wplątuje się w kolejne kryminalne intrygi, ale także mierzy się z najsłynniejszym detektywem Anglii.

Postać Herlocka Sholmesa jest wyraźnym nawiązaniem do Sherlocka Holmesa z powieści Arthura Conana Doyle'a, które na początku XX wieku odniosły niebywały sukces także we Francji. Zresztą w pierwszej wersji opowiadań nazwisko detektywa nie było przekręcone, ale ze względu na prawa autorskie Leblanc był zmuszony je zmienić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 30 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski

Oceny
4,5 (10 ocen)
6
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kisiakisia

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna do czytania w nocy. Polecam.
00

Popularność




Jasno­włosa dama

Ósmego grud­nia ubie­głego roku pan Ger­bois, pro­fe­sor mate­ma­tyki w liceum wer­sal­skim, wyna­lazł w skle­pie sta­ro­żyt­no­ści małe biu­reczko maho­niowe z mnó­stwem ukry­tych szu­fla­dek, które bar­dzo mu się podo­bało.

Otóż, takiego wła­śnie mi potrzeba na uro­dziny Zuzi! – pomy­ślał rado­śnie.

I usi­łu­jąc w gra­ni­cach swych skrom­nych środ­ków spra­wić moż­li­wie naj­więk­szą przy­jem­ność córce, wytar­go­wał jesz­cze cenę i wyło­żył sumę sześć­dzie­się­ciu pię­ciu fran­ków.

W chwili, gdy poda­wał adres swego miesz­ka­nia, jakiś młody czło­wiek o ele­ganc­kiej powierz­chow­no­ści, który od paru chwil krę­cił się po skle­pie, spo­strzegł nagle biurko i zapy­tał:

– Jaka cena?

– Już nabyty – odrzekł wła­ści­ciel sklepu.

– Ach!… Może przez pana?

Pan Ger­bois skło­nił się i zado­wo­lony z posia­da­nia biurka, któ­rego ktoś inny zapra­gnął – wyszedł. Ale nie zro­bił jesz­cze dzie­się­ciu kro­ków, gdy ów młody czło­wiek dogo­nił go i z kape­lu­szem w ręku rzekł tonem wyszu­ka­nej grzecz­no­ści:

– Sza­nowny pan zechce wyba­czyć… że ośmielę się zadać pyta­nie, może nie­dy­skretne… Czy pan spe­cjal­nie szu­kał tego biu­reczka?

– Nie! Szu­ka­łem przy­rządu dla pew­nych doświad­czeń fizycz­nych.

– A zatem panu na nim bar­dzo nie zależy?

– Prze­ciw­nie. Zależy mi na nim, to wszystko.

– Dla­tego może, że jest sta­ro­żytne?

– Dla­tego, że jest dogodne.

– W takim razie zgo­dzi się pan pew­nie na zamianę na biurko rów­nie dogodne, ale w lep­szym sta­nie?

– To jest w dobrym sta­nie i zamiana jest zby­teczna.

– Jed­nakże…

Pan Ger­bois jest czło­wie­kiem łatwo wpa­da­ją­cym w roz­draż­nie­nie i z uspo­so­bie­nia nieco podejrz­liwy, odrzekł więc sucho:

– Pro­szę pana, pro­szę wię­cej nie nale­gać.

Nie­zna­jomy zastą­pił mu drogę.

– Nie wiem, jaką sumę pan za nie zapła­cił, panie… ale mogę ją podwoić.

– Nie.

– Potroić?

– Och! Dajmy temu pokój! – zawo­łał pro­fe­sor znie­cier­pli­wiony. – To, co do mnie należy, nie jest do sprze­da­nia.

Młody czło­wiek popa­trzył mu pro­sto w oczy wzro­kiem, któ­rego pan Ger­bois nie miał ni­gdy zapo­mnieć, po czym odda­lił się bez jed­nego słowa.

Godzinę póź­niej biurko przy­nie­siono do domu, w któ­rym miesz­kał pro­fe­sor, przy dro­dze do Viro­flay. Zawo­łał córkę.

– To dla cie­bie, Zuziu, oczy­wi­ście, jeśli ci się podoba.

Zuzia była śliczną dziew­czyną, rado­sną i szczę­śliwą. Rzu­ciła się ojcu na szyję i ści­skała go z taką rado­ścią, jak gdyby co naj­mniej otrzy­mała dar kró­lew­ski.

Jesz­cze tego wie­czoru, umie­ściw­szy biu­reczko w swym pokoju, z pomocą słu­żą­cej Hor­ten­sji wyczy­ściła wszyst­kie skrytki i uło­żyła w nim sta­ran­nie papiery, pape­te­rię, kore­spon­den­cję, zbiór kart pocz­to­wych i kilka drob­nych pamią­tek od kuzyna Filipa.

Naza­jutrz o wpół do ósmej rano pan Ger­bois poszedł do liceum. O dzie­sią­tej Zuzanna, według codzien­nego zwy­czaju, ocze­ki­wała go przy wyj­ściu i było to dla niego jedną z więk­szych rado­ści, gdy z daleka już spo­strze­gał na chod­niku jej wdzięczną postać i dzie­cięcy uśmiech.

Wra­cali razem.

– A twoje biu­reczko?

– Cud praw­dziwy! Hor­ten­sja i ja oczy­ści­ły­śmy mosiądz. Lśni jak złoto!

– Więc jesteś zado­wo­lona?

– Ach! Czy jestem zado­wo­lona? Nie wiem, jak dotąd mogłam się obejść bez niego.

Prze­szli ogród ota­cza­jący dom. Pan Ger­bois zapro­po­no­wał:

– Może pój­dziemy popa­trzeć na niego przed śnia­da­niem?

– Och! Tak! Dosko­nała myśl!

Ruszyła pierw­sza, ale sta­jąc na progu swego pokoju, wydała okrzyk prze­ra­że­nia.

– Co się stało? – zapy­tał pan Ger­bois.

On także wszedł do pokoju. Biu­reczka w nim nie było.

…Sędziego śled­czego przede wszyst­kim zasta­na­wiała zadzi­wia­jąca pro­stota uży­tych środ­ków. W cza­sie nie­obec­no­ści Zuzanny, pod­czas gdy słu­żąca wyszła na zakupy, komi­sjo­ner ude­ko­ro­wany w zwy­kłą blaszkę z nume­rem – sąsie­dzi go widzieli – zatrzy­mał swój wózek przed ogród­kiem i zadzwo­nił dwa razy. Sąsie­dzi, nie wie­dząc, że słu­żąca wyszła, nie powzięli naj­mniej­szego podej­rze­nia, a zagad­kowy komi­sjo­ner wyko­nał tym­cza­sem swą czyn­ność w naj­zu­peł­niej­szym spo­koju.

