Arsene Lupin. Dżentelmen włamywacz - Maurice Leblanc - ebook + audiobook + książka

Arsene Lupin. Dżentelmen włamywacz ebook i audiobook

Leblanc Maurice

4,2
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dżentelmen – włamywacz i… wyśmienity detektyw.

Arsene Lupin zasłynął prawdziwym mistrzostwem w sztuce rabunku dzięki niezwykłej inteligencji oraz sprytowi i talentowi do kamuflażu i charakteryzacji. Jednocześnie był włamywaczem honorowym – nigdy nie krzywdził biednych. Z wzajemnością uwielbiał kobiety, a także potrafił znaleźć wyjście nawet z najtrudniejszej sytuacji.

Opowiadania kryminalne o detektywie-włamywaczu, które pokochali czytelnicy na całym świecie, w nowej, ekskluzywnej odsłonie! Rozbawią, zaintrygują i zaskoczą najbardziej wymagającego książkofila.

A jeśli po lekturze trudno będzie wam się rozstać z Arsenem Lupinem – na platformie Netflix czeka serial inspirowany jego przygodami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 216

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 31 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski

Oceny
4,2 (48 ocen)
22
16
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Niezły początek serii, choć są to odrębne przygody a nie jedna historia, ciekawi mnie jednak kolejne starcie. Arsen Lupin vs Sherlock Holmes.
00
rafdan50

Dobrze spędzony czas

jest ok
00
KaKasia1990

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna opowieść pełna zwrotów akcji i niesamowita narracja.
00
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemnie było wrócić do klasyki kryminału :) czytając różne wariacje, już zapomniałam jak bardzo lubiłam czytać powieści Agathy Christie czy Artura Conan Doyle'a! A przecież Maurice Leblanc w niczym im nie ustępuje! Znakomita kreacja bohatera, który jest dżentelmenem włamywaczem ! Tak, te dwie rzeczy da się pogodzić :) Książka jest zbiorem opowiadań, z których każde opisuje inną przygodę. I muszę przyznać, że mimo, że naszego głównego bohatera bardzo polubiłam, to jednak czasem jest mi zwyczajnie szkoda tych stróżów prawa, których z taką łatwością udaje mu się wystrychnąć na dudka! Świetnie opisane detale oraz w ostatecznym rozrachunku, wyjaśnienia jak dana zbrodnia została dokonana. Akcja rozgrywa się dynamicznie, ale nie "teledyskowo", z łatwościa podąża się tokiem rozumowania bohaterów. Poczucie homoru i ironia Lupina nie raz wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika! No i przyjemnie popodróżować trochę w czasie i przenieść się, choć na chwilę, do 19-wiecznej Francji ;-)
00
Anna-60

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. polecam serdecznie
00



Aresz­to­wa­nie Arsène’a Lupina

Cóż za dziwna podróż! A tak dobrze się zapo­wia­dała! Dla mnie żadna jesz­cze nie zaczęła się pod tak dobrą gwiazdą.

„Pro­vence” jest stat­kiem szyb­kim, wygod­nym i dowo­dzo­nym przez naj­uprzej­miej­szego z ludzi. Zebrała się tu sama śmie­tanka towa­rzy­ska. Nawią­zu­jemy zna­jo­mo­ści, orga­ni­zu­jemy zabawy. Mamy cudowne uczu­cie, jak­by­śmy byli odcięci od świata, ogra­ni­czeni tylko do wła­snego towa­rzy­stwa, niby na jakiejś nie­zna­nej wyspie, co zmu­sza nas do wza­jem­nego zbli­że­nia i lep­szego pozna­nia się.

I pozna­jemy się coraz bli­żej…

Czy pomy­śle­li­ście kiedy, jak nie­zwy­kłe jest i ile nie­spo­dzia­nek zawiera w sobie takie sku­pie­nie ludzi, wczo­raj jesz­cze sobie obcych, któ­rzy teraz w naj­więk­szej zaży­ło­ści mają spę­dzić razem parę dni mię­dzy bez­gra­nicz­nym nie­bem a nie­zmie­rzo­nym morzem i wspól­nie sta­wiać czoło wście­kło­ści oce­anu, strasz­li­wym ata­kom fal i złud­nemu spo­ko­jowi uśpio­nej wody?

W grun­cie rze­czy jest to tak, jakby się żyło w tra­gicz­nym skró­cie samego życia, z jego burzami i wzlo­tami, z jego mono­to­nią i uroz­ma­ice­niem. I dla­tego być może roz­ko­szu­jemy się taką podróżą z gorącz­ko­wym pośpie­chem i tym inten­syw­niej, że jej kres dostrze­gamy, led­wie się zaczęła.

Ale od wielu lat dzieje się coś, co dodaje emo­cji prze­jaz­dom przez ocean. Mała pły­wa­jąca wysepka nie jest już odse­pa­ro­wana od świata, od któ­rego, jak myśle­li­śmy, zdo­ła­li­śmy się uwol­nić. Ist­nieje więź, która roz­luź­nia się powoli, stop­niowo, na peł­nym oce­anie i stop­niowo też, na peł­nym oce­anie, nawią­zuje się znowu. Tele­graf bez drutu!

Tele­fon bez drutu! Wezwa­nia z innego świata, skąd nad­cho­dzą wia­do­mo­ści w naj­bar­dziej tajem­ni­czy spo­sób! Ima­gi­na­cja nie może już odwo­ły­wać się do dru­tów, po któ­rych płyną nie­wi­dzialne wie­ści. Tajem­nica jest jesz­cze bar­dziej nie­zba­dana, a także bar­dziej poetycka. W ete­rze musimy szu­kać wyja­śnie­nia tego nowego cudu.

Tak więc przez pierw­sze godziny czu­li­śmy, że idzie za nami, towa­rzy­szy nam, a nawet wyprze­dza odle­gły głos, który – od czasu do czasu – szep­cze jed­nemu z nas parę słów prze­sła­nych z daleka. Dwóch przy­ja­ciół coś do mnie mówiło. Dzie­się­ciu, dwu­dzie­stu innych prze­sy­łało nam wszyst­kim poprzez bez­miar prze­strzeni poże­gna­nia zabar­wione smut­kiem lub uśmie­chem.

