Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
AutorAlfabetu polifonicznego– poeta, publicysta, prozaik, także dyplomata – wprowadził już czytelników w swoje życie, zapraszając ich do Domu pisarzy, kamienicy przy ulicy Iwickiej na warszawskim Mokotowie, w którym po wojnie zamieszkali jego rodzice, Mieczysława Buczkówna i Mieczysław Jastrun, znaczący twórcy polskiej literatury. Nie oni jedyni byli lokatorami tego adresu. W Alfabecie, najnowszym tomie wspomnień Tomasza Jastruna, pojawiają się inni, często wychodzący ze swego literackiego kręgu. Tom ten jest zbiorem – i wyborem – uporządkowanym wedle literowego ordynku, stanowiąc autorską selekcję tematów, w której portrety osób zderzone są z opisami wydarzeń. Temu osobistemu wyborowi człowieka tak „uwikłanego” w życie jak Tomasz Jastrun ani się dziwić, ani sprzeciwiać. Można jedynie żałować, że nasz alfabet tak mało ma liter.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Redakcja: Grzegorz Sowula
Korekta: Magdalena Partyka
Zdjęcie na obwolucie © Woody Ochnio/Forum
Autorzy i źródła zdjęć (numery stron dotyczą wydania papierowego):
s. 29 © Woody Ochnio, s. 30, 32 © Danuta Łomaczewska,
s. 34 © Maciej Goliszewski, pozostałe zdjęcia z archiwum autora
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2024
Copyright © by Tomasz Jastrun
Wydanie elektroniczne 2024
ISBN: 978-83-244-1185-6 (EPUB), 978-83-244-1185-6 (MOBI)
Wydawnictwo Iskry
al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa
tel. (22) 827-94-15
www.iskry.com.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Nasza przeszłość to ogon komety, widziany z coraz większej dali, zaraz zniknie w mrokach wszechświata, podążając za swoją głową. Więc warto wracać do przeszłości, by coś z niej ocalić.
Gromadzę tu garść wspomnień o ludziach, alfabet wprowadza pewien porządek w mglisty chaos, jakim jest przeszłość. Piszę głównie o tych, co odeszli, bo jak pisać szczerze o żywych. Czesław Miłosz układał Abecadło Miłosza pod koniec długiego życia, gdy większość jego znajomych nie mogła przeczytać tego, co o nich myśli. O żywych przezornie nie pisał. Ranga autora, myślę o Miłoszu, powoduje, że nawet, gdy pisze o byle czym, też o ludziach szerzej nieznanych, ci nieznani stają się znani, a byle co staje się czymś. Ja nie mam takiej mocy. Wielu ludzi, o których powinienem napisać, żyje i ma się dobrze. A nad zmarłymi mam władzę, co mnie peszy. Trudno pisać szczerze o żywych, nic tak nie rani jak prawda, zresztą w portretach ludzi zawsze niepewna. I kto z nas nie ma piwnic, o których woli milczeć? Nie mogłem jednak zamknąć w milczeniu kilkorga bliskich mi osób, które na szczęście nie zamierzają umierać. Nie piszę o jednej osobie, choć odegrała wielką rolę w moim życiu. Nie mogąc o niej pisać pełnym głosem, wolę ją zamilczeć.
Litery w abecadle prowokują, by nie tylko pisać o osobach, ale też o zdarzeniach i pojęciach. Czasami w hasłach będą okna, w które wstawiam fragmenty z mojego dziennika i listów; ostrzegam, będę się trochę chwalił, cytując sądy innych o mnie. To ryzykowne. Chwaląc się, nawet cudzymi słowami, zawsze jakoś poniżamy innych, a najbardziej tych, którzy cenią się nisko. W tej książce będzie sporo anegdot, są prawdziwe, co nie zawsze można o tej formie powiedzieć. Jest w nich ironia, a ironią bronimy się przed ostateczną powagą istnienia. I często w anegdocie, jak owad w bursztynie, jest skrawek prawdy ocalony z pogromu dokonywanego przez czas. Hasła w Alfabecie nie są ujednolicone stylistycznie, taka jest też pamięć, ta mozaika nie jest gładka. Są cytaty, małe dialogi, hasła krótkie i długie, szczególnie te, które dotyczą naszych olbrzymów jak Giedroyc, Herbert, Miłosz, Mrożek, Szymborska. Pisząc o ludziach, nie dbam o proporcje, przecież nie ma ich też w życiu ani w naszej pamięci. Zostają po nas okruszki, czasami kamyki. Jeśli nie zbierze się ich na dłoń, przepadną i nie zostanie po nich ślad. Takie książki powinno się pisać pod koniec życia. A jako że data końca życia niewiadoma, może warto pisać i żyć, jakby miało się ono skończyć za chwilę, co teraz czynię, prosząc o wybaczenie dotkniętych i niedotkniętych, którzy zasłużyli na uwagę.
Zdjęcie ślubne Heleny i Wilhelma, moich dziadków od strony mamy.
On podoficer z licznymi medalami za Legiony i wojnę 20 roku polegnie w 1939 roku w obronie Warszawy
Dziadkowie z mamą i z jej młodszą siostrą Zosią
Mama i tata jeszcze w okresie ich romansu, nad strumieniem w Tatrach, połowa lat 40. XX wieku
[...]
Proponowano mi oczywiście wielekroć, abym donosił, najpierw przed studiami, gdy w roku 1968 miałem sprawę karną za rozrzucanie ulotek w obronie aresztowanych studentów, potem w roku 1972, kiedy wróciłem z pierwszej podróży na Zachód. Straszono mnie, że nie dostanę w przyszłości paszportu, jeśli nie napiszę, z kim się spotkałem i o czym rozmawiałem. Czyli standard. Odmówiłem z łatwością, co, jak się okazało po latach, nie dla wszystkich było łatwe. Z czasem dorobiłem się dwóch osobistych agentów, trzeci był ze mną blisko, donosił za pieniądze, ale nie na mnie. Pierwszy to Ż., kolega ze studiów, byliśmy nawet w jednej grupie, potem krytyk literacki. W stanie wojennym zameldował im, że się ukrywam na Ursynowie, spotkałem się z nim na początku tych wydarzeń. Jako fachowiec był proszony o ocenianie moich politycznych wierszy pisanych w stanie wojennym. Uznał, że są sprawnie napisane. Tylko tyle. Nie mogę mu wybaczyć tak zdawkowej oceny. Drugi agent był osobliwy, niewysoki, z wielkim brzuchem, zabawnie kaleczył nasz język. Był z pochodzenia Węgrem, obywatelem Finlandii, i jak się okazuje agentem węgierskiej bezpieki. Zajmował się filmem, przyjeżdżał często do Polski, miał polską żonę i pasierbicę, którą, jak się potem dowiedziałem, molestował. Łączyły nas jakieś małe filmowe interesy. Czytałem w moich teczkach jego długie, wymęczone i czasami zupełnie fantastyczne donosy na mnie. Nosił w bezpiece pseudonim „Skrzypek”. Ten pracownik węgierskiej służby bezpieczeństwa, co wiem z teczek, został uroczyście przekazany polskiej bezpiece jako jej agent. Taka braterska kooperacja. Był durniem, więc różne rzeczy mu się roiły, na przykład że jestem gejem, a partnerów znajduję sobie na kortach tenisowych. Trzeci agent to poeta K. Byłem z nim blisko, wielbiciel poezji mojego ojca, często u nas bywał w latach 70. Pisał pracowicie donosy i brał za nie pieniądze, teraz tłumaczy się, że był biedny, to akurat prawda. On jednak nie donosił na mnie ani na ojca, którego szczerze podziwiał i kochał. Na K. nie potrafię się gniewać ani go potępiać, nie tylko dlatego, że tyle lat minęło. On jest taką osobliwością, takim odmieńcem ulepionym z poezji, że zdaje się być jakby poza moralnością. Czy należało ujawniać agentów? Tak i nie. Byłem i jestem tu rozdarty.