Zauwa­żyć należy, że żadna szafa nie została wyła­mana, żaden zegar ruszony. Co wię­cej, port­mo­netka Zuzanny, którą pozo­sta­wiła na mar­mu­ro­wym bla­cie biu­reczka, zna­la­zła się na sąsied­nim sto­liku wraz z całą zawar­to­ścią. Więc powód kra­dzieży był wyraź­nie okre­ślony, co czy­niło kra­dzież tym bar­dziej nie­wy­tłu­ma­czalną, bo wresz­cie czemu się tak nara­żać dla tak drob­nej zdo­by­czy?

Jedyną wska­zówką, jaką mógł dostar­czyć pro­fe­sor, było zda­rze­nie dnia poprzed­niego.

– Po mojej odmo­wie ten młody czło­wiek oka­zał żywe nie­za­do­wo­le­nie i odnio­słem wra­że­nie, że opusz­cza mnie w gnie­wie.

Było to dość nie­wy­raźne. Dopy­ty­wano kupca. Nie znał żad­nego z tych dwu panów. Co do samego sprzętu, nabył go za czter­dzie­ści fran­ków w Che­vreuse na wyprze­daży i był prze­ko­nany, że sprze­dał we wła­ści­wej cenie. Prze­pro­wa­dzone śledz­two nic wię­cej nie wyka­zało.

Ale pan Ger­bois umoc­nił się w prze­ko­na­niu, że poniósł stratę ogromną. Mają­tek musiał być ukryty w podwój­nym dnie któ­rejś szu­fladki i to była przy­czyna, dla któ­rej młody czło­wiek, zna­jący skrytkę, postą­pił tak zde­cy­do­wa­nie.

– Mój biedny ojcze, co byśmy zro­bili z tym mająt­kiem?… – powta­rzała Zuzanna.

– Jak to! Ależ z takim posa­giem mogła­byś zro­bić naj­świet­niej­szą par­tię!

Zuzanna ogra­ni­czała swe marze­nia do kuzynka Filipa, który sta­no­wił skromną par­tyjkę, więc wzdy­chała gorzko. I w małym domku w Wer­salu życie popły­nęło dalej mniej wesołe, mniej bez tro­ski, przy­ćmione żalem i zawo­dem.

Minęły dwa mie­siące. I nagle posy­pały się zda­rze­nia naj­do­nio­ślej­sze, nie­prze­wi­dziany ciąg szczę­śli­wych zda­rzeń i kata­strof!…

Pierw­szego lutego, o wpół do szó­stej, pro­fe­sor Ger­bois wró­cił do domu z gazetą w ręku, siadł, wło­żył oku­lary i zaczął czy­tać. Poli­tyka go nie zaj­mo­wała, odwró­cił stronę. Naraz uwagę jego zwró­cił ustęp zaty­tu­ło­wany:

„Trze­cie cią­gnie­nie lote­rii Prasy”. „Numer 514 serii 23 wygrywa milion…”.

Dzien­nik wypadł mu z ręki. Ściany zawi­ro­wały w jego oczach i serce prze­stało bić. Numer 514 serii 23 był jego nume­rem! Kupił go przy­pad­kiem, aby oddać przy­sługę przy­ja­cie­lowi, bo sam nie wie­rzył zupeł­nie w łaska­wość losu, i oto on wygry­wał!

Szybko wydo­był notes. Numer 514 serii 23 był wyraź­nie zapi­sany. Ale gdzie los?

Sko­czył do gabi­netu, aby poszu­kać pudełka z koper­tami, pomię­dzy które wci­snął dro­go­cenny los, ale znów się nagle zatrzy­mał, znów waha­jący i ze ści­śnię­tym ser­cem: pudełka z koper­tami nie było. I rzecz zdu­mie­wa­jąca, zdał sobie naraz sprawę, że już tygo­dnie minęły, jak go nie widział! Od kilku tygo­dni już nie widział go przed sobą, w cza­sie gdy popra­wiał zada­nia uczniów!

Doszedł go odgłos kro­ków na ścieżce żwi­ro­wej ogródka…

– Zuziu! Zuziu! – zawo­łał.

Wra­cała ze spa­ceru, wbie­gła szybko.

– Zuziu!… – wyję­czał gło­sem zdła­wio­nym. – Pudełko… pudełko z koper­tami?…

– Które?

– To z Luwru… Co przy­nio­słem któ­re­goś czwartku… Co stało w kącie na tym stole…

– Ale przy­po­mnij sobie, ojcze… razem je usta­wia­li­śmy…

– Kiedy?

– Wie­czo­rem… wiecz… wigi­lią dnia…

– Ale gdzie? Odpo­wia­daj!… O śmierć przy­pra­wiasz…

– Gdzie?… W biu­reczku…

– W skra­dzio­nym biu­reczku?

– Tak.

– W skra­dzio­nym biu­reczku!

Powtó­rzył te słowa ciszej, z prze­ra­że­niem.

Potem chwy­cił ją za rękę i jesz­cze ciszej dodał:

– Ono zawie­rało milion, moja córko…

– Ach! Ojcze, dla­czego żeś mi o tym nie powie­dział? – szep­nęła naiw­nie.

– Milion! – mówił dalej. – Tam był los lote­rii „prasy”, na który padła główna wygrana.

Ogrom nie­po­wo­dze­nia go powa­lił. Długo pozo­stali w mil­cze­niu, któ­rego nie mieli odwagi prze­rwać, wresz­cie Zuzanna się ode­zwała:

– Ale ojcze, zapłacą ci go mimo to?…

– Jak to? Na jakiej pod­sta­wie?

– Czy trzeba dowo­dów?…

– Do dia­bła!

– A ty ich nie masz?

– Ow­szem, mam jeden.

– A więc?

– Był w pudełku!

– W pudełku, które zgi­nęło?

– Tak, kto inny z niego sko­rzy­sta.

– Ależ to byłoby okropne! Słu­chaj, ojcze, czy nie mógł­byś się temu sprze­ci­wić?

– Czy ja wiem? Czy ja wiem? Ten czło­wiek musi być tak prze­bie­gły! Roz­po­rzą­dza takimi środ­kami… Przy­po­mnij sobie… zda­rze­nie z biur­kiem…

Porwał się w nagłym przy­pły­wie ener­gii i tupiąc nogą, zawo­łał:

– A więc nie! Nie! On go mieć nie będzie! Dla­czego on miałby go mieć? Choćby nie wiem jak był zręczny, on sam nic zro­bić nie może. Jeśli się zjawi, by ode­brać wygraną, zatrzy­mają go! Ach! Zoba­czymy, łaskawy panie!

