39,99 zł
Przezabawna, wciągająca, otwierająca oczy i poszerzająca horyzonty opowieść o życiu obcokrajowca w Japonii – pięknym, intrygującym i pod wieloma względami osobliwym kraju – napisana przez Chrisa Broada z niezwykle popularnego kanału YouTube ABROAD IN JAPAN (3,2 mln obserwujących, 560 milionów wyświetleń)
Kiedy Chris Broad znalazł się w niewielkim mieście na północy Japonii, przyszło mu do głowy, że być może popełnił wielki życiowy błąd. Przecież w ogóle nie znał japońskiego, brakowało mu też doświadczenia w dydaktyce. Czyżby miał się wkrótce stać najszybciej wyrzuconym z pracy nauczycielem angielskiego?
Anglik w Japonii to relacja z chaotycznej dekady życia w obcym kraju, tak różnym od europejskich. To książka pełna komicznych, a zarazem fascynujących historii, którymi Chris Broad przybliża nam jedną z najbardziej złożonych kultur świata.
Autor zabiera nas w podróż, podczas której odwiedzimy różnorodne zakątki Japonii – od bujnych pól ryżowych po szalone, skąpane w neonowej poświacie ulice Tokio. W skrzącej się błyskotliwym humorem opowieści Chrisa nie brakuje wyjątkowych momentów – takich jak choćby mrożący krew w żyłach incydent z północnokoreańskim pociskiem balistycznym, ciut upokarzające doświadczenie w „hotelu miłości” czy tydzień spędzony w towarzystwie największej japońskiej gwiazdy filmowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 340
Tytuł oryginału
Abroad in Japan: Ten Years In The Land Of The Rising Sun
Copyright © 2023 by Chris Broad
All rights reserved
First published in Great Britain in 2023 by Bantam
an imprint of Transworld Publishers
Przekład
Dorota Konowrocka-Sawa
Redakcja i korekta
Katarzyna Zegadło-Gałecka, Karolina Zelewska
Skład i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski, Martyna Potoczny
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-41-2
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90
insignis.pl, e-mail: [email protected]
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Książkę tę dedykuję wspaniałej społeczności kanałuAbroad in Japan, która przez ostatnie dziesięć lat towarzyszyła mi w tej szalonej podróży
styczeń 2012
Przysiadłem w kącie jednego z ogromnych pokoi ambasady Japonii mieszczącej się w londyńskiej dzielnicy Mayfair. Pokój naprawdę robił wrażenie – przepyszny czerwony dywan, złoty żyrandol pod sufitem – lecz był prawie pusty i moje rozedrgane nerwy nie miały się o co zaczepić. Umeblowanie ograniczało się do stołu, na którym spoczywały wyniki sprawdzianu z gramatyki języka angielskiego, który właśnie napisałem. Z trudem powstrzymałem się od zerknięcia na ocenę.
Mało co potrafi tak wytrącić z równowagi jak rozmowa o pracę, na której nam bardzo zależy. Po pięciominutowej wieczności imponujące dębowe drzwi po drugiej stronie pokoju otworzyły się na oścież i pracownik ambasady zaprosił mnie gestem do równie imponującej sali, po czym wskazał mi samotne krzesło ustawione przed długim stołem, za którym siedziało dwóch mężczyzn o kamiennych obliczach.
Wyczekiwałem tej chwili od trzech lat i oto w ciągu kilku minut o moim losie mieli przesądzić uprzejmy, lecz całkiem wyzuty z uczuć Japończyk w średnim wieku oraz wyglądający dość zasadniczo Brytyjczyk będący absolwentem programu, na który miałem nadzieję się załapać. Cała ta sytuacja przywoływała skojarzenia z dobrym i złym gliną, co bynajmniej nie koiło moich nerwów.
W 1987 roku władze Japonii uruchomiły program, którego celem było umieszczenie w japońskich szkołach nauczycieli od dziecka władających angielszczyzną, co miało podnieść poziom znajomości tego języka wśród uczniów i rozbudzić ich zainteresowanie kulturą innych krajów. W ciągu dwudziestu lat JET stał się największym programem wymiany nauczycieli na świecie, obejmując każdego roku ponad pięć tysięcy uczestników z pięćdziesięciu siedmiu krajów.
Uważałem, że to wymarzona przepustka ku fantastycznej przygodzie na drugim końcu świata. Z powodzeniem przebrnąłem czasochłonny pisemny etap rekrutacji i teraz musiałem już tylko pokonać ostatnią przeszkodę.
Przeszperałem internet w poszukiwaniu informacji na temat tych rozmów kwalifikacyjnych i od ludzi uczestniczących w nich wcześniej dowiedziałem się, że tajemnicą sukcesu jest przesadny optymizm. Idealny nauczyciel z zagranicy ma być przez cały czas genki (元気). To często używane japońskie słowo znaczy „energiczny” lub „pełen życia”, przy czym akurat mnie chyba nikt nigdy tymi określeniami nie opisał. Z najwyższym trudem przywołałem na twarz wątły uśmiech i utrzymałem go przez pełne trzydzieści minut rozmowy.
– Jak tam twój japoński? – zapytał Brytyjczyk, przebiegając końcówką długopisu po moim wniosku rekrutacyjnym.
– Nie – odparłem i zdrętwiałem, słysząc własną dziwaczną odpowiedź. – To znaczy przepraszam bardzo… Nie, że nie, ale niezbyt dobrze. Natomiast oczywiście mam w planach naukę. O ile dopisze mi szczęście i otrzymam tę pracę.
I wtedy Japończyk, który przeglądał własny egzemplarz mojego wniosku, zachichotał nagle, natrafiwszy na stronę, na której wymieniłem preferowane lokalizacje.
– W swoim wniosku rekrutacyjnym w rubryce „preferowane lokalizacje” wpisałeś, że chciałbyś trafić na prowincję albo do Kobe. Czy możesz nam wyjaśnić powody takiej decyzji?
Wszyscy wiedzieli, że najprostszą metodą uwalenia rozmowy o pracę w programie JET jest podanie w tej rubryce „Tokio”. W gęsto zaludnionej stolicy Japonii nie trafiało się wiele wakatów, więc o ile kandydat nie przedstawił niepodważalnego uzasadnienia takiego wyboru, sprawiało to wrażenie nieprzemyślanej decyzji lub pójścia na łatwiznę.
– Naprawdę chętnie zamieszkałbym na prowincji. Podoba mi się koncepcja odegrania większej roli w niewielkiej społeczności. Będę zachwycony nawet wówczas, gdy umieścicie mnie w jaskini na Hokkaido.
W pokoju zaległa cisza i zrozumiałem, że żarcik o jaskini potraktowano dosłownie. Panowie wymienili zakłopotane spojrzenia, po czym zadali kolejne pytanie.
– A czemu Kobe?
Tego pytania się obawiałem. Nie miałem dobrego uzasadnienia. Kilka dni jeździłem palcem po mapie Japonii i wreszcie uznałem, że Kobe znajduje się dokładnie w połowie drogi między Kioto a Osaką, dwoma miastami, które mnie intrygowały, położonymi dość blisko siebie, a jednak wyraźnie kontrastującymi tradycję z nowoczesnością. Poza tym właśnie z Kobe wywodziła się słynna na całym świecie marmurkowa wołowina. Założyłem niemądrze, że to legendarne mięso jest tam tanie i łatwo dostępne dla mieszkańców, co z mojej perspektywy nadawało zamieszkaniu w tym mieście głęboki sens.
– Szczerze mówiąc, tamtejsza wołowina robi, kurde, wrażenie.
Spodziewałem się głuchej ciszy, więc naprawdę mi ulżyło, gdy mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
– Dobrze myślisz! – rzekł Japończyk. – Wołowina z Kobe jest rzeczywiście smakowita.
Ominąłem zdradliwe skały, lecz nie wypłynąłem jeszcze na spokojne wody. Ponieważ była kolejna kwestia, której poruszenie napawało mnie niepokojem. We wniosku rekrutacyjnym zaznaczyłem, że przeczytałem wiele książek o Japonii, po czym zacytowałem jedną z nich, konkretnie dotyczącą wabi-sabi, buddyjskiej filozofii i estetyki wymykającej się jednoznacznej definicji.
– Chris-san, napisałeś, że czytałeś o wabi-sabi. Czy mógłbyś nam wyjaśnić, co to właściwie jest?
Koncepcję wabi-sabi (侘び寂び) najlepiej opisuje stwierdzenie, że jest to akceptacja niedoskonałości i umiejętność dostrzegania piękna w tym, co niepełne i nieidealne. W Japonii najbardziej poszukiwane wyroby rękodzielniczej ceramiki okazują się często asymetryczne, z pozoru prymitywne i skromne w wyrazie. Taka postawa zaznacza się bardzo wyraźnie w japońskim stylu życia.
To byłaby fantastyczna odpowiedź.
Tymczasem utkwiłem wzrok w podłodze i wymamrotałem:
– Eee… eee… to… cóż…
Japończyk wbił we mnie skupione spojrzenie zza okularów i pojąłem, że wóz albo przewóz. Oto mam szansę dowieść, że posiadłem umiejętność komunikowania się na poziomie wymaganym od nauczyciela.
– Wiecie, panowie, z wabi-sabi jest tak, że ciężko to klarownie opisać. To bardziej wrażenie czy emocja niż jasna koncepcja poddająca się jednoznacznej definicji.
Co za bełkot.
Na moje szczęście znów trafiłem w jego poczucie humoru.
– Ha, ha, no tak. Z pewnością niełatwo to wyjaśnić. Wiem, o co ci chodzi! – Chichotał chwilę, po czym rzekł: – Na razie nie mamy więcej pytań. Bardzo dziękujemy.
No i po herbacie.
Opuściłem niepewnym krokiem imponujący budynek i przeszedłem przez ulicę do stacji metra Green Park, właściwie pewien, że nie dostanę tej roboty.
A jednak pomimo moich katastrofalnych odpowiedzi coś najwyraźniej zaskoczyło. Może przesądził o tym mój elokwentny opis wabi-sabi, a może desperacka propozycja zamieszkania w jaskini na Hokkaido? Faktem jest, że dwanaście tygodni później do głębi wstrząśnięty i absolutnie zachwycony przeczytałem list z informacją o pozytywnym rozpatrzeniu mojego wniosku. Całe moje życie miało gwałtownie skręcić na wschód i pokonać prawie 10 tysięcy kilometrów, by trafić do kraju, o którym niewiele wiedziałem – i pracy, do której czułem się rozpaczliwie nieprzygotowany.
lipiec 2012
Podróż z Londynu do Tokio to wstrząsający skok przez osiem stref czasowych i przepaść kulturową, na którą nie miałem szans się przygotować.
Wpychając obładowany bagażami wózek na halę odlotów lotniska Heathrow, nie miałem pojęcia, na jak długo żegnam się z rodzicami i ojczystym krajem. Wszystkie smętne myśli schodziły na dalszy plan wobec podniecającej i niepokojącej perspektywy rozpoczynającej się właśnie podróży. Lot z Heathrow na tokijskie lotnisko Narita miał trwać około dwunastu godzin, co oznaczało, że najgorszy możliwy jet lag dopadnie mnie w chwili lądowania.
Patrzyłem przez okno samolotu, jak dachy Londynu ustępują Morzu Północnemu i lasom Skandynawii, aż wreszcie zostawiliśmy za sobą ostatnie ślady cywilizacji, odbywając prawie cały lot na wysokości 11 500 metrów nad bezkresną i bezludną syberyjską tundrą.
Próbowałem się trochę zdrzemnąć, ale siedząca obok dziewczyna, również zakwalifikowana do programu JET, chrapała tak donośnie, że zagłuszała nawet łoskot silników. Nic nie zwiastowało ożywionej rozmowy podczas lotu, więc zacząłem kartkować tanie rozmówki i wreszcie przysnąłem, próbując zapamiętać zdanie, którym należało się przedstawić podczas powitania uczniów.
Miałem dwadzieścia dwa lata, niedawno obroniłem dyplom i wciąż nie mogłem uwierzyć, że pierwszą pracę po studiach będę wykonywał na drugiej półkuli, w kraju, gdzie nikogo nie znam, otoczony językiem, którym nie władam.
Zawsze chciałem wyjechać do Japonii, ale pomysł zamieszkania tam na dłużej przyszedł mi do głowy, gdy jako osiemnastolatek usłyszałem o programie JET w samolocie lecącym do Francji. Siedziałem obok jakiegoś uroczego małżeństwa w średnim wieku i okazało się, że córka tych państwa naucza w Japonii. Bardzo podekscytowała ich wiadomość, że po ukończeniu studiów zamierzam zwiedzać świat, ucząc języka angielskiego. Zanim wylądowaliśmy, przekonali mnie do złożenia papierów i rozbudzili mój zapał.
Pomyśleć, że cała ta przygoda rozpoczęła się od przypadkowej wymiany zdań z obcymi ludźmi na pokładzie samolotu! Co za pech, że ten znacznie dłuższy lot, który się właśnie rozpoczął, nie zwiastował żadnych rozmów kierujących ludzkie losy na nowe tory. Tylko niedźwiedzie chrapanie przeplatane frustracją.
Dwanaście godzin później zbudziło mnie łupnięcie kół uderzających o pas lotniska Narita. Spojrzałem na ponury terminal i ogarnęło mnie dotkliwe rozczarowanie. Żadnej pagody, żadnych dachówek kawara, nahoryzoncie nie rysował się ośnieżony szczyt Fudżi. Nic nie wskazywało na to, że wylądowaliśmy właśnie w Tokio. Bo właściwie nie wylądowaliśmy.
Szybko zrozumiałem, że lotnisko Narita znajduje się nie tyle w Tokio, co jakieś 70 kilometrów na wschód od miasta, ciśnięte między pola ryżowe.
Po wyjściu z hali w objęcia parnego popołudnia przeżyłem prawdziwy wstrząs. Nie sądziłem, że powietrze może być tak odrażająco wilgotne. Jakbym z każdym oddechem wciągał w płuca obłok pary! Szczęśliwie nim krew zdążyła mi odparować z żył, razem z pozostałymi uczestnikami programu zostałem pospiesznie zapakowany do oczekującego busika. Gdy już ruszyliśmy autostradą do Tokio, podziękowałem bogom za cud klimatyzacji.
Narita ma jedną zaletę i jest nią możliwość docenienia w pełni obłędnej, zapierającej dech w piersiach skali największego miasta na świecie. Podróż do Tokio rozpoczyna się na bezkresnych równinach prefektury Chiba, gdzie wśród ciągnących się kilometrami pól ryżowych przycupnęły skupiska tradycyjnych japońskich domostw. Stopniowo po obu stronach autostrady zaczynają pojawiać się miasteczka, a pola ryżowe ustępują funkcjonalnym blokom i billboardom, na których uśmiechnięci mężczyźni i kobiety sięgają po najnowsze kosmetyki. Wypatrzyłem też tandetny hotel miłości w kształcie średniowiecznego zamku o dziwacznej nazwie „Hotel Uśmiech Miłość Czas”, którą wypisano na pochyłym dachu.
W granicach obszaru metropolitalnego Tokio mieszka trzydzieści siedem milionów ludzi. Ich liczba nie mieści się w głowie – połowa mieszkańców Wielkiej Brytanii upchnięta w jednym mieście! – lecz gdy człowiek pierwszy raz w życiu spojrzy na majaczący na horyzoncie zarys tokijskiej zabudowy, szybko zaczyna w nią wierzyć.
W ciągu zaledwie godziny zniknęła cała zieleń. Gdy nasz busik przejechał przez Tęczowy Most nad Zatoką Tokijską, otoczyły nas wieżowce, a niebo przeszyła pocztówkowa Tokyo Tower, japońska odpowiedź na wieżę Eiffla. Przycisnąłem twarz do szyby, urzeczony widokiem wyłaniających się zewsząd kolejnych wieżowców, kolejnych betonowych ścian, potęgującego się z każdą chwilą chaosu. Londyn już choćby ze względu na skalę był przy tym jakimś żartem.
Busik lawirował wśród coraz bardziej zagmatwanych szos i wiaduktów wciśniętych między rzędy budynków oklejonych plakatami przedstawiającymi celebrytów kuszących piwem Asahi i whisky Suntory, wwożąc nas w głąb tokijskiego śródmieścia. Dwugodzinna jazda bardziej przypominała wycieczkę po parku rozrywki; żołądek raz po raz podjeżdżał mi do gardła, gdy pokonywaliśmy kolejne strome wiadukty. W końcu dotarliśmy do prestiżowego Keio Plaza Hotel w dzielnicy wieżowców Shinjuku, gdzie w dwóch wysokościowcach upchnięto 1400 pokoi. Była to jedna z niewielu budowli dość pojemnych, by przyjąć doroczną falę uczestników programu JET.
Wygoniony z busika wciągnąłem w płuca pierwszy haust tokijskiego letniego powietrza: gorącego, wilgotnego, przesyconego cierpkim zapachem ścieków z niszczejącej kanalizacji biegnącej pod nieskazitelnymi ulicami.
Aż do tej chwili zakwalifikowanie się do programu JET napawało mnie wielką dumą; łudziłem się, że jestem wyjątkowy. Lecz gdy stanąłem w przestronnym lobby Keio Plaza Hotel jako jeden z tysiąca cudzoziemców, zrozumiałem, że jestem tylko trybikiem w dobrze naoliwionej maszynie.
Kiedy wreszcie dotarłem na przód kolejki, jakiś Japończyk wcisnął mi kartę otwierającą drzwi do przydzielonego mi pokoju na dwudziestym piątym piętrze hotelu. Dostałem trójkę z Colinem i Michaelem, dwoma wysportowanymi Brytyjczykami. Gdy z impetem otworzyłem drzwi, zaśmiewali się właśnie, gadając o rugby. Chyba im przerwałem zabawę.
– Dokąd jedziecie, chłopaki? – zapytałem, rzuciwszy plecak na stojące pod oknem łóżko, jedyne, na którym nie leżał jeszcze żaden bagaż.
– Ja do Himeji, tuż obok najsłynniejszego zamku Japonii – obwieścił Michael tak chełpliwie, jakby był właścicielem wspomnianego zamku.
– A ja do Nagasaki, stary – rozpromienił się Colin.
Jasna cholera. Dlaczego mnie nie trafiło się Nagasaki ani Himeji?
– A ty dokąd wybywasz? – zapytał Michael, ciekawy, czy przebiję jego zamek.
– Do Yamagaty. Na północ.
– Serio? Nie żebym kojarzył.
Michael posłał mi triumfalny uśmieszek. Nie miał wątpliwości, że w tym rozdaniu programu JET dostał najlepsze karty.
Po kilkunastu godzinach w podróży ledwo żyłem, ale ze zdenerwowania nie umiałem się odprężyć. Zostawiłem Michaela i Colina ich dyskusjom o rugby i męskości, wymknąłem się z pokoju i zanurzyłem w tokijski zmierzch. Gasnące słońce oświetlało najwyższe piętra lśniących drapaczy chmur rozrzuconych po dzielnicy wieżowców. Wśród nich wyróżniały się bliźniacze wieże Tokyo Metropolitan, z których roztaczał się, jak zapewniał mój przewodnik po Japonii, „najlepszy widok w Tokio, do tego za darmo”.
Może to dziwne, ale mam fioła na punkcie tarasów widokowych, a w życiu wlazłem na najwyższe piętra całej masy wieżowców, by podziwiać panoramy niezliczonych miast: od Szanghaju i Seattle po Berlin i Barcelonę. Lecz gdy wysiadłem z windy na samej górze Tokyo Metropolitan Tower i przycisnąłem czoło do szyby, moim zdumionym oczom ukazało się miasto z pozoru bezkresne. Od centrum metropolii, gdzie właśnie stałem, aż po mgliste zarysy gór otaczających miasto rozlewało się morze betonu. Widok był jednocześnie wspaniały i przerażający.
W ciągu dwudziestu minut wszystko zasnuło się mrokiem i zarys miasta upstrzyły miliony światełek rozjaśniających wnętrza. Roziskrzyły rozległą równinę, hipnotyzując jak pokaz sztucznych ogni. Oglądanie pierwszego tokijskiego zmierzchu wydało mi się wydarzeniem dość doniosłym, więc uznałem, że trzeba to uczcić.
Usiadłem w drogiej kawiarni widokowej, zajmując miejsce na wysokim stołku pod oknem, po czym spałaszowałem niedorzecznie kosztowny kawałek czekoladowego ciasta, przyglądając się, jak nad trzydziestoma siedmioma milionami ludzi zachodzi słońce. Przy ostatnim kęsie byłem już tak zmęczony, że osunąłem się na blat i przysnąłem. Przespałem chyba z pół godziny, zanim podszedł kelner i delikatnie popukał mnie w ramię, żeby mnie wyprosić.
Potem nastąpiły dwa dni intensywnych szkoleń i zajęć wprowadzających, przeplatane przeze mnie rozpaczliwymi próbami zakumplowania się z nowymi kolegami. Jet lag potęgował oszołomienie nadmiarem informacji serwowanych nam podczas seminariów. Drugiego dnia, zamiast pójść na ważną pogadankę o tym, czego nie należy robić w Japonii, przeleżałem cały ranek w łóżku, zajadając się średnio apetycznymi chipsami o smaku sosu sojowego, które zakupiłem w miejscowym 7-Eleven. Po południu wśliznąłem się na warsztaty o tym, jak współpracować z japońskimi nauczycielami; miałem nadzieję, że nikt nie spostrzegł mojej zapchanej chipsami nieobecności. Warsztaty prowadziła pełna entuzjazmu Brytyjka o imieniu Amy, która spędzała w Japonii już drugi rok. Zaniepokojonej publiczności zadała serię pytań wielokrotnego wyboru.
– Co zrobić, jeśli japoński nauczyciel popełni w obecności uczniów błąd w języku angielskim? A) Przerwać zajęcia i zwrócić uwagę na popełniony błąd. B) Kontynuować zajęcia, po czym dyskretnie zwrócić nauczycielowi uwagę, gdy uczniów nie będzie w pobliżu. C) Nie zwracać uwagi, pozwolić zajęciom toczyć się swoim trybem.
Na moment zapadło milczenie, po czym jakiś nadgorliwiec z teksańskim akcentem wykrzyknął:
– B!
– Słusznie. Nie chcemy zawstydzić nauczyciela w obecności jego uczniów ani spowodować jakichkolwiek zadrażnień. Choć gdy coś takiego się zdarzy, najlepiej zawsze ocenić sytuację indywidualnie, zależnie od nauczyciela.
„Gdy coś takiego się zdarzy”. Właśnie wtedy dotarło do mnie, że japońscy nauczyciele angielskiego mogą okazać się umiarkowanie biegli w tym języku; do tej pory wyobrażałem sobie, że będę grał drugie skrzypce umiejętnie kierowany przez fachowego przełożonego. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogę okazać się najbardziej kompetentną osobą w klasie. Nagle ta odpowiedzialność zaciążyła mi znacznie bardziej.
•
Colina i Michaela, kolegów z pokoju, trzymałem na dystans z uwagi na oczywisty brak wspólnych zainteresowań – dotychczasowe próby nawiązania niezobowiązującej pogawędki i zacieśnienia relacji okazały się bezowocne. Jednak mimo wszystko była to nasza trzecia i ostatnia noc w Tokio, a ponieważ nie znaliśmy w tym mieście nikogo, postanowiliśmy wspólnie wybrać się do szemranej dzielnicy czerwonych latarni w Shinjuku. Organizatorzy programu JET uprzedzili wszystkich, żeby trzymali się z dala od Kabukicho ze względu na ulicznych naganiaczy zaciągających naiwnych turystów do podejrzanych spelun zarządzanych przez miejscowe grupy przestępcze. Naturalnie ich ostrzeżenie przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego. Teraz już naprawdę trzeba było się tam wybrać.
Wejście do Kabukicho wyznaczała podświetlona na czerwono ogromna brama, spod której droga schodziła w oślepiający labirynt billboardów i neonów kuszących jedzeniem, sake, karaoke i miłością. Na jednej z tablic reklamujących klub hostess uśmiechało się sześć młodych kobiet w bikini, wabiąc imprezowiczów wyciągniętymi dłońmi. Obok wisiał szyld z sylwetką krowy i słowem wagyu, zapraszający do pobliskiej stekowni wciśniętej między dwa budynki. Na prawo od krowy widniał rysunek przedstawiający dwie dłonie masujące plecy, a nieco wyżej angielskie słowo flamingo i cennik, na przykład 90 minut za 2,5 tysiąca jenów. Obłok pary unosił się z okienka budki, w której sprzedawano bułeczki, zewsząd dobiegały ogłuszające dżingle i slogany reklamowe nadawane z wielkich jak autobusy ekranów zawieszonych nad naszymi głowami. Przytłoczony i naiwny jak dziecko pojęcia nie miałem, co się tu dzieje.
Przywykłem do brytyjskich sklepów i restauracji znajdujących się zwykle na poziomie chodnika, więc w Tokio najbardziej uderzyła mnie wertykalność oferty gastronomicznej. Bary i restauracje ustawiano jedne na drugich, a neonowe szyldy pozwalały się zorientować, czego należy się spodziewać na każdym piętrze. Z jednej strony nadawało to ulicom jakiś cyberpunkowy, futurystyczny klimat, z drugiej sprawiało, że wybór restauracji stawał się przedsięwzięciem dość straceńczym, bo nie sposób było sprawdzić, co jest w środku. Wjechaliśmy windą na trzecie piętro budynku, skuszeni krzykliwym neonem reklamującym koktajle. Za drzwiami naszym oczom ukazało się obskurne wnętrze, zatłoczony bar i barman krzyżujący ręce w znak „X”. Albo w tym lokalu był komplet gości, albo nas tam nie chcieli. Wycofaliśmy się pospiesznie.
W końcu nasz wybór padł na znajdującą się na poziomie ulicy restaurację sushi, do której można było przynajmniej zerknąć przez szybę. W powziętej decyzji utwierdził nas widok zatłoczonego wnętrza i zespołu kucharzy w charakterystycznych białych fartuchach i czapach, z pasją przygotowujących sushi nigiri.
Kiedy pierwszy raz wszedłem do japońskiej restauracji, prawie zwalił mnie z nóg okrzyk „Irashaimase! Witamy!”, który wydarł się z gardeł wszystkich kucharzy i kelnerów, kakofonia dźwięków wszystkich wysokości, od głębokiego basu szefa kuchni po przenikliwy pisk przechodzącej kelnerki zręcznie manewrującej dwoma tackami z drewna hinoki.
Ponieważ trafiliśmy tam w godzinach popołudniowego szczytu, gdy ludzie wracający z pracy wpadają do restauracji na kolację, prawie wszystkie miejsca były zajęte i zostały tylko trzy wysokie stołki przy barze. Żwawo podeszła do nas młoda kobieta biegająca między stolikami i wyciągnęła trzy palce, co miało oznaczać wielkość naszej grupy. Skinęliśmy głowami.
– Hai, douzo! Za mną, proszę.
Pokierowała nas do baru, postawiła między nami dzbanek parującej zielonej herbaty, po czym odeszła do najbliższego stolika.
W Wielkiej Brytanii jadłem sushi dwa, może trzy razy – i to tylko takie z supermarketu. Pozbawiona smaku ryba umieszczona na kulce ryżu twardego jak kamień jakoś mnie nie przekonała. Usiadłem, gotów na prawdziwe przeżycie, po czym kompletnie pochłonął mnie widok kucharzy pracujących szybko i rytmicznie, by zaserwować danie, któremu bliżej było do dzieła sztuki niż do jedzenia.
Trzech kucharzy kroiło na kawałki sute porcje świeżego tuńczyka i łososia, dwóch lepiło w dłoniach perfekcyjne kulki ryżu. Jeden metodycznie opalał niedużym palnikiem gazowym plasterki tuńczyka spoczywające na kulkach ryżu, aż różowe mięso zaczynało się złocić w płomieniu. Gotowy kąsek umieszczano pieczołowicie na drewnianej tacce obok rozmaitych nigiri z różnymi dodatkami, od ikry łososia po puszysty omlet i kawałki białej ryby, której nigdy dotąd nie widziałem. Słodki, kuszący zapach przypieczonego tuńczyka mieszał się z przenikliwą wonią świeżej ryby, przez co klimat we wnętrzu restauracji bardziej kojarzył się z nadmorskim portem niż z samym centrum największego miasta na świecie.
W karcie dań niczego nie opisano po angielsku, lecz na szczęście nazwy potraw opatrzono apetycznymi zdjęciami każdego rodzaju sushi. Wskazałem na półmisek z tuńczykiem. Obfita porcja składała się z trzech kawałków ryby: ciemnoczerwonego i mięsistego akami, najtłustszego z nich wszystkich ootoro o jasnoszarej barwie oraz średnio tłustego chutoro. Te trzy kawałki zostały opalone, poszatkowane, posiekane i perfekcyjnie zawinięte, a następnie podane w postaci ręcznie formowanego nigiri, rolek maki i kilku plasterków sashimi serwowanych na pierzynce z marynowanej rzodkwi daikon z kleksem wasabi, czyli japońskiego chrzanu. Dwunastoskładnikowy talerz sushi kosztował 2 700 jenów stanowiących równowartość 24 dolarów, czyli był znacznie droższy niż ten z mojego supermarketu.
Wrzuciłem sobie do ust pierwsze chutoro nigiri.
Moją uwagę zwrócił przede wszystkim shari, czyli sam ryż, prawdopodobnie najmniej doceniany poza Japonią składnik sushi. Shari jest przesycony octem, solą i cukrem, co nadaje mu wyjątkowo wyrazisty, słodki smak. Jest lepki, a przy tym zwarty, dzięki czemu łatwo go unieść do ust, lecz jakimś cudem rozpada się na języku. Nigdy nie jadłem nic podobnego. W porównaniu z tym daniem „sushi” jedzone przeze mnie w Wielkiej Brytanii wydawało się zbrodnią z nienawiści.
No i jeszcze sam tuńczyk chutoro. Miał maślaną konsystencję i rozpływał się w ustach, przywołując na myśl smakowity stek, a jednocześnie był – ku mojemu zdumieniu – pozbawiony rybnego posmaku. Dzięki równowadze tłuszczu i mięsa każdy kąsek był naprawdę smakowity, zwłaszcza z dodatkiem delikatnego, ale orzeźwiającego wasabi.
– Ja nie mogę! A więc tak smakuje prawdziwe sushi! – zauważyłem.
– Brytyjskie sushi może się schować – wybełkotał Colin, po czym wziął wdech i wepchnął sobie do ust kolejną porcję.
Gdy postanowiono przede mną zamówionego tuńczyka, nabrałem obaw, że porcja jest zbyt mała, by się najeść. Wszystko wyglądało tak skromnie. Po dwunastym kawałku miałem jednak wrażenie, że zaraz eksploduję. Nie przewidziałem, że nasączony octem ryż okaże się tak sycący.
Sprawy przybrały gorszy obrót, gdy Michael uparł się, by zamówić danie będące ukoronowaniem naszej kolacji.
– Znajomy z Japonii powiedział, że muszę tego spróbować, jak kiedyś pójdę na sushi. To się nazywa shiokara.
Żaden z nas o tym nie słyszał i przyznam, że trochę się zaniepokoiłem, dostrzegłszy wyraz konsternacji na twarzy stojącego najbliżej kucharza, gdy usłyszał nasze zamówienie.
Jakiś czas później odkryliśmy, że Michael kiepsko dobiera przyjaciół.
Kelnerka przyniosła trzy malutkie dania i przed każdym z nas postawiła jedno z nich. Wyglądało to tak, jakby ktoś wypatroszył rybę, po czym cisnął do miski jej krwawe bebechy.
Bo tak właśnie było.
Okazało się, że ika no shiokara znaczy „fermentowane flaki kałamarnicy”.
– Danie obowiązkowe, co? – mruknąłem, grzebiąc pałeczkami w brązowej, zawiesistej brei.
– Tak. Choć obawiam się, że muszę już jechać do mojego zamku w Himeji…
Michael jakby stracił rezon i zaczął się zbierać do wyjścia.
Na widok naszych min kucharz siekający za barem tuńczyka zaśmiał się serdecznie.
– Ganbatte ne! Powodzenia! – przynaglił nas, komicznie zaciskając pięści, jakby się szykował do walki.
Nie chcąc rozczarować mistrza, wziąłem kęs do ust. To było takie słone i gorzkie, że momentalnie ścierpł mi język. Szybko spłukałem wszystko zieloną herbatą.
Kilku kucharzy i klientów kwiknęło z radości i huknęło z zadowoleniem.
Przeżyłem pierwszą w życiu wyprawę do japońskiej restauracji serwującej sushi i jeśli nie liczyć fermentowanych flaczków kałamarnicy, było to absolutne objawienie.