Otóż dru­giego dnia podróży, o pięć­set mil od brze­gów Fran­cji, w burz­liwe popo­łu­dnie ode­bra­li­śmy radio­te­le­gram o takiej tre­ści:

„Arsène Lupin na waszym pokła­dzie w pierw­szej kla­sie. Blon­dyn, świeża rana na pra­wym przed­ra­mie­niu, jedzie sam, pod nazwi­skiem R…”.

W tej chwili grom z pochmur­nego nieba wstrzą­snął powie­trzem. Burza prze­rwała odbiór. Depe­sza na tym się urwała. Z nazwi­ska, pod któ­rym ukry­wał się Arsène Lupin, zna­li­śmy tylko pierw­szą literę.

Nie wąt­pię, że gdyby tu cho­dziło o każdą inną wia­do­mość, radio­te­le­gra­fi­ści, kwa­ter­mistrz i kapi­tan pil­nie strze­gliby tajem­nicy. Ale ta była z tego gatunku wia­do­mo­ści, które potra­fią zerwać naj­moc­niej­sze więzy mil­cze­nia. Nie wia­domo jakimi dro­gami, ale już tego samego dnia wie­dzie­li­śmy wszy­scy na całym statku, że słynny Arsène Lupin ukrywa się mię­dzy nami.

Arsène Lupin mię­dzy nami! Nie­uchwytny wła­my­wacz, któ­rego boha­ter­skie czyny od mie­sięcy nie scho­dziły ze stron wszyst­kich dzien­ni­ków. Tajem­ni­czy osob­nik, z któ­rym stary Gani­mard, nasz naj­lep­szy detek­tyw, roz­po­czął poje­dy­nek na śmierć i życie, poje­dy­nek obfi­tu­jący w tyle malow­ni­czych przy­gód! Arsène Lupin, dżen­tel­men fan­ta­sta, który ope­ro­wał tylko w sta­rych zam­kach i salo­nach i który, dostaw­szy się pew­nej nocy do sie­dziby barona Schor­manna, wyszedł z niej z pustymi rękami, zosta­wia­jąc po sobie kartkę z tymi słowy:

„Arsène Lupin, dżen­tel­men wła­my­wacz, wróci tu wtedy, kiedy meble będą praw­dzi­wymi anty­kami”.

Arsène Lupin, czło­wiek o tysiącu twa­rzy: szo­fer, tenor ope­rowy, book­ma­cher, chło­piec z dobrego domu, mło­dzie­niec lub sta­rzec, komi­wo­ja­żer z Mar­sy­lii, rosyj­ski lekarz, hisz­pań­ski tore­ador, wszystko po kolei!

Pro­szę się zasta­no­wić: Arsène Lupin spa­ce­ru­jący sobie swo­bod­nie na sto­sun­kowo ogra­ni­czo­nej prze­strzeni trans­atlan­tyku… Co mówię! Po małym skra­weczku pierw­szej klasy, gdzie ludzie spo­ty­kają się co chwila w tej jadalni, w tym salo­nie i w tej palarni! Arsène Lupin to może ten pan… albo tam­ten… może mój sąsiad przy stole… towa­rzysz z kabiny…

– I tak ma jesz­cze być przez pięć dni i pięć nocy! – wykrzyk­nęła naza­jutrz panna Nelly Under­down. – Ależ to nie do znie­sie­nia! Mam nadzieję, że go nie­ba­wem aresz­tują.

I zwró­ciła się do mnie:

– Panie Andrézy, pan jest w dosko­na­łych sto­sun­kach z kapi­ta­nem. Czy pan nic nie wie?

Chciał­bym coś wie­dzieć, by podo­bać się pan­nie Nelly. Nale­żała ona do tych nie­zwy­kłych istot, które zawsze i wszę­dzie od razu zaj­mują pierw­sze miej­sce. Olśnie­wają urodą i bogac­twem. Ota­cza je świta zapa­lo­nych wiel­bi­cieli.

Wycho­wana w Paryżu przez matkę Fran­cuzkę, Nelly jechała do ojca, wiel­kiego boga­cza Under­downa z Chi­cago, a towa­rzy­szyła jej jedna z przy­ja­ció­łek, lady Jer­land.

Od pierw­szej chwili zaczą­łem prze­my­śli­wać o flir­cie. Ale w bły­ska­wicz­nej intym­no­ści, która wiąże się z podróżą na statku, urok panny Nelly podzia­łał na mnie za sil­nie i ile­kroć jej wiel­kie czarne oczy spo­tkały się z moimi, czu­łem się za bar­dzo pod­nie­cony jak na zwy­kły flirt. Nelly przy­chyl­nie przyj­mo­wała moje hołdy. Śmiała się z moich powie­dzo­nek i z zacie­ka­wie­niem słu­chała moich aneg­dot. Led­wie widoczną sym­pa­tią odpo­wia­dała na moje nad­ska­ki­wa­nia.

Jedy­nym rywa­lem u jej boku, który mnie nie­po­koił, był dość ele­gancki, trzy­ma­jący się w rezer­wie mło­dzie­niec. Parę razy zauwa­ży­łem, że nawet jakby wolała jego dość mil­kliwy humor od mojego swo­bod­nego, „nie­pa­ry­skiego” spo­sobu bycia.

Mło­dzie­niec ten był w grupce admi­ra­to­rów panny Nelly, kiedy rzu­ciła mi wspo­mniane pyta­nie. Sie­dzie­li­śmy wygod­nie na leża­kach na pokła­dzie. Niebo prze­ja­śniło się po wczo­raj­szej burzy i pogoda była cza­ru­jąca.

– Nie wiem nic dokład­nego, pro­szę pani – odpo­wie­dzia­łem. – Ale czy nie mogli­by­śmy na wła­sną rękę prze­pro­wa­dzić śledz­twa rów­nie dobrze, jak to robi stary Gani­mard, oso­bi­sty wróg Arsène’a Lupina?

– Och, och, mój panie, nie brak panu śmia­ło­ści!

– Czemu? Czyż pro­blem jest aż tak skom­pli­ko­wany?

– Bar­dzo.

– Zapo­mina pani, że mamy pewne dane, które pomogą nam w roz­wią­za­niu zagadki.