A właściwie robinie, drzewa mojego dzieciństwa. Posadził je dozorca Bogdan Badowski na podwórku naszego „domu pisarzy” na warszawskiej Iwickiej 8A, zrobił to, gdy byłem małym dzieckiem, więc tego nie pamiętam. Doczekałem czasu, gdy zaczęły przypominać wyciągnięte ku niebu ręce starych ludzi, aż w końcu umarły. Akacje szybko rosną, niezwykle intensywnie się krzewią, za to krótko żyją. Zrywaliśmy kwiaty akacji, a malarka Erna Rosenstein dodawała je do ciasta. W miejscu tych starych akacji wyrosły ich dzieci, które teraz są wysokie i dorosłe, a zaraz będą stare.
Wszyscy jesteśmy aktorami i gramy wiele ról w życiu. Życie to wielka scena. Znałem wielu aktorów zawodowych, też dzięki temu, że na studiach mieliśmy wojskowe szkolenie z wydziałem aktorskim. Byli w naszej kompanii m.in. Krzysztof Kolberger, Marek Kondrat, Jurek Radziwiłowicz. Widzę nas na zbiórce przy podłych, cuchnących pleśnią barakach na ulicy Podchorążych, stoimy w dwuszeregu, zbiórkę nadzoruje przygłupi pułkownik Kot. Woła: „Nie trzymajcie rąk w kieszeniach, bo wam zaśmierdną. A wy, żołnierzu, nie róbcie takiej gęby, bo mnie rozśmieszacie” – wskazuje na Marka Kondrata. To studium wojskowe było bardzo szwejkowskie i tacy byli oficerowie, zbiorowisko pokrak i dziwaków w mundurach. Nie znosiliśmy tego dnia, gdy, raz w tygodniu, graliśmy rolę żołnierzy; nawet mundury były pokraczne a płaszcze niewygodne i ciężkie jak zbroja, włosy pod przymusem obcięte, była to zaś epoka długich włosów. Marek Kondrat czymś tam dowodził, pewnie plutonem, i grał tę rolę z powagą. Widywałem się z nim potem, a gdy dostałem nagrodę im. Gravesa, na uroczystości w Pen Clubie, czytał moje wiersze. Był rok 1981. Kipiała „Solidarność”. Podczas recytacji Marka nagle wbiegł na podwyższenie Władysław Bartoszewski, krzycząc piskliwym głosem: „Dla Tomasza Jastruna to ważny dzień, ale dla nas dzień narodowego nieszczęścia!”. Wszyscy zamarli, myśląc, że to sowiecka inwazja – „Postrzelono Jana Pawła Drugiego” – zawołał. Może to źle o mnie świadczy, ale jednak odetchnąłem z ulgą.
A z Krzysiem Kolbergerem na obozie wojskowym mieliśmy ten sam problem, wrastał nam paznokieć w dużym palcu u nogi, co nas uchroniło przed męczącym marszobiegiem. Przesiedzieliśmy ten dzień w małym punkcie opatrunkowym. Z Krzysztofem w roku 1991 jechałem samochodem ze Sztokholmu do Oslo, wiozłem go na jakieś spotkanie. Droga była długa, płaska. Wspominaliśmy studium wojskowe. Kiedyś Krzysztof czytał wiersze Norwida do naszego filmu biograficznego o poecie, siedziałem obok w studiu i mu pomagałem, musiał biec zaraz na próbę, czas gonił, bardzo się denerwował, kładłem co chwilę dłoń na jego dłoni, by go uspokoić. Świetnie przeczytał te wiersze.
Krysię Jandę kiedyś często spotykałem, mieszkaliśmy blisko siebie na Sadybie. Bardzo lubiłem jej męża, operatora Edka Kłosińskiego, lubiliśmy się nawzajem, cenił moje teksty w paryskiej „Kulturze”, dzieliliśmy ciemne widzenie i rozpacz wobec Polski. Krysia zawsze miała pasję społeczną, oboje ją mieli, czytała moje wiersze na tajnych wieczorach w stanie wojennym. I to ona kupi potem mój wiejski drewniany domek w Maciejowie, pod lasem. Cieszę się, że poszedł w jej ręce. To miejsce zainspirowało wiele moich felietonów, wieś polska, wtedy inny świat, gdzie aż roiło się od tematów.
Agnieszka Przepiórska, tak teraz ceniona aktorka, jest córką mojej przyjaciółki Ewy. Wychowywała się na wsi Borzychy pod Węgrowem. Pamiętam, jak wiozę ją, młodą dziewczynę, ze wsi do Warszawy. Mówi, że chce być aktorką. Długo jej odradzam. Właściwie przez całą drogę odradzałem. I nie miałem racji. Ale zawsze wydawało mi się, że nie ma naturalnego talentu, tej iskry bożej, a jednak osiągnęła cel, i tym bardziej to cenne, dzięki niebywałemu uporowi i pracowitości. Gdy byłem w szpitalu po próbie samobójczej, przyniosła mi obiad z tajskiej restauracji, tego się nie zapomina.
Z aktorów starszej generacji najbliżej byłem i jestem z Mają Komorowską. Wydaje się do szpiku kości dobra, aż budzi to niepokój. O Adamie Hanuszkiewiczu napiszę osobno.
Sam zagrałem małą rolę w serialu Nasze podwórko, do którego napisałem scenariusz. Grałem ojca siedmioletniego chłopca Tomka (byłem jego pierwowzorem), a mnie małego grał siedmioletni Rafał Trzaskowski, teraz znany polityk. Spotykam go po latach i mówię: „Pan się nic nie zmienił od tamtego czasu”. – „Pan przesadza, panie Tomku”, uśmiechnął się. „Przesada to mój zawód”, ja na to. I to prawda.
więc zagapienia się mają czasami charakter anegdoty lub krótkiego opowiadania. Nikt nie jest od nich wolny. Sam jestem bardzo roztargniony i mam w swojej biografii niezwykłe zagapienia się. Był czas, że zbierałem akty roztargnienia znanych ludzi i moich znajomych, by się nimi pocieszyć. A też dlatego, że układają się w zabawne i czasami soczyste historie. Oto co opowiedział mi Władysław Bartoszewski, spotkany na wieczorze autorskim poświęconym paryskiej „Kulturze”. Witam się, on kręci się nerwowo wokół swojej osi, pyta: „Czy pan wie, gdzie ja zostawiłem moją aktówkę, znikła?”. Patrzę, jakaś aktówka leży na fotelu. Mówię: „Oto i ona”. Świetna okazja, myślę, by przy tym małym akcie roztargnienia zapytać go o akt duży. „Akt roztargnienia – zaraz panu powiem. Wyszedłem z domu bez spodni!”. „Mam nadzieję, że nie było to wtedy, gdy był pan ministrem spraw zagranicznych”, mówię. Na szczęście to był rok 1947. Bartoszewski mieszkał w jednym mieszkaniu z Julianem Gomulickim, w Alejach Niepodległości 12, w pobliżu Narbutta. A więc bardzo blisko więzienia, gdzie potem przesiedział tyle lat. Mówi: „Spodnie musiały być wtedy w prasowaniu, włożyłem płaszcz, zszedłem z piątego piętra i udałem się jak zwykle do kiosku na Narbutta, po gazetę. Tam sięgam tradycyjnie do lewej kieszeni po pieniądze. Nie ma pieniędzy. Nie ma kieszeni. Nie ma spodni!”. Komentuje: „To wszystko z biedy. Miałem tylko jeden garnitur”.
Ogromna ilość aktów roztargnienia związana jest z samochodem: zapominamy, gdzie go postawiliśmy, szukamy w rozpaczy, już mamy pewność, że ktoś go ukradł, gdy samochód nagle znajduje się lub nie. Samochodowy akt roztargnienia opowiedział mi reżyser Jerzy Kawalerowicz. Jeździł na wykłady do łódzkiej szkoły filmowej. Pojechał samochodem, wracał pociągiem. Był już blisko Warszawy, gdy przypomniał sobie, że zostawił samochód w Łodzi.
Malarz Edward Dwurnik opowiedział mi, jak w młodości pojechał z ojcem nad Świder, opalać się i popływać. Mieli wtedy syrenkę. To był tak prosty samochód, że czasami kluczyki do niego bywały uniwersalne. Zebrali się do powrotu, wsiedli do syrenki i ruszyli, w trakcie jazdy zorientowali się po dywanikach, że jadą nie swoim samochodem.
Mam na swoim koncie co najmniej pięć wielkich aktów roztargnienia, jeden zaprowadził mnie do więzienia w Białołęce, mam też kilkanaście małych. I ciągle ich przybywa. Nawet przy pisaniu tego Alfabetu zdarzyło mi się zostawić komórkę w hotelu w Głogowie, co odkryłem dopiero w pociągu.
Akty roztargnienia mogą mieć wymiar globalny, niewykluczone, że tak będzie wyglądał koniec świata, gdy przez czyjeś roztargnienie wyleci z wyrzutni rakieta z ładunkiem jądrowym.
Piję z rzadka i w małych ilościach. Alkohol nie poprawia mi nastroju i szybko wysiada mi żołądek, a przecież ludzie piją, bo czują się lepiej, spada napięcie i znika niepokój. Mój ojciec pił głównie wino, rzadko, zawsze miał potem szampański humor, jest więc dla mnie zagadką, czemu nie pił częściej. W naszym „domu pisarzy” na Iwickiej alkoholikiem był Bohdan Czeszko. Pijany robił kosmiczne awantury, zwykle słychać było jego ryk, w który wplątywał się spłoszony szczebiot kobiecych głosów. Dzielił nas tylko sufit, więc nasze mieszkanie przeżywało trzęsienie ziemi. Czeszko był wybitnie utalentowanym pisarzem, ale napisał niewiele, do końca życia po stronie reżimu, co było psychologiczną zagadką, miał bowiem naturę buntownika. Bywał też w naszym pisarskim domu – u poety Leona Pasternaka i jego żony aktorki Ryszardy Hanin – pijany w dym Ildefons Gałczyński, Hanin wspominała, że wsadzali go do wanny z wodą, by otrzeźwiał. (To nic przy przygodzie, jaką z Gałczyńskim miał Przyboś. Jego córka Julia opowiadała mi, że ojciec, który gardził alkoholem, musiał odprowadzić pijanego poetę. Ten co chwila wymiotował, byli już blisko domu, gdy Gałczyński uświadomił sobie, że gdzieś wyrzygał swoją sztuczną szczękę, więc się wrócili i... znalazł ją). Pił ostro dozorca naszego domu pan Badowski, czerstwy chłop, miał gospodarstwo rolne przylegające do naszego podwórka. Na pijaństwa często zachodził do niego Czeszko. Dozorca pędził bimber, poszła fama, i w potrzebie zaglądali na Iwicką artyści z całej Warszawy.
Wybitnym alkoholikiem, który odwiedzał nasze mieszkanie, był Zbigniew Herbert, zawsze z żoną Kasią. Z lękiem patrzyła na nalewkę z tarniny, którą moja matka sama robiła i stawiała na stole. „Już więcej Zbyszku nie” – prosiła Kasia. 30 marca 1971 roku zapisałem w dzienniku, że „Herbert z żoną są u nas”, nalewam mu nalewkę do kieliszka, ale bardzo niewiele. Uśmiecha się i mówi: „Pan już wie, że ja jestem alkoholikiem”. Poeta zapijał depresję, na którą cierpiał. Alkoholizm częściej niż się myśli maskuje depresję, większość uzależnień ma podłoże depresyjne. Rosyjski i polski alkoholizm to symptom choroby duszy.
Z powodu mojej częściowej abstynencji miałem w życiu sporo przykrości, często czułem się wyobcowany w pijanym towarzystwie, zdarzało się, że ratowałem zdrowie lub nawet życie pijanych, co było męczące, bywałem też dla ludzi nadużywających trunków wyrzutem sumienia. Wiele pewnie straciłem na tym, że mój organizm źle znosi alkohol, ale jest jeden wielki pożytek: Gdyby przy mojej depresyjnej naturze alkohol poprawiał mi nastrój, na pewno stałbym się alkoholikiem.
[...]