– Więc masz jakiś pomysł, ojcze?

– Bro­nić naszych praw aż do końca, cokol­wiek bądź zaj­dzie. I wygramy!… Milion jest mój, i ja go będę miał!

Kilka minut potem wysy­łał depe­szę tej tre­ści:

Dyrek­cja Banku Ziem­skiego,

ulica Kapu­cy­nów, Paryż.

Jestem wła­ści­cie­lem numeru 514 serii 23, zakła­dam pro­test wszel­kimi praw­nymi dro­gami prze­ciw rekla­ma­cjom obcym.

Ger­bois.

Pra­wie jed­no­cze­śnie przy­był do Banku Ziem­skiego inny tele­gram:

Numer 514 serii 23 jest w moim posia­da­niu.

Arsène Lupin.

Pamię­tają wszy­scy ten kolo­salny wybuch śmie­chu, jaki powi­tał ogło­sze­nie podwój­nej depe­szy. Samo nazwi­sko Arsène Lupin było zadat­kiem cze­goś nie­spo­dzie­wa­nego, zapo­wie­dzią zabawy dla para­dyzu. A para­dy­zem był świat cały.

Dzięki poszu­ki­wa­niom pod­ję­tym natych­miast przez Bank Ziem­ski, dowie­dziano się, że numer 514 serii 23 był wydany za pośred­nic­twem Banku Lioń­skiego, filii wer­sal­skiej – komen­dan­towi arty­le­rii Hessy. Komen­dant zmarł wsku­tek upadku z konia. Dowie­dziano się jed­nak od towa­rzy­szy, któ­rym się zwie­rzył, że na krótko przed śmier­cią odstą­pił swój los jed­nemu z przy­ja­ciół.

– Tym przy­ja­cie­lem jestem ja – oświad­czył pan Ger­bois.

– Udo­wod­nij pan to – odpo­wie­dział dyrek­tor banku.

– Mam to udo­wod­nić? Bar­dzo łatwo. Dwa­dzie­ścia osób panu poświad­czy, że mia­łem stałe sto­sunki z komen­dan­tem i że spo­ty­ka­li­śmy się w kawiarni na placu Broni. Tu wła­śnie pew­nego dnia, gdy był do tego zmu­szony, odstą­pił mi swój los za sumę dwu­dzie­stu fran­ków.

– Czy ma pan świad­ków tej wymiany?

– Nie.

– W takim razie na czym opiera pan swą rekla­ma­cję?

– Na liście, który komen­dant napi­sał do mnie w tej spra­wie.

– Jaki list?

– List, który był spięty z losem.

– Pro­szę go poka­zać.

– Ależ on był w skra­dzio­nym biurku!

– Pro­szę go odna­leźć.

Arsène Lupin poparł go. Notatka umiesz­czona w „Echo de France”, w piśmie, które ma zaszczyt być jego orga­nem ofi­cjal­nym i któ­rego jest, zdaje się, jed­nym z głów­nych akcjo­na­riu­szy – ogła­sza, że Lupin składa na ręce mece­nasa Deti­nana, swego adwo­kata, list, który do niego oso­bi­ście napi­sał komen­dant Hessy.

Było to kapi­talne zagra­nie: Arsène Lupin bie­rze adwo­kata! Arsène Lupin sza­nuje ustawy!

Cała prasa rzu­ciła się po infor­ma­cje do mece­nasa Deti­nana, wpły­wo­wego depu­to­wa­nego, rady­kała, czło­wieka wiel­kiej uczci­wo­ści, o prze­ni­kli­wym umy­śle, nieco scep­tycz­nym i para­dok­sal­nym.

Pan Deti­nan ni­gdy nie miał przy­jem­no­ści widzieć Arsène’a Lupina, czego żało­wał mocno – ale ponie­waż w isto­cie otrzy­mał od niego infor­ma­cje, był wzru­szony tym wybo­rem, któ­rego zaszczyt żywo odczuł i musiał bro­nić praw swego klienta. Otwo­rzył akta i bez wybie­gów oka­zał list komen­danta. List poświad­czał sprze­daż losu, ale nie wspo­mi­nał nazwi­ska nowego nabywcy. „Mój drogi przy­ja­cielu”… wyra­żał się po pro­stu komen­dant.

– Mój drogi przy­ja­cielu to ja – doda­wał Arsène Lupin w notatce dołą­czo­nej do listu komen­danta. – A powód naj­lep­szy, że jestem w posia­da­niu tego listu.

Tłum repor­te­rów nie­zwłocz­nie zgro­ma­dził się u pana Ger­bois, który mógł jedy­nie powtó­rzyć:

– „Mój drogi przy­ja­cielu” – to do mnie, nie do kogo innego. Arsène Lupin skradł list komen­danta wraz z losem.

– Niech­że tego dowie­dzie! – odparł Lupin dzien­ni­ka­rzom.

– Ależ, bo to on skradł biurko! – wykrzyk­nął pan Ger­bois wobec tychże dzien­ni­ka­rzy.

A Lupin powtó­rzył:

– Niech dowie­dzie!

I było to wido­wi­sko cudow­nej pomy­sło­wo­ści: ten poje­dy­nek publiczny dwu posia­da­czy numeru 514 serii 23, te piel­grzymki repor­te­rów w tę i w tamtą stronę, ta zimna krew po stro­nie Arsène’a Lupina wobec zacie­trze­wie­nia bied­nego pana Ger­bois.

Prasa pełna była żalu nad nie­szczę­śli­wym! Zwie­rzał się ze swego nie­po­wo­dze­nia ze wzru­sza­jącą szcze­ro­ścią!…

– Zro­zu­miej­cie, pano­wie, to posag Zuzi ten nic­poń mi sprząt­nął! Ja oso­bi­ście już nie dbam, ale dla Zuzi!… Pomy­śl­cie: milion! Dzie­sięć razy sto tysięcy! Ach! Wie­dzia­łem, że biurko zawie­rało skarb…

Darem­nie tłu­ma­czono mu, że jego prze­ciw­nik, zabie­ra­jąc ów sprzęt, nie wie­dział o obec­no­ści w nim losu, a w każ­dym razie nikt prze­wi­dzieć tego nie mógł, że na ten los wła­śnie pad­nie główna wygrana. Wciąż wyrze­kał:

– Nie­prawda! On to wie­dział!… Gdyby nie to, czemu zabrałby ten nędzny sprzęt?