– Jakież to dane?

– Po pierw­sze: Arsène Lupin przy­brał nazwi­sko na „R”…

– Dosyć wąt­pliwe ogniwo.

– Po dru­gie: podró­żuje samot­nie.

– Jeśli ten szcze­gół panu wystar­czy…!

– Po trze­cie: jest blon­dy­nem.

– I co z tego?

– A więc dość tylko przej­rzeć listę pasa­że­rów i eli­mi­no­wać z niej ludzi nie­od­po­wia­da­ją­cych tym danym.

Tę listę mia­łem w kie­szeni. Wyją­łem ją i zaczą­łem prze­glą­dać.

– Widzę przede wszyst­kim, że mamy tylko trzy­na­ście osób, któ­rych nazwi­ska zaczy­nają się na „R” i wobec tego zasłu­gują na naszą uwagę.

– Tylko trzy­na­ście?

– W pierw­szej kla­sie, oczy­wi­ście. Z tych trzy­na­stu panów „R” dzie­wię­ciu, jak może się pani prze­ko­nać, jedzie w towa­rzy­stwie żon, dzieci lub służby. Pozo­staje więc tylko czte­rech samot­nych: mar­kiz de Raver­dan…

– Sekre­tarz amba­sady – prze­rwała mi Nelly. – Znam go.

– Major Raw­son…

– To mój wuj – ode­zwał się czyjś głos.

– Pan Rivolta…

– Obecny! – krzyk­nął ktoś z naszego towa­rzy­stwa, Włoch z kru­czo­czarną brodą, która cał­ko­wi­cie zakry­wała mu twarz.

Panna Nelly wybuch­nęła śmie­chem.

– Trudno byłoby nazwać pana blon­dy­nem.

– A więc musimy uwa­żać – cią­gną­łem – że podej­rza­nym jest ostatni z listy.

– To zna­czy kto?

– To zna­czy – pan Roza­ine. Czy ktoś zna pana Roza­ine’a?

Wszy­scy sie­dzieli cicho, tylko panna Nelly zapy­tała mało­mów­nego mło­dzieńca, tego, który budził moją zazdrość sta­łym prze­by­wa­niem u jej boku:

– Panie Roza­ine, dla­czego pan mil­czy?

Wszy­scy spoj­rzeli na niego. Był blon­dy­nem.

Muszę przy­znać, że coś mnie ści­snęło w sercu. A pełna zaam­ba­ra­so­wa­nia cisza, która zacią­żyła nad nami, wska­zy­wała mi, że i reszta towa­rzy­stwa doznała podob­nego wstrząsu. Było to absur­dalne uczu­cie, bo w zacho­wa­niu tego mło­dego czło­wieka nie było nic podej­rza­nego.

– Dla­czego mil­czę? – odpo­wie­dział. – Dla­tego, że ze względu na moje nazwi­sko, samot­ność w podróży i kolor wło­sów prze­pro­wa­dzi­łem podobne bada­nie i dosze­dłem do ana­lo­gicz­nego wnio­sku. Uwa­żam, że trzeba mnie aresz­to­wać.

Mówił to z dziwną miną. Jego usta, wąskie jak dwie nie­po­ru­szone kre­ski, zaci­snęły się jesz­cze moc­niej i pobla­dły.

Czer­wone żyłki wystą­piły mu na biał­kach oczu.

Nie­wąt­pli­wie żar­to­wał. A jed­nak fascy­no­wała nas jego twarz i zacho­wa­nie. Panna Nelly zapy­tała naiw­nie:

– Ale pan nie ma rany?

– Racja – odparł. – Bra­kuje rany.

Ner­wo­wym ruchem pod­cią­gnął man­kiet koszuli i obna­żył przed­ra­mię. I natych­miast coś mnie ude­rzyło. Zamie­ni­łem spoj­rze­nie z Nelly. Roza­ine obna­żył lewą rękę.

Już, już chcia­łem to powie­dzieć cał­kiem szcze­rze, kiedy nowe wyda­rze­nie skie­ro­wało naszą uwagę w inną stronę. Lady Jer­land, przy­ja­ciółka Nelly, bie­gła do nas.

Była wzbu­rzona. Sku­pi­li­śmy się przy niej; dopiero po chwili z wiel­kim wysił­kiem zdo­łała wykrztu­sić:

– Moje kosz­tow­no­ści, moje perły…! Skra­dziono wszyst­kie…!

Nie, nie wszyst­kie, jak dowie­dzie­li­śmy się potem. Rzecz znacz­nie cie­kaw­sza: wybrano tylko te lep­sze!

Z bry­lan­to­wej gwiazdy, z rubi­no­wego meda­lionu, z poła­ma­nych naszyj­ni­ków i bran­so­le­tek wyłu­skano wcale nie naj­więk­sze, ale naj­ład­niej­sze, naj­cen­niej­sze kamie­nie, te – można by powie­dzieć – które miały naj­więk­szą war­tość, a zabie­rały naj­mniej miej­sca. Oprawy ponie­wie­rały się na stole. Widzia­łem je, widzie­li­śmy je wszy­scy, pozba­wione swych bez­cen­nych klej­no­tów – jak kwiaty, z któ­rych powy­ry­wano płatki barwne i lśniące.

Ażeby tego doko­nać, trzeba było w cza­sie, kiedy pani Jer­land piła her­batę, w biały dzień i w lud­nym kory­ta­rzu wła­mać się do jej kabiny, odna­leźć mały wore­czek z roz­my­słem ukryty na dnie pudła z kape­lu­szami, otwo­rzyć go i wyszu­kać naj­kosz­tow­niej­sze kamie­nie.

Kiedy kra­dzież wyszła na jaw, wszy­scy pasa­że­ro­wie byli tego samego zda­nia: to Arsène Lupin. I rze­czy­wi­ście to była jego metoda – tajem­ni­cza, zagad­kowa, nie­po­jęta i logiczna zara­zem, bo trudno było ukryć całą masę kosz­tow­no­ści. O wiele mniej kło­potu spra­wiały same kamie­nie, nie­po­wią­zane ze sobą perły, sza­firy, szma­ragdy.

