Apacze. Tygrysy rasy ludzkiej - Jarosław Wojtczak - ebook

Apacze. Tygrysy rasy ludzkiej ebook

Wojtczak Jarosław

3,9

Opis

Apacze – jeden z najdzielniejszych i najbardziej znanych narodów indiańskich Ameryki Północnej. Lud legendarnych i nieposkromionych wojowników, ostatnich wolnych Indian, jacy ulegli cywilizacji białego człowieka, i słynnych wodzów, takich jak Mangas Coloradas, Cochise, Juha, Victorio i Geronimo, których imiona znają wszyscy miłośnicy Indian.
Będąc ludem bardzo wojowniczym, Apacze rodzili się i żyli do walki. Ich legendarne umiejętności i wytrzymałość są potwierdzone zeznaniami białych żołnierzy – ich przeciwników. Określenie „tygrysy rasy ludzkiej” (human tigers), którym amerykański generał George Crook obdarzył Apaczów, idealnie pasuje do sposobu prowadzenia wojny w ich surowej ojczyźnie. Ich nieustępliwa walka o wolność uczyniła z nich ikonę wszystkich Indian i zaprzątnęła umysły oraz wyobraźnię wielu amerykańskich i europejskich twórców, czyniąc z Apaczów bohaterów niezliczonej liczby książek i filmów opowiadających historię Dzikiego Zachodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 640

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
3
3
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright Jarosław Wojtczak Wydawnictwo Napoleon V Oświęcim 2019 Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja: Rafał Mazur
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Mapy: Paweł Grysztar
Projekt okładki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8178-249-4
Pełna lista wydanych publikacji i sprzedaż detaliczna:www.napoleonv.pl
KonwersjaeLitera s.c.

ROZDZIAŁ I 

JASKINIA SZKIELETÓW

W środę 11 grudnia 1872 roku o godzinie czwartej po południu, kolumna stu żołnierzy ze szwadronów L i M Piątego Pułku Kawalerii pod dowództwem majora Williama Browna opuściła posterunek Camp Grant w dolinie Sulphur Spring w Arizonie i ruszyła na północny zachód, wzdłuż rzeki San Pedro przeciwko wrogim Apaczom. Żołnierzom Browna towarzyszyli dwaj doradcy ze sztabu dowódcy armii w Arizonie, podpułkownika George’a Crooka – kapitan John Bourke i porucznik William Ross – oddział trzydziestu apackich zwiadowców prowadzonych przez wodza Esquimisquina (Wielkie Usta) i półkrwi Apacza, Archie McIntosha, dwaj cywilni przewodnicy Joe Felmer i Antonio Besias, oraz karawana 60 jucznych mułów z miesięcznymi zapasami żywności. Głównym celem wyprawy było odnalezienie i zniszczenie grup renegatów Delshaya i Chunza, dwóch najbardziej dzikich i nieuchwytnych wodzów Apaczów Tonto.

Pierwszy z nich, Delshay, prawdopodobnie mieszanej krwi Tonto i Yavapai o „diabelskim obliczu”, budził podziw samym swoim wyglądem, „będąc wyjątkowo postawnym Indianinem o szerokich, wysoko osadzonych ramionach, które sprawiały wrażenie, że się garbi”. Charakterystyczny wygląd nadawał mu dodatkowo pojedynczy perłowy guzik osadzony w małżowinie lewego ucha, ponieważ „drugi taki sam w prawym uchu, przeszkadzałby mu w strzelaniu z łuku albo karabinu”. Do 1872 roku Delshay zyskał sobie złą reputację „najgorszego ze wszystkich Indian ze względu na swoją nikczemność i diabelski charakter”; przypisywano mu wszystkie napady i morderstwa dokonane w kotlinie Tonto w południowo-środkowej Arizonie.

Drugi z poszukiwanych wodzów, Chunz, cieszył się podobną reputacją zdradliwego łotra i notorycznego kłamcy. Na krótko przed wyprawą oskarżono go o zamordowanie z zimną krwią meksykańskiego chłopca w pobliżu Camp Grant, co miało być typowe dla jego okrutnej i morderczej natury.

Oddział majora Browna pomaszerował na północny wschód do górzystej krainy w samym sercu ojczyzny Apaczów, która tworzyła południowe obrzeże kotliny Tonto. 15 grudnia idący w straży przedniej zwiadowcy z McIntoshem i Besiasem wykryli w jednym z zielonych kanionów po zachodniej stronie gór Pinal niewielkie obozowisko Apaczów i ranili jednego wojownika, który po wymianie strzałów uciekł w gęste krzewy u podnóża gór. Rankiem następnego dnia zwiadowcy uderzyli na większy obóz Chunza w trawiastej dolinie potoku Pinal, ale Apacze „uciekli, pozostawiając cały swój dobytek”. Zwiadowcy ścigali ich jakiś czas na południowy zachód w kierunku rzeki Gila, jednak nie zdołali dopaść uciekającego wroga. W nocy 17 grudnia Indianie towarzyszący żołnierzom Browna uczcili zdobycie nieprzyjacielskiego obozu tańcem wojennym, „przy wtórze kilku śpiewaków, którym brakowało harmonii, ale z towarzyszeniem wystarczającej muzyki”.

W niedzielę 22 grudnia w drodze na zachód oddział Browna stoczył kolejną potyczkę z wrogimi Apaczami nad potokiem Racoon, dopływem rzeki Salt, po południowej stronie łańcucha Sierra Anchas, biorąc do niewoli dwie kobiety i dziecko. W poszukiwaniu decydującej akcji kolumna wojska wkroczyła do doliny rzeki Salt i powoli wspięła się w zaśnieżone góry Superstition. Tam w Boże Narodzenie 25 grudnia do ludzi Browna dołączył oddział 40 żołnierzy ze szwadronu G Piątego Pułku Kawalerii z Camp McDowell pod kapitanem Jamesem Burnsem oraz 98 zwiadowców z plemienia Pimów ze starym wodzem o imieniu Antonio.

Kilka dni wcześniej w miejscu zwanym Four Peaks (Cztery Szczyty) w górach Superstition, na zachód od Phoenix, patrol żołnierzy Burnsa napotkał dwoje Indian Yavapai prowadzących małego chłopca. Kiedy żołnierze rzucili się za nimi w pogoń, mężczyzna ukrył kobietę i dziecko pośród skał i uciekł. Indiankę i chłopca, siedmio- lub ośmioletniego brzdąca, schwytano i przekazano w ręce kapitana Burnsa. Wystraszony mały Yavapai o imieniu Hoomoothyah (Mokry Nos) niechętnie ujawnił, że poprzedniego dnia na prośbę ojca razem ze swoim wujem i ciotką opuścił trudno dostępną kryjówkę w kanionie rzeki Salt, gdzie znajdowali się jego rodzice i gdzie – jak sądzili żołnierze – może się ukrywać poszukiwany przez nich Delshay.

27 grudnia major Brown podzielił oddział na dwie części i zaczął przeczesywać okolicę. Wkrótce zwiadowcy natrafili na szlak, który mógł ich zaprowadzić do kryjówki wrogich Indian. Główna grupa licząca 220 kawalerzystów i zwiadowców niezwłocznie ruszyła w górę kanionu rzeki Salt. Noc z 27 na 28 grudnia ludzie Browna spędzili na zboczu góry przy ujściu potoku Cottonwood, odległego niecałe dziewięć kilometrów od celu, który umownie nazwano „warownią Delshaya”. Major pozwolił zwiadowcom upiec mięso muła, który padł wcześniej tego samego dnia. Żołnierze czyścili broń, liczyli zapasową amunicję i sprawdzali ekwipunek. Wymarsz zaplanowano w momencie, gdy na niebie pojawi się gwiazda, której światło miało zapewnić zwiadowcom powodzenie w nadchodzącej walce. Podejście do obozowiska wrogich Indian wymagało pieszego zejścia na dno kanionu, a potem wspinaczki po stromym zboczu do ukrytej wysoko w górze kryjówki. Cała droga miała wieść wąskim górskim szlakiem w zupełnych ciemnościach. Do udziału w akcji wybrano tylko 130 najsprawniejszych żołnierzy i zwiadowców. Reszta miała pozostać w obozowisku do ochrony koni i taboru mułów z zapasami żywności.

Grupa uderzeniowa prowadzona przez Felmera, McIntosha i zwiadowcę imieniem Nantaje opuściła obóz o godzinie ósmej wieczorem. Każdy żołnierz dźwigał tylko broń i amunicję, oraz jednodniową rację żywności, manierkę i zrolowany koc. Wielu założyło wysokie apackie mokasyny wypchane suchą trawą, aby nie czynić zbędnego hałasu podczas wędrówki górskim szlakiem. Po kilkugodzinnej wspinaczce w mroźnym, przeszywającym do szpiku kości wietrze, żołnierze dotarli do skraju urwistego klifu górującego nad północnym brzegiem kanionu rzeki Salt. Spoglądając w mroczną, ponad dwustumetrową przepaść, wielu miało wrażenie, że przed nimi leży biblijna Ciemna Dolina Śmierci[1].

Wczesnym rankiem 28 grudnia ludzie Browna pod osłoną panujących ciemności zbliżyli się do indiańskiej warowni w wielkiej jaskini albo płytkim naturalnym zapadlisku około 160 metrów od wierzchołka klifu graniczącego z głębokim na 400 metrów kanionem rzeki. Pozycja wydawała się nie do zdobycia, ponieważ dostęp do niej był utrudniony i chronił ją naturalny wał obronny z gładkich kamieni i odłamków skalnych, które spadły z wysokiego klifu. Podczas gdy żołnierze zajmowali stanowiska poniżej skalnego progu, za którym znajdowała się jaskinia, zwiadowcy wspięli się wyżej, wypatrując wejścia do pieczary. Niedługo potem donieśli, że szlak zaprowadził ich do niewielkiej polanki, na której pasło się małe stado koni i mułów, co mogło wskazywać, iż jaskinia jest już niedaleko. Kapitan Bourke, który znajdował się razem z Brownem przy atakującym oddziale, wspominał dziewiętnaście lat później w artykule zatytułowanym „Generał Crook w kraju Indian”, zamieszczonym w nowojorskim czasopiśmie Century Magazine (w 1891 r.):

Posuwaliśmy się dalej przez trzy lub cztery godziny, aż dotarliśmy do małej trawiastej przesieki, gdzie pasło się piętnaście koni Pimów, które apaccy rabusie musieli przypędzić w góry ostatniej nocy. Płaty potu na ich bokach nie zdążyły jeszcze skrzepnąć, kopyta waliły o skały, a ich kolana były pełne wbitych cierni kaktusów, co świadczyło, że pędzono je nocą. Nie było księżyca, ale błyskające światła gwiazd pozwalały dostrzec, że jesteśmy w krainie pełnej wielkich skał, świetnie przystosowanej do obrony. Przed nami, prawie na wyciągnięcie ręki, czarną linią, czarniejszą niż wszystkie inne odcienie czerni nad nami, czernił się kanion rzeki Salt. Obejrzeliśmy go sobie dobrze, bo za godzinę mógł się stać naszym grobem, gdyż obecnie byliśmy zaledwie w odległości strzału z karabinu od naszych wrogów. Nantaje poprosił, abym teraz posłał z nim tuzin wybranych strzelców, których chciał poprowadzić w głąb przepaści i zająć pozycje naprzeciwko wejścia do jaskini, po to, by rozpocząć atak. Zaraz za nimi miało pójść nie zwlekając pięćdziesięciu następnych, a silny oddział strzelców miał obsadzić brzeg przepaści i nie dopuścić do tego, by wróg wychylając się zza brzegu przepaści wystrzelał z góry naszych ludzi z karabinów. Reszta naszych sił miała na spokojnie zejść dopiero wtedy, kiedy pierwsze dwa oddziały opanują pole walki, a w razie gdyby to się nie udało, osłonić odwrót niedobitków w górę skarpy.