– Dla przy­czyn nie­zna­nych, ale z pew­no­ścią nie dla­tego, aby zdo­być skra­wek papieru, który wart był wów­czas dwa­dzie­ścia fran­ków!

– Milion! On to wie­dział… On wie wszystko. Ach! Wy go nie zna­cie, tego rabu­sia!… On nas obłu­pił z miliona!

Dia­log mógłby potrwać jesz­cze bar­dzo długo, ale dwu­na­stego dnia pan Ger­bois otrzy­mał od Arsène’a Lupina list z napi­sem „poufny”. Czy­tał ze wzra­sta­ją­cym nie­po­ko­jem:

Panie, para­dyz się bawi naszym kosz­tem. Czy nie uważa pan, że czas już sprawę potrak­to­wać poważ­nie? Jestem na to sta­now­czo zde­cy­do­wany.

Sytu­acja jest jasna: posia­dam los, któ­rego nie mam prawa pod­nieść, a pan ma prawo pod­nieść los, któ­rego pan nie posiada. A więc, nie możemy nic jeden bez dru­giego.

Co wię­cej, ani pan nie przy­sta­nie na ustą­pie­nie mi swego prawa, ani ja panu nie zechcę ustą­pić mego losu. Cóż robić?

Spo­sób widzę jedyny: pół miliona dla pana i pół miliona dla mnie. Czy nie spra­wie­dli­wie? Czy ten sąd Salo­mona nie zado­woli poczu­cia spra­wie­dli­wo­ści, które tkwi w nas obu? Roz­wią­za­nie spra­wie­dliwe, ale roz­wią­za­nie nie­zwłoczne. Nie jest to by­naj­mniej pro­po­zy­cja, którą pan mógłby dowol­nie roz­trzą­sać, ale koniecz­ność, do któ­rej oko­licz­no­ści mnie zmu­szają. Daję panu trzy dni do namy­słu. W pią­tek rano spo­dzie­wam się, że prze­czy­tam w drob­nych ogło­sze­niach „Echo de France” dys­kretną notatkę dla pana Ars. Lup., a zawie­ra­jącą w for­mie dys­kret­nej pań­ską pro­stą i cał­ko­witą zgodę na układ przed­sta­wiony przeze mnie. Dzięki temu pan wej­dzie w nie­zwłoczne posia­da­nie losu i pod­nie­sie milion, po czym złoży pan dla mnie pięć­set tysięcy fran­ków drogą, jaką panu wskażę.

W razie odmowy przed­się­biorę środki, aby rezul­tat był ten sam. Ale poza przy­kro­ściami bar­dzo poważ­nymi, które dla pana spo­wo­duje podobny upór, będzie pan nadto musiał ponieść koszta prawne w sumie dwu­dzie­stu pię­ciu tysięcy fran­ków.

Zechciej pan przy­jąć zapew­nie­nia naj­głęb­szego sza­cunku.

Arsène Lupin.

Zroz­pa­czony pan Ger­bois popeł­nił błąd fatalny, poka­zu­jąc ten list i zezwa­la­jąc na sko­pio­wa­nie go. Obu­rze­nie popy­chało go w coraz więk­sze nie­do­rzecz­no­ści.

– Nie, nie będzie miał nic! – wybuch­nął wobec zebra­nych repor­te­rów. – Dzie­lić to, co do mnie należy? Ni­gdy! Niech podrze swój los, jeśli mu się podoba.

– Jed­nak pięć razy sto tysięcy fran­ków warte wię­cej niż nic.

– Nie o to idzie, ale o moje prawo i to prawo udo­wod­nię wobec try­bu­nału.

– Zacze­piać Arsène’a Lupina?… To będzie cie­kawe.

– Nie jego, ale Bank Ziem­ski. On musi mi wydać mój milion!

– W zamian za los lub przy­naj­mniej za dowód, że go pan kupił.

– Dowód jest, bo Arsène Lupin przy­znaje, że skradł biurko.

– Czy słowo Arsène’a Lupina wystar­czy try­bu­na­łowi?

– Nic mnie nie obcho­dzi, docho­dzę swego.

Para­dyz trząsł się w nie­cier­pli­wo­ści. Czy­niono zakłady i jedni utrzy­my­wali, że Arsène Lupin wywłasz­czy pana Ger­bois, inni, że pozo­sta­nie przy swych groź­bach. I doświad­czono pew­nych obaw, tak siły dwóch prze­ciw­ni­ków były nie­równe: jeden nie­ugięty i wytrawny w walce, drugi wście­kły jak szczuty zwierz.

W pią­tek wyry­wano sobie „Echo de France” i gorącz­kowo śle­dzono drobne ogło­sze­nia na pią­tej stro­nie.

Ani jeden wiersz nie był prze­zna­czony dla pana Ars. Lup. Na wezwa­nie Arsène’a Lupina pan Ger­bois odpo­wia­dał mil­cze­niem. Było to wypo­wie­dze­nie wojny.

Wie­czo­rem dzien­niki dono­siły o porwa­niu panny Ger­bois.

Co przede wszyst­kim bawi w wido­wi­skach, któ­rych reży­se­rem jest Arsène Lupin, to komiczna nad­mier­nie rola poli­cji. Wszystko się odbywa poza nią. On mówi, pisze, uprze­dza, roz­ka­zuje, grozi, wyko­nuje, jak gdyby nie ist­niał ani szef poli­cji, ani agenci, ani komi­sa­rze – nikt, kto by mógł prze­szko­dzić mu w jego pla­nach. Wszystko to przez niego uwa­żane jest za zero, za nie­ist­nie­jące. Prze­szkoda dlań nie ist­nieje.

A jed­nak poli­cja się wścieka! Gdy cho­dzi o Arsène’a Lupina od góry do dołu jej dra­biny wszystko bije na trwogę, gotuje się, pieni z wście­kło­ści. To wróg, wróg, który szy­dzi, wyzywa, pogar­dza lub gorzej jesz­cze – igno­ruje!

I co począć wobec takiego prze­ciw­nika? Dwa­dzie­ścia minut przed dzie­siątą, według zezna­nia słu­żą­cej, Zuzanna wycho­dziła z domu. Pięć minut po dzie­sią­tej, wycho­dząc z liceum, ojciec nie spo­strzegł jej po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, gdzie zazwy­czaj go ocze­ki­wała. A więc wszystko się odbyło w ciągu dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wego przej­ścia z domu do liceum.

Dwoje sąsia­dów utrzy­muje, że minęli się z nią trzy­sta kro­ków od domu. Pewna pani widziała idącą wzdłuż alei młodą panienkę, któ­rej ryso­pis odpo­wiada jej powierz­chow­no­ści. A potem? Potem nikt nic nie wie.

Poszu­ki­wano na wszyst­kie strony, roz­py­ty­wano urzęd­ni­ków sta­cji kolei. Nic nie zauwa­żono tego dnia, co mogłoby mieć zwią­zek z porwa­niem mło­dej dziew­czyny. Jed­nak w Ville d’Avrey pewien skle­pi­karz zeznaje, że dostar­czył oliwy dla zamknię­tego auto­mo­bilu, który jechał z Paryża. Na przo­dzie sie­dział palacz, wewnątrz jakaś pani jasno­włosa – nad­zwy­czaj jasno­włosa, okre­ślał świa­dek. Godzinę póź­niej auto­mo­bil wra­cał z Wer­salu. Natłok ekwi­paży zmu­sił go do zwol­nie­nia, dzięki czemu skle­pi­karz mógł zauwa­żyć obok już widzia­nej jasno­wło­sej damy – inną damę, owi­niętą w szal i woal. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że była to Zuzanna Ger­bois.

Ale w takim razie należy uznać, że porwa­nie odbyło się w biały dzień, na dro­dze nie­zmier­nie uczęsz­cza­nej, w samym środku mia­sta.

Jak? W któ­rym miej­scu? Ani jed­nego krzyku nie sły­szano, nie zauwa­żono ani jed­nego podej­rza­nego ruchu.

Skle­pi­karz opi­sał wygląd auto­mo­bilu, była to zamknięta maszyna o sile dwu­dzie­stu czte­rech koni, firmy Peu­geon, z ciem­no­nie­bie­skim obi­ciem wewnątrz. Na wszelki wypa­dek infor­mo­wano się u zarzą­dza­ją­cej sta­cją auto­mo­bi­lów pani Bob-Wal­thour, któ­rej spe­cjal­no­ścią nie­jako jest uwo­że­nie za pomocą auto­mo­bi­lów. W rze­czy samej, ran­kiem tegoż piątku wynaj­mo­wała na cały dzień auto­mo­bil firmy Peu­geon pew­nej jasno­wło­sej damie, któ­rej zresztą nie widziała wię­cej.

– Ale palacz?

– Był to nie­jaki Ernest, zgo­dzony dnia poprzed­niego na pod­sta­wie dosko­na­łych świa­dectw.

– Czy jest tutaj?

– Nie, odpro­wa­dził ekwi­paż i wię­cej nie wró­cił.

– Czy nie można by odna­leźć jego śla­dów?

– Zapewne u osób, któ­rych reko­men­da­cje nam przed­sta­wił. Oto ich nazwi­ska.

Udano się do tych osób. Nikt z nich nie znał Erne­sta.

I tak jakim­kol­wiek śla­dem podą­żono, aby wydo­stać się z tych ciem­no­ści, wpa­dano w nowe ciem­no­ści, w nowe zagadki.

Pan Ger­bois nie był w mocy wytrzy­mać walki, która się dlań roz­po­częła tak nie­szczę­śli­wie. Nie­po­cie­szony po znik­nię­ciu córki, zło­żył broń.

Maleńka wzmianka zja­wiła się w „Echo de France”, a ci, któ­rzy ją odczy­tali, uznali jego pod­da­nie się za jasne i pro­ste – bez żad­nej ukry­tej myśli.

Było to zwy­cię­stwo po ukoń­czo­nej woj­nie, trwa­ją­cej cztery doby.

W dwa dni póź­niej pan Ger­bois prze­biegł dzie­dzi­niec Banku Ziem­skiego. Wpro­wa­dzony do dyrek­tora, podał mu numer 514 serii 23. Dyrek­tor pod­sko­czył.

– Ach! Więc pan go ma! Oddano go panu?

– Zawie­ru­szy­łem go, a teraz oto jest – odrzekł pan Ger­bois.

– Jed­nakże pan utrzy­my­wał… była kwe­stia…

– Wszystko to opo­wie­ści i nie­prawda.

– W każ­dym razie trzeba by nam jakie­goś dowodu na popar­cie.

– Czy list komen­danta może wystar­czyć?

– Z pew­no­ścią.

– Oto jest.

– Dosko­nale. Zechce pan zosta­wić te papiery u nas. Spraw­dze­nie zaj­mie nam jakieś pięt­na­ście dni. Uprze­dzę pana, jak tylko będzie można zgło­sić się do kasy. Dziś uwa­żam, że cały pań­ski inte­res polega na tym, aby nic nie opo­wia­dać i skoń­czyć tę sprawę w zupeł­nym mil­cze­niu.

– Taki jest mój zamiar.

Pan Ger­bois nie mówił nic, dyrek­tor tym bar­dziej. Ale bywają tajem­nice, które się odkry­wają bez współ­udziału czy­jej­kol­wiek nie­dy­skre­cji i tym razem dowie­dziano się wkrótce, że Arsène Lupin był dość zuchwały, aby ode­słać panu Ger­bois los numer 514 serii 23. Wia­do­mość przy­jęto z rado­ścią pełną zdu­mie­nia. Doprawdy dziel­nym być musiał gracz, który rzu­cał na stół atut tej miary, co ów dro­go­cenny bilet! Z pew­no­ścią nie pozby­wałby się go ina­czej, jak z pełną świa­do­mo­ścią, że ma kartę, która mu zapew­niała rów­no­wagę. Ale jeśli panna Ger­bois uciek­nie? Jeśli zdo­łają mu ode­brać zakład, któ­rym roz­po­rzą­dza?

Poli­cja zro­zu­miała słaby punkt pozy­cji nie­przy­ja­ciela i podwo­iła usi­ło­wa­nia. Arsène Lupin bez­bronny, wywłasz­czony przez sie­bie samego, schwy­tany w sieć wła­snych intryg, nie­mo­gący tknąć ani jed­nego sou z upra­gnio­nego miliona…

Ale nale­żało odna­leźć Zuzannę. A jej wła­śnie odna­leźć nie było można, co wię­cej, sama nie ucie­kała!

Dobrze! – mówiono, punkt zdo­byty. Arsène bie­rze pierw­szą lewę. Ale naj­trud­niej­sze pozo­staje do wyko­na­nia: panna Ger­bois jest w jego rękach i on jej nie wyda, tylko w zamian za pięć­set tysięcy fran­ków. Ale gdzie i jak dokona się wymiana? Aby ona nastą­piła, trzeba spo­tka­nia, a wów­czas któż zabroni panu Ger­bois uwia­do­mić poli­cję? Może odzy­skać córkę, zacho­wu­jąc pie­nią­dze?