A przy obie­dzie zoba­czy­li­śmy, że dwa miej­sca po obu stro­nach Roza­ine’a zostały wolne. Wie­czo­rem zaś dowie­dzie­li­śmy się, że kapi­tan wezwał go do sie­bie.

Jego aresz­to­wa­nie, w które nikt już nie wąt­pił, odprę­żyło atmos­ferę. Naresz­cie oddy­cha­li­śmy spo­koj­nie. Tego wie­czoru grano w różne gry i tań­czono. Zwłasz­cza panna Nelly zdra­dzała bez­tro­ską weso­łość, z czego wnio­sko­wa­łem, że jeżeli nawet zaloty Roza­ine’a podo­bały się jej z początku, łatwo o nich zapo­mniała. Jej wdzięk pod­bił mnie do reszty. Koło pół­nocy, przy jasnym bla­sku księ­życa zapew­ni­łem ją o moim przy­wią­za­niu do niej ze wzru­sze­niem, które nawet zda­wało jej się podo­bać.

Ale naza­jutrz ku ogól­nemu zdzi­wie­niu dowie­dziano się, że z braku dosta­tecz­nych dowo­dów zwol­niono Roza­ine’a.

Był on synem boga­tego kupca z Bor­de­aux i wyle­gi­ty­mo­wał się papie­rami, które nie budziły naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści. Poza tym nie miał nawet śladu świe­żej rany na rękach.

– Papiery, metryki! – obu­rzali się prze­ciw­nicy Roza­ine’a. – Arsène Lupin dostar­czy wam ich tyle, ile tylko dusza zapra­gnie! A bli­zna… może wcale jej nie miał albo zatarł jej ślad!

Odpo­wia­dano im na to, że w cza­sie kra­dzieży Roza­ine – jak zostało dowie­dzione – spa­ce­ro­wał po pokła­dzie. Na co mówili:

– Czy czło­wiek tego pokroju, co Arsène Lupin, musi koniecz­nie asy­sto­wać przy swo­ich kra­dzie­żach?

Ale poza innymi wzglę­dami był pewien argu­ment, na który nawet naj­więksi scep­tycy nie znaj­do­wali żad­nego kontrargu­mentu: kto, oprócz Roza­ine’a, podró­żo­wał samot­nie? Kto jesz­cze był blon­dy­nem i nosił nazwi­sko zaczy­na­jące się na literę „R”? O kim mówiła depe­sza, jeśli nie o Roza­inie?

Toteż kiedy na parę minut przed obia­dem Roza­ine śmiało pod­szedł do naszej grupy, panna Nelly i pani Jer­land wstały i ode­szły. Nie­wąt­pli­wie zro­biły tak z nie­kła­ma­nego stra­chu.

W godzinę potem mary­na­rze, służba i pasa­że­ro­wie wszyst­kich klas poda­wali sobie z rąk do rąk odręczne ogło­sze­nie tej tre­ści: „Louis Roza­ine obie­cuje dzie­sięć tysięcy fran­ków nagrody temu, kto zde­ma­skuje Arsène’a Lupina albo wskaże osobę, u któ­rej ukryto skra­dzione kamie­nie.

– A jeśli nikt mi nie pomoże w walce z tym ban­dytą – oświad­czył Roza­ine kapi­ta­nowi – sam się z nim roz­pra­wię.

Roza­ine prze­ciw Arsène’owi Lupi­nowi albo raczej – jak ludzie mówili: Arsène Lupin prze­ciw Arsène’owi Lupi­nowi. Cie­ka­wie zapo­wia­dała się ta walka!

Trwała dwa dni.

Widziano Roza­ine’a mysz­ku­ją­cego wszę­dzie. Krę­cił się wśród służby, roz­py­ty­wał, szu­kał. W nocy widy­wano jego cień snu­jący się po statku.

Kapi­tan ze swo­jej strony roz­wi­nął jak naj­bar­dziej oży­wioną dzia­łal­ność. Prze­trzą­sano „Pro­vence” od góry do dołu, nie opusz­czano żad­nego zakątka. Rewi­do­wano wszyst­kie kabiny bez wyjątku, pod bar­dzo słusz­nym pre­tek­stem, że klej­noty mogą być ukryte wszę­dzie, tylko nie w kabi­nie podej­rza­nego.

– Wykryją coś wresz­cie, prawda? – zapy­tała mnie panna Nelly. – Choć jest praw­dzi­wym cza­ro­dzie­jem, nie dokona tego, żeby perły i bry­lanty stały się nie­wi­dzialne.

– Dokona – odpo­wie­dzia­łem. – Bo żeby je zoba­czyć, trzeba by popruć pod­szewki naszych kape­lu­szy, naszych mary­na­rek i wszystko, co mamy na sobie.

I poka­zu­jąc jej mego kodaka 9x12, któ­rym foto­gra­fo­wa­łem ją przy każ­dej spo­sob­no­ści i w róż­nych pozach, mówi­łem dalej:

– Czy pani nie sądzi, że w apa­ra­cie nie więk­szym od tego znaj­dzie się dość miej­sca na wszyst­kie kosz­towne kamie­nie pani Jer­land? Czło­wiek udaje, że foto­gra­fuje, i nikt go nie podej­rzewa.

– Jed­nak sły­sza­łam, że nie ma zło­dzieja, który by nie zosta­wił jakie­goś śladu po sobie.

– Jest jeden: Arsène Lupin.

– A dla­czego?

– Dla­czego? Bo on myśli o wszyst­kim, co mogłoby go zdra­dzić, nie tylko o samej kra­dzieży.

– Na początku miał pan wię­cej wiary.

– Ale póź­niej zoba­czy­łem Arsène’a Lupina przy pracy.

– Więc co pan myśli?

– Myślę, że tylko darem­nie traci się czas.

I rze­czy­wi­ście poszu­ki­wa­nia nie przy­nio­sły żad­nych rezul­ta­tów, a te, które z nich wyni­kły, nie odpo­wia­dały wysił­kom: kapi­ta­nowi skra­dziono zega­rek.

Roz­gnie­wany kapi­tan wpadł w jesz­cze więk­szy zapał i jesz­cze bacz­niej­szą uwagę zwró­cił na Roza­ine’a, z któ­rym odbył parę dodat­ko­wych roz­mów. Ale naza­jutrz – co za wspa­niała iro­nia! – zna­le­ziono zega­rek kapi­tana mię­dzy przy­pi­na­nymi koł­nie­rzy­kami pierw­szego ofi­cera.

To wszystko gra­ni­czyło nie­mal z cudem i zdra­dzało humo­ry­styczne zacię­cie Arsène’a Lupina, wpraw­dzie wła­my­wa­cza, ale i ama­tora jed­no­cze­śnie. Dzia­łał on z powo­ła­nia i kie­ro­wał się zami­ło­wa­niem – to pewne – ale także i poczu­ciem humoru. Przy­po­mi­nał kogoś, kto wspa­niale bawi się figlem, który spła­tał, i śmieje się do roz­puku za kuli­sami ze swych kawa­łów i sytu­acji, które wymy­ślił i stwo­rzył.

Sta­now­czo Arsène Lupin był swo­jego rodzaju arty­stą, toteż patrząc na Roza­ine’a, posęp­nego i upar­tego, i myśląc o podwój­nej roli, jaką ten inte­re­su­jący jego­mość nie­wąt­pli­wie odgrywa, nie mogłem mówić o nim bez pew­nego rodzaju uzna­nia.

Przed­ostat­niej nocy ofi­cer wach­towy usły­szał jakiś szmer w naj­ciem­niej­szym kącie pokładu. Zwa­biony tym pod­szedł bli­żej. Ujrzał leżą­cego czło­wieka z głową owi­niętą w szary, bar­dzo gruby szal i z rękami skrę­po­wa­nymi cien­kim, moc­nym sznur­kiem.

Roz­wią­zano bie­daka, pod­nie­siono i udzie­lono mu pierw­szej pomocy. Był to Roza­ine.

Był to Roza­ine, któ­rego napad­nięto pod­czas jego poszu­ki­wań, powa­lono i obra­bo­wano. Na bile­cie wizy­to­wym, przy­pię­tym szpil­kami do jego ubra­nia, wid­niały słowa: „Arsène Lupin z podzię­ko­wa­niem przyj­muje dzie­sięć tysięcy fran­ków pana Roza­ine’a”. W isto­cie, w zra­bo­wa­nym port­felu było dwa­dzie­ścia bank­no­tów po tysiąc fran­ków.

Oczy­wi­ście bie­daka Roza­ine’a posą­dzono o symu­lo­wany napad na samego sie­bie. Ale pomi­ja­jąc już to, że nie mógłby sam zwią­zać się w podobny spo­sób, usta­lono, że cha­rak­ter pisma na bile­cie wizy­to­wym zupeł­nie róż­nił się od pisma Roza­ine’a, a za to łudząco przy­po­mi­nał pismo Arsène’a Lupina, tak jak je repro­du­ko­wała jakaś stara gazeta, zna­le­ziona na statku.

A więc Roza­ine nie był Arsène’em Lupi­nem. Roza­ine był Roza­ine’em, synem boga­tego kupca z Bor­de­aux! A obec­ność Arsène’a Lupina na statku potwier­dziła się raz jesz­cze, i to w jakim zadzi­wia­ją­cym czy­nie!

Blady strach padł na wszyst­kich. Ludzie bali się zosta­wać samot­nie w swych kabi­nach, a jesz­cze bar­dziej – zapusz­czać się poje­dyn­czo do odle­głych czę­ści statku. Przez ostroż­ność zbie­rali się tylko w zupeł­nie pew­nych sie­bie grup­kach. I co wię­cej – podejrz­li­wość dzie­liła najbar­dziej zażyłe towa­rzy­stwa. Nie­bez­pie­czeń­stwo nie zagra­żało teraz ze strony jakie­goś okre­ślo­nego osob­nika i nie spro­wa­dzało się do tych samych groź­nych metod. Każdy… abso­lut­nie każdy mógł odtąd być Arsène’em Lupi­nem. Nasza pod­nie­cona wyobraź­nia nada­wała mu bez­gra­niczną i cudowną moc. Przy­pi­sy­wa­li­śmy mu zdol­ność przy­bra­nia najbar­dziej nie­spo­dzie­wa­nej postaci: mógł być kolejno sza­now­nym majo­rem Raw­so­nem albo szla­chet­nym mar­ki­zem de Raver­da­nem, albo nawet – prze­sta­li­śmy już bowiem wie­rzyć w obcią­ża­jącą począt­kową literę nazwi­ska – tym lub tym panem, o któ­rym wszy­scy wie­dzieli, że podró­żuje w towa­rzy­stwie żony, dzieci lub służby.

Pierw­sze radio­de­pe­sze nie przy­nio­sły żad­nej nowej wia­do­mo­ści. Przy­naj­mniej kapi­tan nic nam nie powie­dział, a takie mil­cze­nie wcale nie doda­wało otu­chy.

Ostatni dzień podróży cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność. Żyli­śmy w nie­spo­koj­nym ocze­ki­wa­niu nie­szczę­ścia. Teraz nie będzie to już kra­dzież czy zwy­kły napad, będzie to zbrod­nia, mor­der­stwo. Nikt nie wie­rzył, że Arsène Lupin poprze­sta­nie na tych dwóch drob­nych rabun­kach. Wobec zupeł­nej bez­sil­no­ści władz był abso­lut­nym panem statku i mógł robić wszystko, co chciał. Dys­po­no­wał mająt­kiem i życiem ludzi.

Dla mnie były to naj­cu­dow­niej­sze godziny, bo im zawdzię­czam zaufa­nie oka­zy­wane mi przez Nelly. Pod wpły­wem tylu nie­zwy­kłych wyda­rzeń, z natury wraż­liwa, bez­wied­nie szu­kała we mnie opar­cia i obrony, a ja byłem szczę­śliwy, że mogę jej to dać.

W głębi duszy bło­go­sła­wi­łem Arsène’a Lupina. Czy to nie on nas zbli­żył? Czy to nie jemu zawdzię­cza­łem prawo snu­cia naj­pięk­niej­szych marzeń? Marzeń o miło­ści i marzeń bar­dziej real­nych, przy­znajmy otwar­cie. Ród Andrezy jest sta­rym rodem z Poitou, ale złoto na jego tar­czy her­bo­wej już tro­chę wybla­kło; uwa­ża­łem więc, że chęć przy­wró­ce­nia nazwi­sku utra­co­nego bla­sku nie przy­nosi ujmy szlach­ci­cowi.

Czu­łem, że te moje marze­nia wcale nie obu­rzają Nelly. Jej roze­śmiane oczy upo­waż­niały mnie do nich, a sło­dycz głosu roko­wała nadzieję.

Aż do ostat­niej chwili sta­li­śmy koło sie­bie, ramię przy ramie­niu, oparci łok­ciami o nad­bur­cie, gdy brzegi Ame­ryki wyła­niały się przed nami.

Na statku prze­rwano już śledz­two. Cze­kano. Od pasa­że­rów pierw­szej klasy począw­szy, aż do mię­dzy­po­kładu, gdzie mro­wili się emi­granci, cze­kano na tę naj­wyż­szą chwilę napię­cia, kiedy wresz­cie zosta­nie wyja­śniona nie­roz­wią­zana dotąd zagadka. Kto jest Arsène’em Lupi­nem? Pod jakim nazwi­skiem, pod czyją posta­cią ukrywa się słynny Arsène Lupin?

I wresz­cie nade­szła ta chwila naj­więk­szego napię­cia. Gdy­bym nawet żył sto lat, nie zapo­mnę z niej naj­mniej­szego szcze­gó­liku.

– Jaka pani jest blada – powie­dzia­łem do Nelly, która oparła się na mym ramie­niu bli­ska omdle­nia.

– A pan! – odparła. – Ach, jakież wzru­sze­nie zdra­dza pań­ska mina!

– Niech pani pomy­śli…! To pasjo­nu­jąca chwila. I jestem taki szczę­śliwy, że mogę ją prze­żyć przy pani. Wydaje mi się, że ni­gdy pani nie zapo­mnę.

Nie słu­chała mnie. Pod­nie­cona, roz­go­rącz­ko­wana oddy­chała z tru­dem. Opusz­czono schod­nie. Ale nim pozwo­lono nam zejść na brzeg, na sta­tek weszli cel­nicy, ludzie w mun­du­rach, urzęd­nicy pocz­towi.

Nelly wyją­kała:

– Jeśli się prze­ko­nają, że Arsène Lupin uciekł w cza­sie drogi, wcale się nie zdzi­wię.

– Może wolał śmierć od hańby i sko­czył w wody Atlan­tyku, byle nie dać się aresz­to­wać.

– Niech pan nie żar­tuje – powie­działa roz­draż­niona.

Nagle zadrża­łem, a gdy mnie zapy­tała o przy­czynę, odpo­wie­dzia­łem:

– Czy pani widzi tego małego star­szego pana sto­ją­cego przy zej­ściu ze schodni…

– Tego z para­so­lem i w oliw­ko­wo­zie­lo­nym płasz­czu?

– To Gani­mard.

– Gani­mard?

– Tak, słynny detek­tyw. Ten, który przy­siągł, że oso­bi­ście aresz­tuje Arsène’a Lupina. Ach, teraz rozu­miem, czemu nie mie­li­śmy infor­ma­cji z tej strony oce­anu. Gani­mard tam był. Nie lubi, gdy się ktoś wtrąca do jego spraw.

– A zatem Arsène’a Lupina już teraz na pewno zła­pią?

– Kto wie? Zdaje się, że Gani­mard ni­gdy nie widział go bez prze­bra­nia i nie­ucha­rak­te­ry­zo­wa­nego i jeżeli nie zna nazwi­ska, pod któ­rym się teraz Lupin ukrywa…

– Ach! – powie­działa na to z tro­chę okrutną kobiecą cie­ka­wo­ścią. – Gdy­bym mogła asy­sto­wać przy jego aresz­to­wa­niu!

– Cze­kajmy cier­pli­wie. Arsène Lupin na pewno już dostrzegł swego wroga. Będzie wolał zejść mię­dzy ostat­nimi pasa­że­rami, kiedy oko sta­rego już się zmę­czy.

Zaczęto scho­dzić na ląd. Gani­mard, wsparty na para­solu z obo­jętną miną, zda­wał się nie zwra­cać uwagi na tłum cisnący się mię­dzy dwiema porę­czami. Zauwa­ży­łem, że jeden z ofi­ce­rów załogi stał za nim i coś mu mówił od czasu do czasu.

Kolejno przede­fi­lo­wali przed Gani­mar­dem mar­kiz de Raver­dan, major Raw­son, Włoch Rivolta i inni, wielu innych… Zauwa­ży­łem, że teraz zbliża się Roza­ine.

Biedny Roza­ine! Jesz­cze nie odzy­skał sił po swych przy­krych przy­go­dach!

– A może to jed­nak on – powie­działa Nelly. – Jak się panu zdaje?

– Mnie się zdaje, że zdję­cie Gani­marda i Roza­ine’a obok sie­bie byłoby bar­dzo cie­kawe. Może pani weź­mie mój apa­rat, bo jestem taki obła­do­wany.

Poda­łem jej apa­rat, ale już było za późno na zdję­cie. Roza­ine scho­dził na brzeg, ofi­cer pochy­lił się nad uchem Gani­marda, ale ten tylko lekko wzru­szył ramio­nami i Roza­ine prze­szedł.

– A więc któż, u Boga, jest Arsène’em Lupi­nem?

– Tak – gło­śno powie­działa Nelly. – Któż nim jest?

Na pokła­dzie zostało już naj­wy­żej dwa­dzie­ścia osób. Nelly przy­glą­dała się im po kolei, zdjęta nie­ja­sną obawą, że może któ­ryś z nich jest wła­śnie nim.

– Nie możemy już dłu­żej cze­kać – powie­dzia­łem do niej.

Ruszyła przo­dem. Posze­dłem za nią. Ale nie prze­szli­śmy nawet dzie­się­ciu kro­ków, kiedy Gani­mard zagro­dził nam drogę.

– O co cho­dzi?! – wykrzyk­ną­łem.

– Chwi­leczkę, mój panie, czego się pan tak spie­szy?

– Towa­rzy­szę tej pani.

– Chwi­leczkę – powtó­rzył z więk­szym już naci­skiem. Przyj­rzał mi się uważ­nie, a potem powie­dział, patrząc mi w oczy: – Arsène Lupin, prawda?

Roze­śmia­łem się.

– Nie. Tylko Ber­nard d’Andrezy.

– Ber­nard d’Andrezy umarł trzy lata temu w Mace­do­nii.

– Gdyby Ber­nard d’Andrezy umarł, był­bym duchem. A prze­cież nim nie jestem. Oto moje papiery.

– To są papiery zmar­łego. Będę miał przy­jem­ność wytłu­ma­czyć panu, w jaki spo­sób pan je zdo­był.

– Ależ pan zwa­rio­wał! Arsène Lupin wsiadł na sta­tek pod nazwi­skiem zaczy­na­ją­cym się na literę „R”.

– Tak. To jesz­cze jedna z pań­skich sztu­czek. Fał­szywy ślad, na który pan ich wszyst­kich napro­wa­dził tam na statku. Spry­ciarz z pana, mój drogi panie. Ale tym razem for­tuna się odwró­ciła. Chodź, Lupin, pokaż klasę.

Zawa­ha­łem się chwilę. Gani­mard gwał­tow­nym ruchem schwy­cił mnie za prawe ramię. Krzyk­ną­łem z bólu. Ura­ził mnie w led­wie zabliź­nioną ranę, o któ­rej wspo­mi­nała depe­sza.

Trzeba było się pod­dać. Odwró­ci­łem się ku Nelly. Słu­chała, chwie­jąc się na nogach, tru­pio blada.

Nasze spoj­rze­nia się spo­tkały. Potem Nelly opu­ściła wzrok na kodaka, któ­rego jej odda­łem. Zro­biła rap­towny ruch i zda­wało mi się… mia­łem pew­ność, że nagle zro­zu­miała. Tak, to tam, mię­dzy wąskimi ścian­kami okle­jo­nymi czarną skórą, w tym małym przed­mio­cie, który prze­zor­nie jej powie­rzy­łem, zanim Gani­mard mnie aresz­to­wał, leżało dwa­dzie­ścia tysięcy Roza­ine’a, perły i bry­lanty lady Jer­land.

Ach! Przy­się­gam, że w tej poważ­nej chwili, kiedy obstą­pili mnie Gani­mard i jego dwaj pomoc­nicy, wszystko było mi obo­jętne – i moje aresz­to­wa­nie, i wro­gość tłumu – wszystko oprócz jed­nego: oprócz tego, co zrobi Nelly z depo­zy­tem, który jej powie­rzy­łem.

Nawet przez chwilę nie bałem się, że poli­cja może zdo­być te dowody rze­czowe i dla mnie fatalne, ale cho­dziło mi o to, czy Nelly zde­cy­duje się im je dostar­czyć!

Czy mnie zdra­dzi? Czy mnie zgubi? Czy postąpi jak nie­ubła­gany wróg, czy jak kobieta, która pamięta i u któ­rej pobła­ża­nie i bez­wiedna sym­pa­tia zła­go­dzą uczu­cie pogardy?

Nelly prze­szła obok mnie. W mil­cze­niu skło­ni­łem się jej głę­boko. W tłu­mie innych podróż­nych poszła w stronę trapu z moim koda­kiem w ręku.

Pew­nie nie odważy się na oczach wszyst­kich – myśla­łem. – Odda go za godzinę, za chwilę.

Ale już na środku schodni z roz­myślną nie­zręcz­no­ścią upu­ściła apa­rat w wodę mię­dzy burtę statku i kamienne nabrzeże.

A póź­niej zoba­czy­łem, jak odcho­dzi.

Jej ładna syl­wetka ginęła w tłu­mie i znów mi się uka­zy­wała, by znowu zgi­nąć. Skoń­czyło się, skoń­czyło na zawsze.

Chwilę sta­łem nie­ru­chomo, smutny i zara­zem prze­jęty słod­kim wzru­sze­niem. Potem wes­tchną­łem, co bar­dzo zdzi­wiło Gani­marda.

Jaka szkoda, mimo wszystko, że nie jestem uczci­wym czło­wie­kiem…

Taką to histo­rię swego aresz­to­wa­nia opo­wie­dział mi Arsène Lupin pew­nego zimo­wego wie­czoru. Przy­pa­dek, o któ­rym kie­dyś opo­wiem, połą­czył nas ser­decz­nymi wię­zami… czy mam powie­dzieć – przy­jaźni? Tak, pozwa­lam sobie sądzić, że Arsène Lupin zaszczyca mnie odro­biną przy­jaźni i z przy­jaźni przy­cho­dzi cza­sem nie­spo­dzie­wa­nie do mnie, wno­sząc w ciszę mego gabi­netu mło­dzień­czą weso­łość, żar namięt­nego życia i wspa­niały humor czło­wieka, dla któ­rego prze­zna­cze­nie ma same uśmie­chy i łaski.

Jego wygląd? Jakże go opi­szę? Widzia­łem Arsène’a Lupina dwa­dzie­ścia razy, i dwa­dzie­ścia razy był zupeł­nie inną istotą… a raczej taką samą, tylko jakby zmie­nioną przez odbi­cie w dwu­dzie­stu lustrach. A każde z tych odbić miało jego cha­rak­te­ry­styczne oczy i postać, jemu tylko wła­ściwe ruchy, jego syl­wetkę i uspo­so­bie­nie.

– Sam nie wiem – powie­dział mi – sam już nie wiem, jaki jestem. Nie poznaję się w lustrze.

Wyskok, oczy­wi­ście, i para­doks, ale prawda dla tych, któ­rzy go spo­ty­kają i któ­rzy lek­ce­ważą sobie jego nie­wy­czer­pane moż­li­wo­ści, jego cier­pli­wość i sztukę cha­rak­te­ry­za­cji, cudowną zdol­ność prze­ista­cza­nia się posu­niętą aż do zmiany twa­rzy i nawet pro­por­cji rysów.

– Po co – powie­dział jesz­cze – miał­bym zacho­wy­wać okre­ślony wygląd? Czemu nie miał­bym unik­nąć nie­bez­pie­czeń­stwa uka­zy­wa­nia się zawsze w tej samej postaci? Moje czyny i tak cha­rak­te­ry­zują mnie dosta­tecz­nie. – I dodał z pewną dumą w gło­sie: – Jeśli nikt nie może powie­dzieć z całą pew­no­ścią: oto Arsène Lupin, tym lepiej. Naj­waż­niej­sze jest, by mówiono bez obawy popeł­nie­nia omyłki: to zro­bił Arsène Lupin.

Oto parę jego czy­nów, parę przy­gód. Pró­buję je opo­wie­dzieć według jego wła­snych zwie­rzeń, któ­rymi łaska­wie zechciał mnie zaszczy­cić w cza­sie paru zimo­wych wie­czo­rów, w ciszy mego gabi­netu…

Arsène Lupin w wię­zie­niu

Nie ma tury­sty god­nego tej nazwy, który nie znałby brze­gów Sekwany i – wędru­jąc od ruin Jumiéges do ruin Saint Wan­drille – nie zauwa­żyłby dziw­nego, małego zameczku feu­dal­nego, Mala­quis, dum­nie sto­ją­cego na skale na samym środku rzeki. Łuk mostu łączy go z drogą. Pod­stawa ciem­nych baszt zamku zlewa się w jedną całość z gra­ni­tem, na któ­rym go wznie­siono. Jest to potężny skalny złom, ode­rwany nie wia­domo od jakiej góry i rzu­cony tu strasz­li­wym wstrzą­sem tek­to­nicz­nym. Naokoło niego szem­rze w trzci­nach spo­kojna woda wiel­kiej rzeki, a pliszki trzęsą ogon­kami na wil­got­nych, wysta­ją­cych z wody kamie­niach.

Histo­ria zameczku Mala­quis jest chro­po­wata jak jego nazwa i przy­kra jak jego syl­wetka. Jest to histo­ria walk, oblę­żeń, sztur­mów, gra­bieży i masakr. Przy wie­czor­nych pogwar­kach w tej czę­ści Nor­man­dii z dresz­czem prze­ra­że­nia wspo­mina się zbrod­nie, które tu popeł­niono. Ludzie opo­wia­dają sobie tajem­ni­cze legendy. Mówią o słyn­nych pod­ziem­nych przej­ściach, które ongiś wio­dły do opac­twa Jumiéges i do dworu Agnés Sorel, metresy Karola VII.

W tym sta­rym lego­wi­sku boha­te­rów i zbó­jów mieszka baron Nathan Cahorn, baron Sza­tan, jak go kie­dyś prze­zwano na gieł­dzie w Paryżu, gdzie tro­chę za rap­tow­nie się wzbo­ga­cił. Zruj­no­wani mate­rial­nie pano­wie na Mala­quis musieli mu sprze­dać sie­dzibę swych przod­ków za kawa­łek chleba. Cahorn w tym zamku umie­ścił swoją wspa­niałą kolek­cję mebli, obra­zów, fajan­sów i rzeźb w drew­nie. Mieszka tam samot­nie w towa­rzy­stwie trojga sta­rej służby. Nikt ni­gdy nie wcho­dzi do zamku. Nikt ni­gdy nie podzi­wia na tle prze­py­chu antycz­nych sal jego trzech obra­zów Rubensa, dwóch Wat­teau, kazal­nicy rzeź­bio­nej przez Jeana Gou­jona i tylu innych cudów wyrwa­nych za pomocą bank­no­tów naj­bo­gat­szym bywal­com sal licy­ta­cyj­nych.

Baron Sza­tan bał się. Nie bał się wcale o sie­bie, lecz o swoje skarby zebrane z upartą pasją i prze­ni­kli­wo­ścią ama­tora, o któ­rym nawet naj­chy­trzejsi kupcy nie mogli powie­dzieć, że potra­fili go wywieść w pole. Kochał swoje zbiory. Kochał je łap­czy­wie jak ską­piec, zazdro­śnie jak kocha­nek.

Co wie­czór o zacho­dzie słońca baron zamyka i rygluje czworo oku­tych żela­zem drzwi na dwóch krań­cach mostu i przy wej­ściu z głów­nego dzie­dzińca. Wystar­czy je tylko ruszyć, by w ciszy zadźwię­czały alar­mowe dzwonki. Od strony Sekwany nie ma się czego oba­wiać: tu skała wyra­sta z niej pro­sto­pa­dle.

Pew­nego wrze­śnio­wego piątku listo­nosz jak zwy­kle sta­nął na przy­czółku zamku. I jak codzien­nie baron wła­sno­ręcz­nie uchy­lił cięż­kie skrzy­dło drzwi.

Przyj­rzał się listo­no­szowi tak uważ­nie, jakby nie znał od lat tej poczci­wej twa­rzy i filu­ter­nych chłop­skich oczu, a listo­nosz powie­dział, śmie­jąc się:

– To zawsze tylko ja, panie baro­nie… Nikt inny w mojej blu­zie i czapce.

– Ni­gdy nic nie wia­domo – burk­nął baron.

Listo­nosz podał mu plik dzien­ni­ków i dorzu­cił:

– A teraz jesz­cze coś nowego, panie baro­nie.

– Nowego?

– List… i w dodatku pole­cony.

Baron żył samot­nie i nie mając ani przy­ja­ciół, ani nikogo, kto by się nim inte­re­so­wał, nie otrzy­my­wał ni­gdy żad­nych listów. Toteż ten list od razu wydał mu się zwia­stu­nem cze­goś złego, powo­dem do obaw. Kim mógł być tajem­ni­czy kore­spon­dent, który nie­po­koił go w jego zaci­szu?

– Niech pan pokwi­tuje odbiór, panie baro­nie.

Klnąc pod nosem, baron pod­pi­sał pokwi­to­wa­nie. Potem wziął list, pocze­kał, aż listo­nosz znik­nie za zakrę­tem drogi, prze­szedł parę kro­ków, oparł się o barierkę mostu i roze­rwał kopertę. Zna­lazł w niej zło­żoną we czworo kartkę papieru z takim odręcz­nym nagłów­kiem: Wię­zie­nie de la Santé, Paryż.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki