Antologia z dreszczykiem - Wielu autorów - ebook
NOWOŚĆ

Antologia z dreszczykiem ebook

Wielu autorów

0,0

Opis

Zamknięte drzwi. Kroki na schodach. Cisza dzwoniąca w uszach.

 

Ta antologia z dreszczykiem zabierze Cię w miejsca, w których  zwykła codzienność pęka jak cienka szyba, odsłaniając coś dużo mroczniejszego. W tych opowieściach śmierć nie zawsze oznacza koniec. Czasem bywa początkiem zemsty albo przestrogą. To, co ukryte za ścianą, może znać Twoje imię. Zwykły zakręt na drodze okazuje się granicą między światami. Niepokojący sen staje się rzeczywistością, z której nie ma już ucieczki. A choroba – choć zabiera nadzieję – może się okazać początkiem jeszcze większego koszmaru. Opowieści, które nie krzyczą, tylko szepczą długo po zmroku. Światło w korytarzu nagle staje się koniecznością, ale czy na pewno uchroni Cię przed tym, co czai się w mroku?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



an­to­lo­gia

z dresz­czy­kiem

ZBIÓR NAJ­LEP­SZYCH OPO­WIA­DAŃ

POL­SKICH AU­TO­RÓW

Co­py­ri­ght © Ostre Pió­ro

Wy­da­nie I

Szcze­cin 2025

e-ISBN: 978-83-68498-19-6

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci za­bro­nio­ne bez wcze­śniej­szej pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy. Do­ty­czy to tak­że fo­to­ko­pii i mi­kro­fil­mów oraz roz­po­wszech­nia­nia za po­mo­cą no­śni­ków elek­tro­nicz­nych.

Wy­daw­ca ze­zwa­la na udo­stęp­nia­nie okład­ki książ­ki w in­ter­ne­cie.

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | www.ka­es-se­re­din.pl

Zdję­cie na okład­ce / Gra­fi­ki na stro­nach ty­tu­ło­wych roz­dzia­łów

Fre­epik

Re­dak­cja

Mo­ni­ka Cał­ka | Krop­ka i Spół­ka

Ko­rek­ta

Na­ta­lia Szop­pa

Ka­ta­rzy­na Ku­row­ska | sta­cja­pro­jekt.my.ca­nva.si­te

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i ła­ma­nie

Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | www.ka­es-se­re­din.pl

Kon­wer­sja do epub:

Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | www.ka­es-se­re­din.pl

Wy­daw­nic­two Ostre Pió­ro

www.ostre-pio­ro.pl

Piotr Ży­meł­ka

Uro­dzo­ny w la­tach osiem­dzie­sią­tych, ukoń­czył in­for­ma­ty­kę na Po­li­tech­ni­ce Ślą­skiej w Gli­wi­cach i pra­cu­je ja­ko pro­gra­mi­sta. Pry­wat­nie mąż i oj­ciec. En­tu­zja­sta do­brej ka­wy oraz kul­tu­ry fran­ko­foń­skiej. Pi­sze w cza­sie wol­nym i w tak zwa­nym „mię­dzy­cza­sie”. Od za­wsze roz­ko­cha­ny we wszyst­kich nie­mal­że ga­łę­ziach po­pkul­tu­ry. Wiel­ki mi­ło­śnik Ki­na No­wej Przy­go­dy, przy­go­dó­wek po­int and click, zło­te­go wie­ku pi­ra­tów, a tak­że za­pa­lo­ny czy­tel­nik li­te­ra­tu­ry pra­wie wsze­la­kiej i ko­mik­sów. Je­go tek­sty uka­zy­wa­ły się na ła­mach cza­so­pi­sma „Pi­xel”. Re­gu­lar­nie pu­bli­ku­je re­cen­zje fil­mów na por­ta­lu film.org.pl.

Za­de­biu­to­wał w 2021 ro­ku po­wie­ścią sen­sa­cyj­no-przy­go­do­wą Cień Tem­pla­riu­szy. Książ­ka zo­sta­ła do­brze przy­ję­ta i sta­no­wi­ła hołd dla przy­gód In­dia­ny Jo­ne­sa oraz twór­czo­ści Cli­ve’a Cus­sle­ra. W 2024 ro­ku uka­zał się kry­mi­nał Bło­go­sła­wie­ni, któ­rzy łak­ną spra­wie­dli­wo­ści. Ak­cja po­wie­ści to­czy się w Ka­to­wi­cach na dwóch płasz­czy­znach cza­so­wych. W 2025 ro­ku au­tor wy­dał trze­cią książ­kę – po­wieść awan­tur­ni­czą Car­ska afe­ra. Jej bo­ha­te­ro­wie to dwaj męż­czyź­ni o zu­peł­nie od­mien­nych cha­rak­te­rach. Tra­fia­ją na spra­wę, któ­ra mo­że wstrzą­snąć ca­łą Eu­ro­pą. Z bie­giem cza­su los rzu­ca ich do róż­nych kra­jów, a wza­jem­na nie­chęć za­mie­nia się w szorst­ką mę­ską przy­jaźń.

Fa­ce­bo­ok: piotr.zy­mel­ka.pi­sarz

Piotr Ży­meł­ka

Od­le­gła stro­na nie­ba

– Nie, pro­szę, nie! Mam już dość! Bła­gam…! Zo­staw! – wrzesz­cza­ła ko­bie­ta.

Otwo­rzy­łem oczy i gwał­tow­nie wcią­gną­łem po­wie­trze. Zno­wu ten sen.

Chwi­lę trwa­ło, nim zo­rien­to­wa­łem się w sy­tu­acji. Le­ża­łem wmięk­kim, wy­god­nym łóżku. Ota­czała mnie ciem­ność. Ale nie ta­ka zwy­kła, któ­ra po­ja­wia się no­cą po zga­sze­niu ża­rów­ki. Nie – to był zły, tłu­sty, wszech­ogar­nia­ją­cy mrok, wy­peł­za­ją­cy z kątów i szcze­lin orazwci­ska­ją­cy się w każdą, naj­mniej­szą na­wet szpa­rę. Cięż­ki i ole­isty. Na­ma­cal­ny, wchła­nia­ją­cy światło iod­bie­ra­ją­cy na­dzie­ję. Za­cho­wu­ją­cy się nie­mal­że jak ży­wa isto­ta iwy­cią­ga­ją­cy po mnie swo­je czar­ne jak smo­ła zło­wro­gie wy­pust­ki.

Źró­dło tej ciem­no­ści le­ża­ło bli­sko, to z je­go po­wo­du tu przy­je­cha­łem. Wy­czu­wa­łem ta­kie miej­sca z da­le­ka. Wie­cie, je­śli ży­je się od­po­wied­nio dłu­go, czło­wiek uczy się ufać in­stynk­to­wi. W prze­ciw­nym wy­pad­ku… no cóż, gro­by roz­sia­ne po świe­cie są naj­lep­szym do­wo­dem na to, do­kąd pro­wa­dzi nie­wie­dza tych, któ­rzy nie słu­cha­li pod­szep­tów in­tu­icji.

Usia­dłem i się­gną­łem do włącz­ni­ka lam­py. Pstryk­ną­łem, a po­kój za­la­ło żół­te, przy­jem­ne świa­tło. Ciem­ność cof­nę­ła się po­za je­go za­sięg, ale jak­by nie­chęt­nie, zocią­ga­niem.

Ubra­łem się i pod­sze­dłem do drzwi wyj­ścio­wych. Do świ­tu zo­sta­ły co naj­mniej dwie go­dzi­ny. Nie cier­pię tych pe­ere­low­skich, sza­rych, pa­skud­nych blo­ków, kry­tych azbe­sto­wy­mi pły­ta­mi. Ale miesz­ka­łem już wznacz­nie gor­szych wa­run­kach iznacz­nie mniej przy­jem­nych czę­ściach świa­ta niż Eu­ro­pa Środ­ko­wa, więc w za­sa­dzie nie mia­łem po­wo­dów do na­rze­kań. Prze­krę­ci­łem klucz wzam­ku i wy­sze­dłem na klat­kę scho­do­wą.

Pa­no­wa­ła na niej ci­sza. Do­pie­ro gdy mach­ną­łem rę­ką, czuj­nik na pod­czer­wień za­pa­lił umiesz­czo­ną pod su­fi­tem lam­pę, roz­pra­sza­jąc nie­co mrok. Zer­k­ną­łem w gó­rę. To stam­tąd wy­peł­za­ła ciem­ność. Kry­ła się te­raz w za­ka­mar­kach pię­ter, przy­cza­jo­na iprze­ra­ża­ją­ca. Zda­wa­ła się fa­lo­wać i wa­bić ni­cze­go nie­po­dej­rze­wa­ją­ce ofia­ry. Ru­szy­łem po scho­dach, echo mo­ich kro­ków roz­brzmie­wa­ło w pu­stej prze­strze­ni, jak­by kiep­ski per­ku­si­sta nie­udol­nie wy­gry­wał marsz po­grze­bo­wy.

Wspią­łem się na ostat­nią kon­dy­gna­cję. Znaj­do­wa­ły się tu drzwi do trzech miesz­kań. Jed­ne z nich rzu­ca­ły się w oczy bar­dziej niż po­zo­sta­łe – far­ba od­cho­dzą­ca z fra­mu­gi pła­ta­mi, za­nie­dba­na wy­cie­racz­ka i war­stwy ku­rzu na klam­ce ozna­cza­ły, że od ja­kie­goś cza­su nikt ich nie otwie­rał.

To wła­śnie stąd pro­mie­nio­wał mrok. Wy­peł­zał wol­no iroz­le­wał się na świat. Miesz­ka­ło tu pra­daw­ne zło.

I ja mu­sia­łem się nim za­jąć. To zna­czy, nie mu­sia­łem, ale po­wi­nie­nem.

Oczy­wi­ście nie od ra­zu. Tyl­ko idio­ta rzu­ca się w afe­rę bez przy­go­to­wa­nia. A ja nie je­stem idio­tą. No, przy­naj­mniej nie aż tak du­żym.

***

Pierw­szą rze­czą, któ­rą na­le­ża­ło zro­bić, by­ło ze­bra­nie in­for­ma­cji. A nikt nie wie­działwię­cej o miesz­kań­cach bloków niż sa­mi miesz­kań­cy. Szcze­gól­nie ci spę­dza­ją­cy ca­łe dnie na ob­ser­wo­wa­niu są­sia­dów, na­rze­ka­niu na współ­cze­sną mło­dzież oraz ob­ga­dy­wa­niu in­nych lo­ka­to­rów. W ży­ciu spo­tka­łem już ty­sią­ce ta­kich osób iza­zwy­czaj uni­ka­łem ich jak dia­beł wo­dy świę­co­nej. Tym ra­zem jed­nak mu­sia­łem przy­wo­łać na twarz przy­ja­zny wy­raz istać się na mo­ment mi­łym go­ściem. Nie przy­szło mi to ła­two. Praw­dę mó­wiąc, by­ło cho­ler­nie trud­ne.

Mo­ja, z bra­ku lep­sze­go okre­śle­nia, ofia­ra – pa­ni Bo­że­na – miesz­ka­ła na pierw­szym pię­trze. Wie­czo­rem, gdy słoń­ce już za­szło, ale noc nie ob­ję­ła jesz­cze świa­ta we wła­da­nie, za­pu­ka­łem do jej drzwi. Otwo­rzy­ła po chwi­li i ob­rzu­ci­ła mnie nie­chęt­nym spoj­rze­niem. Le­d­wo się po­wstrzy­ma­łem, że­by nie od­pła­cić jej po­dob­nym. Za­miast te­go uśmiech­ną­łem się i po­wie­dzia­łem:

– Do­bry wie­czór, pa­ni Bo­że­no. Na­zy­wam się Maks Bi­lew­ski – po­da­łem imię ina­zwi­sko, któ­re­go wte­dy uży­wa­łem. – Miesz­kam tu od nie­daw­na ikom­plet­nie nie orien­tu­ję się w spra­wach ad­mi­ni­stra­cyj­nych. Czy pa­ni mo­że wie, gdzie po­wi­nie­nem się udać w spra­wie opłat za wy­wóz śmie­ci?

Buj­ne lo­ki w pa­pi­lo­tach, ota­cza­ją­ce na­la­ną twarz pa­ni Bo­że­ny, za­trzę­sły się, gdy wy­ściu­bi­ła gło­wę przez szpa­rę w drzwiach.

– Pa­nie! W tej spół­dziel­ni to zło­dzie­je pra­cu­ją! Ino pi­nią­dze bio­rą, a sa­mi nic nie ro­bią!

Wes­tchną­łem. To bę­dzie trud­niej­sze, niż my­śla­łem.

– Bar­dzo pro­szę, kom­plet­nie nie wiem, jak to za­ła­twić. Przy­je­cha­łem zza gra­ni­cy…

Naj­wy­raź­niej ar­gu­ment ten prze­mó­wił do reszt­ki czło­wie­czeń­stwa, kry­ją­cej się w tym ludz­kim od­po­wied­ni­ku drza­zgi w pal­cu, bo ba­ba uchy­li­ła sze­rzej drzwi.

– Her­ba­tę za­pa­rzę – wy­mam­ro­ta­ła i ru­szy­ła do kuch­ni.

Wciąż sta­łem na klat­ce scho­do­wej. Mu­sia­łem za­cze­kać na za­pro­sze­nie.

– Mo­gę wejść?

– Pro­szę! – wrza­snę­ła.

Prze­kro­czy­łem próg. W przed­po­ko­ju wi­sia­ło du­że lu­stro, więc szyb­ko prze­sze­dłem da­lej, że­by go­spo­dy­ni nie za­uwa­ży­ła w nim bra­ku mo­je­go od­bi­cia.

W sa­lo­nie uno­sił się za­pach go­to­wa­nej ka­pu­sty, zmie­sza­ny ze smro­dem kiep­skiej ja­ko­ści pa­pie­ro­sów. Cen­tral­ne miej­sce zaj­mo­wał te­le­wi­zor. A w wiel­kiej, czę­ścio­wo prze­szklo­nej me­blo­ścian­ce, pa­mięta­ją­cej jesz­cze cza­sy słusz­nie mi­nio­ne, pię­trzy­ły się ta­le­rze, kub­ki i ja­kieś in­ne bi­be­lo­ty. Na środ­ku stał okrą­gły sto­lik ka­wo­wy i dwa fo­te­le. Wjed­nym za­uwa­ży­łem kil­ka wy­pa­lo­nych pa­pie­ro­sem dziur. Nad wej­ściem wi­siał nie­wiel­ki krzy­żyk. Nie ro­bił na mnie wra­że­nia, zna­łem Je­zu­sa oso­bi­ście – faj­ny był z nie­go gość, ale zdzi­wił­by się, gdy­by zo­ba­czył, co nie­któ­rzy wy­pra­wia­ją w je­go imie­niu i jak roz­ro­sło się za­ło­żo­ne przez nie­go kół­ko ry­bac­kie.

– Pan se klap­nie – po­wie­dzia­ła pa­ni Bo­że­na, wkra­cza­jąc do po­ko­ju z fał­szy­wym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy.

Nio­sła dwa pa­ru­ją­ce kub­ki moc­nej jak pie­kło her­ba­ty. Za­ją­łem miej­sce w jed­nym z fo­te­li.

– Dzię­kuję, że po­święca mi pani czas. Na­praw­dę po­trze­bu­ję po­mo­cy z ty­mi śmie­cia­mi…

Ko­bie­ta usia­dła na­prze­ciw­ko mnie, sior­biąc, po­cią­gnę­ła łyk na­po­ju i za­pa­li­ła pa­skud­ne­go pa­pie­ro­sa.

– A nie ma pro­ble­mu! Mu­sisz pan iść do spół­dziel­ni i zna­leźć po­kój z nu­me­rem sto dwa­dzie­ścia je­den. Tam pra­cu­je ta­ka wred­na ję­dza z tle­nio­ną fry­zu­rą, któ­ra się tym zaj­mu­je – po­wie­dzia­ła, na­da­jąc gło­so­wi ja­do­wity ton.

Nad­ludz­kim wy­sił­kiem wo­li po­wstrzy­ma­łem się od zna­czą­ce­go spoj­rze­nia na jej pa­pi­lo­ty. Nie mi­nę­ło na­wet pięć mi­nut, a już mia­łem dość tej ko­bie­ty. Na szczę­ście bab­sko spra­wia­ło wra­że­nie wścib­skie­go i ga­da­tli­we­go. Do­kład­nie ta­kie­go, ja­kie­go po­trze­bo­wa­łem. Nad­szedł czas, by przejść do sed­na.

– A wie pa­ni, że do­pie­ro jak już ku­pi­łem miesz­ka­nie, do­wie­dzia­łem się o jesz­cze jed­nym lo­ka­lu na sprze­daż, ale po­dej­rza­nie ta­nim… Chy­ba na ostat­nim pię­trze… – za­rzu­ci­łem ha­czyk.

Ko­bie­ta wy­pro­sto­wa­ła się tak gwał­tow­nie, że pa­pi­lo­ty na mo­ment zna­la­zły się w sta­nie nie­waż­ko­ści. Nim od­po­wie­dzia­ła, moc­no za­cią­gnę­ła się pa­pie­ro­sem.

– Do­brze, żeś pan te­go nie ku­pił – za­czę­ła.

Po­chy­li­łem się do przo­du.

– Dla­cze­go?

– Bo to prze­klę­te miej­sce – wy­ja­śni­ła szep­tem, wy­pusz­cza­jąc mi dym pro­sto w twarz.

Lu­dzie za­wsze, je­śli cze­goś nie ro­zu­mie­ją, przy­pi­su­ją to dzia­ła­niu sił nad­przy­ro­dzo­nych. I cza­sem na­wet ma­ją ra­cję.

– Prze­klę­te? – za­gad­ną­łem, rów­nież szep­tem, bio­rąc łyk her­ba­ty.

Ro­zej­rza­ła się i szep­nę­ła kon­fi­den­cjo­nal­nie, jak­by chcia­ła zdra­dzić, któ­ra są­siad­ka uwo­dzi li­sto­no­sza.

– Kil­ka lat te­mu miesz­ka­ło tam ta­kie mło­de mał­żeń­stwo. On przy­li­za­ny in­te­li­gen­ciak, ale ona, pa­nie, to ta­ka pa­niu­sia by­ła: su­kie­necz­ki, szpi­lecz­ki, tip­sy, ta­tu­aż. Ta­kie, wiesz pan, kur­wisz­cze.

Le­d­wo po­wstrzy­ma­łem się od ko­men­ta­rza, niech ga­da.

– Ten in­te­li­gen­ciak ko­chał ją do sza­leń­stwa. La­tał za nią jak pies z wy­wa­lo­nym ję­zo­rem i speł­niał każ­dą jej za­chcian­kę.

– A ona?

Ba­ba przez chwi­lę się za­sta­na­wia­ła.

– Też go ko­cha­ła… – po­wie­dzia­ła nie­pa­su­ją­cym do niej gło­sem, w któ­rym wy­raź­nie po­brzmie­wa­ła nut­ka sen­ty­men­ta­li­zmu. – I chy­ba by­li szczę­śli­wi.

Otwo­rzy­łem usta, chcąc osta­tecz­nie usta­lić, ja­ki mia­ła sto­su­nek do tej ko­bie­ty, ale roz­wia­ła mo­je wąt­pli­wo­ści, mó­wiąc:

– Choć to kur­wisz­cze by­ło. – Za­mil­kła na kil­ka se­kund, moc­no za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem, aż koń­ców­ka roz­ja­rzy­ła się po­ma­rań­czo­wym bla­skiem. – Ale póź­niej to się sta­ło…

Nad­cho­dzi­ła kul­mi­na­cja.

– Wy­da­rzy­ła się tra­ge­dia – cią­gnęła. – Dziew­czy­na wpa­dła pod sa­mo­chód. Zgi­nę­ła na miej­scu. A on roz­pa­czał przez kil­ka mie­się­cy. Strasz­ny wy­pa­dek, wszy­scy by­li­śmy wstrzą­śnię­ci.

Zdu­si­ła pe­ta w po­piel­nicz­ce i od ra­zu za­pa­li­ła ko­lej­ne­go. Chy­ba mó­wi­ła szcze­rze.

– Po­tem za­czę­ły dziać się dziw­ne rze­czy – pod­ję­ła opo­wieść. – Lu­dzie mie­li pro­ble­my ze snem, zwie­rzę­ta ba­ły się wy­cho­dzić z do­mów, cho­wa­ły się po ką­tach. Przed blo­kiem znaj­do­wa­no mar­twe pta­ki. Nie­któ­rzy sły­sze­li gło­sy. AMa­cie­ja­ko­wie z ostat­nie­go pię­tra, żeby przejść obok prze­klę­tych drzwi, mu­szą prze­no­sić psa na rę­kach, bo skam­le i pisz­czy. Ale to nie wszyst­ko…

Zro­bi­ła te­atral­ną pau­zę, po czym do­da­ła:

– Pew­ne­go dnia, kil­ka mie­się­cy te­mu, ten in­te­li­gen­ciak znik­nął.

Zmarsz­czy­łem czo­ło.

– Jak to znik­nął?

– No znik­nął. Wie­czo­rem wszedł do swo­je­go miesz­ka­nia i za­mknął się w środ­ku. Po­tem in­ni sły­sze­li stam­tąd ja­kieś dziw­ne ha­ła­sy, krzy­ki i za­wo­dze­nie. Nikt wię­cej już chło­pa nie wi­dział.

– Mo­że wy­je­chał? – za­su­ge­ro­wa­łem.

Spoj­rza­ła na mnie tak, jak­bym jej za­pro­po­no­wał wspól­ną le­wa­ty­wę.

– Po dwóch ty­go­dniach we­szła tam po­li­cja. Drzwi by­ły za­mknię­te od środ­ka, okna rów­nież. Zna­leź­li tyl­ko osma­lo­ny frag­ment ściany. I nic wię­cej.

– Czy za­nim znik­nął, ten męż­czy­zna za­cho­wy­wał się dziw­nie?

Po­cią­gnę­ła no­sem i za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę.

– Ow­szem – po­ki­wa­ła gło­wą. – Książ­ki czy­tał.

Po­krę­ci­łem gło­wą. W tym kra­ju, jak ktoś ro­bi coś po­za oglą­da­niem te­le­wi­zji i pi­ciem pi­wa, au­to­ma­tycz­nie do­sta­je ety­kiet­kę z na­pi­sem „wa­riat”.

– I to ma być dziw­ne? – po­pchną­łem kon­wer­sa­cję da­lej.

– On je dzie­siąt­ka­mi zno­sił! Za każ­dym ra­zem, jak go wi­dzia­łam, ta­chał ja­kieś książ­ki!

– W po­rząd­ku. A o czym by­ły?

Ko­lej­ne wy­mow­ne spoj­rze­nie.

– Pa­nie, a czy ja wy­glą­dam na li­te­ra­ta?

Nie, co naj­wy­żej czę­sto za­glą­dasz do li­te­rat­ki… – prze­mknę­ło mi przez myśl.

– A dziw­ne rze­czy? Usta­ły po je­go znik­nię­ciu? – Tak­tycz­nie zmie­ni­łem te­mat.

– Gdzie tam! Dzie­ją się jesz­cze czę­ściej! Urzą­dze­nia cią­gle się psu­ją, już czte­ry ra­zy wy­mie­nia­łam pral­kę, psia jej mać! Na klat­ce za­wsze jest chłod­no. A jak zga­sną świa­tła… to le­piej nie wy­cho­dzić na ko­ry­tarz. Mie­li­śmy też pla­gę szczu­rów, choć ostat­nio gdzieś się po­cho­wa­ły…

Aku­rat ta za­gad­ka mia­ła in­ne roz­wią­za­nie, ale nie za­mie­rza­łem się nim z nią dzie­lić. Zresz­tą i tak by nie uwie­rzy­ła.

Ko­bie­ta mil­cza­ła przez chwi­lę, po czym wy­szep­ta­ła:

– Pa­nie, tam miesz­ka zło.

Wy­dą­łem usta. Mniej wię­cej te­go się spo­dzie­wa­łem.

– Za­raz za­czy­na się mój se­rial – rze­kła, zmie­nia­jąc wą­tek. – To je­dy­na ra­dość, ja­ka mi zo­sta­ła, od­kąd Jó­ziek, zna­czy się mój świę­tej pa­mię­ci mąż, umarł…

Za­pa­trzy­ła się w prze­strzeń nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Nie mia­łem naj­mniej­szej ocho­ty na jej wspo­min­ki, więc po­sta­no­wi­łem uciąć tę roz­mo­wę, za­nim się za­czę­ły.

– W ta­kim ra­zie pój­dę już.

Wsta­łem i ru­szy­łem ku drzwiom. Od­pro­wa­dzi­ła mnie, mil­cząc. Na szczę­ście nie spoj­rza­ła w lu­stro.

Na klat­ce po­czu­łem chłód. Ciem­ność cza­iła się gdzieś na gra­ni­cy rzu­ca­ne­go przez ża­rów­kę świa­tła. Zło­wro­ga i nie­na­wist­na.

***

Roz­mo­wa z kil­ko­ma in­ny­mi sąsiada­mi po­twier­dzi­ła re­we­la­cje pa­ni Bo­że­ny. Do­dat­ko­wo je­den z nich po­dzie­lił się ze mną in­for­ma­cją, że Ma­te­usz, bo tak nie­szczę­śnik miał na imię, nie­zwy­kle in­ten­syw­nie ko­rzy­stał w ostat­nim cza­sie ze zbio­rów bi­blio­tek i an­ty­kwa­ria­tów. Po­sta­no­wi­łem spraw­dzić, wja­kich ty­tu­łach gu­sto­wał wła­ści­ciel fe­ral­ne­go miesz­ka­nia.

Do naj­bliż­szej bi­blio­te­ki po­sze­dłem na­stęp­ne­go dnia po po­łu­dniu. Mu­sia­łem się moc­no za­wi­nąć w płaszcz, by nie wy­sta­wiać skó­ry na słoń­ce. Wpraw­dzie nie gro­ził mi ża­den trwa­ły uszczer­bek na zdro­wiu, w koń­cu pły­wa­łem kie­dyś na Ka­ra­ibach u bo­ku Czar­no­bro­de­go, ale po­pa­rze­nia dru­gie­go stop­nia to też nie w kij dmu­chał. Gdy tyl­ko prze­kro­czy­łem próg sza­cow­nej in­sty­tu­cji, od ra­zu za­uwa­ży­łem mło­dą dziew­czy­nę sie­dzą­cą za biur­kiem, przed kom­pu­te­rem istu­ka­ją­cą w kla­wi­sze. Wy­ostrza­jąc wzrok, prze­czy­ta­łem treść iden­ty­fi­ka­to­ra wid­nie­ją­ce­go na jej pier­si. Mia­ła na imię Ka­sia ipra­co­wa­ła tu­taj ja­ko ar­chi­wist­ka. Do­sko­na­le.

Zbli­ży­łem się do niej, przy­wo­łu­jąc mi­nę, któ­rej na­uczył mnie swe­go cza­su sam Gia­co­mo Ca­sa­no­va.

– Dzień do­bry, w czym mo­gę po­móc? – spy­ta­ła, za­uwa­ża­jąc mnie.

– Dzień do­bry – od­po­wie­dzia­łem, pa­trząc jej głę­bo­ko w oczy.

Mo­głem na­rzu­cać swo­ją wo­lę sła­bym umy­słom. Na szczę­ście dziew­czy­na by­ła jesz­cze mło­da i dość na­iw­na, więc za­wład­nię­cie nią nie na­strę­czy­ło mi więk­szych trud­no­ści. Od ra­zu prze­sze­dłem do rze­czy:

– Ka­siu, po­trze­bu­ję, że­byś spraw­dzi­ła pew­ne in­for­ma­cje w sys­te­mie.

Na dźwięk mo­je­go gło­su za­mru­ga­ła. Za­cho­wy­wa­ła się jak w tran­sie, ale uśmiech­nę­ła się jesz­cze sze­rzej i od­po­wie­dzia­ła:

– Oczy­wi­ście, cze­go pan po­trze­bu­je?

Po­da­łem imię i na­zwi­sko in­te­re­su­ją­ce­go mnie męż­czy­zny i po­pro­si­łem, by wy­świe­tli­ła li­stę ty­tu­łów, któ­re wy­po­ży­czał.

Jej smu­kłe pal­ce za­tań­czy­ły nad kla­wia­tu­rą. Po chwi­li na ekra­nie po­ja­wił się wy­nik za­py­ta­nia do ba­zy da­nych. Prze­bie­głem go wzro­kiem. By­ło tak, jak się spo­dzie­wa­łem. Ana­wet go­rzej.

– Dzię­ku­ję.

Po­że­gna­łem się i ru­szy­łem do wyj­ścia. Przed opusz­cze­niem gma­chu bi­blio­te­ki upew­ni­łem się, że dziew­czy­na nic nie za­pa­mię­ta z te­go spo­tka­nia. Nikt nie dał­by wia­ry jej sło­wom, a mo­gła­by mieć nie­po­trzeb­ne pro­ble­my.

Na­stęp­nie ru­szy­łem z po­wro­tem do do­mu. Mia­łem spo­ro do prze­my­śle­nia.

***

Unio­słem sza­mo­czą­ce­go się szczu­ra do ust. Ob­na­ży­łem kły, któ­re wy­dłu­ży­ły się, go­to­we za­dać zwie­rzę­ciu śmier­tel­ny cios. Już pra­wie czu­łem na ję­zy­ku je­go słod­ką krew, gdy za­brzmiał dzwo­nek do drzwi. Chcia­łem zi­gno­ro­wać dźwięk, ale po chwi­li roz­le­gło się ło­mo­ta­nie. Wes­tchną­łem, wrzu­ci­łem gry­zo­nia do klat­ki, za­mkną­łem ją i ru­szy­łem do wej­ścia.

Zer­k­ną­łem przez wi­zjer. Na ko­ry­ta­rzu stał bar­czy­sty, krót­ko ostrzy­żo­ny chłop o nie­przy­jem­nym wy­ra­zie twa­rzy i bli­zna­mi po ospie na po­licz­kach. Otwo­rzy­łem.

– Sier­żant Grze­gorz Ma­ja­kow­ski – przed­sta­wił się, ma­cha­jąc le­gi­ty­ma­cją. Je­go ochry­pły głos brzmiał, jak­by ktoś szu­rał me­ta­lo­wą rurą po as­fal­cie. – Mam do pa­na kil­ka py­tań.

Za­mru­ga­łem.

– Py­tań?

– Ow­szem. Po­dob­no in­te­re­su­je się pan za­gi­nię­ciem Ma­te­usza Mar­kow­skie­go…? – za­wie­sił głos, ocze­ku­jąc na po­twier­dze­nie.

– No pew­nie, prze­cież tu miesz­kam i chciał­bym wie­dzieć, czy to spo­koj­na oko­li­ca – wy­ja­śni­łem.

Za­ło­żył rę­ce na pier­si.

– A to nie po­py­tał pan przed za­ku­pem miesz­ka­nia?

Cho­le­ra, nie prze­my­śla­łem te­go.

– Spie­szy­ło mi się… – od­par­łem nie­zbyt prze­ko­nu­ją­co.

Pró­bo­wał zaj­rzeć do miesz­ka­nia, ale sta­ną­łem tak, by za­sło­nić wnę­trze.

– Czym się pan zaj­mu­je, pa­nie…?

– Maks Bi­lew­ski.

– …pa­nie Bi­lew­ski?

– Je­stem tłu­ma­czem. – To aku­rat by­ło zgod­ne z praw­dą. Gdy ktoś ży­je po­nad dwa ty­sią­ce lat, z ko­niecz­no­ści uczy się po­słu­gi­wać wie­lo­ma ję­zy­ka­mi. Rów­nież ta­kimi, które za­gi­nęły w po­mroce dzie­jów.

Po­ki­wał gło­wą. Nie wie­rzył mi.

– Tłu­ma­czem… A co pan tłu­ma­czy?

– Głów­nie… – spoj­rza­łem na nie­go har­do – …mar­twe ję­zyki.

Wcią­gnął głę­bo­ko po­wie­trze przez nos. Na­stęp­nie się­gnął do kie­sze­ni, wy­do­był z niej wi­zy­tów­kę i po­dał mi ją.

– Gdy­by do­wie­dział się pan cze­goś cie­ka­we­go, pro­szę się ze mną skon­tak­to­wać.

Wzią­łem kar­tecz­kę, nie od­ry­wa­jąc od nie­go wzro­ku.

– Nie omiesz­kam – od­par­łem chłod­no.

Po­ki­wał gło­wą, a na je­go usta wy­pły­nął de­li­kat­ny, ale przez to wca­le nie mniej wred­ny uśmie­szek.

– Będę w po­bliżu, więc za­pewne jesz­cze się spo­tkamy.

– Cze­kam z utę­sk­nie­niem.

Za­mkną­łem drzwi. Wi­zy­tów­kę od ra­zu wy­rzu­ci­łem do ko­sza. Cie­ka­we, któ­ry są­siad do­niósł po­li­cji o mo­im za­in­te­re­so­wa­niu tym fe­ral­nym miesz­ka­niem? A zresz­tą, co za róż­ni­ca? Prze­czu­wa­łem, że z tym gli­nia­rzem bę­dą kło­po­ty. Ta­cy jak on nie od­pusz­cza­ją, szcze­gól­nie je­śli się na ko­goś uprą. Ana­wet Ste­vie Won­der za­uwa­żył­by, że nie przy­pa­dłem mu do gu­stu. Tym bar­dziej mu­sia­łem szyb­ko za­ła­twić spra­wy i wy­nieść się stąd by­le da­lej.

Pew­nie w tym mo­men­cie za­sta­na­wia­cie się, po co w ogóle za­mie­rzałem igrać zmrocz­ny­mi mo­ca­mi, za­miast czym prę­dzej spie­przać w ja­kieś mi­łe miej­sce. Ni­g­dy nie pre­ten­do­wa­łem do ro­li bo­ha­te­ra, ale wi­dzi­cie, je­śli gdzieś po­ja­wia się ciem­ność, rów­no­cze­śnie w świe­cie za­czy­na­ją na­ra­stać na­pię­cia. I prę­dzej czy póź­niej mu­si nastąpić ich roz­ła­do­wa­nie, co dzie­je się za­zwy­czaj w dra­ma­tyczny spo­sób – mrok za­le­wa świat i wy­bu­cha ko­lej­na woj­na, zda­rza się ja­kaś tra­ge­dia al­bo ka­ta­stro­fa. Ko­ja­rzy­cie wy­buch Hin­den­bur­ga? Pre­mie­rę Ti­ta­ni­ca Ja­me­sa Ca­me­ro­na? Epi­de­mię czar­nej śmier­ci w śre­dnio­wie­czu? Je­de­na­sty wrze­śnia 2001? No wła­śnie. Więc ktoś mu­siał za­jąć się ta­jem­ni­czym miesz­ka­niem itym, co tam się sta­ło. Ina­czej mo­gli­by­śmy mieć na­praw­dę prze­je­ba­ne. A ja lu­bię świę­ty spo­kój i nie lu­bię mieć prze­je­ba­ne. Kon­flik­ty zbroj­ne i in­ne ta­kie to nie dla mnie. Zresz­tą przez wie­ki na­oglą­da­łem się wy­star­cza­ją­co du­żo nie­go­dzi­wo­ści i okru­cień­stwa. I na­uczy­łem się jed­ne­go: je­śli nie zdu­si się zła wza­rod­ku, to ono po­tem cię od­naj­dzie i ugry­zie w du­pę tak moc­no, że bę­dziesz prze­kli­nał dzień swo­ich na­ro­dzin.

Cze­ka­ło mnie trud­ne za­da­nie. Ale naj­pierw po­si­łek. Z tą my­ślą skie­ro­wa­łem się do klat­ki ze szczu­ra­mi.

Co? Że obrzy­dli­we? Cóż, jeść trze­ba. A lu­dzi nie ty­kam. Chy­ba że wy­jąt­ko­wych skur­wie­li, ale ich krew szyb­ko fer­men­tu­je, więc to żad­na przy­jem­ność. Po­za tym trze­ba się moc­no na­tru­dzić z upo­lo­wa­niem ta­kiej ofia­ry, na co nie mia­łem te­raz ani cza­su, ani ocho­ty.

***

Jed­ną z za­let bar­dzo dłu­giego ży­cia by­ło to, że po­sia­dłem wie­le umie­jęt­no­ści, któ­rych nor­mal­nie bym się nie na­uczył. Na przy­kład otwie­ra­nia róż­ne­go ro­dza­ju zam­ków al­bo wła­że­nia w trud­no do­stęp­ne miej­sca. Wpraw­dzie fe­ral­ne­go miesz­ka­nia nie chro­ni­ły ja­kieś wy­myśl­ne za­bez­pie­cze­nia, ale też by­le gno­jek nie po­tra­fił­by z mar­szu sfor­so­wać drzwi. Mnie za­ję­ło to kil­ka mi­nut. Oczy­wi­ście mo­głem po pro­stu we­drzeć się do środ­ka si­łą, ale za­le­ża­ło mi na dys­kre­cji. Przy­naj­mniej jesz­cze przez ja­kiś czas.

Gdy za­pad­ki w zam­ku szczęk­nę­ły, pchną­łem drzwi. Otwo­rzy­ły się wol­no, skrzy­piąc prze­raź­li­wie, jak­by ktoś otwie­rał wie­ko sta­rej trum­ny. Skrzy­wi­łem się, na szczę­ście o dru­giej nad ra­nem są­sie­dzi spali.

Wśli­zgną­łem się do miesz­ka­nia. Pa­nu­ją­cy w środ­ku mrok na­tych­miast mnie otu­lił. Nie­mal­że czu­łem je­go mu­śnię­cia na skó­rze. W po­wie­trzu wi­siał rów­nież strach. Pa­nicz­ny, od­bie­ra­ją­cy ro­zum strach. Ro­zej­rza­łem się po przed­po­ko­ju. Nie­źle wi­dzia­łem w ciem­no­ściach,więc do­strze­ga­łem kon­tu­ry me­bli oraz pro­sto­ką­ty drzwi pro­wa­dzą­cych do po­koi. Zwy­kłe ele­men­ty wy­po­sa­że­nia wnętrz, jak szaf­ka na bu­ty czy wie­szak, spra­wia­ły wra­że­nie ży­wych i zło­wro­gich istot, cza­ją­cych się na śmiał­ka, któ­ry za­kłó­cił ich spo­kój. Wy­ob­raź­nia pod­su­wa­ła mi nie­sa­mo­wi­te wi­zje przed­mio­tów, zbu­do­wa­nych rę­ką nie­po­cho­dzą­cą zte­go świa­ta. I choć wie­dzia­łem, że to tyl­ko fan­ta­zje, na skó­rze po­ja­wi­ła mi się gęsia skór­ka.

Wie­dzio­ny in­stynk­tem ru­szy­łem wzdłuż kil­ku­me­tro­we­go przed­po­ko­ju. Po chwi­li zna­la­złem się w sa­lo­nie. To wła­śnie stąd pro­mie­nio­wał mrok. Po­miesz­cze­nie wy­glą­da­ło pra­wie nor­mal­nie. Na środ­ku sta­ły stół i sześć krze­seł, te­le­wi­zor umiesz­czo­no na­prze­ciw­ko wy­god­ne­go na oko ze­sta­wu wy­po­czyn­ko­we­go, skła­da­ją­ce­go się z ka­na­py i dwóch fo­te­li, wy­raź­nie prze­su­nię­tych w stro­nę ekra­nu. Na jed­nej ze ścian wi­siał ob­raz przed­sta­wia­ją­cy ja­kiś le­śny kra­jo­braz. Adru­ga ścia­na… by­ła pu­sta. Nie li­cząc wid­nie­ją­cej na środ­ku du­żej pla­my, ema­nu­ją­cej czer­nią tak głę­bo­ką, że zda­wa­ła się po­chła­niać ca­łe świa­tło w pro­mie­niu kil­ku me­trów.

Pod­sze­dłem do niej. Za­pach już zwie­trzał, ale w po­wie­trzu wciąż uno­si­ła się de­li­kat­na woń spa­le­ni­zny. Do­tkną­łem pla­my. Nie od­zna­cza­ła się od ścia­ny, by­ła za­ska­ku­ją­co gład­ka.

Wtem roz­legł się krzyk. Do­cho­dzą­cy z bar­dzo da­le­ka, przy­tłu­mio­ny i le­d­wo sły­szal­ny. Gdy­by nie mój wy­czu­lo­ny słuch, zlał­by się z tłem. Do­bie­gał z wnę­trza pla­my. Nie zmiesz­ka­nia obok ani na do­le, tyl­ko z głę­bi tej obez­wład­nia­ją­cej czer­ni. Aż pod­sko­czy­łem.

Prze­nio­słem wzrok na ścianę wo­kół osma­lo­nego miej­sca. Przyj­rza­łem się jej do­kład­niej. I wte­dy to zo­ba­czy­łem. Ktoś ob­ry­so­wał pla­mę, wpi­su­jąc ją w pen­ta­gram. Krwią.

Fakt, że po­li­cja nie zna­la­zła tu te­go zna­ku, a ża­den z są­sia­dów o tym nie wspo­mniał, mógł ozna­czać tyl­ko jed­no – koń­czył mi się czas.

***

Wie­dzia­łem już mniej wię­cej, co się sta­ło w tym miesz­ka­niu. Te­raz mu­sia­łem wy­my­ślić spo­sób, jak te­mu za­ra­dzić. I to szyb­ko, bo sy­tu­acja po­gar­sza­ła się z każ­dą go­dzi­ną. Po­trze­bo­wa­łem jed­nak kil­ku rze­czy, co ozna­cza­ło, że czas wy­brać się na za­ku­py.

Po­nie­waż słoń­ce do­pie­ro chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, a ja nie mia­łem za­mia­ru wy­sta­wiać się na je­go dzia­ła­nie i ry­zy­ko­wać opa­rze­nia, opa­tu­li­łem się jak w póź­ną je­sień, choć na ze­wnątrz pa­no­wa­ło la­to. W dłu­gim płasz­czu z po­sta­wio­nym koł­nie­rzem, ka­pe­lu­szu zsze­ro­kim ron­dem i przy­ciem­nia­nych oku­la­rach, rzu­ca­łem się w oczy jak ksiądz w bur­de­lu. Nie po­do­ba­ło mi się to, ale cza­sa­mi trze­ba zno­sić nie­do­god­no­ści. Ży­cie.

Wy­sze­dłem z klat­ki i ru­szy­łem chod­ni­kiem w stro­nę sa­mo­cho­du. Od ra­zu za­uwa­ży­łem sier­żan­ta Ma­ja­kow­skie­go. Stał pod po­ma­za­ną spray­em ścia­ną i wpa­try­wał się we mnie, pa­ląc pa­pie­ro­sa. Po­ma­cha­łem mu. Je­go obec­ność sta­no­wi­ła spo­rą nie­do­god­ność, ale wzią­łem ją pod uwa­gę pod­czas pla­no­wa­nia wy­pra­wy na za­ku­py.

Wsia­dłem do sa­mo­cho­du i włą­czy­łem się do ru­chu. Ma­ja­kow­ski nie zwle­kał i w nie­ozna­ko­wa­nym ra­dio­wo­zie ru­szył za mną. Na­wet nie pró­bo­wał uda­wać, że nie siadł mi na ogo­nie. Na szczę­ście już w cza­sach kru­cjat na­uczy­łem się ra­dzić so­bie z ta­ki­mi sztucz­ka­mi.

Na­wia­sem mó­wiąc, był to bar­dzo barw­ny okres (głów­nie we wszyst­kie od­cie­nie czer­wie­ni), mo­że kie­dyś wam o nim opo­wiem.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach nie­spiesz­nej jaz­dy, z krót­kim przy­stan­kiem w jed­nym pu­stym za­uł­ku, do­tar­łem pod ho­tel zna­nej na świe­cie sie­ci. Za­par­ko­wa­łem, wy­sia­dłem iuśmiech­ną­łem się do Ma­ja­kow­skie­go, któ­ry za­trzy­mał się przed szla­ba­nem pro­wa­dzą­cym na par­king. Do­strze­głem je­go nie­na­wist­ne spoj­rze­nie. Na­stęp­nie przez ob­ro­to­we drzwi wsze­dłem do środ­ka.

Lob­by naj­wy­raź­niej urzą­dza­ła oso­ba nie­po­zba­wio­na do­bre­go sma­ku i gu­stu, o co wbrew po­zo­rom nie­ła­two, na­wet w naj­bar­dziej luk­su­so­wych przy­byt­kach. W jed­nym z ką­tów ob­szer­ne­go po­miesz­cze­nia trzy­oso­bo­wy ze­spół umi­lał go­ściom czas, ofe­ru­jąc jaz­zo­wy re­per­tu­ar. Od ra­zu pod­sze­dłem do re­cep­cji, gdzie pra­co­wał wy­so­ki, za­dba­ny męż­czy­zna imie­niem Bo­rys. Za­mel­do­wa­łem się, po­da­jąc da­ne, któ­ry­mi się ak­tu­al­nie po­słu­gi­wa­łem, ipo­ka­zu­jąc do­wód oso­bi­sty na nie wy­ro­bio­ny. Po chwi­li dzier­ży­łem już kar­tę sta­no­wią­cą elek­tro­nicz­ny klucz do po­ko­ju.

Sta­nąłem w win­dzie i nim za­su­nę­ły się jej drzwi, po­now­nie uśmiech­ną­łem się do Ma­ja­kow­skie­go, wła­śnie idą­ce­go w kie­run­ku re­cep­cji. Niech my­śli, że wy­na­ją­łem so­bie pa­nien­kę, w czym zresz­tą utwier­dzi go Bo­rys, w któ­re­go kie­sze­ni znaj­do­wał się te­raz bank­not o du­żym no­mi­na­le. Po­li­cjant i tak miał mnie za po­dej­rza­ne­go ty­pa, więc nie bę­dę wy­pro­wa­dzał go z błę­du.

W po­ko­ju umie­ści­łem na klam­ce za­wieszkę z na­pi­sem „Nie prze­szka­dzać” i od ra­zu pod­sze­dłem do okna. Nie za­mie­rza­łem spę­dzać tu wie­le cza­su. Wi­dok z dzie­sią­te­go pię­tra na oświe­tlo­ne uli­ce i do­my w pe­wien spo­sób uspo­ka­jał. Gdy­by tyl­ko gdzieś tam nie cza­iła się ciem­ność, któ­ra cze­ka­ła, by roz­lać się po świe­cie iwy­cią­gnąć z lu­dzi wszyst­ko, co naj­gor­sze, a za­pew­ne wie­cie, że jest spo­ro do wy­cią­ga­nia…

Otwo­rzy­łem okno i ode­tchną­łem rześ­kim po­wie­trzem. Chęt­nie po­po­dzi­wiał­bym jesz­cze ten nie­co in­du­strial­ny kra­jo­braz, ale ro­bo­ta cze­ka­ła. Za­mkną­łem oczy i sku­pi­łem się, re­gu­lu­jąc od­dech.

Świat za­wi­ro­wał, gdy gwał­tow­nie się skur­czyłem, mo­je rę­ce za­mie­ni­ły się w czar­ne, bło­nia­ste skrzy­dła, a oto­cze­nie za­czę­ło skła­dać się głów­nie z dźwię­ków. Już po kil­ku se­kun­dach szy­bo­wa­łem na ze­wnątrz, wście­kle ma­cha­jąc skrzy­dła­mi. Nie cier­pię zmie­niać się wnie­to­pe­rza, bo na­stęp­ne­go dnia cho­ler­nie bo­li mnie łeb, ale nie mia­łem wyj­ścia. Tylko w ten spo­sób mo­głem po­zbyć się Ma­ja­kow­skie­go.

Dość do­brze zna­łem to­po­gra­fię mia­sta. Sta­ry na­wyk. W no­wym miej­scu za­wsze sta­ram się szyb­ko zro­bi­ćroz­po­zna­nie. I nie zli­czę, ile ra­zy ura­to­wa­ło mi to ty­łek. Skie­ro­wa­łem się więc we wła­ści­wą stro­nę i szyb­ko zna­la­złem za­ułek, w któ­rym wcze­śniej na chwi­lę się za­trzy­ma­łem. Tam na po­wrót przy­bra­łem swo­ją zwy­kłą po­stać. I za­czą­łem grze­bać w le­żą­cych na zie­mi wor­kach na śmie­ci.

W nie­to­pe­rza zmie­nia się bo­wiem tyl­ko cia­ło, a nie ubra­nie, więc sta­łem te­raz na uli­cy go­ły i nie­zbyt we­so­ły. Na szczę­ście nikt nie po­ła­ko­mił się na brud­ny wo­rek z uży­wa­ny­mi ciu­cha­mi, któ­ry pod­rzu­ci­łem do za­uł­ka, ja­dąc do ho­te­lu. Dwie mi­nu­ty póź­niej prze­stał gro­zić mi man­dat za nie­oby­czaj­ne za­cho­wa­nie.

Te­raz cze­ka­ła mnie wy­ciecz­ka do od­da­lo­ne­go o sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów mia­sta.

***

Są na świe­cie rze­czy, któ­re się fi­lo­zo­fom nie śni­ły – po­wie­dział kie­dyś Wil­liam Szek­spir. Zna­łem go oso­bi­ście, nie­jed­ną szkla­ni­cę wi­na ra­zem wy­pi­li­śmy. Był strasz­nie nie­śmia­ły, ale jak już wy­chy­lił kil­ka kie­li­chów, to miał ta­kie ga­da­ne, że po­tra­fił wy­rwać każ­dą ko­bie­tę. I każ­de­go fa­ce­ta też.

Ale na­wet on nie zda­wał so­bie spra­wy, że na na­szym glo­bie ży­ją wszel­kiej ma­ści isto­ty, zna­ne z ba­śni, le­gend, mi­tów, po­dań i tym po­dob­nych (w koń­cu skądś się wzię­ły te wszyst­kie opo­wie­ści…). Kie­dyś też my­śla­łem,że ich nie ma, ale pew­na dłu­go­zę­ba krwio­pij­czy­ni z Lu­te­cji udo­wod­ni­ła mi, jak bar­dzo się my­lę. To jed­nak te­mat na in­ną opo­wieść.

W każ­dym ra­zie wszyst­kie te stwo­rze­nia po­trze­bu­ją cza­sem przed­mio­tów nie­zbęd­nych do roz­wią­za­nia ich nie­ty­po­wych pro­ble­mów. I mo­gą je zna­leźć w skle­pach ofe­ru­ją­cych nie tyl­ko wła­ści­wy asor­ty­ment, ale tak­że usłu­gi spe­cjal­nie prze­szko­lo­ne­go per­so­ne­lu. Wła­śnie do jed­ne­go z nich się te­raz uda­wa­łem.

Szyld „Szwarc, my­dło i po­wi­dło” su­ge­ro­wał, że w środ­ku sprze­da­wa­ne są tan­det­ne pa­miąt­ki dla tu­ry­stów, któ­rzy chcą so­bie z wy­ciecz­ki przy­wieźć bre­lo­czek, dłu­go­pis al­bo ma­gnes na lo­dów­kę. Tyl­ko nie­licz­ni wie­dzie­li, że prze­past­ne ma­ga­zy­ny skle­pu kry­ją praw­dzi­we mo­rze przed­mio­tów prze­zna­czo­nych dla istot ofi­cjal­nie nie­ist­nie­ją­cych. Da­ło się tam zna­leźć wszyst­ko, od Pier­ście­ni Wła­dzy i ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go, po­przez pi­sto­le­ty na wil­ko­ła­ki i kar­mę dla zom­bie, aż po ta­kie dro­bia­zgi jak lu­ster­ka dla wam­pi­rów i pe­eling dla mu­mii.

Za la­dą stał Chiń­czyk. Na mój wi­dok roz­cią­gnął twarz w uśmie­chu, co nada­ło mu jesz­cze ła­god­niej­szy wy­gląd niż za­zwy­czaj. Je­go si­we wło­sy lek­ko za­fa­lo­wa­ły, gdy wstał.

– Cześć, Chen. Do­brze cię wi­dzieć – przy­wi­ta­łem się we­so­ło.

– Cie­bie też, Maks – od­parł Chiń­czyk do­sko­na­łą pol­sz­czy­zną.

Żwa­wym kro­kiem wy­szedł zza la­dy i uści­skał mnie ser­decz­nie. Przy­był do Pol­ski po­nad dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej i szyb­ko się za­sy­mi­lo­wał. Ja­ko że dość czę­sto zda­rza­ło mi się od­wie­dzać „Szwarc, my­dło i po­wi­dło”, zna­li­śmy się cał­kiem nie­źle.

– Cze­go ci dzi­siaj po­trze­ba? Ubra­nie, któ­re do­pa­so­wu­je się do cie­bie, gdy zmie­niasz się w nie­to­pe­rza? – spy­tał, kry­tycz­nie przy­glą­da­jąc się mo­je­mu stro­jo­wi.

By­ło to nie­zwy­kle ku­szą­ce, ale nie mia­łem cza­su na re­wię mo­dy. Po­krót­ce wy­ja­śni­łem, o co mi cho­dzi.

Chen zmarsz­czył czo­ło i skrzy­wił usta, jak­by zjadł coś nie­świe­że­go.

– Nie­do­brze. Mo­że war­to we­zwać Mrocz­ną Gil­dię?

Zde­cy­do­wa­nie po­krę­ci­łem gło­wą. Ta or­ga­ni­za­cja, o na­zwie ro­dem z ta­nie­go fan­ta­sy, od­po­wia­da­ła za trzy­ma­nie w ry­zach wszel­kie­go po­nadna­tu­ral­ne­go ta­ła­taj­stwa, pró­bu­ją­ce­go na­mie­szać na świe­cie. Pro­blem w tym, że sku­tecz­ność Gil­dii do­rów­ny­wa­ła wy­łącz­nie jej bez­względ­no­ści, więc człon­ków sto­wa­rzy­sze­nia wzy­wa­no je­dy­nie, gdy spra­wy przy­bie­ra­ły na­praw­dę pa­skud­ny ob­rót. Go­rzej, je­śli po­sta­na­wia­li się sa­mi wmie­szać, wte­dy po­ja­wia­ły się płacz, zgrzy­ta­nie zę­bów i smród pa­lo­nych ciał. Nie bez po­wo­du mó­wio­no, że wszyst­ko u nich by­ło mrocz­ne, włącz­nie z po­czu­ciem hu­mo­ru.

– My­ślę, że dam ra­dę sa­me­mu – od­par­łem z prze­ko­na­niem.

Chen nie za­sta­na­wiał się dłu­go i szyb­ko skom­ple­to­wał mo­je za­mó­wie­nie. Już go­dzi­nę póź­niej je­cha­łem po­cią­giem po­wrot­nym, pod pa­chą dzier­żąc re­kla­mów­kę z tan­det­nym lo­go „Szwarc, my­dło i po­wi­dło”.

W ho­te­lu prze­bra­łem się w mo­je ory­gi­nal­ne ciu­chy i wy­sze­dłem głów­nym wej­ściem, upew­nia­jąc się, że Ma­ja­kow­ski to za­uwa­żył. Nad ra­nem wró­ci­łem do mo­je­go lo­kum. Zo­sta­ło mi kil­ka­na­ście go­dzin do, jak mia­łem na­dzie­ję, osta­tecz­ne­go za­koń­cze­nia tej spra­wy.

***

Wie­czo­rem po­now­nie wła­ma­łem się do fe­ral­ne­go miesz­ka­nia. Pen­ta­gram na ścia­nie był znacz­nie wy­raź­niej­szy, a krew, któ­rą go na­ma­lo­wa­no, wy­glą­da­ła na świe­żą. Osma­lo­na pla­ma przy­bra­ła za to, co wy­da­wa­ło się nie­moż­li­we, jesz­cze mrocz­niej­szy od­cień czer­ni.

Ple­cak z za­ku­pio­ny­mi w „Szwarc, my­dło i po­wi­dło” przed­mio­ta­mi po­ło­ży­łem na zie­mi. Za­pa­li­łem wszyst­kie świa­tła. Chwi­lę się pa­li­ły, ale w pew­nym mo­men­cie za­mi­go­ta­ły i zga­sły. Ciem­ność za­czy­na­ła wy­gry­wać.

Się­gną­łem do ple­ca­ka i wy­do­by­łem z nie­go gru­bą i ciężką świeczkę. Po­sta­wi­łem ją na pod­ło­dze i przy­tkną­łem do kno­ta ogień z za­pal­nicz­ki. Jak się za­pew­ne do­my­śla­cie, nie by­ła to ja­kaś zwy­kła świe­ca. Zo­sta­ła spe­cjal­nie spre­pa­ro­wa­na przez per­so­nel skle­pu. Pło­myk nie­mal­że ra­do­śnie prze­sko­czył na oto­czo­ną wo­skiem nić. Na­gle zro­bi­ło się ja­śniej. Mrok zo­stał chwi­lo­wo ze­pchnię­ty do de­fen­sy­wy. Ale wie­dzia­łem, że nie na dłu­go.

Wy­cią­gną­łem z ple­ca­ka gru­bą księ­gę opra­wio­ną w skó­rę jed­no­roż­ca (a przy­naj­mniej tak gło­si­ły plot­ki). Teo­ria i prak­ty­ka de­mo­no­lo­gii Asha Wil­liam­sa to dość cięż­ka po­zy­cja, tak pod wzglę­dem ga­ba­ry­tów, jak i tre­ści, lecz bar­dzo przy­dat­na w za­ist­nia­łej sy­tu­acji.

Za­pew­ne do­my­śli­li­ście się już, co tu za­szło, acz­kol­wiek dla po­rząd­ku wy­ja­śnię: Ma­te­usz bar­dzo ko­chał swo­ją dziew­czy­nę. Tak bar­dzo, że nie mógł się po­go­dzić z jej odej­ściem. Iwja­kiś spo­sób do­wie­dział się, że ist­nie­ją spo­so­by spro­wa­dze­nia zmar­łych zpo­wro­tem. Pro­blem w tym, że otwo­rzyć przej­ście do świa­ta nie­ży­wych jest cho­ler­nie trud­no. Ścią­gnąć stam­tąd ko­goś – jesz­cze trud­niej. Co wię­cej, trze­ba wie­dzieć, co się ro­bi – tro­chę jak wprzy­pad­ku chi­rur­ga, któ­ry na­ci­na klat­kę pier­sio­wą pa­cjen­ta. Nie mo­że po­ru­szać się po omac­ku, bo ra­czej za­szko­dzi, niż po­mo­że.

Nie­szczę­sny ob­lu­bie­niec umy­ślił so­bie, by spro­wa­dzić swo­ją uko­cha­ną z za­świa­tów. Kiep­ski po­mysł. Jak coś umar­ło, po­win­no zo­stać mar­twe. Zna­ne są wpraw­dzie po­je­dyn­cze przy­pad­ki po­wro­tu z Kra­iny Wiecz­nych Ło­wów, ale oży­wień­cy kom­plet­nie wa­rio­wa­li al­bo za­kła­da­li no­we re­li­gie, co chy­ba jest jesz­cze gor­sze.

Ma­te­usz otwo­rzył drzwi do mrocz­nej kra­iny, prze­lazł na dru­gą stro­nę i naj­wy­raź­niej tam utknął, aróż­ne mrocz­ne by­ty po­sta­no­wi­ły sko­rzy­stać z oka­zji i zro­bić so­bie im­pre­zę w na­szym świe­cie. Sło­wem – było na­prawdę kiep­sko.

Upew­niw­szy się, że znaj­du­ję się w krę­gu świa­tła rzu­ca­nym przez pło­mień świe­cy, sta­ną­łem przed pla­mą,otwo­rzy­łem księ­gę i za­czą­łem re­cy­to­wać spi­sa­ne na jej stro­nach wer­sy. Przez chwi­lę nic się nie dzia­ło, ale wtem na po­wierzch­ni osma­lo­ne­go miej­sca po­ja­wi­ły się nie­wiel­kie, pul­su­ją­ce punk­ty. Roz­sze­rza­ły się w mia­rę, jak czy­ta­łem ko­lej­ne sło­wa, by wkoń­cu po­łą­czyć się w je­den okrą­gły otwór o śred­ni­cy mniej wię­cej pół­to­ra me­tra. Przez nie­go da­ło się do­strzec roz­le­głe po­le, na któ­rym sta­ły dziw­ne bu­dow­le, ja­kich nie wzniósł­by ża­den czło­wiek. Prze­czy­ły pra­wom gra­wi­ta­cji, a ich kształ­ty zmie­nia­ły się, fa­lo­wa­ły iprze­cho­dzi­ły w in­ne. Gro­za opa­dła na mnie jak zie­mia po wy­bu­chu mi­ny.

Nie prze­sta­wa­łem czy­tać. Kosz­mar­ny świat zza pla­my prze­su­wał się, jak­by ja­kiś od­waż­ny ka­me­rzy­sta po­dró­żo­wał po tej upior­nej kra­inie. W tle prze­cha­dza­ły się chu­de po­sta­cie, ubra­ne w po­strzę­pio­ne, czar­ne sza­ty. Wy­da­wa­ły z sie­bie nie­okre­ślo­ne ję­ki. Nad­sta­wi­łem ucha, po­szu­ku­jąc w tej ka­ko­fo­nii kon­kret­ne­go dźwię­ku.

W pew­nym mo­men­cie zda­wa­ło mi się, że go usły­sza­łem. Wciąż re­cy­tu­jąc wer­sy, skie­ro­wa­łem się w stro­nę, skąd do­bie­gał dźwięk. Nie zwra­ca­łem uwa­gi na oto­cze­nie, kon­cen­tru­jąc się tyl­ko na nim. Stał się gło­śniej­szy i wy­raź­niej­szy. Zbli­ża­łem się i wkrót­ce, nie po­tra­fię po­wie­dzieć po ja­kim cza­sie, zo­ba­czy­łem ją.

A ra­czej to, co z niej zo­sta­ło. La­men­tu­ją­ca po­stać tyl­ko w ogól­nych za­ry­sach przy­po­mi­na­ła pięk­ną nie­gdyś dziew­czy­nę. Te­raz jej cia­ło sta­no­wi­ło jed­ną wiel­ką ra­nę. Ale naj­gor­sze by­ły oczy. Pu­ste, wy­ra­ża­ją­ce cał­ko­wi­te zwąt­pie­nie i nie­skoń­czo­ną udrę­kę.

Do­pie­ro wte­dy za­uwa­ży­łem, że za dłoń moc­no trzy­ma ją męż­czy­zna. On wy­glą­dał w mia­rę nor­mal­nie, je­śli nie li­czyć po­strzę­pio­ne­go ubra­nia, bru­du oraz wie­lu za­dra­pań. Roz­pacz bi­ła z je­go ru­chów.

Prze­sta­łem re­cy­to­wać i zwró­ci­łem się do nie­go:

– Ma­te­uszu, mu­sisz ją pu­ścić.

Drgnął na dźwięk gło­su i ob­ró­cił gło­wę w mo­ją stro­nę. Ten wi­dok go nie zdzi­wił, co sta­no­wi­ło naj­lep­szą wi­zy­tów­kę te­go, w ja­kim sta­nie psy­chicz­nym się znaj­do­wał.

– Nie… nie mo­gę… Mu­szę ją spro­wa­dzić z po­wro­tem!

– Ona już nie na­le­ży do na­sze­go świa­ta – na­ci­ska­łem. – Ode­szła… – Ro­zej­rza­łem się po tej me­fi­sto­fe­licz­nej kra­inie i do­da­łem: – …na od­le­głą stro­nę nie­ba.

Za­mru­gał.

– Ale… ja ją ko­cham! Nie mo­gę bez niej żyć!

– Mo­żesz. Ona na­to­miast nie mo­że do nas wró­cić. Nie jest już tą samą osobą. Mu­si odejść tam, gdzie jej miej­sce. Za­trzy­mu­jąc ją w tej kra­inie, spra­wiasz, że cier­pi.

Za­wa­hał się, ale nie pu­ścił.

– Nie­waż­ne! Ko­cham ją i zro­bię dla niej wszyst­ko!

Wtem do­strze­głem, że jed­na z czar­nych po­sta­ci nas za­uwa­ży­ła. Za­czę­ła su­nąć w na­szą stro­nę.

Pod­ją­łem de­cy­zję w mgnie­niu oka. Od­rzu­ci­łem księ­gę, zro­bi­łem dwa su­sy wkie­run­ku pla­my. Wsko­czy­łem w nią i zna­la­złem się ko­ło Ma­te­usza.

Czar­na zja­wa by­ła co­raz bli­żej. Jej twarz wy­krzy­wia­ła pier­wot­na nie­na­wiść.

Zła­pa­łem Ma­te­usza za rę­kę, któ­rą trzy­mał swo­ją dziew­czy­nę. Na­ci­sną­łem wod­po­wied­nim miej­scu i je­go pal­ce się roz­war­ły.

– Nie! – wrza­snął.

Mrocz­na po­stać wciąż szyb­ko się zbli­ża­ła.

Po­pchną­łem Ma­te­usza przed so­bą w kie­run­ku pla­my, któ­ra od tej stro­ny po­ka­zy­wa­ła wnę­trze miesz­ka­nia. Wy­pchną­łem go przez nią. Sam sko­czy­łem je­go śla­dem.

Zja­wa wy­cią­gnę­ła przed sie­bie coś na kształt dło­ni za­koń­czo­nej szpo­na­mi. Zdo­ła­ła mnie mu­snąć w ple­cy. Po­czu­łem lo­do­wa­te, ark­tycz­ne zim­no i…

…zna­la­złem się w miesz­ka­niu. Nie­ste­ty Ma­te­usz wpadł na świecz­kę, przy­gniótł ją i zga­sił.

Po­miesz­cze­nie za­la­ła ciem­ność. Zja­wa wy­sta­wi­ła przez pla­mę szpo­ny i gło­wę, wy­jąc po­tę­pień­czo.

Rzu­ci­łem się do ple­ca­ka. Wy­do­by­łem z nie­go okrą­gły przed­miot. Świę­ty Gra­nat Ręcz­ny z An­tio­chii. Tak, nie­któ­re fil­my ma­ją wię­cej re­ali­stycz­nych ele­men­tów, niż my­śli­cie. Uśmiech­ną­łem się wred­nie, wy­ją­łem za­wlecz­kę, po­li­czy­łem do trzech irzu­ci­łem pro­sto wpla­mę. Tra­fio­na w… twarz? pysk?… zja­wa ryk­nę­ła tak, że włos zje­żył mi się na gło­wie.

Ła­du­nek eksplo­do­wał nie­bie­skim, ośle­pia­ją­cym świa­tłem, któ­re za­la­ło po­miesz­cze­nie. Pa­dłem na pod­ło­gę. Le­ża­łem, cięż­ko dy­sząc i przez chwi­lę nic nie wi­dzia­łem. Gdy od­zy­ska­łem wzrok, oka­za­ło się, że wmiesz­ka­niu znów za­pa­li­ły się ża­rów­ki, a pla­ma na ścia­nie by­ła już tyl­ko osma­lo­nym miej­scem. Krwa­wy pen­ta­gram znik­nął. Po­dob­nie jak księ­ga.

– Mu­szę tam wró­cić! – krzyk­nął Ma­te­usz.

Zła­pa­łem go za rę­kę. Za­czął się wy­ry­wać, więc unie­ru­cho­mi­łem nie­szczę­śni­ka w sta­lo­wym chwy­cie.

– Mu­sisz się uspo­ko­ić – po­wie­dzia­łem ła­god­nie.

Na­gle w po­miesz­cze­niu roz­legł się no­wy głos.

– Puść go!

W drzwiach sta­nął Ma­ja­kow­ski. Mie­rzył do mnie z bro­ni.

– Ale…

– Puść go, gno­ju, bo strze­lam!

Po­krę­ci­łem gło­wą.

– Nie mo…

Po­cią­gnął za spust. Dwa ra­zy. Do­sta­łem w tors, od­rzu­ci­ło mnie na stół. Po­ła­ma­łem me­bel i znie­ru­cho­mia­łem na pod­ło­dze, mar­twy.

***

Nie że­bym wcze­śniej był ży­wy. Wam­pir przyj­mie na kla­tę na­wet po­cisk zgra­nat­ni­ka. Ale Ma­ja­kow­ski o tym nie wie­dział, więc ro­bił wszyst­ko zgod­nie zpro­ce­du­ra­mi. We­zwał le­ka­rza, któ­ry stwier­dził zgon (to nie pierw­szy­zna – ser­ce mi nie bi­je, a skórę mam zim­ną jak wnę­trze kryp­ty, więc kil­ku ko­no­wa­łów już się po­my­li­ło) i ka­ret­ka za­bra­ła mnie do pro­sek­to­rium na póź­niej­szą sek­cję.

Tam spo­koj­nie od­cze­ka­łem, aż per­so­nel so­bie pój­dzie i czmych­ną­łem z umie­ral­ni w świat. Szyb­ko wmie­sza­łem się w tłum i roz­pły­ną­łem w nim jak mle­ko na śnie­gu.

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że Ma­te­usz, po dłu­giej ku­ra­cji, do­szedł mniej wię­cej do sie­bie. Zdo­ła­li mu wmó­wić, że wszyst­ko, co zo­ba­czył, by­ło efek­tem dzia­ła­nia nar­ko­ty­ków.

Ja zaś wy­ru­szy­łem w dal­szą dro­gę. Cie­ka­we, do­kąd te­raz mnie za­pro­wa­dzi.

Elż­bie­ta Bar­czyk

Pi­sar­ka, po­et­ka, blo­ger­ka, bu­ja­ją­ca w ob­ło­kach ma­rzy­ciel­ka, któ­ra pierw­sze pró­by pro­za­tor­skie po­dej­mo­wa­ła już w szko­le śred­niej. Au­tor­ka ksią­żek fan­ta­sy: Idis. Na prze­kór cza­som i Prze­wod­nik dusz oraz ko­me­dii kry­mi­nal­nych: Śledz­twa na czwór­kę z plu­sem oraz Ktoś tu ściem­nia.

In­tro­wer­tycz­ka, ce­nią­ca so­bie spo­kój i dłu­gie spa­ce­ry, pod­czas któ­rych przy­cho­dzą jej do gło­wy nie­zwy­kłe hi­sto­rie.

Fa­ce­bo­ok: Elż­bie­ta Bar­czyk- w kra­inie słów In­sta­gram: @el­la­bar­czyk

Elż­bie­ta Bar­czyk

Ma­larz dusz

Ten dom jest prze­siąk­nię­ty złem. Oso­by, któ­re zmar­ły w je­go ską­pa­nych we krwi mu­rach, zaj­mu­ją więk­szość kwa­ter na miej­sco­wym cmen­ta­rzu.

Już pod­czas bu­do­wy, po­nad czter­dzie­ści lat te­mu, do­szło do tra­gicz­nych wy­pad­ków, w wy­ni­ku któ­rych śmierć po­nio­sło trzech męż­czyzn.

W nie­ca­ły rok po wpro­wa­dze­niu się do nie­go pierw­sze­go wła­ści­cie­la i je­go ro­dzi­ny wy­da­rzy­ła się tra­ge­dia. W Wi­gi­lię pan do­mu chwy­cił za nóż i za­dał swo­jej żo­nie kil­ka­dzie­siąt cio­sów, po czym udał się do po­koi trzech có­rek. Po ko­lei po­de­rżnął im gar­dła, a na­stęp­nie po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, pod­ci­na­jąc so­bie ży­ły.

Po­li­cjan­ci, któ­rzy przy­by­li na miej­sce zbrod­ni, od­kry­li na­pi­sa­ne krwią na ścia­nach ob­raź­li­we sło­wa i sa­ta­ni­stycz­ne sym­bo­le, co zmro­zi­ło oko­licz­nych miesz­kań­ców. Nie chcąc mieć do czy­nie­nia z tą ja­ski­nią zła, trzy­ma­li się jak naj­da­lej od te­go prze­klę­te­go miej­sca. To nie zmie­ni­ło się do dziś.

W ja­kiś czas po tra­ge­dii do do­mu wpro­wa­dził się krew­ny po­przed­nie­go wła­ści­cie­la. Nie wie­rzył w prze­są­dy zwią­za­ne z tym miej­scem ani w to, co cza­iło się pod je­go da­chem.

Mie­siąc póź­niej w je­go sy­pial­ni wy­buchł po­żar, któ­ry stra­wił do­szczęt­nie ca­łe wnę­trze. Co dziw­ne, in­ne po­miesz­cze­nia nie ucier­pia­ły.

Gdy stra­ża­cy do­tar­li na miej­sce, ogień już wy­gasł. Zna­leź­li na łóż­ku zwę­glo­ne zwło­ki czło­wie­ka, któ­ry miał od­wa­gę rzu­cić wy­zwa­nie gnież­dżą­ce­mu się tu­taj złu.

Od tam­tej po­ry dom jesz­cze wie­lo­krot­nie zmie­niał wła­ści­cie­li. Przez chwi­lę stał się na­wet sie­dzi­bą krwa­we­go kul­tu, ale wszy­scy skoń­czy­li tak jak ich po­przed­ni­cy – w ma­ho­nio­wej trum­nie.

Przez dwa­dzie­ścia lat bu­dy­nek stał pu­sty, ale ten stan rze­czy zmie­nił się osiem mie­się­cy te­mu. Wte­dy to do mia­sta przy­był pe­wien eks­cen­trycz­ny ma­larz, któ­ry od pierw­sze­go wej­rze­nia za­ko­chał się w tej prze­klę­tej bu­dow­li i ku­pił ją za bez­cen. Wy­ło­żył spo­ro gro­sza, aby nada­wa­ła się do za­miesz­ka­nia.

Na po­cząt­ku są­sie­dzi pró­bo­wa­li od­wieść go od tej de­cy­zji. Nie chcie­li pa­trzeć, jak ten prze­klę­ty obiekt po­chła­nia ko­lej­ne ży­cie, ale męż­czy­zna nie zmie­nił zda­nia. Po­wie­dział, że od daw­na po­szu­ki­wał miej­sca prze­siąk­nię­te­go złą au­rą krwi i roz­pa­du, a ten dom dał mu mnó­stwo in­spi­ra­cji. Od­mó­wił wy­jaz­du i od tej po­ry miesz­ka tam ra­zem ze star­cem, któ­ry jest kimś mię­dzy lo­ka­jem a go­spo­sią.

Ma­larz jest wi­dy­wa­ny od cza­su do cza­su, gdy prze­cha­dza się po ogro­dzie i nic nie wska­zu­je na to, aby w naj­bliż­szym cza­sie miał się wy­pro­wa­dzić.

Lu­dzie mó­wią, że to dla­te­go, iż dom go za­ak­cep­to­wał.

***

Ni­g­dy nie wi­dzia­łem żad­ne­go z je­go ob­ra­zów, ale w ga­ze­cie na­pi­sa­li, że je­den z nich zo­stał ostat­nio sprze­da­ny za pięt­na­ście mi­lio­nów.

Ty­le for­sy, a on wziął dla sie­bie tyl­ko część. Resz­tę prze­ka­zał na ce­le cha­ry­ta­tyw­ne.

Py­ta pan, czy uwa­żam go za do­bre­go czło­wie­ka, bo zro­bił coś ta­kie­go? Sam nie wiem, ale ktoś o do­brym ser­cu nie miesz­kał­by w ta­kim miej­scu.

Trzy­ma się na ubo­czu, dla­te­go nikt nie wie, co tak na­praw­dę my­śli, ani dla­cze­go przy­je­chał do tej za­bi­tej de­ska­mi dziu­ry.

Chce pan, aby pa­na na­ma­lo­wał? To mu­si się pan usta­wić w ko­lej­ce.

On ma­lu­je tyl­ko pej­za­że i mar­twą na­tu­rę, i rzad­ko wy­ko­nu­je por­tre­ty, ale mi­mo to licz­ba osób, któ­re ma­rzą, aby uwiecz­nił ich wi­ze­ru­nek na płót­nie, sta­le ro­śnie.

Py­ta pan dla­cze­go jest na­zy­wa­ny ma­la­rzem dusz? Nie wiem, co to do­kład­nie ozna­cza, ale okre­śla­ny jest tak po­dob­no dla­te­go, że nie two­rzy zwy­kłych por­tre­tów. On uwiecz­nia na płót­nie du­szę czło­wie­ka.

Nie wiem, czy to praw­da, czy tyl­ko ta­kie głu­pie ga­da­nie, ale je­den z je­go klien­tów po zo­ba­cze­niu swo­je­go por­tre­tu osza­lał i rzu­cił się z mo­stu.

A mo­że to po pro­stu wi­na te­go do­mu…

Po tym wszyst­kim, co pa­nu po­wie­dzia­łem, na­dal chce pan tam pójść? Do­brze, za­pro­wa­dzę pa­na.

Mam na­dzie­ję, że sza­leń­stwo nie jest za­raź­li­we.

***

Mal­colm był ba­da­czem zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych. Przy­je­chał do te­go nie­wiel­kie­go mia­stecz­ka sku­szo­ny opo­wie­ścią o do­mu, w któ­rym na prze­strze­ni lat do­szło do wie­lu ta­jem­ni­czych zgo­nów.

Spe­cja­li­zo­wał się w od­wie­dza­niu na­wie­dzo­nych miejsc i oba­la­niu ich mrocz­nych le­gend. Jak do tej po­ry za­wsze uda­wa­ło mu się zna­leźć ra­cjo­nal­ne wy­tłu­ma­cze­nie za­cho­dzą­cych tam zja­wisk.

I wła­śnie tu­taj za­mie­rzał zro­bić to sa­mo. Je­go ce­lem by­ło udo­wod­nie­nie, że w tym do­mu nie za­gnieź­dzi­ła się zło­wro­ga obec­ność, a tra­ge­die, któ­re wy­da­rzy­ły się w je­go ścia­nach – cho­ciaż nie­zwy­kle krwa­we – by­ły tyl­ko wy­ni­kiem splo­tu nie­ocze­ki­wa­nych oko­licz­no­ści, pe­cha i na­pom­po­wa­nia at­mos­fe­ry przez krą­żą­ce po mie­ście plot­ki.

Gdy jed­nak do­tarł na miej­sce i po­roz­ma­wiał z miesz­kań­ca­mi, zmie­nił zda­nie, bo za­fa­scy­no­wa­ła go nie­zwy­kła po­stać ma­la­rza, któ­ry za­miesz­ki­wał te prze­klę­te mu­ry.

Sa­mo to, że miesz­kał w do­mu okry­tym złą sła­wą, by­ło dość za­sta­na­wia­ją­ce. Tchórz­li­wa ludz­ka na­tu­ra i in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy oraz plot­ki po­win­ny sku­tecz­nie go znie­chę­cić. In­for­ma­cja o tym, że męż­czy­zna jest ociem­nia­ły, po­bu­dzi­ła jesz­cze bar­dziej pra­gnie­nie zba­da­nia te­go fe­no­me­nu.

Ni­g­dy nie sły­szał o nie­wi­do­mym ma­la­rzu, dla­te­go nie mógł się do­cze­kać spo­tka­nia.

Pier­wot­nie przy­je­chał tu­taj, aby zba­dać „dom zła”, ale to już prze­sta­ło się dla nie­go li­czyć. Te­raz sku­piał się na oso­bie okre­śla­nej mia­nem „ma­la­rza dusz”.

Za­dzwo­nił do drzwi i przy­wo­łał na twarz uprzej­my uśmiech. Był sam. Prze­wod­nik, któ­ry zgo­dził się go za­pro­wa­dzić, uciekł, gdy tyl­ko po­de­szli do bu­dyn­ku. Wy­mi­gał się waż­ny­mi obo­wiąz­ka­mi, ale trzę­są­ce się ze stra­chu cia­ło go zdra­dzi­ło. Nie chciał zbli­żać się do te­go za­ka­za­ne­go miej­sca.

Ba­dacz po­wo­li ro­zej­rzał się do­oko­ła. Na pierw­szy rzut oka gmach nie spra­wiał wra­że­nia prze­klę­te­go, a je­śli wie­rzyć plot­kom, je­go ścia­ny by­ły ską­pa­ne we krwi.

Przy­szło mu do gło­wy, że być mo­że by­ła to za­słu­ga miesz­ka­ją­cych w nim osób. Za­nim jed­nak zdą­żył­ro­zwi­nąć tę myśl, drzwi otwo­rzy­ły się sze­ro­ko, a oczom Mal­col­ma uka­zał się ciem­ny ko­ry­tarz. Za­in­try­go­wa­ny wszedł do środ­ka i kie­dy uważ­nie przy­glą­dał się wnę­trzu do­mu, za­sta­na­wia­jąc się co zro­bić da­lej, z bo­ku do­bie­gły go sło­wa:

– Mistrz jest w pra­cow­ni. Za­pra­szam.

Ba­dacz wzdry­gnął się. Spoj­rzał w stro­nę, z któ­rej do­cho­dził głos i do­strzegł męż­czy­znę w trud­nym do okre­śle­nia wie­ku, ubra­ne­go w do­brze skro­jo­ny gar­ni­tur.

W ko­ry­ta­rzu pa­no­wał pół­mrok. Na­gle wy­da­ło mu się dziw­ne, że nie za­uwa­żył te­go czło­wie­ka wcze­śniej. Dla­cze­go miał wra­że­nie, że po­ja­wił się zni­kąd? Ode­gnał od sie­bie nie­przy­jem­ne my­śli i ru­szył za nim. Miał wie­le py­tań do za­da­nia, ale gdy otwie­rał usta, nie mógł wy­krztu­sić sło­wa. Każ­dy ko­lej­ny krok w głąb do­mu po­tę­go­wał wra­że­nie gęst­nie­ją­cej, zło­wro­giej at­mos­fe­ry. Mal­colm zwie­dził kil­ka­dzie­siąt po­dob­nych miejsc, ale po raz pierw­szy po­czuł strach. Na­ra­sta­ła w nim chęć jak naj­szyb­sze­go wzię­cia nóg za pas, ale ja­kaś ta­jem­ni­cza si­ła na­ka­zy­wa­ła mu iść na­przód.

Lo­kaj otwo­rzył drzwi na koń­cu ko­ry­ta­rza i ge­stem za­pro­sił go do środ­ka. To by­ła pra­cow­nia ma­lar­ska. Peł­na farb i nie­do­koń­czo­nych ob­ra­zów.

Przy szta­lu­dze sie­dział mło­dy męż­czy­zna z ocza­mi prze­wią­za­ny­mi bia­łym pa­skiem ma­te­ria­łu, któ­ry wstał na dźwięk kro­ków.

– Wi­taj, Mal­col­mie – przy­wi­tał go uprzej­mie.

– Skąd… – wy­ją­kał wstrzą­śnię­ty ba­dacz.

– Skąd wiem, jak się na­zy­wasz? Wszyst­ko w swo­im cza­sie – od­po­wie­dział wy­kręt­nie. – Je­śli chcesz zwie­dzić dom, Ja­cob cię opro­wa­dzi.

Ma­larz wy­glą­dał nie­groź­nie. Miał de­li­kat­ne ry­sy twa­rzy i szczu­płą syl­wet­kę, ale w je­go po­sta­wie i za­cho­wa­niu by­ło coś, cze­go ba­dacz nie po­tra­fił na­zwać, a co wy­wo­ły­wa­ło ciar­ki na ple­cach.

Mal­colm nie słu­chał te­go, co mó­wił ar­ty­sta. My­ślał tyl­ko o tym, aby jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z te­go bu­dyn­ku. Ni­g­dy coś ta­kie­go mu się nie przy­da­rzy­ło. Miał wra­że­nie, że się du­si. Czuł, że je­śli stąd nie wyj­dzie, to wy­da­rzy się coś strasz­ne­go.

– A mo­że je­steś tu­taj, abym na­ma­lo­wał twój por­tret? – za­py­tał ma­larz.

– Nie chciał­bym się na­rzu­cać, bo po­dob­no rzad­ko ma­lu­je pan lu­dzi.

– Nie wiem, od ko­go to usły­sza­łeś, ale nie na­le­ży wie­rzyć plot­kom. Nie ma się cze­go oba­wiać – do­dał spo­koj­nym to­nem. – To nie po­trwa dłu­go. Zdą­żysz wró­cić do do­mu, aby zjeść ko­la­cję z żo­ną i sy­nem.

– W po­rząd­ku – wy­mam­ro­tał gość.

Ba­dacz nie py­tał o to, skąd męż­czy­zna znał fak­ty z je­go ży­cia. To nie by­ło te­raz waż­ne. Przy­był tu­taj, aby na wła­sne oczy prze­ko­nać się, co po­tra­fi nie­wi­do­my ma­larz.

Usiadł w wy­god­nym fo­te­lu i nie spusz­czał wzro­ku z męż­czy­zny za szta­lu­gą. Z uwa­gą śle­dził ru­chy pędz­la, po­wo­li su­ną­ce­go po płót­nie.

Każ­de po­cią­gnię­cie po­tę­go­wa­ło ból w klat­ce pier­sio­wej, tak jak­by coś roz­ry­wa­ło go od środ­ka, usil­nie pró­bu­jąc wy­do­stać się na ze­wnątrz.

Ni­g­dy nie prze­żył cze­goś tak do­tkli­we­go, a przy tym za­ska­ku­ją­co ko­ją­ce­go. Cier­pie­nie, któ­re­go do­świad­czył, otwo­rzy­ło mu oczy na zu­peł­nie no­wy świat. Wy­zwo­li­ło w nim emo­cje, któ­re ukry­wał w naj­głęb­szych za­ka­mar­kach du­szy.

– Go­to­we. – De­li­kat­ny głos spro­wa­dził go na zie­mię. – Jak ci się po­do­ba?

Ja­cob od­wró­cił szta­lu­gę i oczom Mal­col­ma uka­zał się ob­raz, ja­kie­go ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dział.

To był on. To był zde­cy­do­wa­nie je­go por­tret, ale wy­glą­dał na nim zu­peł­nie ina­czej. Jak kom­plet­nie in­na oso­ba.

Na ob­ra­zie trzy­mał nóż, uśmie­chał się szy­der­czo, a z je­go oczu wy­zie­ra­ło sza­leń­stwo.

– Tak wy­glą­da two­ja du­sza – wy­ja­śnił ma­larz. – Co o tym my­ślisz? Do­brze uchwy­ci­łem po­do­bień­stwo? – za­py­tał nie­śmia­ło.

Ba­dacz ze­rwał się na rów­ne no­gi. Nie mógł tu dłu­żej zo­stać. Mu­siał jak naj­szyb­ciej wró­cić do do­mu.

– Mu­szę iść! – wy­krzyk­nął i rzu­cił się do wyj­ścia.

– Jesz­cze tu wró­cisz – wy­szep­tał ma­larz, a na je­go twa­rzy po­ja­wił się prze­ra­ża­ją­cy uśmiech.

***

Mal­colm wie­dział, że mu­si to zro­bić. Nie­zna­ny głos w je­go gło­wie ca­ły czas mó­wił mu, że do­pie­ro gdy wy­zwo­li swój gniew, po­zbę­dzie się zże­ra­ją­cej go od środ­ka nie­na­wi­ści i wy­ła­du­je zbyt dłu­go skry­wa­ne fru­stra­cje, bę­dzie na­praw­dę wol­ny.

Nie są­dził, że gdy doj­dzie do ła­du ze swo­imi emo­cja­mi, bę­dzie od­prę­żo­ny. Nie spo­dzie­wał się, że po­dej­mu­jąc de­cy­zję, któ­ra za­wa­ży na je­go ży­ciu, bę­dzie czuł ta­ki spo­kój.

To mu­sia­ło stać się prę­dzej czy póź­niej. Był za­sko­czo­ny, że do­pie­ro te­raz o tym po­my­ślał.

Aby od­zy­skać kon­tro­lę nad wła­snym ży­ciem i mieć moż­li­wość de­cy­do­wa­nia o so­bie, mu­si po­zbyć się prze­szkód sto­ją­cych mu na dro­dze.

To by­ło ta­kie pro­ste. Dla­cze­go wcze­śniej nie wpa­dło mu to do gło­wy? Cze­mu zno­sił to wszyst­ko i to­le­ro­wał oso­by za­tru­wa­ją­ce mu ży­cie? Już daw­no po­wi­nien wziąć spra­wy we wła­sne rę­ce i po­zbyć się ich ze swo­je­go oto­cze­nia.

Ba­dacz wszedł do do­mu i już od pro­gu ude­rzył go zrzę­dli­wy głos je­go żo­ny. By­ła w kuch­ni, gło­śno roz­ma­wia­ła przez te­le­fon z jed­ną ze swo­ich licz­nych przy­ja­ció­łek.

Ko­bie­ta, za­ję­ta wy­le­wa­niem swo­ich ża­li, nie za­uwa­ży­ła po­wro­tu mę­ża, któ­ry z nie­po­ko­ją­cym bły­skiem w oku przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie.

– Nie ma go. Zno­wu po­je­chał ba­dać ja­kiś na­wie­dzo­ny dom. Do te­go na ja­kimś za­du­piu. I jesz­cze chciał, abym z nim po­je­cha­ła. Jak ko­goś mo­że coś ta­kie­go krę­cić. Nie śmiej się. Ty nie masz ta­kich pro­ble­mów. Twój mąż przy­naj­mniej do­brze za­ra­bia i lu­dzie go sza­nu­ją. Mam dość tych uśmiesz­ków i spoj­rzeń. Gdy­by nie Max, już daw­no bym go zo­sta­wi­ła. Tak, wiem, ale dziec­ko po­win­no mieć oj­ca. Po­za tym, gdzie znaj­dę in­ne­go na­iw­nia­ka, któ­ry bez sło­wa sprze­ci­wu bę­dzie wy­cho­wy­wał nie swo­je­go ba­cho­ra? Też my­ślę, że bra­ku­je mu kil­ku kle­pek. In­ny na je­go miej­scu już daw­no by się zo­rien­to­wał…

Mal­colm słu­chał te­go ze spo­ko­jem w ser­cu. Daw­niej dał­by się po­nieść emo­cjom i do­szło­by do kar­czem­nej awan­tu­ry, ale te­raz nie mia­ło to dla nie­go zna­cze­nia. Od kie­dy pod­jął de­cy­zję, nic in­ne­go się nie li­czy­ło.

Wszedł do kuch­ni i z szu­fla­dy wy­jął dłu­gi nóż. Ten ruch spra­wił, że ko­bie­ta w koń­cu do­strze­gła je­go obec­ność, ale jej za­cho­wa­nie się nie zmie­ni­ło. Na­wet nie ści­szy­ła gło­su, kie­dy in­for­mo­wa­ła ko­le­żan­kę, że ten ba­dacz od sied­miu bo­le­ści, z któ­re­go śmie­ją się wszy­scy są­sie­dzi, ra­czył wcze­śniej wró­cić do do­mu.

– Je­śli je­steś głod­ny, za­mów so­bie piz­zę. Nie mam cza­su stać przy ga­rach. Wy­cho­dzę – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta, ale za­nim zdą­ży­ła zro­bić choć­by je­den krok, padł cios.

A po­tem dru­gi i trze­ci. Za­sko­czo­na upa­dła na pod­ło­gę, krzy­cząc i bła­ga­jąc mę­ża, aby się opa­mię­tał i zo­sta­wił ją w spo­ko­ju.

Jej krzy­ki tyl­ko pod­sy­ci­ły gniew Mal­col­ma. Za­da­wał co­raz szyb­sze i bar­dziej pre­cy­zyj­ne dźgnię­cia, nie prze­sta­jąc na­wet wte­dy, gdy usta­ły. Do­pie­ro gdy ko­bie­ta prze­sta­ła się ru­szać, wy­pro­sto­wał się, aby z gó­ry po­pa­trzeć na swo­je dzie­ło.

Czuł ogrom­ną sa­tys­fak­cję. Miał ra­cję. To był naj­lep­szy spo­sób na roz­wią­za­nie pro­ble­mów. Do tej po­ry nie miał od­wa­gi, aby po­zbyć się tej su­ki, któ­ra po­ni­ża­ła go, zdra­dza­ła i trak­to­wa­ła jak ma­szyn­kę do za­ra­bia­nia pie­nię­dzy. Do­syć te­go. Od dziś roz­po­czy­na no­wy roz­dział swo­je­go ży­cia, ale za­nim to na­stą­pi, mu­siał wy­eli­mi­no­wać jesz­cze je­den ele­ment.

Po­szedł do po­ko­ju sy­na i bez pu­ka­nia wszedł do środ­ka. Max sie­dział przy biur­ku ze słu­chaw­ka­mi na uszach i grał w jed­ną z tych swo­ich dur­nych, peł­nych prze­mo­cy gier kom­pu­te­ro­wych. Wcze­śniej Mal­colm wściekł­by się, że chło­pak mar­nu­je swój czas na gry, za­miast za­jąć się czymś kon­struk­tyw­nym, ale te­raz już mu to nie prze­szka­dza­ło.

Pod­niósł za­krwa­wio­ny nóż i za­mach­nął się na sy­na. Cios tra­fił w ra­mię ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­ją­ce­go się na­sto­lat­ka, któ­ry ze­rwał się z fo­te­la. Był wyż­szy i sil­niej­szy niż je­go mat­ka, ale dla owład­nię­te­go sza­łem za­bi­ja­nia męż­czy­zny nie sta­no­wi­ło to prze­szko­dy.

– Na­uczę cię sza­cun­ku, gów­nia­rzu! – wy­krzyk­nął i ko­lej­ny raz dźgnął chło­pa­ka.

– Ta­to, dla­cze­go to ro­bisz?!

– Nie je­stem two­im cho­ler­nym oj­cem… – wy­sy­czał.

Grad cio­sów spa­dał na chłop­ca ze wszyst­kich stron. Ba­dacz zu­peł­nie stra­cił ha­mul­ce, bez opa­mię­ta­nia dźga­jąc dziec­ko, któ­re wy­cho­wy­wał i trak­to­wał jak sy­na przez sie­dem­na­ście lat. Po­cząt­ko­wo dzie­ciak pró­bo­wał się bro­nić, ale był bez szans. Mógł tyl­ko bła­gać i prze­pra­szać oj­ca. Je­go sło­wa nie przy­nio­sły żad­ne­go efek­tu. Po chwi­li osu­nął się na pod­ło­gę. Prze­ra­żo­ny, wpa­try­wał się w męż­czy­znę, któ­ry spo­glą­dał na nie­go z sza­leń­stwem w oczach.

Mal­colm spoj­rzał na to, cze­go do­ko­nał, z szy­der­czym uśmie­chem na ustach, a kie­dy na­sto­la­tek wy­dał ostat­nie tchnie­nie, z je­go ust wy­rwał się obłą­kań­czy śmiech.

***

Je­stem przed do­mem, gdzie kil­ka go­dzin te­mu ro­ze­grał się dra­mat. Zna­ny i sza­no­wa­ny ba­dacz zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych, au­tor kil­ku po­czyt­nych ksią­żek, wiel­ki znaw­ca folk­lo­ru i ję­zy­ko­znaw­ca, Mal­colm M., zo­stał aresz­to­wa­ny w związ­ku z po­dej­rze­niem o za­bój­stwo żony i syna. Za mo­imi ple­ca­mi, jak sa­mi pań­stwo wi­dzi­cie, na­dal pra­cu­je eki­pa do­cho­dze­nio­wo-śled­cza. Z nie­ofi­cjal­nych usta­leń wy­nika, że męż­czy­zna naj­pierw za­bił żonę, za­da­jąc jej kil­ka­dzie­siąt cio­sów no­żem, a po­tem, w rów­nie bru­tal­ny spo­sób, po­zba­wił ży­cia na­sto­let­nie­go sy­na. Jak na ra­zie mo­ty­wy dzia­ła­nia spraw­cy nie są zna­ne…

– Mi­strzu, ob­raz – dźwięk te­le­wi­zo­ra za­głu­szył głos Ja­co­ba.

Ma­larz od­wró­cił gło­wę w kie­run­ku na­ma­lo­wa­ne­go przed za­le­d­wie kil­ko­ma go­dzi­na­mi por­tre­tu Mal­col­ma, któ­ry wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej niż tuż po ukoń­cze­niu.

Na­dal przed­sta­wiał je­go dzi­siej­sze­go go­ścia, ale usta, po­przed­nio uśmie­cha­ją­ce się szy­der­czo, te­raz by­ły sze­ro­ko otwar­te w nie­mym krzy­ku. Z oczu, wy­peł­nio­nych sza­leń­stwem, pły­nę­ły krwa­we łzy, żło­biąc głę­bo­kie bruz­dy w za­pad­nię­tych po­licz­kach. Z trzy­ma­ne­go w rę­ku no­ża ka­pa­ła krew.

– Mó­wi­łem, że do mnie wró­cisz – wy­szep­tał ma­larz.

Był „ma­la­rzem dusz”. Uwiecz­niał na płót­nie ludz­kie du­sze. Te nie­ska­zi­tel­nie czy­ste i te prze­siąk­nię­te złem. A dzię­ki pra­daw­ne­mu złu za­miesz­ku­ją­ce­mu ten dom, mógł wy­do­być z por­tre­to­wa­nych osób ich naj­gor­sze ce­chy i ujaw­nić ich praw­dzi­wą na­tu­rę.

A kie­dy far­ba za­schła, du­sza spor­tre­to­wa­ne­go czło­wie­ka zo­sta­wa­ła z nim na za­wsze.

– Odłóż go do po­zo­sta­łych – po­pro­sił.

Ja­cob ostroż­nie pod­niósł ob­raz i za­niósł do są­sia­du­ją­ce­go z pra­cow­nią po­ko­ju. Oparł go o ścia­nę obok kil­ku­dzie­się­ciu in­nych ob­ra­zów przed­sta­wia­ją­cych wy­krzy­wio­ne w bó­lu twa­rze.

Spis tre­ści

Piotr Ży­meł­ka | Od­le­gła stro­na nie­ba

Elż­bie­ta Bar­czyk | Ma­larz dusz

Zaj­rzyj do na­sze­go skle­pu: www.ostre-pio­ro.pl

Ta­ble of Con­tents

Co­ver

Ti­tle

Re­dak­cyj­na

Piotr Ży­meł­ka

Od­le­gła stro­na nie­ba

Elż­bie­ta Bar­czyk

Ma­larz dusz

TOC

Land­marks

Co­ver

Ta­ble of Con­tents