Wypy­ty­wano pro­fe­sora. Zgnę­biony, spra­gniony spo­koju powta­rzał nie­od­gad­niony:

– Nie mam nic do powie­dze­nia – cze­kam.

– A panna Ger­bois?

– Poszu­ki­wa­nia nie ustają.

– Ale Arsène Lupin pisał do pana?

– Nie.

– Pan to potwier­dza?

– Nie.

– A więc zna­czy to i tak. Jakie są jego instruk­cje?

– Nie mam nic o tym do powie­dze­nia.

Przy­pusz­czano szturm do pana Deti­nana. To samo mil­cze­nie.

– Pan Lupin jest moim klien­tem – odpo­wie­dział z powagą. – Rozu­mie­cie pano­wie, że jestem obo­wią­zany do ści­słej dys­kre­cji.

Tyle tajem­ni­czo­ści iry­to­wało publicz­ność. Roz­wa­żano trzy nie­chybne roz­wią­za­nia sprawy: aresz­to­wa­nie, try­umf lub śmieszne i godne poli­to­wa­nia nie­po­wo­dze­nie.

Ale cie­ka­wość publicz­no­ści została zaspo­ko­jona tylko w czę­ści.

We wto­rek, dnia 12 marca, pan Ger­bois otrzy­mał w zwy­czaj­nej na pozór koper­cie wezwa­nie do Banku Ziem­skiego. W czwar­tek o pierw­szej udał się pocią­giem do Paryża. O godzi­nie dru­giej wrę­czono mu tysiąc papier­ków tysiąc­fran­ko­wych.

Pod­czas gdy je prze­li­czał z drże­niem – bo czyż te pie­nią­dze nie były oku­pem Zuzanny? – dwóch ludzi roz­ma­wiało w powo­zie, który się zatrzy­mał w pew­nej odle­gło­ści od głów­nego wej­ścia. Jeden z nich o siwie­ją­cych wło­sach, lecz z twa­rzą ener­giczną, która swym wyra­zem sta­no­wiła kon­trast z mun­du­rem urzęd­nika, był to inspek­tor naczelny poli­cji Gani­mard, stary Gani­mard, wróg nie­prze­jed­nany Arsène’a Lupina. I Gani­mard mówił do bry­ga­diera Folen­fanta:

– Nie prze­cią­gnie się to długo… W ciągu pię­ciu minut zoba­czymy naszego oby­wa­tela. Czy wszystko gotowe?

– Naj­zu­peł­niej.

– Ilu nas jest?

– Ośmiu, w tym dwu na rowe­rach.

– I ja, który się liczę za trzech. To dosyć, ale nie za wiele. Za żadną cenę Ger­bois nie może nam się zgu­bić… ina­czej – do widze­nia: zoba­czy się z Lupi­nem, z któ­rym schadzkę wyzna­czyć sobie musieli, tam ten odda pannę za pół miliona i wszystko skoń­czone!

– Ale czemu stary nie działa wraz z nami?… Byłoby to tak pro­ste! Przyj­mu­jąc naszą pomoc, zacho­wałby sobie cały milion.

– Tak, ale się boi. Jeśli spró­buje schwy­tać tam­tego, nie będzie miał córki.

– Kogo tam­tego?

– Jego.

Gani­mard wymó­wił ten wyraz tonem poważ­nym, nie­jako lękiem nace­cho­wa­nym, jak gdyby mówił o isto­cie nad­przy­ro­dzo­nej, któ­rej potęgi już doświad­czył.

– To dobre! – zauwa­żył bry­ga­dier Folen­fant. – Że też jeste­śmy zmu­szeni popie­rać tego pana wbrew jego woli.

– Lupin wywraca świat do góry nogami… – wes­tchnął Gani­mard.

Upły­nęła chwila.

– Bacz­ność! – rzekł.

Pan Ger­bois wycho­dził. Na rogu ulicy Kapu­cy­nów prze­szedł na lewy chod­nik. Odda­lał się powoli, mija­jąc wystawy skle­powe, któ­rym się nawet przy­glą­dał.

– Nadto spo­kojny dobro­dziej – rzekł Gani­mard – ktoś, kto trzyma milion w kie­szeni, nie będzie taki spo­kojny.

– A cóż on ma robić?

– Och! Nic, oczy­wi­ście… Nie warto i nie wie­rzę. Lupin to Lupin.

W tej chwili pan Ger­bois skie­ro­wał się do kio­sku. Wybrał dzien­nik, ode­brał wydaną mu resztę, roz­ło­żył gazetę i z ręką przed sobą wycią­gniętą, postę­pu­jąc drob­nym kro­kiem, zaczął czy­tać. I nagle szyb­kim ruchem sko­czył do auto­mo­bilu, który stał obok chod­nika. Motor był w ruchu, bo pojazd ruszył natych­miast, obje­chał Made­le­ine i znik­nął.

– Święci Pań­scy! – zakrzyk­nął Gani­mard. – I to jesz­cze manewr „jego” metodą!

Rzu­cił się do przodu, a inni jego ludzie jed­no­cze­śnie bie­gali wokoło Made­le­ine.

Ale zaśmiał się zaraz gło­śno. Przy wej­ściu do bul­waru Male­sher­bes auto­mo­bil zatrzy­mał się w pędzie, i pan Ger­bois z niego wysko­czył.

– Prę­dzej! Folen­fant… – do pala­cza – to może ów Ernest.

Folen­fant wypy­ty­wał pala­cza. Był to nie­jaki Gaston, słu­żący w Towa­rzy­stwie Auto­mo­bi­lo­wym, przed dzie­się­ciu minu­tami jakiś pan go zatrzy­mał i kazał mu cze­kać w pogo­to­wiu koło kio­sku, aż do przy­by­cia innego pana.

– A ten drugi pasa­żer jaki adres podał? – zapy­tał Folen­fant.

– Żad­nego adresu… „Bul­war Male­sher­bes… ave­nue de Mes­sine… podwójny napi­wek”… i tyle.

Ale tym­cza­sem pan Ger­bois, nie tra­cąc ani chwili, sko­czył do pierw­szego prze­jeż­dża­ją­cego fia­kra.

– Fia­kier! Metro plac Zgody!

Pro­fe­sor wyszedł z metra na placu Palais Royal, pobiegł do innego fia­kra i kazał się wieźć na plac Giełdy. Jesz­cze jedna podróż w metrze, potem na ulicy de Vil­liers trzeci fia­kier.