Major Brown wysłał przodem porucznika Rossa, któremu powierzono pierwszy oddział złożony z dwunastu najlepszych strzelców spośród żołnierzy, mulników i zwiadowców. Wkrótce po jego odejściu czekający w tyle żołnierze usłyszeli „potworny hałas równy jednoczesnej salwie wystrzałów baterii sześciofuntówek”. Zaniepokojony Brown natychmiast kazał Bourke’owi wziąć kolejny oddział i sprawdzić źródło hałasu. Zbiegając w dół śliską górską ścieżką, Bourke minął ostry zakręt i wkrótce zorientował się, co było przyczyną niepokojącego alarmu.

W drodze do jaskini porucznik Ross natknął się niespodziewanie na grupę wojowników, którzy na skalnej półce przed wejściem palili ognisko i odprawiali tańce. Ludziom Rossa wydawało się, że Indianie świętują powrót z udanej wyprawy, ale ponieważ panował ranny przymrozek, równie dobrze mogli tańczyć dla rozgrzewki. W pobliżu ogniska widać było także kilka kobiet krzątających się przy gotowaniu posiłku. Ross, bojąc się, że jego widoczni na odkrytym szlaku ludzie mogą zostać zaatakowani przez Indian, natychmiast dał rozkaz do salwy, od której padło sześciu wojowników. To właśnie echo tej salwy, które po odbiciu od ścian kanionu zabrzmiało jak armatni wystrzał, zaalarmowało kapitana Browna i żołnierzy oczekujących na skraju przepaści.

Porucznik William J. Ross z 21. Pułku Piechoty został wyznaczony do poprowadzenia pierwszego oddziału – wspominał dalej Bourke. Ja miałem objąć komendę nad drugim oddziałem. Nasza czołówka, posuwając się wzdłuż szlaku, na którym jeden nieostrożny krok mógł się skończyć roztrzaskaniem na drobne kawałki, podeszła do skraju przepaści bez kłopotów. Po kilkuset krokach droga doprowadziła ich dokładnie na przeciwko jaskini, nie dalej jak na odległość dwustu stóp. Przed wejściem do jaskini znajdowała się grupa rabusiów, którzy właśnie wrócili z udanej wyprawy, podczas której dokonali mordów i grabieży w osiedlach koło Florence nad rzeką Gila. Urządzili sobie tańce, żeby się rozgrzać i uczcić szczęśliwy powrót z wyprawy. Pół tuzina albo więcej kobiet wstało ze swoich posłań i kręciło się wokół ognia, przygotowując śniadanie dla swoich walecznych współplemieńców. Indianie, mężczyźni i kobiety, byli w doskonałym nastroju, bo dlaczegóż mieli by nie być? Mieli schronienie w głębokiej przepaści, gdzie tylko orzeł, jastrząb, sęp albo kozica górska mogłyby zmącić im spokój. Ale co to? Cóż to za hałas? Czy to poranny wiatr może nieść dźwięk „klik”, „klik”. Za chwilę się przekonacie, wy biedne, nieświadome, czerwonoskóre łotry, kiedy huk wystrzałów „bang!” i „boom!” z karabinów, które rozniosą się jak ryk działa po szczytach gór, położy trupem sześciu z was i rzuci w skalny kurz”.

Indianie, osłupiali niespodziewanym atakiem w miejscu, które wydawało im się całkowicie bezpieczne i niedostępne dla wojska, przez dłuższą chwilę nie wiedzieli, co zrobić. Zanim ochłonęli, żołnierze Bourke’a zdążyli zająć pozycje obok czołowego oddziału Rossa i utworzyć linię ogniową, odcinając wrogowi możliwość odwrotu. Wreszcie pierwszy szok minął i wojownicy odpowiedzieli dzikimi okrzykami oraz strzałami z łuków i karabinów, kryjąc się za niskim skalnym wałem zasłaniającym wejście do jaskini. Brown, pamiętając o rozkazie podpułkownika Crooka, aby w miarę możliwości oszczędzać kobiety i dzieci, zaproponował Indianom kapitulację, na co oblężeni odpowiedzieli „okrzykami wrogości i nienawistnymi groźbami”.

Pokonując szarość chłodnego grudniowego poranka, pierwsze promienie słońca zabłysły ponad horyzontem i oświetliły jedną z najgorszych band Apaczów w Arizonie, schwytaną niczym wilki w pułapkę – kontynuował swą opowieść Bourke. Odrzucili z pogardą naszą propozycję kapitulacji i wyzywająco wrzeszczeli, że nikt z nas nie wyjdzie żywy z tego kanionu. Usłyszeliśmy, jak zaczęli nucić swoją pieśń śmierci, a potem z czeluści jaskini i zza barykady kamieni, która chroniła niczym parapet wejście do niej, wychynęli wojownicy. Ale my przewyższaliśmy ich liczbą trzykrotnie i zasypaliśmy deszczem ołowiu. Kule odbijające się od stropu i wejścia do pieczary wpadały pomiędzy tych dzikusów, którzy znajdowali się poza parapetem, i raniły niektóre kobiety i dzieci, których żałosne lamenty zaraz wypełniły powietrze. Podczas najgorętszej wymiany strzałów mały chłopiec, mający najwyżej cztery lata, wybiegł na drugą stronę barykady i stanął bezradnie pomiędzy dwiema liniami ognia. Nantaje bez chwili wahania wyskoczył do przodu, chwycił malca w ramiona i uciekł bezpiecznie na naszą stronę. Kula, która prawdopodobnie rykoszetowała od stropu, trafiła chłopca w czubek głowy i rozorała mu kark, zostawiając głęboką bruzdę, ale nie wyrządziła mu większej szkody. Nasi ludzie przerwali na chwilę ogień, aby wydać okrzyk na cześć Nantaje i powitać nowego gościa[2].

W trakcie przerwy major Brown ponowił propozycję kapitulacji, dając Indianom możliwość wyprowadzenia z pola walki ich rodzin. I na tę propozycję obrońcy odpowiedzieli szyderstwami. Lekceważąco klepali się po pośladkach i miotali groźby pod adresem swoich wrogów (hayko). Brown, czując, że zrobił wszystko, aby przerwać rozlew krwi, kazał żołnierzom wznowić ostrzał. Jego skutek okazał się straszny. W bitewnym szale każdy strzelec po stronie wojska „otwierał zamek swojego karabinu tak szybko, jak tylko mogły nadążyć jego ręce i strzelał celując w sklepienie jaskini z takim zamiarem, aby kule padały między ludzi, którzy kryli się w tyle za kamiennym szańcem”.

Ostrzał prowadzony w taki sposób odniósł zamierzony skutek. Rykoszetujące kule zmusiły Indian do opuszczenia kryjówki i odważnej wymiany strzałów z żołnierzami, podczas gdy niektóre z ich kobiet ładowały karabiny poległych wojowników. W tym czasie pozostawiony w odwodzie oddział kapitana Burnsa wspiął się niezauważony na sam szczyt klifu górującego nad jaskinią i przystąpił do walki, strącając z góry kamienie i ostrzeliwując kryjących się w dole Indian.

Znowu wezwaliśmy Apaczów do poddania – ciągnął Bourke – a w razie, gdyby nie chcieli się poddać, pozwolili przynajmniej przejść linię frontu swoim kobietom i dzieciom, ale oni ponownie odpowiedzieli wrzeszcząc wyzywająco. W końcu nadszedł ich koniec. Oddział pozostawiony przez majora Browna na skraju przepaści, mający w razie potrzeby osłonić nasz odwrót, otworzył sobie drogę na skalną półkę znajdującą się ponad kryjówką wroga i zaczął zrzucać wielkie głazy, które spadając zmiażdżyły większość Apaczów.

Wkrótce został tylko jeden żywy obrońca, dobrze ukryty w skalnej dziurze. Ostatnią kulą, jaka mu została, zabił około południa jednego ze zwiadowców Pimów. Być może mógłby zabić więcej wrogów, ale kiedy się wychylił z dziury, aby sięgnąć po woreczek z amunicją, trafiła go jedna lub dwie kule. Bezbronnego wojownika wkrótce dobito. „To był mój szwagier” – napisał wiele lat później w swojej biografii Hoomoothyah. „Wszyscy znali go z tego, że nigdy nie chybiał. Był ostatnim, którego zabito, i zginął jak prawdziwy mężczyzna”. Po czterech godzinach krwawej walki nad polem bitwy w kanionie rzeki Salt zapanowała cisza, przerywana tylko jękami umierających oraz płaczem poranionych kobiet i dzieci.

Wszyscy wojownicy polegli na swoich stanowiskach – wspominał Bourke. Kobiety i dzieci, które ukryły się wewnątrz niezbyt głębokiej pieczary, zostały pojmane i zabrane do Camp McDowell. Wiele z nich odniosło rany od rykoszetów i kawałków spadających skał. Jak tylko przyprowadzono konie i muły, załadowaliśmy na nie naszych jeńców i pospieszyliśmy do wspomnianego posterunku wojskowego, który znajdował się ponad pięćdziesiąt mil od nas.

W bitwie o jaskinię w kanionie rzeki Salt, której nadano potem złowrogą nazwę Jaskini Szkieletów (Skeleton Cave), na miejscu zginęło co najmniej 54 wrogich Indian, mężczyzn, kobiet i dzieci, a 36 osób trafiło do niewoli. Wśród zabitych była także cała rodzina małego Hoomoothyaha. Wielu jeńców miało ciężkie rany, które przy braku dostatecznej ilości leków, środków opatrunkowych i noszy uniemożliwiły ich konny transport. Tych pozostawiono na pastwę losu i krwiożerczych Pimów, którzy po odejściu wojska wrócili i porozbijali im głowy uderzeniami kamieni i ciosami pałek. Zabrano jedynie 18 zdrowych i najlżej rannych kobiet i dzieci. Po stronie wojska zginął tylko jeden zwiadowca z plemienia Pimów. Dopiero po walce wyszło na jaw, że Indianie w jaskini nie byli poszukiwanymi Apaczami, ale należeli do liczącej około stu osób grupy Indian Yavapai z odłamu Kwevkepayas wodza Nanni-Chaddi. Z całej grupy uratował się prawdopodobnie tylko jeden mężczyzna ukryty wśród martwych ciał i odłamków skał, oraz jedna starsza kobieta i sześć młodych dziewcząt, które tuż przed walką opuściły kryjówkę w poszukiwaniu liści dziko rosnącej na dnie kanionu agawy.

Tak zakończyła się bitwa, w której zadano największy cios Apaczom w Arizonie. Nie tylko, że zniszczyliśmy całą bandę, ale na dodatek była to banda, która brała aktywny udział w napadach na osiedla nad rzeką Gila i która odrzuciła wszystkie pokojowe oferty naszego rządu. Do dziś Indianie z [rezerwatu] San Carlos opłakują siedemdziesięciu sześciu swoich krewnych, których pozbawiliśmy ducha w Jaskini Szkieletów – podsumował całą opowieść Bourke.

Po sukcesie w bitwie o Jaskinię Szkieletów 29 grudnia kolumna majora Browna powróciła ze swoimi jeńcami do Camp Verde. Po tygodniowym odpoczynku, wzmocniona trzema kolejnymi szwadronami (B, C i H) Piątego Pułku Kawalerii, od 6 stycznia 1873 roku kontynuowała pościg za wrogimi Apaczami w dół rzeki Salt. 15 stycznia zwiadowcy Browna trafili na kolejne, dobrze ukryte obozowisko w dzikich górach Superstition, niedaleko dzisiejszego Apache Junction. Po nocnej wspinaczce żołnierze zaatakowali siedlisko Indian, ale – jak przyznał kapitan Bourke – tym razem jego mieszkańcy okazali się „za sprytni dla nas i uciekli, pozostawiając w naszych rękach trzech zabitych i trzynaścioro jeńców, same kobiety i dzieci”. Wojsko pojmało także starego wodza grupy, „który, podobnie jak jego ludzie, wydawał się wyjątkowo biedny”.

Bitwa w kanionie rzeki Salt oraz potyczka w górach Superstition, chociaż nie doprowadziły do wytropienia i zniszczenia obu poszukiwanych wodzów, Delshaya i Chunza, pokazały wrogim Apaczom, że armia jest w stanie spenetrować nawet najbardziej odległe i niedostępne rejony ich kraju. Oba starcia stały się tym samym groźnym ostrzeżeniem dla wszystkich wojujących Indian w Arizonie.

Mały Yavapai, Hoomoothyah, który nieświadomie doprowadził do masakry swoich krewnych w Jaskini Szkieletów, został adoptowany przez kapitana Burnsa i stał się potem znany jako Mike Burns. Po śmierci przybranego ojca w 1874 roku chłopcem zaopiekował się jego przyjaciel, kapitan Hall Bishop. Młody Mike towarzyszył żołnierzom w kampaniach przeciwko Siuksom i Czejenom na Wielkich Równinach, potem uczęszczał do szkół w Pensylwanii i Nowym Jorku, ukończył osławioną szkołę dla dzieci indiańskich w Carlisle, aż w końcu wrócił do Arizony i w latach 80. XIX wieku służył jako zwiadowca i tłumacz w kampanii generała Crooka przeciwko słynnemu Geronimo. Ostatnie lata życia spędził w rezerwacie San Carlos, ucząc dzieci indiańskie języka angielskiego i namawiając współplemieńców, aby posyłali swoje pociechy do szkół. Zmarł w 1934 roku w forcie McDowell i został pochowany na tamtejszym cmentarzu.

ROZDZIAŁ II

APACZERIA

Pochodzenie, podział i zwyczaje Apaczów

Dawna kraina Apaczów obejmuje rozległe tereny dzisiejszej Arizony, większości Nowego Meksyku, oraz część meksykańskich stanów Sonora i Chihuahua. Jej nazwa Apaczeria (Apachería) wynika z faktu, że była tradycyjną ojczyzną zachodnich Apaczów. Kraina, jaką zamieszkiwali oni z wyboru, należała do najbardziej surowych i najmniej gościnnych na ziemi. Większość tego trudnego do życia terytorium, targanego skrajnościami klimatycznymi, stanowiły jałowe góry i pustynne niziny z temperaturami od ponad +40 stopni Celsjusza w lipcu, do -20 stopni zimą, miejscami poprzecinane życiodajnymi rzekami i strumieniami, nad brzegami których rozkwitały bujne oazy zieleni. W drodze ewolucji pokoleń Apacze rozwinęli wrodzoną wiedzę o swojej ojczyźnie i nauczyli się z nią współżyć. Na przekór budzącym grozę kanionom, płaskowyżom i pustyniom polowali, zbierali pożywienie i przeżyli, podobnie jak najbardziej odporne drzewa, kaktusy, szczury, jaszczurki i grzechotniki, z którymi dzielili swój kraj.

Apacze są częścią większej grupy ludów tubylczych, które do połowy XVIII stulecia zamieszkiwały obszerne połacie północnego Meksyku i amerykańskiego Południowego Zachodu, od Arizony do Teksasu. Wszyscy mówili tym samym językiem, często różniącym się jedynie dialektami, i reprezentowali wielką rodzinę językową Atapasków, której przedstawiciele zamieszkiwali głównie Alaskę i północną część Kanady.

Apacze byli intruzami w tej części kontynentu i prawdopodobnie pojawili się tam niewiele wcześniej przed Hiszpanami. Informacje na temat ich sposobu życia wskazują, że przybyli przez Wielkie Równiny (Great Plains) z dalekiej północy. Prawdopodobnie już około pięć tysięcy lat temu przodkowie Apaczów, zwani Eyak, oddzielili się od dzisiejszych ludów Tlingit i Haida. Sami Eyak ulegli dalszym podziałom i na początku naszej ery wyruszyli z Alaski na południe i wschód kontynentu, stając się tymi, których antropolodzy nazwali „Atapaskami”. Kolejne wieki przyniosły dalsze podziały. Wielu Atapasków pozostało na Alasce, inni rozciągnęli się wzdłuż zachodniego wybrzeża, zatrzymując się dopiero w północnej Kalifornii. Jeszcze inni osiedlili się na zaśnieżonej północy Kanady, wokół Jeziora Athabaska, i pociągnęli dalej na wschód w kierunku Wielkich Jezior. Europejczycy znają ich dzisiaj jako narody Sarsi (Tsuu T’ina), Chipewyan, Dogrib, Slavey i Yellowknife.

Część Atapasków wyspecjalizowała się w polowaniu na wielkie stada karibu, jelenie, łosie, owce górskie i antylopy. Kiedy klimat w pierwszym tysiącleciu naszej ery uległ ociepleniu i w drastyczny sposób zmniejszyły się niezliczone stada karibu, warunki życia zmusiły niektórych Atapasków do marszu na południe. W ten sposób zawędrowali w granice dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, stając się przyszłymi Apaczami i Nawahami. Podczas wędrówki wzdłuż wschodniej ściany Gór Skalistych, od kanadyjskiej Alberty do Kolorado i Nowego Meksyku, przystosowali się do nowych warunków i przyjęli styl życia typowy dla plemion z Równin, polując na bizony oraz używając skórzanych namiotów tipi i psów, które transportowały rodzinny dobytek. Ich migracja nie miała jednostajnego charakteru. W swojej podróży na południe polegali na rozszerzonych grupach rodzinnych (klanach), które wspólnie polowały na dziką zwierzynę. Zimą poszczególne klany łączyły się w jedno plemię, wspólnie obozowały i zawierały między sobą małżeństwa. Latem rozpraszały się na nowo i w luźnych grupach podążały za stadami bizonów. Posuwając się tak wzdłuż bogatych w zwierzynę stoków gór Kolorado, przed 1500 rokiem dotarli do Nowego Meksyku. Tutaj zetknęli się z osiadłymi ludami Pueblo i Zuni, od których prawdopodobnie pochodzi nazwa „Apacze”[1]. Sami Apacze określali siebie mianem „N’de”, „Inde”, „Tineh” lub „Tinde”, co w różnych dialektach ich języka znaczy „Ludzie”. Ten podział na „ludzi” i obcych, czyli „wrogów”, jest zresztą przejawem typowego dla Indian zjawiska etnocentryzmu i był charakterystyczny dla większości plemion indiańskich.

Na północy Nowego Meksyku piesi Apacze po raz pierwszy spotkali w 1541 roku Hiszpanów pod wodzą Francisco Vásqueza de Coronado, który nazywał ich Querechos i Tejas. W czasach późniejszych Hiszpanie określali Apaczów mianem Vaqueros (kowboje), ze względu na to, że konno polowali na bizony. Nowy Meksyk na długie lata stał się terenem wczesnych kontaktów Apaczów i Hiszpanów. Do 1600 roku na tym obszarze znalazło się około 15 000 Apaczów. Tutaj także rozpoczęli oni długą historię swoich łupieżczych rajdów i handlu z osiadłymi plemionami indiańskimi. W XVII wieku zaczęli najeżdżać wioski Indian Pueblo i hiszpańskie osiedla w dolinie Rio Grande. Wrogość pomiędzy Apaczami a Indianami Pueblo i Hiszpanami rosła w następnych latach, nie tylko z powodu wzajemnych ataków, w których Hiszpanie używali Pueblów jako oddziałów posiłkowych, ale także dlatego, że starali się uczynić z Apaczów swoich niewolników.

Około roku 1720 pod naporem ludu Komanczów, którzy prąc z północy zaczęli się wdzierać na ich tradycyjne tereny łowieckie w Kolorado i Nowym Meksyku, Apacze zostawili dotychczasowe łowiska nad rzeką Arkansas i przenieśli się dalej na południe od stad bizonów, które dotąd stanowiły ich główne źródło pożywienia. W 1723 roku wojna pomiędzy Apaczami z Równin (późniejszymi Mescalerami, Lipanami i Kiowa-Apaczami) a Komanczami osiągnęła szczytowy poziom. Gdzieś nad rzeką Wichita w północnym Teksasie doszło wtedy do wielkiej dziewięciodniowej bitwy, w której Apacze zostali pokonani i do 1725 roku opuścili ostatnie siedziby nad górną Arkansas. Po przegranej wojnie z Komanczami Apacze z Równin ulegli podziałowi. Mescalerowie przenieśli się do zachodniego Teksasu, a potem jeszcze dalej, do Nowego Meksyku. W 1728 roku część z nich osiedliła się w dolinie Rio Grande w pobliżu Indian Pueblo. Lipanowie znaleźli schronienie w południowo-wschodnim Teksasie i opanowali tereny pomiędzy rzekami Nueces i Rio Grande, które kiedyś zamieszkiwali Indianie Jumano. Najmniej liczna grupa, znana jako Kiowa-Apacze, rozpoczęła wędrówki po preriach Kolorado, Kansas i Oklahomy, gdzie później sprzymierzyła się z przybyłymi z północy, obcymi etnicznie i językowo Indianami Kiowa, przyjmując wiele zwyczajów tego plemienia i łącząc swoje dalsze losy z nowymi sprzymierzeńcami.

Dwanaście lat po wielkim powstaniu Pueblów wymierzonym przeciwko Hiszpanom w Nowym Meksyku w 1680 roku, Apacze zaczęli się pojawiać w dzisiejszych meksykańskich stanach Chihuahua (wtedy razem z Durango tworzył prowincję Nueva Vizcaya) i Sonora. Z tego okresu pochodzą pierwsze wzmianki o ich najazdach, wspólnie z Indianami Sumas, Janos i Jacomes, których resztki prawdopodobnie wchłonęli na początku XVIII wieku, na hiszpańskie posiadłości w Sonorze, chociaż żyli nie dalej na południe, jak w dolinie rzeki Gila. Część z nich rozprzestrzeniła się na południowo-wschodni rejon Nowego Meksyku, który stanowi dziś fragment Teksasu, skąd mieli bliżej do hiszpańskich osiedli w Nueva Vizcaya i sąsiedniej Coahuili.

Niezależnie od drogi, jaką przybyli i dokładnej daty pojawienia się na zachodzie Nowego Meksyku i w Arizonie, Apacze nie byli barbarzyńską hordą dzikusów, którzy napadali pokojowych Pueblów, jak to przedstawiają niektórzy historycy. Ci, którzy trafili do Arizony znaleźli świat duchów, skalistą ziemię pokrytą rozpadającymi się murami z kamienia, opuszczone domy wykute w skalnych półkach, spalone wsie oraz kamienne narzędzia i groty strzał. Były to pozostałości po tak zwanych „Mieszkańcach Klifów” (Cliff Dwellers), dawnych indiańskich ludach Anasazi, Anchan, Mogollon, Salado, Hohokam, Hakatayan i Sinaguan, które w XIII wieku wytworzyły wysoką cywilizację i szybko urosły do lokalnej potęgi, budując skomplikowany system rowów irygacyjnych, jazów i tam, który pozwolił im obsiewać nawodnione w ten sposób pola kukurydzą, fasolą, melonami i bawełną. Ludy te dwieście lat później, z nieznanych bliżej powodów, szybko zniknęły z kart historii. Ich resztki przeniosły się do północnej Arizony, gdzie zmieszały się z Indianami Hopi. Część osiedliła się w dolinie Rio Grande, prawdopodobnie przyciągnięta nowym pueblańskim kultem religijnym kaczina (katsina)[2]. Jeszcze inni skończyli jako Zuni, albo na skutek niepowodzeń w sferze rolnictwa przekształcili się w luźne grupy zbieraczy i łowców. Prawdopodobnie na bazie którejś z tych grup, zapewne Hakatayan lub Sinagunan z doliny rzeki Verde, wyłoniło się przybyłe z Kalifornii i Wyżyny Kolorado plemię Yavapai, które ściśle związało swoje późniejsze losy z Indianami Yuma, Mohave i niektórymi grupami Apaczów.

Na początku XVIII wieku Hiszpanie nauczyli się rozróżniać poszczególne odłamy Apaczów i bardziej precyzyjnie zdefiniowali te żyjące na południowych Równinach na wschód od Rio Grande jako: Mescalerów (Mescaleros), Faraonów (Faraones), Apaczów z Równin (Llaneros), Natajés (Natagés) i Lipanów (Lipanes). W południowo-zachodnim Nowym Meksyku błędnie zaliczyli do rodziny Apaczów yumańskich Indian Yavapai, których określali mianem „Apaczów-Yuma” lub „Apaczów-Mohave”, i łącznie nazwali tamtejsze plemiona Apaczami Gilenio (Gileños). Indianie Jicarilla i Nawahowie, którzy po 1720 roku na ogół pozostawali w przyjaznych stosunkach z Hiszpanami, także zostali sklasyfikowani jako część narodu Apaczów, chociaż Jicarilla i Lipanowie z pogranicza Nowego Meksyku i Teksasu, podobnie jak niewielki odłam Kiowa-Apaczów z Równin nad rzeką Wichita w północnym Teksasie i Oklahomie, już na początku XVIII wieku utracili kontakt ze swoimi zachodnimi pobratymcami.

Zachowując swoją własną odrębność Kiowa-Apacze (Na’ishan Dine), którzy zawsze byli nieliczni i prawdopodobnie nigdy nie przekroczyli liczby czterystu lub pięciuset osób, pomimo obcego języka i pochodzenia utworzyli część koła obozowego i społeczeństwa Kiowów. Spośród innych Apaczów najbardziej związani z Kiowa-Apaczami byli Lipanowie, jednak życie na Równinach wpłynęło na ich kulturę w mniejszym stopniu. Na początku XIX wieku dzielili się na trzy grupy, najprawdopodobniej: Lipanjenne, Lipanów Górnych (Lipanes de Arriba) i Lipanów Dolnych (Lipanes Abajo). Ojczyzną dwóch pierwszych były prerie nad rzekami Brazos i Colorado w Teksasie, podczas gdy ci ostatni żyli nad rzeką Pecos i po obu stronach środkowego biegu Rio Grande.

Z kolei najbliższymi krewniakami Lipanów byli żyjący na północ od nich Apacze Jicarilla (Wyplatacze Koszyków), liczący w 1850 roku około ośmiuset głów i zamieszkujący górskie terytoria rozciągające się od południowego wschodu Nowego Meksyku do południowego Kolorado. Ich nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa „koszyczek” i ma związek z umiejętnością wyplatania koszyków, czym zajmowały się kobiety. Jicarilla dzielili się na dwa zgrupowania. Mieszkających na zachód od Rio Grande zwano „Saidinde”, czyli „Piaskowymi ludźmi”, i dzielili się oni na sześć grup lokalnych. Znani byli także pod hiszpańską nazwą Olleros, czyli „garncarze”, chociaż wydaje się, że skoro żyli w górach, to powinni nosić nazwę Hoyeros, czyli „Ludzie z górskich jarów”. Mieszkających po wschodniej stronie Rio Grande zwano „Gulgahén” lub „Llaneros”, co znaczy „Ludzie z równin”. Dielili się na osiem odłamów lokalnych. Chociaż pomiędzy grupami ze wschodu i zachodu nie istniały różnice językowe czy kulturowe, a przynależność do nich zależała po prostu od miejsca zamieszkania, to istniała silna świadomość podziału na te dwie części plemienia.

Na południe od Apaczów Jicarilla żyli Apacze Mescalero. Nazwa ta po hiszpańsku oznacza „Wytwórcy meskalu” i pochodzi od ich szerokiego wykorzystwania agawy lub roślin z gatunku mescal, który stanowił ważny element pożywienia praktycznie wszystkich Apaczów. Mescalerowie zamieszkiwali południowo-wschodnią część Nowego Meksyku i zachodni Teksas, a ich tereny łowieckie ciągnęły się na południe do Meksyku i na wschód ku Wielkim Równinom. Byli luźno podzieleni na „Gulgahénde”, czyli „Ludzi z równin”, i „Nit`ahende”, czyli „Ludzi z górskich łąk”, mieszkających w górach. Kultura szczepu była jednak wszędzie jednakowa i ten czysto geograficzny podział nie miał wyraźnych granic i funkcji. Organizacja społeczna była słabo rozwinięta. Większość grup lokalnych określano nazwą gór lub łańcuchów górskich, w których mieszkały. Główną grupę północnych Mescalerów stanowili Sierra Blanca (nazwani tak od znajdującego się na ich terenie szczytu Sierra Blanca – czyli Biała Góra), podczas gdy grupa znana jako Faraonowie tworzyła zgrupowanie południowe. Terytoria poszczególnych grup były słabo zdefiniowane, podobnie jak wśród innych plemion Apaczów polujących na bizony. W przypadku Mescalerów było to podyktowane tym, że stada tych zwierząt wędrowały jedynie po wschodnich nizinach, dlatego tylko przy płynnym systemie słabo oznaczonych grup i granic członkowie innych grup plemienia mogli dzielić żywotne zasoby żywności.

W połowie XVIII stulecia Hiszpanie poznali bliżej Apaczów żyjących w górach, kanionach i aluwialnych dolinach Nowego Meksyku i Arizony na zachód od Rio Grande, nadając im nazwy pochodzące najczęściej od gór, w których zamieszkiwali. Apaczów Gilenio, którzy żyli wzdłuż rzeki Gila, podzielili na kilka mniejszych grup: Mimbreniów, Mogollones, Chihenne i Chiricaguis. Mniej więcej w tym samym czasie wyodrębnili plemiona, które współcześnie zalicza się do Apaczów Zachodnich i których potomkowie żyją do dziś w rezerwatach San Carlos i White Mountains (Białe Góry) w Arizonie: Coyotero (czyli Zjadaczy Kojotów, chociaż akurat ci Indianie nie jadali tych zwierząt), Tonto, Pinalenio (Pinaleño) i Apaczów Białych Gór (Sierras Blancas).

Około 1800 roku Apacze z Nowego Meksyku i Arizony tworzyli kilka dużych zgrupowań, z których każde zamieszkiwało w wielu wioskach (go-tah), zwanych przez Hiszpanów ranczeriami (rancherías). Najdalej na wschód żyli Apacze Chihenne, czyli „Ludzie Pomalowani na Czerwono”, nazywani tak z powodu czerwonej kreski, jaką zwyczajowo malowali w poprzek twarzy. Pod tą nazwą kryją się ci, którzy byli określani przez Hiszpanów jako Mimbrenio i Mogollones. W źródłach amerykańskich przynajmniej część z nich nazywa się Apaczami z Gorących Źródeł (Warm Springs Apaches) i Apaczami z Kopalni Miedzi (Copper Mine Apaches). Terytorium Chihenne rozciągało się od rzeki Gila przez góry Mogollon, aż do Rio Grande. W skład plemienia wchodziły co najmniej trzy mniejsze grupy lokalne, których przywódcami w połowie XIX wieku byli Delgadito, Cuchillo Negro (Czarny Nóż) i Ponce. Po ich śmierci, w latach 50. i 60., na ich czele stanęli Victorio, Loco i Nana, chociaż wiele do powiedzenia mieli także synowie poprzednich wodzów.

Trzy bardziej wysunięte na zachód zgrupowania Apaczów, zwykle określane ogólną nazwą Chiricahua, tworzyli: Chokoneni (Chiricaguis właściwi, albo Chiricahua środkowi), którzy zamieszkiwali góry Dragoon i Chiricahua, i których terytorium wrzynało się wzdłuż rzeki Gila w granice Arizony; Bedonkohe, czyli Chiricahua wschodni, mieszkający na północ od Chokonenów, od źródeł Gila do siedzib Chihenne na wschodzie; oraz Nedni, często nazywani Chiricahua południowymi, którzy żyli niemal całkowicie w górach Sierra Madre w północnym Meksyku.

W połowie XIX wieku najliczniejszym odłamem Chiricahuów byli Nedni (Nednehi), których liczebność szacowano na sześćset do siedmiuset głów. Przed okresem rezerwatowym, który nastał dla nich w 1872 roku, byli oni prawdopodobnie najbardziej niezależną grupą Chiricahuów. Mimo to utrzymywali bliskie kontakty z Chokonenami, a to z tej racji, że ich terytoria graniczyły ze sobą. Blisko współpracowali także z Bedonkohe, którzy czasami wędrowali po ziemiach północnego Meksyku. Ich kontakty z bardziej odległymi Chihenne były mniej intensywne, chociaż jedna z lokalnych grup Nedni zamieszkiwała w górach Florida, na południe od dzisiejszego miasta Deming w Nowym Meksyku. Jedną z dwóch głównych grup Nedni o nazwie Nde-nda-i, która żyła w górach na pograniczu meksykańskich stanów Chihuahua i Sonora, prowadzili wodzowie Soquilla, Coleto Amarillo (Żółty Kaftan), Tucsaze i Nolgee. Przywódcą drugiej grupy o nazwie Haiahende, zamieszkującej góry północno-wschodniej Sonory, północno-zachodniego Chihuahua i południowego Nowego Meksyku, był natomiast Láceris, a kiedy zmarł pod koniec lat 50., jego dwaj synowie, Galindo, i dużo słynniejszy od niego Juh. Ten ostatni należał do najwybitniejszych przywódców Apaczów i prowadził swoich ludzi aż do śmierci w 1883 roku. Był znakomitym strategiem i urodzonym dowódcą, słynącym z potężnej postury i okrucieństwa. Współplemieńcy, którzy go wprost uwielbiali, nadali mu przydomek Tandinbilnojui, czyli „Ten, Który Przynosi Wiele Rzeczy”, co miało się odnosić do wyjątkowych zdolności Juha w prowadzeniu łupieżczych wypraw.

Drugą najliczniejszą grupę Chiricahuów stanowili Chokoneni, którym najpierw przewodzili Pisago Cabezón i Posito Moraga, a potem, od połowy lat 50. aż do swojej śmierci w 1874 roku, legendarny wódz Cochise. On sam wywodził się z lokalnej grupy o nazwie Cai-a-he-ne, co znaczy „Ludzie Zachodzącego Słońca” i odnosi się do tego, że ci Apacze byli najbardziej wysuniętym na zachód odłamem plemienia. Po śmierci Cochise’a wodzami Chokonenów zostali jego dwaj synowie, Taza i Naiche, ale ponieważ brakowało im siły i charyzmy ojca, o losach plemienia w latach 1874-1886 decydowali także przywódcy niemający dziedzicznych praw do kierowania swym ludem, tacy jak: Skinyea, Chihuahua, Cathla, Nahilzay i Chato.

Najmniej liczni spośród Chiricahuów byli Bedonkohe. Swoją pozycję w plemieniu zawdzięczali głównie osobie potężnego wodza Mangasa Coloradas (Czerwone Rękawy), mającego duże wpływy także wśród bratnich Chokonenów i Mimbreniów, uważanego przez niektórych za „głowę wszystkich Chiricahuów”. Pozostali Chiricahua nazywali ich Ne-be-ke-yen-de, co znaczy „Ludzie swojego kraju”, albo „Ludzie, którzy władają swoją ziemią”. Pochodzenie tej nazwy związane jest z organizowaniem przez Bedonkohe wielkich plemiennych uroczystości przy słynnych źródłach Santa Lucía w górach Burrows, na północny zachód od współczesnego miasta Silver City w Nowym Meksyku. Po śmierci Mangasa Coloradas w 1863 roku najważniejszymi przywódcami dwóch głównych odłamów Bedonkohe byli: José Mangas (prawdopodobnie jeden z braci Mangasa), Chastine, Gordo, Chiva i Esquinaline, a także słynny Geronimo. Obie grupy Bedonkohe mieszkały w górach Mogollon, które Apacze uważali za święte miejsce. Kulturowo Chihenne i Chiricahua byli bliżsi Mescalerom (kojarzonym wcześniej z Faraonami) niż innym Apaczom.

Najdalej na zachód mieszkali Apacze Tonto (Dilzhe’e), Coyotero, Pinalenio i Apacze Białych Gór, których ojczyzną była kotlina Tonto (Tonto Basin), okolice dzisiejszego miasta Flagstaff oraz góry Pinal i White Mountains. Apacze Zachodni byli prawdopodobnie liczniejsi niż wszystkie pozostałe zgrupowania Apaczów razem wzięte. Dla odróżnienia swoich sąsiadów Chiricahuów nazywali Hai-q, co znaczy „Wschodni Ludzie”.

Bliskimi sąsiadami Apaczów Zachodnich byli Indianie Yavapai (Nya-va-pe), czyli „Słoneczni Ludzie”, albo „Ludzie ze Wschodu”, którzy dzielili się na cztery grupy: Wipukepa (Yavapai Północno-Wschodni), Yavepé (Yavapai Północno-Zachodni), Kwevkepaia (Yavapai Południowo-Wschodni) i Tolkepaya (Yavapai Południowo-Zachodni). Wszyscy Yavapai mówili tym samym dialektem yuman, żyli z polowania i zbieractwa, zasiedlali przylegające do siebie łańcuchy górskie i wierzyli, że wyłonili się z jeziora Montezuma Well (Studnia Montezumy), naturalnego owalnego zapadliska o średnicy około 550 metrów zasilanego podziemnym źródłem, znajdującego się w środkowej Arizonie, 140 km na północ od miasta Phoenix. Te wszystkie cechy odróżniały ich od atapaskańskich Apaczów Zachodnich oraz prowadzących bardziej osiadły tryb życia Pimów, Maricopów, Quechanów i Indian Mohave. Kraj, który zamieszkiwali, czyli dolinę Verde, góry Mazatzal i Superstition, okolice dzisiejszego Prescott, oraz suche łańcuchy górskie na zachód od Phoenix, sami nazywali Ahagaskiaywa, co jest synonimem „miejsca schronienia”. Słabo wyznający się na skomplikowanych podziałach plemiennych Hiszpanie, a za nimi także osadnicy amerykańscy, mieli skłonność do nazywania wszystkich Yavapai i Apaczów Zachodnich mianem „Tonto”, co po hiszpańsku oznacza po prostu „głupca”.

Pomijając problemy z rozróżnieniem i nazewnictwem poszczególnych grup Apaczów, w 1804 roku Manuel Merino, były komendant wojskowy w Teksasie, a potem wysoki hiszpański urzędnik z Chihuahua, w swoim „Raporcie na temat Apaczów i Sąsiednich Narodów” tak pisał o tych pierwszych:

Można ich podzielić na dziewięć głównych grup (...). Ich nazwy w języku Indian brzmią (...) my jednak zastąpiliśmy je własnymi nazwami, które wymieniam w takiej samej kolejności: Tontos, Chiricagues (Chiricahuas), Gilenios, Mimbrenios, Faraones, Mescaleros, Llaneros, Lipanes i Nabajoes (Navajos), wszyscy razem nazywani Apaczami.

Prawie wszystkie odłamy Apaczów żyły w górach, w kraju suchym, skalistym i spalonym słońcem, nie próbowały więc uprawiać ziemi i utrzymywały się ze zbierania dziko rosnących roślin oraz polowania. Podstawę ich pożywienia stanowił meskal, słodka pożywna potrawa z pieczonych liści specjalnego gatunku agawy (maguey), przygotowywana w wykopanych w ziemi jamach, której nie należy mylić z napojem alkoholowym o tej samej nazwie[3]. Sezonowe zbiory tej rośliny wyznaczały cykl życia Apaczów i były bezpośrednio związane z ich wędrówkami (co często wykorzystywali ich wrogowie, zasadzając się na nich w miejscach zbioru maguey). Oprócz tego Apacze jadali ziarna dzikiej trawy, korzenie, orzeszki piniowe i owoce kaktusa.

Dzika zwierzyna Apaczerii był tak różna, jak samo terytorium. W górach, pogórzu i na równinach główną wielką zdobyczą były jelenie, antylopy, łosie i owce wielkorogie, ale Apacze żyjący blisko Wielkich Równin (Mescalerowie, Chiricahua, Lipanowie i Kiowa-Apacze) wyprawiali się także na poszukiwania bizonów. Dietę uzupełniano mięsem różnych mniejszych zwierząt – szczurów drzewnych, królików i oposów. Dodatkiem do tego była zdobycz w postaci zagubionego lub porwanego hiszpańskiego bydła domowego, podobnie jak konie i muły, które jedzono, aby zażegnać niebezpieczeństwo głodu. Pomijając fakt, że ich ziemia dawała tylko tyle, aby przeżyć i nic więcej, niektóre grupy Apaczów odrzucały mięso pewnych zwierząt w związku z obowiązującymi tabu. Powszechnie unikano kojotów, niedźwiedzi i węży, gdyż uważano je za nosicieli chorób i ucieleśnienie złych duchów. Nie jadano także niektórych ptaków – np. indyka, ponieważ żywił się robakami i insektami, oraz ryb i innych zwierząt żyjących pod wodą dlatego, że miały wilgotne i śliskie ciało podobne do węża.

Począwszy od XVIII wieku niektóre grupy Apaczów zaczęły uprawiać zboża przejęte od rolniczych Pueblów i Hiszpanów – przeważnie kukurydzę, a poza tym fasolę i bawełnę. Ziemię pod nie kopano kijami, prawdopodobnie nawadniając ją rowami irygacyjnymi. Uprawy nadzorowali młodsi i najstarsi, natomiast najsprawniejsi członkowie grupy zajmowali się łowami i zbieractwem. Dla Apaczów uprawa zbóż zawsze stanowiła zajęcie uboczne, gdyż według ich wierzeń rolnictwo było zajęciem poniżającym i zabronionym przez bogów.

Każde zgrupowanie plemienia składało się z pewnej liczby ranczerii lub lokalnych grup powiązanych ze sobą więzami krwi, małżeństwa albo interesów ekonomicznych. Taka struktura społeczna zwiększała bezpieczeństwo grupy oraz pozwalała na bardziej wydajną współpracę w działaniach wojennych, podczas polowania oraz zbierania pożywienia. Swoje ranczerie Apacze zakładali w miejscach naturalnie chronionych, najczęściej w dzikich, odległych i trudno dostępnych górach, gdzie było pod dostatkiem wody i drewna, i gdzie licznie występowała dzika zwierzyna. Ranczeria liczyła zwykle kilka dużych rodzin i od 10 do 30 wickiupów, czyli kopulastych szałasów zbudowanych z topolowych tyczek ustawionych w okrąg, związanych i połączonych ze sobą na górze łykiem z juki. Zwykle szkielet tylko częściowo pokrywano wiązkami trawy i często kilkoma skórami, chyba że wiał wiatr lub padało. Dzięki temu taki szałas można było szybko i łatwo wznieść, oraz równie łatwo porzucić w przypadku zagrożenia i konieczności ucieczki przed wrogiem. Wickiup był typową budowlą Apaczów, ale na Równinach najczęściej stawiano skórzane tipi (tepee). Wykorzystywały je zwłaszcza te szczepy, które wykazywały duży wpływ kultury Równin. W tak skonstruowanych domach mieszkało przeciętnie od 30 do 100 osób. Lokalna grupa lub ranczeria brała swoją nazwę od charakterystycznego miejsca zamieszkania (gór, rzeki, źródła, doliny, miejscowości) albo imienia przywódcy (na przykład grupa Chafalotes wodza Chafalote lub Apacze Cochise’a).

Mieszkańcy ranczerii byli związani z rodziną kobiety, która pełniła rolę patronki grupy. Idealna grupa składała się z rodziców kobiety, jej córek oraz ich mężów i dzieci, jej sióstr z mężami i dziećmi, a często także wnuków jej i jej sióstr. Matrylinearna struktura dużej rodziny oznaczała, że klan przywódczyni i jej sióstr dominował w grupie i władał jej zasobami pożywienia. Jego członkowie i ich krewni przekazywali wiedzę o pochodzeniu klanu, podtrzymywali jego związki z ziemią, na której mieszkali oraz dysponowali rytualną wiedzą na temat świętych miejsc w obrębie własnego terytorium.Wszystkie chaty w wiosce były zwrócone wejściem ku wschodowi i oddalone od siebie, aby zapewnić intymność ich mieszkańców oraz zachować pewne tabu, które nie pozwalały na bliższe kontakty męża z matką żony (tak zwane tabu teściowej) i jej niektórymi innymi krewnymi, ale położone na tyle blisko siebie, aby w razie niebezpieczeństwa ludzie mogli sobie nawzajem pomóc. Jeśli mężczyzna miał więcej niż jedną żonę, dla każdej wznoszono osobny wickiup. Apacze zawsze obozowali w pobliżu wody i tam, gdzie mieli łatwiejszy dostęp do trawy, drewna oraz czegoś, co mogło służyć za miejsce do ukrycia. Czasem wznosili fałszywe obozowiska i umieszczali posiadane zwierzęta daleko od miejsc, w których się sami ukrywali. Potrafili przenosić cicho swoje obozy, przechodząc niekiedy tuż pod nosem wrogów. Apacze mieli w zwyczaju przetrzymywać zimę (zwaną „twarzą ducha”) w wioskach na pustynnych nizinach, gdzie nie była ona tak dotkliwa. Gdy nadchodziła wiosna wracali w góry, do swoich głównych siedzib.

Ranczeria była podstawową jednostką organizacji społecznej Apaczów, która wyznaczała ich status i prawa człowieka, jako członków grupy, a także ważnym elementem ich identyfikacji plemiennej. Większość Apaczów wywodziła swoje pochodzenie z obu stron rodziców (pochodzenie bilateralne), ale zasadą było, że mężczyzna po ślubie mieszkał z rodziną żony, pomagając w jej utrzymaniu. Ponieważ mieszkańcy ranczerii byli powiązani specyficznymi więzami pokrewieństwa i powinowactwa, jej członkowie mogli zawierać małżeństwa tylko z przedstawicielami innych grup lokalnych. Czasami, gdy pozwalały na to względy ekonomiczne lub nakazywała życiowa konieczność, praktykowano poligamię, a małżeństwo mogło być łatwo rozwiązane przez każdą ze stron. Chociaż poligamia występowała we wszystkich szczepach Apaczów (oprócz Lipanów), nie miała charakteru powszechnego, gdyż tylko zamożny mężczyzna mógł się ożenić dwa razy i to zwykle z siostrą pierwszej żony.

Polowanie było obowiązkiem mężczyzn, którzy zwykle działali w pojedynkę, w parach lub w małych grupach. Na większe zwierzęta polowali ścigając je konno z lancą lub łukiem, ale jelenie i antylopy podchodzili także pieszo, używając wtedy masek wykonanych z głów zwierzęcych. Wykorzystwano również pułapki. Czasami mężczyźni współpracowali, goniąc kolejno jelenie aż do wyczerpania zwierzęcia. Grupa lokalna mogła dostarczyć wystarczającą liczbę ludzi potrzebną do osaczenia bizona, antylopy, a nawet królika. Wśród Chiricahuów polowanie było czynnością tak zdominowaną przez mężczyzn, że nawet posiadanie przez któregoś z myśliwych koszyka wyplecionego przez kobietę mogło być uważane za zły znak.

Kobiety zajmowały się zbieraniem podstawowych dzikich roślin przeznaczonych do jedzenia, wykorzystania jako leki i surowiec na plecionki. Dzięki temu, że obozy wraz ze zmianą pory roku regularnie przenoszono, znały tereny, na których mieszkały równie dobrze jak mężczyźni. Już młode dziewczęta uczono, aby wcześnie wstawały, były silne i pełne życia. Szkolono je, jak dźwigać drewno i dbać o zapas świeżej wody, a także zdzierać, wyprawiać i suszyć skóry oraz szyć ubrania, torby i pojemniki parfleches z niewyprawionej skóry przeznaczone do przechowywania zapasów pożywienia na zimę. Musiały też pleść koszyki i kształtować je w specjalne nosidła do wody pokryte żywicą, suszyć i przechowywać żywność, pilnować dzieci i sporządzać posiłki. Uczono je podstawowej wiedzy o zbieraniu i przygotowywaniu dzikich roślin.

Kobiety z dużej rodziny były w stanie utworzyć działającą razem i korzystającą ze zbiorowego doświadczenia grupę zajmującą się zbieractwem. W celu pozyskania potrzebnych roślin korzystały głównie z najbliższej ich osadzie okolicy, pracując tam cały dzień. Jednak w razie potrzeby organizowano także większe ekspedycje, które wyprawiały się na odleglejsze tereny (czasami przebywając poza wioską całymi tygodniami). Mogły się ne składać z grup zbieraczy, myśliwych, albo obu jednocześnie. Kobiety najpierw szukały pierwszych zielonch warzyw, a potem kwiatów wąskolistnej juki, strzałki wodnej, dzikiej cebuli, owoców kaktusa i różnych jagód wiosennych lub wczesnoletnich.

Największe wyprawy organizowano w maju, po ważny elerment diety – meskal. Wtedy większość kobiet z danej grupy z pomocą tylu mężczyzn, ilu można było zebrać, udawała się na tereny obfitujące w nowe wyrośnięte rudawe łodygi meskalu lub agawy o ostrych liściach, znanej także jako roślina stuletnia. Łodygi obcinano, obijano i opiekano, a ciężkie mięsiste bulwy i korony były wygrzebywane z ziemi przy pomocy młotków i zaostrzonych kijów. Kobiety starały się zebrać jak najwięcej koron meskalu o ponad półmetrowym przekroju i umieścić je w dużych dziurach do parowania, wygrzebanych w twardej i suchej ziemi. Tam za pomocą gorących kamieni zamieniano meskal w pastę, którą można było zjeść od razu lub rozbić w płaskie placki i suszyć na słońcu. Meskal był bardzo pożywny i można go było przechowywać w nieskończoność.

Latem i jesienią zbierano różne rośliny: dzikie ziemniaki, mieszanki żołędzi, jagody, dzikie wiśnie, maliny i fasolę. Z tego wszystkiego robiono surowy chleb i suszono placki. Zbierano także owoce jałowca, poziomki, winogrona, owoce słodkiej różowej juki i dziki tytoń, który był cięty i suszony.

W październiku przychodziła kolej na domową kukurydzę. Można było z niej przyrządzić posiłek od razu, zabezpieczyć jako zapasy na zimę, albo kobiety mogły z niej uwarzyć tiswin, czyli lekki napój piwny. Okres najlepszych zbiorów nadchodził późną jesienią. Wtedy kobiety i dzieci gromadziły duże ilości żołędzi, orzechów pinii i nasion. Zimą w zasadzie przerywano zbieranie – koncentrowano się na zabezpieczaniu żywności, żywiono się ograniczoną ilością małej zwierzyny oraz przygotowanymi wcześniej zapasami, zaś mężczyźni dokonywali napadów. Apacze byli w najwyższym stopniu uzależnieni od natury. Różnice szczepowe we wzorcach sezonowych zależały tylko od otoczenia, ponieważ członkowie każdej grupy żyli z tego, co dostarczał im konkretny obszar.

Każda ranczeria Apaczów miała swojego przywódcę i była niezależna od innych, chociaż więzy małżeńskie potrafiły niekiedy cementować sojusz pomiędzy różnymi grupami. Tak jak poszczególne grupy były wolne od ingerencji innych grup, tak w ramach każdej z nich panowała indywidualna wolność każdego z jej członków. Nikt nie mógł powiedzieć drugiemu, co ma robić, chociaż zwyczaje i presja ogółu zwykle wymuszały określone zachowanie jednostki. Żaden wojownik nie musiał walczyć i żaden nie mógł zmusić drugiego do walki. Jedynym motywem, który prowadził wojownika na ścieżkę wojenną była konieczność zapewnienia bytu rodzinie, żądza łupów, zemsta albo chęć zdobycia reputacji.

Przywództwo u Apaczów miało charakter nieformalny i często ulegało zmianie. W zasadzie nie nosiło cech dziedzicznych i zależało tylko od autorytetu poszczególnych jednostek wyniesionych na czoło klanu lub grupy (dlatego Apacze nigdy nie mogli pojąć po zetknięciu się z biurokratyczną machiną białych, że u nich często decydowały inne czynniki). Status wodza (natan) mógł osiągnąć tylko wojownik o wyjątkowej sile osobowości, odwadze, mądrości i szczęściu wojennym, za którym chcieli iść inni (Apacze uważali, że wódz zawsze powinien prowadzić wojowników do walki w pierwszym szeregu, a nie dowodzić nimi z tyłu, jak w przypadku oficerów hiszpańskich, czy meksykańskich). Mężczyzna taki mógł przewodzić tylko za sprawą siły charakteru, elokwencji, zdolności dyplomatycznych, które pozwalały mu łagodzić spory i utrzymywać dobre stosunki z innymi grupami, oraz właściwego podejścia do współplemieńców. Nie miał prawa używać siły fizycznej i karać swoich ludzi. W zwyczaju Apaczów było przypominanie wojownikom przed bitwą, że idą do walki wyłącznie z własnej woli. Prowadząc swoich ludzi do boju, wódz mógł im zaoferować tylko trud i krew w razie klęski, lub chwałę i łupy w razie zwycięstwa. Był on odpowiedzialny za zdobywanie pożywienia, bezpieczeństwo, ubranie i powodzenie członków swojej grupy, a kiedy okazywał się za słaby, aby sprostać wymaganiom, zastępowano go innym przywódcą.

Apacze nie znali pojęcia „państwa” z jego monopolem na prowadzenie polityki zagranicznej i użycie sił zbrojnych w celu obrony „żywotnych interesów obywateli”. W konsekwencji zawsze mieli problem ze zrozumieniem, że pokój zawarty w jednym miejscu obowiązuje także w innych miejscach i że poszczególne miasta i wioski białych nie mają takiej autonomii, jak ich ranczerie. Teoretycznie jedni wodzowie nie musieli dotrzymywać pokoju zawartego z białymi przez innych wodzów, w praktyce jednak wiele decyzji podejmowano na naradach z udziałem wielu wodzów i wojowników.

Codzienne życie Apaczów przesiąknięte było religią. Wierzyli oni w wielu bogów, ale najważniejszy był Wódz Niebios albo Stwórca Życia (Yastasitasitan-ne), znany obecnie jako Usen (nazwa wzięta podobno od hiszpańskiego Dios, czyli Bóg). Ich główne ceremonie i rytuały skupiały się na uzdrawianiu chorych, trosce o zapobieżenie złu w przyszłości i zabieganiu o powodzenie w wyprawach wojennych. Jedną z najbardziej celebrowanych była ceremonia wprowadzenia młodych dziewcząt w świat dojrzałości płciowej (puberty). Małżeństwo było często aranżowane i zwykle przypominało formą kupno żony, które uświetniano ucztą trwającą cztery dni i noce. Narady pieczętowano dymem wydmuchiwanym na wszystkie strony świata ze skręta wykonanego ze zwiniętego liścia dębu. Apacze nie bali się śmierci, ale przerażały ich choroby i duchy zmarłych, dlatego starali się unikać rozmów o niej. Nigdy nie wymieniali imion zmarłych w obawie przed powrotem ich duchów do świata żywych. Kiedy zetknęli się z chorobą, uciekali jak najdalej od jej źródła, często obwiniając o sprowadzenie nieszczęścia niektóre zwierzęta, jak sowy i kojoty.

Szczególna rola w społeczności Apaczów przypadała szamanom. Każdy z nich łączył w sobie zdolności nauczyciela, lekarza, kapłana, wróżbity i artysty. Szamani posiadali dużą wiedzę medyczną i byli ekspertami w dziedzinie stosowania leków, odtrutek, środków halucynogennych i tym podobnych. W praktykach medycznych wykorzystywali przypisywaną im ponadnaturalną moc większej lub mniejszej jakości, oraz znane tylko im środki lecznicze i metody uzdrawiania, których uczyli się od swych starszych poprzedników i których zazdrośnie strzegli przed innymi. Jako kapłani mieli prawo prowadzenia ceremonii religijnych i rytuałów plemiennych. Posiadali także umiejętność tłumaczenia wizji i snów, do których zabobonni Indianie przywiązywali ogromną wagę. Bywali też zręcznymi magikami i miewali umiejętności telepatyczne. Na nich ciążyła odpowiedzialność za podtrzymywanie tradycji i opiekę nad świętymi przedmiotami będącymi własnością plemienia. Musieli doskonale znać historię swego ludu, nauczyć się setek pieśni modlitewnych oraz rytuałów trwających często wiele dni i nocy. Szamani odgrywali w swoim plemieniu wielowarstwową i sięgającą daleko rolę. Do nich należało duchowe przywództwo nad społecznością szczepową.

Najbardziej szanowani szamani mogli być jednocześnie wodzami. Powszechnie wierzono, że wybitny przywódca potrafi przewidzieć przyszłość i wpływać na bieg wydarzeń. Taki człowiek miał zdolność planowania strategii militarnej, leczenia chorób i ran, sprawowania władzy nad wężami i końmi, zdobywania amunicji, sprawiania, że nieprzyjacielskie kule mijały cel, lokalizowania położenia wroga i odbierania porodów kobiet. Miały mu w tym pomagać święte przedmioty, jak turkusy, pyłek pałki wodnej, biała glinka i muszle pewnych małży, a także pióra niektórych ptaków, zwłaszcza orła i sowy. Zwierzęciem szczególnie czczonym przez Apaczów był niedźwiedź, którego uważali za symbol mądrości i siły. Niedźwiedź, jako zwierzę różne od innych, był nietykalny. Nie wolno go było zabić (jeżeli, to tylko w samoobronie), nie można było jeść jego mięsa i używać jego skóry.

Apacze brzydzili się czarami. Traktowali je jako nadużycie władzy wykorzystywane w niecnych celach. Czary i rzucanie uroków były uważane za ohydne przestępstwo i dlatego karano je śmiercią lub banicją. Kodeks moralny Apaczów opierał się na prawdzie. Kłamcami pogardzano i nigdy nie polegano na ich słowach. Równie mocno piętnowano przesadę wypowiedzi i czcze przechwałki. Niewierne małżonki karano obcięciem czubka nosa. Kradzież w obrębie grupy była niedopuszczalna, bo każdy potrzebujący mógł zawsze liczyć na pomoc ziomków. Nie dotyczyło to obcych. Apacze nie czuli żadnych zobowiązań wobec innych ludzi. Oszukanie lub okradzenie obcego było traktowane jako ogólnie szanowana zdolność i powód do dumy.

Potwornym występkiem przeciwko prawom plemienia była zdrada własnej grupy. Zdrajca zostawał na zawsze wyklęty i zwykle był zabijany lub skazywany na wygnanie, co często było karą gorszą od śmierci. To samo dotyczyło apackich zwiadowców i wszystkich tych, którzy służyli w oddziałach pomocniczych, walczących przeciwko swoim rodakom. Rekrutowanie Apaczów przeciwko Apaczom powodowało wiele napięć i było jednym ze sposobów dzielenia i podbijania Indian przez Hiszpanów i Meksykanów w ich wysiłkach zmierzających do sprawowania kontroli na północnej granicy.

Apacze nie posiadali rady plemiennej i nie spotykali się nigdy razem podczas plemiennych uroczystości, tak jak niektóre plemiona z Wielkich Równin w trakcie letniej ceremonii Tańca Słońca (Sun Dance). W dawnych czasach wyprawy wojenne organizowali wojownicy z jednego obozu, czasami jednak swoje siły łączyli członkowie dwóch lub więcej ranczerii. Kilka oddziałów operujących jednocześnie mogło uderzyć szybko i niespodziewanie, paląc osady i pojedyncze hacjendy, niszcząc zbiory nieprzyjaciela, porywając stada, kradnąc żywność i dokonując innych zniszczeń. Wojownicy wyruszający na wyprawę wojenną pozostawiali swoje rodziny w bezpiecznym miejscu z zapasami pożywienia i kilkoma mężczyznami do obrony.

Apacze będąc ludem bardzo wojowniczym rodzili się i żyli do walki. Od najwcześniejszego dzieciństwa chłopcy byli przygotowywani do roli wojownika pod okiem swoich ojców i dziadków. Wszystkie zabawy i ćwiczenia dobierano tak, aby nauczyć ich podchodów, tropienia śladów, oswoić z bronią i wyrobić w nich fizyczną wytrzymałość oraz odporność na ból i trudy. Latem i zimą pływali i biegali na długich dystansach, czasami kąpali się w przerębli i tarzali w śniegu. Codziennie uczyli się jeździć konno, strzelać z łuku do celu albo drobniejszej zwierzyny, posługiwać się procą i włócznią. Chłopcy byli hartowani przez siłowanie się, zapasy i udawanie walki. Słynny trening Apaczów polegał na długim biegu w palącym słońcu bez odpoczynku do wyznaczonego miejsca na szczycie wzgórza lub góry, tam i z powrotem, z ustami pełnymi wody, co miało uczyć właściwego oddychania nosem i znoszenia wysiłku. Po zakończeniu biegu młodzieniec musiał wypluć wodę na dowód udanej próby. Chłopców i dziewczęta uczono także obserwowania zachowania zwierząt, ponieważ potrafiły one dużo wcześniej wyczuć obecność nieprzyjaciela niż ludzie.

Kiedy nadszedł właściwy czas, młodemu Apaczowi pozwalano wziąć udział w wyprawie. Najczęściej pełnił rolę pomocnika, który służył starszemu wojownikowi, pilnował jego konia, zbierał opał, rozpalał ognisko, czy pomagał w pędzeniu zrabowanych zwierząt. Jeśli był posłuszny i nie było do niego zastrzeżeń, po czterech wyprawach przyjmowano go do grona wojowników. Tak zahartowany Apacz stawał się bezlitosnym i nieustępliwym wrogiem, po mistrzowsku sprawdzającym się w podchodach, zasadzkach i ucieczce. Jego wytrzymałość była trudna do uwierzenia. W ciągu jednego dnia mógł pokonać pieszo ponad 100 km. Niektórzy młodzi Apacze odmawiali udziału w wyprawach. Innych uznawano za niezdolnych do roli wojownika. Ci, którzy nie sprostali wymogom, stawali się przedmiotem drwin i pogardy.

Apacze nigdy nie prowadzili wojen zdobywczych, albo mających na celu podbój czyjegoś terytorium. Rozróżniali jedynie wyprawy po łupy i dla zemsty. Cele obu tych działań zostały streszczone słowami Apaczów Zachodnich: łupiestwo było „szukaniem własności wroga”, podczas gdy zemsta oznaczała „zadawanie śmierci wrogom”. Czasami potrafili łączyć oba te cele, zwłaszcza gdy nie dało się wykorzystać okazji do zemsty, albo gdy po jej spełnieniu można było dodatkowo ograbić ofiarę.

Zemsta za śmierć krewnych poległych podczas napadów rabunkowych lub zabitych w napadach wroga była religijnym nakazem, który wynikał z tradycyjnego kodeksu wartości i ideałów Apaczów. Jeśli Apacz zginął z ręki innego Apacza, musieli go pomścić krewni ze strony matki. Jeżeli zabili go biali, Hiszpanie, Meksykanie lub Amerykanie, przywódca klanu albo grupy, do której należał, miał obowiązek poprowadzić wojowników przeciwko wrogom. Przed wyprawą wódz często zachęcał młodych wojowników, aby „myśleli o gniewie, walce i śmierci”. Zwyczajowo wymagała ona odpowiednich przygotowań. Były one połączone ze specjalnymi ceremoniami, w których ważną rolę odgrywały religijne rytuały: modły, tańce i wojenna symbolika. Apacze Zachodni nazywali taką ceremonię wojenną „napiętą skórą rozciągniętą na ziemi”. Prowadzący ją szaman wyśpiewywał magiczne zaklęcia i wznosił modły, mające zapewnić sukces pragnącym krwi wojownikom, którzy wtórowali mu nucąc pieśni i włączali się do tańca na znak swego udziału w planowanej wyprawie. Przed jej rozpoczęciem uczestnicy pościli, powstrzymywali się od czynności seksualnych, a czasem zadawali sobie ból, aby zyskać przychylność bóstw opiekuńczych. Kiedy już znaleźli się na ścieżce wojennej, Apacze posługiwali się specjalnym rytualnym słownictwem, pochodzącym z ich własnego języka. Zwykle starano się dopaść konkretnego zabójcę, a kiedy było to niemożliwe, ginął pierwszy lepszy przedstawiciel jego narodu. Mniejsze krzywdy wyrządzone rodzinie Apacza opłacano końmi, kocami i innymi artykułami codziennego użytku.

Wyprawy grabieżcze organizowano wtedy, gdy kończyły się zapasy pożywienia. Zwykle poprzedzała je zapowiedź jakiejś starszej kobiety, że wyczerpują się zapasy mięsa. Mogły one przybierać formę pojedynczych rajdów dla zdobycia jednego lub paru zwierząt. Brało w nich udział kilku, rzadziej kilkunastu wojowników, gdyż podstawową troską była możliwość ukrycia się przed wrogiem. Czasami przywódca grupy lub jakiś doświadczony wojownik ogłaszał plan większej wyprawy i wzywał ochotników do wzięcia w niej udziału. Mógł w niej uczestniczyć każdy, kto sprawdził się w poprzednich próbach. Największe wyprawy wojenne gromadziły wojowników z kilku sąsiednich wiosek i mogły liczyć nawet kilkuset uczestników.

W dawniejszych czasach wyprawy łupieżcze były skierowane przeciwko innym plemionom indiańskim, jak Komancze, Nawahowie, Papago, Pima, Maricopa, Hualapai i Pueblo. Nie dotyczyło to Indian Hopi, z którymi Apacze utrzymywali na ogół pokojowe relacje. Po osiedleniu się w końcu XVI wieku Hiszpanów w Nowym Meksyku, ważnym elementem życia ekonomicznego Apaczów stały się wyprawy rabunkowe na ich osiedla, szczodrze, chociaż mimowolnie, dostarczających stad bydła i koni apackim rabusiom.

Wojownik, który prowadził wyprawę stawał się na czas jej trwania tymczasowym wodzem wojennym. Uczestnicy wyruszali w małych grupkach, aby zostawić jak najmniej śladów, i spotykali się w umówionym punkcie na terytorium wroga, w pobliżu miejsca, które było celem ataku. Po upatrzeniu odpowiedniego stada, kilku wojowników we wczesnych godzinach porannych podkradało się do niego i po cichu odpędzało zwierzęta na bezpieczną odległość. Tam pozostali napastnicy otaczali stado i krzykiem oraz wymachiwaniem kocami pędzili je dalej. Podróż powrotna odbywała się tak szybko, jak to było możliwe. Dlatego Apacze woleli porywać konie i muły, z którymi można było się poruszać szybciej, niż pędząc krowy i owce. Gnając bez tchu nawet przez pięć dni, zwykle potrafili szczęśliwie uciec. Unikali walki, ponieważ mogła ona zaalarmować wrogów, niwecząc cel wyprawy.

Nawet nieduża wyprawa Apaczów mogła wyrządzić ogromne szkody. Ponieważ zabijali i zjadali wszystkie konie i muły, z wyjątkiem najwartościowszych sztuk, zagrabione stada przepadały na ogół bezpowrotnie. Szybkość, z jaką poruszali się Apacze, zwłaszcza po dokonaniu napadu, zadziwiała wszystkich, którzy ich znali. Jeden z hiszpańskich misjonarzy, który działał w Sonorze w połowie XVIII wieku, donosił, że potrafili oni odpędzać zagrabione zwierzęta tak szybko, że znajdowali się o 25 lub 30 km dalej, zanim zauważono brak stada. W razie potrzeby wojownicy mogli się rozdzielić na mniejsze grupki i uciekać nawet przez najtrudniejszy teren, pieszo albo konno. Jeśli byli ścigani i zostali dogonieni, woleli zabić porwane zwierzęta, rozproszyć się i wrócić później, aby zjeść swoją zdobycz. Po powrocie do obozu rozdzielali inwentarz pomiędzy swych krewnych, którzy wspierali ich na odległość pieśnią i modlitwą. Obowiązkiem było dostarczenie części zdobyczy wdowom i rozwódkom, które przypominały o tym śpiewem i tańcem. To zapewniało równomierny rozdział mięsa w obrębie całej grupy. Udaną wyprawę uświetniano dziękczynną uroczystością religijną, po której następowała wielka uczta z dużą ilością pożywienia i tiswinu, oraz gremialnymi śpiewami i tańcami. Taniec skalpów był rzadkością, ponieważ Apacze uważali zwyczaj ich zdobywania za wynalazek Meksykanów i brzydzili się nimi, jako pozostałością po niechcianych zmarłych. Nawet jeśli skalpowanie było praktykowane przez niektórych Apaczów Zachodnich oraz Mimbreniów i Jicarillów, to wymagało długotrwałych rytualnych przygotowań i późniejszych ceremonii oczyszczenia.

Jeżeli podczas wyprawy wzięto jeńców, stawali się oni własnością rodziny tego, kto ich pojmał. W praktyce oznaczało to niewolnictwo, chociaż czasami jeniec osiągał wyższy status, a niekiedy bywał adoptowany i zostawał pełnoprawnym członkiem plemienia[4]. Z drugiej strony mógł być sprzedany innemu plemieniu lub Meksykanom, albo zwolniony za okupem. Bywało, że jeńców skazywano na śmierć, zwłaszcza wtedy, gdy wyprawa poniosła straty, które wymagały aktu zemsty. Wziętego do niewoli mężczyznę przekazywano kobietom z rodziny zabitego, aby poniesioną stratę wynagrodziły sobie zadając nieszczęśnikowi śmierć w męczarniach. Taki sposób postępowania z wziętymi do niewoli wrogami miał także znaczenie odstraszające i stanowił wyraźne ostrzeżenie dla potencjalnych nieprzyjaciół, aby trzymali się z dala od terytorium Apaczów. Ta reputacja okrutnych przetrwała przez cały okres wojen z nimi. Wojownicy rzadko brali do niewoli dorosłych mężczyzn, ponieważ tacy jeńcy nie mogli zostać zintegrowani w społeczności, a jeżeli obawiali się wykrycia, zabijali także każdą kobietę czy dziecko, jakie wpadły w ich ręce. Niektórzy Yavapai i Apacze Tonto palili jeńców żywcem, a potem ich rytualnie zjadali, albo przynajmniej pożerali symbolicznie, naśladując gestami czynność jedzenia.

Legendarne umiejętności i wytrzymałość Apaczów są potwierdzone zeznaniami białych żołnierzy, którzy z nimi walczyli. Określenie „Tygrysy rasy ludzkiej” (Tigers of the Human Species), którym amerykański generał i znawca Indian, George Crook, obdarzył Apaczów, idealnie pasuje do sposobu prowadzenia walki w ich surowej ojczyźnie. Wojownik nosił zwykle koszulę, przepaskę i mokasyny, często sięgające powyżej kolan. Miał ze sobą linę, koc, naczynie na wodę, świder do rozpalania ognia, rację meskalu i swoją broń. Podstawowym uzbrojeniem były: tarcza, łuk i strzały, noże, proce oraz włócznie. Zachowane dokumenty czasami wspominają maczugi wojenne składające się z drewnianego trzonka i ruchomej głowicy z ciężkiego kamienia obszytego mokrą skórą. W obronie lub zasadzce Apacze, mężczyźni i kobiety, obrzucali wroga kamieniami lub staczali na niego większe głazy, czasami z katastrofalnym skutkiem. W późniejszym okresie przyswoili sobie broń palną, na początek muszkiety. Ponieważ zawsze mieli trudności ze zdobywaniem prochu i jego właściwym przechowywaniem, powszechnie zaczęli używać karabinów i pasów z nabojami dopiero wtedy, gdy do użytku weszła broń odtylcowa. Apacze często czernili swoją broń w celu kamuflażu.

Jak długo wykorzystywano broń odprzodową, tak długo łuk i strzały miały nad nią przewagę, chociaż muszkiet miał dużo większy zasięg rażenia. Jednak w czasie potrzebnym do ponownego załadowania muszkietu Apacz uzbrojony w łuk mógł wystrzelić kilka strzał z kamiennymi grotami, które lekko osadzone na czubku promienia, często nie dawały się wyciągnąć i pozostawały w ranie, powodując śmierć od zakażenia, nawet jeśli nie zabiły wroga od razu. Często Apacze zaprawiali groty trucizną sporządzoną ze zgniłej wątroby jelenia albo jadu grzechotnika. Hiszpanie i Meksykanie, zdając sobie sprawę, jak groźną bronią był łuk w rękach doświadczonego wojownika, zawsze starali się trzymać poza jego zasięgiem i nie dopuszczać do walki na bliską odległość.

Apacz mógł przeżyć w najtrudniejszych warunkach i kiedy natura mu nie sprzyjała, potrafił instynktownie znieść nadzwyczajne skrajności spowodowane pragnieniem i głodem. Nieodzownym atrybutem wojownika były amulety przygotowane przez szamana uprawnionego do rytuałów wojennych. Skórzane rzemienie i sznurki wiązane wokół głowy i ramion, koszule wojenne, magiczne tarcze, ciasne czapy wojenne ozdabiane sowimi i indyczymi piórami, a także wiele innych ozdób upiększanych różnymi wzorami przywoływały ochronę i siłę świętych mocy oraz ich ptasich i zwierzęcych posłańców. Wojownik malował twarz, chcąc zapewnić sobie moc szamana wojennego i nosił woreczek ze świętym pyłkiem kwiatowym, aby móc składać poranne i wieczorne ofiary. Posiadanie ponadnaturalnej mocy przeciwko wrogom było cennym darem i można ją było uzyskać albo dzięki poczuciu wspólnoty z tajemnymi siłami, albo bezpośrednio od szamana wojennego, który już ją miał. Ceremoniały przywołujące takie siły miały na celu ochronę wojownika, zamaskowanie wyprawy wojennej, zwiększenie tempa marszu lub odnalezienie nieprzyjaciela.

Apacze byli ekspertami w wyborze miejsca i czasu bitwy. Uderzając z zasadzki, starali się zwabić wroga do wąskiego kanionu lub innego niewygodnego dla niego miejsca. Podczas napadów na wrogi obóz albo osadę białych często zabijali wszystkich bez różnicy płci i wieku w przekonaniu, że bez opieki mężczyzn kobiety i dzieci są skazane na śmierć głodową i będzie im lepiej w Krainie Duchów. Z powodu przesądów nigdy nie toczyli walki nocą i unikali rozpoczynania jej przed świtem. Jeśli zostali zaskoczeni przez Hiszpanów lub Meksykanów, nie wpadali w panikę i natychmiast stawali do walki. Przyparci do muru lub broniąc najbliższych bili się z ogromną brawurą i pogardą śmierci. Pewien hiszpański oficer, który przez wiele lat służył na północy Meksyku i potykał się z Indianami, napisał, że Apacze „walczą do ostatniego oddechu, przedkładając śmierć nad kapitulację”. Na pograniczu powiadano, że gdy Apacz zostaje ranny lub przyparty do muru, staje się bardziej niebezpieczny i nie ma wścieklejszego przeciwnika od niego.

Apacze, w przeciwieństwie do Indian z Wielkich Równin, doceniali odwagę, ale kpili z bohaterskich czynów. Nie byli głupcami i unikali brawury. Polegali za to na chytrości i ostrożności. Jeżeli mogli, woleli atakować z zasadzki lub zaskoczenia. Mężczyzn było mało, więc nie szafowano bez potrzeby życiem wojowników. Jeśli zasadzka nie dawała wyraźniej przewagi lub zaskoczenie się nie udało, nie ryzykowali i wycofywali się z walki. Wówczas rozpraszali się jeszcze szybciej, niż się pojawili, czekając na lepszą okazję do rewanżu. Zaatakowani, z nieprawdopodobną szybkością potrafili opuścić obozowisko razem z kobietami i dziećmi, zabierając ze sobą tyle żywności i dobytku, ile zdążyli wziąć. Forsownym marszem na piechotę lub konno uciekali tak długo, aż zmęczony wróg zaniechał pogoni, albo znaleźli ukryte miejsce, gdzie nie można ich było odszukać. W niektórych wyprawach wojennych brały udział także kobiety, których zadaniem było dbanie o obóz i zaopatrzenie dla wojowników. Bywało, że one same stawały do walki, nie ustępując odwagą mężczyznom i zdobywając sławę jako strzelcy wyborowi. Najbardziej znaną była Lozen, siostra Victoria, wodza Apaczów Chihenne z Gorących Źródeł, która zasłynęła nie tylko jako wojowniczka, ale także mająca wielką moc szamanka. Rozkładając ręce i modląc się była podobno w stanie określić bliskość nieprzyjaciela poprzez intensywne mrowienie dłoni.

Era kolonialna

Przez setki lat Apacze walczyli z białymi ludźmi z południa, najpierw Hiszpanami, a potem Meksykanami. Po raz pierwszy spotkali Hiszpanów na wiosnę 1541 roku na preriach Nowego Meksyku, na wschód od siedzib Indian Pueblo, gdzie pasły się ogromne stada bizonów. Hiszpański dowódca Francisco Vásquez de Coronado (1510-1554), prowadzący z Meksyku na północ słynną ekspedycję 340 Hiszpanów i ponad 1000 pomocniczych Indian meksykańskich w poszukiwaniu mitycznego „złotego miasta” Quivira, zanotował w kwietniu tego roku:

Po siedemnastu dniach podróży trafiłem na obóz Indian, którzy wędrują za tym bydłem [bizonami]. Tubylcy nazywają się Querechos. Nie uprawiają ziemi, tylko jedzą surowe mięso i piją krew zwierząt, które zabiją. Wszyscy ubierają się w skóry tego bydła i posiadają dobrze skonstruowane namioty, wykonane z wygarbowanych i nasączonych tłuszczem skór, w których mieszkają i które zabierają ze sobą ruszając w ślad za tym bydłem. Mają także psy, które objuczają swoimi namiotami, tyczkami i dobytkiem.

Idąc dalej na wschód, Coronado spotkał kraj suchy, kamienisty i prawie bezludny, który określił mianem despoblado, co oznacza „dzicz”, albo obszar pozbawiony ludności. Prawdopodobnie było to terytorium pozostawione przez „Mieszkańców Klifów”, albo niedawno spustoszone przez jakąś epidemię, która wyprzedziła pochód konkwistadorów. A może po prostu Apacze, którzy tu żyli, pochowali się przed nieznanymi im białymi ludźmi.

Konflikt z Hiszpanami osiągnął większe rozmiary po tym, jak w 1598 roku Nowy Meksyk (Sante Fe de Nuevo México) stał się oficjalnie hiszpańską kolonią i wszedł w skład wicekrólestwa Nowej Hiszpanii ze stolicą w mieście Meksyk. Po raz pierwszy Apacze starli się z nimi prawdopodobnie w styczniu 1599 roku, kiedy udzielili pomocy potomkom ludu Anasazi, Indianom Keres, w obronie ich puebla (murowanej wioski z wypalonej na słońcu cegły adobe) Acoma przed żołnierzami Juana de Oñate, pierwszego hiszpańskiego gubernatora Nowego Meksyku. Napastnicy spalili wówczas wioskę, zabili ponad 600 Indian i wzięli do niewoli 800 innych, a następnie barbarzyńsko skazali wszystkich mężczyzn powyżej dwudziestego piątego roku życia na obcięcie jednej stopy i niewolniczą pracę przez 20 lat.

Pierwsze osiedle kolonialne o nazwie San Juan de los Cabelleros, założone przez gubernatora Oñate w lipcu 1598 roku w dolinie Rio Grande na północ od dzisiejszego Santa Fe, stało się wkrótce celem napadów Apaczów i ich pobratymców, Nawahów. Indianie nie dążyli jednak do jego zniszczenia, tylko do rabowania jego stad. Wkrótce tak bardzo rozsmakowali się w delikatnym mięsie koni i mułów, że stało się ono jednym z podstawowych produktów spożywczych ich diety. Najazdy stały się tak dokuczliwe, że w 1610 roku drugi gubernator Nowego Meksyku, Pedro de Peralta, przeniósł stolicę kolonii do nowego miasta La Villa Real de la Santa Fe, założonego trzy lata wcześniej nad rzeką Santa Fe, u stóp gór Sangre de Cristo.

W przerwach między napadami