– Fia­kier, ulica Cla­pey­ron 25.

Numer 25 przy ulicy Cla­pey­ron jest oddzie­lony od bul­waru Bati­gnol­les domem naroż­nym. Wbiegł na pierw­sze pię­tro i zadzwo­nił. Jakiś męż­czy­zna mu otwo­rzył.

– Czy tu mieszka mece­nas Deti­nan?

– Ja nim jestem. Pan Ger­bois zapewne?

– Tak.

– Ocze­ki­wa­łem pana. Zechce pan wejść.

Kiedy pan Ger­bois wcho­dził do gabi­netu adwo­kata, zegar wska­zy­wał trze­cią.

– To godzina, którą mi wyzna­czył – rzekł pro­fe­sor. – Jesz­cze go nie ma?

– Jesz­cze nie.

Pan Ger­bois usiadł, wytarł spo­cone czoło, spoj­rzał na swój zega­rek, jak gdyby nie znał godziny, i zaczął nie­spo­koj­nie:

– Czy przyj­dzie?

Adwo­kat odrzekł:

– Pan mnie pyta, panie, o rzecz, któ­rej sam jestem cie­kawy. Ni­gdy nie doświad­cza­łem podob­nej nie­cier­pli­wo­ści. W każ­dym razie, jeśli przyj­dzie, ryzy­kuje grubo, ten dom jest śle­dzony od dwu tygo­dni… Nie ufają mi.

– A mnie tym bar­dziej. Nie ręczę nawet, czy agenci, któ­rzy mnie szpie­gują, stra­cili mój ślad.

– Ale w takim razie…

– To zupeł­nie nie będzie z mojej winy – zawo­łał żywo pro­fe­sor – i nie ma co mi zarzu­cać. Co przy­rze­kłem? Być posłusz­nym „jego” zle­ce­niom. A więc na ślepo słu­cha­łem jego zle­ceń: wzią­łem pie­nią­dze o godzi­nie ozna­czo­nej przez niego i uda­łem się do pana w spo­sób, jaki mi wska­zał. Czu­jąc się odpo­wie­dzial­nym za nie­szczę­ście mej córki, dotrzy­ma­łem mych zobo­wią­zań z całą ści­sło­ścią. Do niego należy dotrzy­mać swo­ich.

I dodał tym samym nie­spo­koj­nym gło­sem:

– On odpro­wa­dzi moją córkę, prawda?

– Tak myślę.

– Jed­nak pan go widział!…

– Ja? Ależ nie! Pro­sił tylko listow­nie, abym przy­jął obu panów, abym wypra­wił z domu służbę przed godziną trze­cią i żebym nie przy­jął nikogo w moim miesz­ka­niu mię­dzy przyj­ściem pana i jego wyj­ściem. Jeśli­bym się nie zga­dzał na tę pro­po­zy­cję, pro­sił o uprze­dze­nie go paru sło­wami w „Echo de France”. Ale czuję się nadto szczę­śliwy, że mogę oddać przy­sługę panu Arsène’owi Lupi­nowi i zga­dzam się na wszystko.

Pan Ger­bois wes­tchnął:

– Nie­stety! Jak się to wszystko skoń­czy?… Jak się skoń­czy?…

Wyjął z kie­szeni pie­nią­dze, roz­ło­żył na stole i zro­bił z nich dwie paczki o jed­na­ko­wej licz­bie bank­no­tów. Potem obaj mil­czeli, od czasu do czasu pan Ger­bois nasta­wiał ucha… Czy nie dzwo­niono?…

Z każdą chwilą jego nie­po­kój wzra­stał, pan Deti­nan doświad­czał rów­nież przy­krego uczu­cia, w pew­nej chwili nawet adwo­kat stra­cił zimną krew. Wstał gwał­tow­nie.

– Nie zoba­czymy go… Jakże pan chce?… To byłoby sza­leń­stwem z jego strony. Ma mieć zaufa­nie do nas? Tak, jeste­śmy uczciwi, nie­zdolni go zdra­dzić. Ale nie­bez­pie­czeń­stwo nie w tym.

I pan Ger­bois zła­many, przy­ci­ska­jąc dłońmi bank­noty, jęczał:

– Niech­że przyj­dzie, mój Boże! Niech przyj­dzie!… Oddał­bym to wszystko za odzy­ska­nie Zuzanny.

Drzwi się otwarły.

– Połowa wystar­czy, panie Ger­bois!

Ktoś stał na progu, jakiś młody, wytwor­nie ubrany czło­wiek. Pan Ger­bois poznał w nim natych­miast nie­zna­jo­mego, który zacze­pił go w pobliżu sklepu z anty­kami w Wer­salu. Sko­czył ku niemu.

– A Zuzanna? A moja córka?

Arsène Lupin zamknął sta­ran­nie drzwi i zdej­mu­jąc naj­spo­koj­niej ręka­wiczki, rzekł do adwo­kata:

– Sza­nowny panie, nie wiem, jak mam wyra­zić mą wdzięcz­ność za goto­wość, z jaką pan pod­jął się obrony moich praw. Nie zapo­mnę tego ni­gdy.

Mece­nas Deti­nan bąk­nął:

– Ale pan nie dzwo­nił… Nie sły­sza­łem, aby drzwi…

– Dzwonki i drzwi, panie, są to rze­czy, które powinny funk­cjo­no­wać tak, aby ich nikt nie sły­szał. Pomimo to jestem, a to rzecz zasad­ni­cza.

– Moja córka! Zuzanna! Co pan z nią zro­bił? – powta­rzał pro­fe­sor.

– Mój Boże! – rzekł Lupin. – Jaki pan gwał­towny! Pocze­kajmy jesz­cze chwilę, a córka pań­ska będzie w pań­skim obję­ciu.

I zaczął się prze­cha­dzać, a potem tonem wiel­kiego pana, który roz­daje pochwały, rzekł:

– Panie Ger­bois, win­szuję zręcz­no­ści, z jaką pan postę­po­wał przed chwilą. Gdyby auto­mo­bil nie posia­dał tej opę­ta­nej pręd­ko­ści biegu – spo­tka­li­by­śmy się po pro­stu w Étoile i oszczę­dzi­li­by­śmy panu Deti­na­nowi przy­kro­ści naszej wizyty… Zresztą tak pisano…

Spo­strzegł nagle dwie paczki bank­no­tów i zawo­łał:

– Ach! Dosko­nale! Milion gotów… Nie będziemy tra­cić czasu. Pan pozwoli?

– Ale – zapro­te­sto­wał pan Deti­nan, sta­jąc przed sto­łem – panny Ger­bois nie ma tu jesz­cze?

– A więc?

– A więc, czyż jej obec­ność nie jest nie­odzowna?…

– Rozu­miem! Rozu­miem! Arsène Lupin wzbu­dza tylko względne zaufa­nie. Może wziąć pół miliona, nie zwra­ca­jąc zakładu! Ach! Drogi panie, jestem bar­dzo zapo­znany! Ponie­waż prze­zna­cze­nie zmu­siło mnie do czy­nów natury nieco… spe­cjal­nej, podej­rze­wają moją uczci­wość… Mnie, który jestem czło­wie­kiem peł­nym wzglę­dów i deli­kat­no­ści! Zresztą, sza­nowny panie, jeśli się pan oba­wia, pro­szę otwo­rzyć okno i zawo­łać. Jest tam tuzin agen­tów na ulicy.

– Tak pan myśli?

Arsène Lupin odchy­lił firankę.

– Myślę, że pan Ger­bois nie zdo­łał zbić z tropu Gani­marda… Co powie­dzia­łem! Otóż i on, dobry przy­ja­ciel!

– Czyż moż­liwe?! – zawo­łał pro­fe­sor. – Przy­się­gam panu jed­nak, że…

– Że mnie pan nie zdra­dził?… Nie wąt­pię, ale oni są domyślni. Patrz­cie! Folen­fant, widzę go!… I Gre­aume!… I Dieuzy!… Wszy­scy moi dobrzy zna­jomi, i cóż!

Mece­nas Deti­nan patrzył na niego ze zdu­mie­niem. Jaki spo­kój! Śmiał się śmie­chem rado­snym, jakby się cie­szył igraszką dzie­cięcą i jakby żadne nie­bez­pie­czeń­stwo mu nie gro­ziło. Ten spo­kój, bar­dziej jesz­cze niż widok agen­tów, upew­nił adwo­kata, odszedł od sto­lika, na któ­rym leżały bank­noty. Arsène Lupin pochwy­cił jedną po dru­giej dwie paczki, z każ­dej odjął po dwa­dzie­ścia pięć bank­no­tów i poda­jąc panu Deti­nanowi pięć­dzie­siąt, rzekł:

– Oto hono­ra­rium, sza­nowny panie, od pana Ger­bois i ode mnie. Win­ni­śmy je panu bar­dzo.

– Pano­wie mi nic nie winni – odrzekł pan Deti­nan.

– Jak to? A wszyst­kie przy­kro­ści, na które pana nara­żamy?

– A cała przy­jem­ność, jaką znaj­duję w przyj­mo­wa­niu tych przy­kro­ści?…

– To zna­czy, drogi panie, że pan nic przy­jąć nie chce od Arsène’a Lupina! Otóż co to zna­czy mieć złą opi­nię… – wes­tchnął.

Wycią­gnął pięć­dzie­siąt tysięcy fran­ków do pro­fe­sora.

– Panie, na pamiątkę naszego szczę­śli­wego spo­tka­nia, pozwoli mi pan zło­żyć sobie to jako dar ślubny dla panny Zuzanny.

Pan Ger­bois chwy­cił spiesz­nie bank­noty, ale zaopo­no­wał:

– Moja córka nie idzie za mąż.

– Nie pój­dzie, jeśli pan jej odmówi pozwo­le­nia, ale pra­gnie wyjść za mąż.

– Co pan o tym może wie­dzieć?

– Wiem, że młode dziew­czyny marzą czę­sto bez przy­zwo­le­nia swych ojczul­ków. Szczę­ściem, że tra­fia się cza­sem dobry geniusz, któ­remu na imię Arsène Lupin, i on w głębi biu­re­czek odnaj­duje tajem­nice tych serc prze­ślicz­nych.

– Czy pan nic wię­cej tam nie zna­lazł? Wyznaję, że jestem mocno cie­kawy, czemu ten sprzęt stał się przed­mio­tem pań­skich sta­rań?

– Racja histo­ryczna, sza­nowny panie. Mimo pań­skiego prze­ko­na­nia, panie Ger­bois, nie zawie­rało ono innego skarbu, jak bilet lote­ryjny – o czym ja nie wie­dzia­łem – zale­żało mi jed­nak na nim i poszu­ki­wa­łem go od dawna. To biu­reczko z drzewa ciso­wego i maho­nio­wego, ozdo­bione liśćmi akantu, było zna­le­zione w małym domku w Boulo­gne, zamiesz­ki­wa­nym kie­dyś przez Marię Walew­ską. Na jed­nej z szu­fla­dek jest tam napis: „Ofia­ro­wane Napo­le­onowi I, cesa­rzowi Fran­cyi przez jego wier­nego sługę Man­ciona”. A w górze te słowa, wyryte ostrzem scy­zo­ryka: „Tobie – Maryo”. Następ­nie Napo­leon kazał je sko­pio­wać dla cesa­rzo­wej Józe­finy. W ten spo­sób biu­reczko, które podzi­wiają w Mal­ma­ison, jest tylko nie­udolną kopią tego, które wcho­dzi obec­nie w skład moich zbio­rów.

Pro­fe­sor jęk­nął:

– Mój Boże! Gdy­bym był wie­dział o tym u kupca, chęt­nie był­bym je panu odstą­pił…

Arsène Lupin rzekł na to, śmie­jąc się:

– I miałby pan przy tym tę wielką korzyść, że zacho­wałby dla sie­bie wyłącz­nie numer 514 serii 23.

– A to nie dopro­wa­dzi­łoby do porwa­nia mojej córki, którą to wszystko bar­dzo musiało prze­jąć.

– To wszystko?

– To porwa­nie.

– Ależ, drogi panie, pan jest w błę­dzie. Panna Ger­bois nie została porwana.

– Moja córka nie była porwana?

– Ni­gdy, kto mówi: porwana, wykra­dziona, rozu­mie prze­moc. A ona naj­zu­peł­niej dobro­wol­nie została zakład­niczką.

– Dobro­wol­nie! – powtó­rzył pan Ger­bois zmie­szany.

– I nie­mal na wła­sne swoje żąda­nie… Jak to! Młoda dziew­czyna, rozumna jak panna Ger­bois, która, co wię­cej, w głębi duszy żywi gorące nie­wy­ja­wione uczu­cie, mia­łaby wyrzec się odzy­ska­nia swego posagu? Ach! Przy­się­gam panu, łatwo było ją upew­nić, że nie ma innego spo­sobu prze­ła­ma­nia pań­skiego oporu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki