Ala Betka i demon miasta - Ida Pierelotkin - ebook + książka

Ala Betka i demon miasta ebook

Ida Pierelotkin

5,0

Opis

Nowe miejsce, nowi przyjaciele, i... Czarna Ziuta!

Ala Betka - pozornie zwyczajna dziewczynka, która niczym magnes przyciąga kłopoty i magiczne zdarzenia... a także demony, takie jak tajemniczy Edwin Piekielniczuk.

TYM RAZEM - W SERCU WARSZAWY!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Powieść napisana w ramach programu stypendium finansowanego ze środków Dzielnicy Śródmieście m.st. Warszawy

Projekt okładki i ilustracje:Tomasz Domański

Copyright © by Ida Pierelotkin

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Korekta: Joanna Pietrasik

Wydanie I, Łódź 2013

ISBN 978-83-62955-95-4

AKAPIT PRESS93-410 Łódź, ul. Łukowa 18 B tel./fax: +42 680-93-70 Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.plDział zamówień: [email protected]@akapit-press.com.pl

Skład wersji elektronicznej: [email protected]

Nowa szkoła. „Nowa” w szkole

Ala Betka szła najwolniej, jak potrafiła…

Być może zdaje Ci się, Czytelniku, że jesteś w kropce. Życie traktuje Cię jak worek treningowy, a w kłopotach tkwisz po brwi. Los uwziął się na Ciebie jak złośliwy belfer, opatrzność uparcie Cię ignoruje, wentyl bezpieczeństwa zatkano gumą do żucia, a z ostatniej deski ratunku sterczą gwoździe długie na decymetr.

Nie twierdzę, że się mylisz – z pewnością masz powody, aby uważać się za pechowca, i absolutnie nie zamierzam Cię zapewniać, że okoliczności prezentują się różowo, perspektywy zapierają dech w piersiach, a Ty zwyczajnie wyolbrzymiasz felery tego świata i nie dostrzegasz jego zalet, lewitujących niczym apetyczne ciasteczka przed Twym nosem. Nie planuję mamić Cię dowcipnymi poradami, że „uśmiech nic nie waży, a każdemu z nim do twarzy” lub że „w celu odpędzenia czarnych myśli wystarczy zjeść na spółkę z koleżanką kilogram czarnych czereśni”. Nie usłyszysz ode mnie ani słowa o dobroczynnym wpływie karaoke na psychikę ani o odkurzaniu mieszkania jako sposobie na chandrę. Nie licz też, proszę, że ukoję Cię opowieścią o związku spożywania bananów z wydzielaniem przez komórki mózgu serotoniny, zwanej hormonem szczęścia. Nic z tych rzeczy, Czytelniku.

Przedstawię natomiast, jeżeli pozwolisz, niezwykłe dzieje pewnej dziewczynki, która znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia i być może pogrążyłaby się w morzu łez i podryfowała w nieznanym kierunku, gdyby nie nieoczekiwana interwencja sił nadprzyrodzonych pod postacią chudego blond chłopaczka, który miał jedno oko niebieskie, a drugie zielone.

Historia, która tu właśnie się zaczyna i w której, jako narrator, zamierzam pośredniczyć, dotyczy dwunastoletniej Alicji Betki (może ją znasz?), która wędrowała w tejże chwili ulicą Marszałkowską – jedną z naczelnych ulic warszawskiego śródmieścia – z nosem na kwintę i z miną tak pełną goryczy, że koktajl z gorczycy i czarnego pieprzu byłby przy niej samą słodyczą.

Pierwszy września tego roku w województwie mazowieckim był nieco pochmurny, ciepły, ale nie gorący (w przeciwieństwie do jego wakacyjnych poprzedników), a w powietrzu niemal pachniało melancholią. Pierwszy września. Pierwszy dzień w nowej szkole.

Ala rozmyślała o nim tyle razy, że teraz, kiedy wydarzał się naprawdę, miała uczucie (i cichą nadzieję), że może nadal nie jest rzeczywisty, a ona wędruje wymyślonym chodnikiem wymyślonej ulicy Marszałkowskiej, w wymyślonych promieniach sennego wrześniowego słońca – w swojej własnej głowie, w wyobraźni.

Na niedalekim końcu uliczki, w którą właśnie skręcała, rozciągał się duży, schludny budynek – skutecznie zastawiająca przejście, brunatna, dwupiętrowa bryła Szkoły Podstawowej nr 203. Bryła wyglądała stanowczo zbyt solidnie, zbyt konkretnie, aby być ulepioną z marzeń i majaków. „Żadnych szaleństw!” – strofowałaby pewnie, gdyby potrafiła, ale to wychodziło poza zakres jej obowiązków i z pewnością tak nie wypadało porządnej szkole.

Chwytając się resztek płonnej nadziei, Ala uszczypnęła się w rękę, ale nie zdało się to na nic: jawa pozostała jawą. Najprawdziwsza pod słońcem „dwieście trójka” blokowała stanowczo wylot ulicy Skorupki (czyniąc ją tym samym „ślepą uliczką”) i nakazywała jednoznacznie, aby natychmiast przestać wydziwiać i niezwłocznie udać się w jej paszczę, to jest drzwi.

Za najprawdziwszą w świecie chwileczkę Ala – jako blada z przerażenia „Nowa” – stanie przed zupełnie obcą i fantastycznie zgraną klasą, która na pewno aż kipi od pomysłów na dowcipne otrzęsinki takiego właśnie przerażonego przybysza… Klasą, w której wszyscy znali się od długich pięciu lat… Przez pięć owych lat na przemian kłócili się i godzili się ze sobą, plotkowali na przerwach, wygłupiali się na lekcjach, opracowywali sobie tylko znane szyfry, za pomocą których porozumiewali się w sposób nieprzejrzany dla „obcych”: wewnętrzne kody umożliwiające ściąganie na klasówkach i dyskretne nabijanie się z intruzów… W toku naturalnego rozwoju i wzrostu ustanawiali wewnętrzne reguły: z koleżanki X lepiej nie żartować, bo przy najlżejszym docinku wybucha płaczem; z kolegą Y przeciwnie – należy wyłącznie droczyć się i wygłupiać, ponieważ inaczej nie sposób dogadać się z tym błaznem. A wszystkie te skomplikowane dla patrzącego z zewnątrz zasady były dla nich równie oczywiste, jak dla dzięciołów wiedza, że pędrak A jest znacznie smaczniejszy od pędraka B, a pędraka C lepiej nie tykać w ogóle, bo nieznośnie drapie w gardło… Obmyślali ściśle tajne techniki mające za zadanie uśpić czujność nauczycieli – których także znali na wylot i od podszewki – bezbłędnie orientowali się, którzy z nich mają dobre serca, którzy bezwzględne charaktery, którzy są cierpliwi i delikatni, którzy zaś potrafią huknąć, wlepić niezwiązaną z wiedzą z prowadzonego przedmiotu, ale skutecznie szpecącą rubrykę w dzienniku „pałę za zachowanie”, a którzy są głusi na obietnice poprawy i zawsze gotowi posłać krnąbrnego ucznia na dyrektorski dywanik… Wiedzieli wszystko to, co Ala Betka wiedziała o swojej starej szkole, łączyło ich ze sobą dokładnie to, co Alę z jej przyjaciółmi: Kunią i Firletą, i Śliczną Misią, przemądrzałym Stasiem Filozonem, rozgadaną Reńką Długi Język, Romkiem Apelem, Jackiem Szopem czy kochanym Ryśkiem Belą – i potrafili wywieść w pole grono pedagogiczne, tak jak Ala Betka i reszta jej bandy nieobliczalnego pana Niezgulaka, surową panią Starą, a nawet nieprzejednaną dyrektor Kamienną…

Teraz, gdy wspominała dawne dzieje, przed oczami mając brunatną, niemiłosiernie rzeczywistą przyszłość (do której – cóż zrobić! – zbliżała się z każdym niechętnym, ślamazarnym krokiem), dawna szkoła, przyjaciele i wrogowie, całe dotychczasowe życie wydawały jej się obrazkami ze snów.

Bo czy to wszystko naprawdę mogło się zdarzyć? Czy z nieba naprawdę mogą spadać gwiezdne konie uwożące w „dal świetlistą” zakochanych matematyków i polonistki? Czy sto jeden czarodziejskich złotych rybek może spełnić sto dwa życzenia mieszkańców miasteczka? A szalony wiatr zachodni porwać pod niebo pana od wuefu, a potem powiewać nim, uczepionym gałęzi topoli, jak chorągiewką? A takie – ba! nie takie rzeczy – wyprawiały się w jej starej budzie... Więcej: były tam na porządku dziennym…

„Dawno i nieprawda”, pomyślała chmurnie Ala i walcząc z nieodpartą pokusą udania się w zgoła przeciwnym kierunku, postąpiła, dzielna!, jeszcze jeden krok naprzód.

Przecież takie rzeczy się nie zdarzają! Nie w Warszawie i nie w „normalnych” szkołach!, uznała i niemal płacząc z żalu za „rzeczami, które nie mogą się przecież wydarzać”, pokonała ostatnich parę metrów dzielących ją od gmachu, wbiegła na stopnie wiodących ku wejściu schodów i pchnęła drzwi z brązowego plastiku i ciemnego pleksiglasu.

„Wyższa konieczność”, czyli spojrzenie wstecz

A wszystko przez to, że pod sam koniec ubiegłego roku szkolnego, dwudziestego pierwszego czerwca (która to data długo jeszcze miała pulsować w pamięci Ali Betki w szczególnie odpychający i natarczywy sposób) mama Ali otrzymała depeszę. Stryjeczna siostra jej świętej pamięci ojca, Larysa Kornelia Betka, niemająca żadnych żyjących krewnych poza trójosobową rodziną Betków: mamą Ali, bratem Ali i sama Alą, dokonała żywota w godnym wieku lat 101, pozostawiając odległej – dosłownie, bo nigdy niewidywanej– lecz jedynej rodzinie cały swój dobytek, to jest mieszkanko przy ulicy Koszykowej 33, w samym centrum stolicy. Dosłownie pół godziny przed tym, gdy pani Betka otrzymała tę smutną, a jednak rewelacyjną wiadomość, kotka Polinka – czwarty z domowników – strąciła ze stołu gazetę, a wzrok mamy Betki, która po nią sięgała, wygłaszając krytyczną uwagę pod adresem kociej swawolności, padł na niewielką, obwiedzioną zieloną ramką rubrykę w ogłoszeniach o pracę:

Ekskluzywna firma krawiectwa sukien „Żorżeta” pilnie zatrudni dyspozycyjną krawcową z doświadczeniem i polotem, posiadającą własny lokal pracy w centrum Warszawy.

Mamę Ali – zdolną, lecz ubogą krawcową z dwojgiem dzieci na samotnej głowie, wiecznie zalegającą z czynszem za wynajem pokoju z kuchnią i łazienką w obskurnej kamienicy, zapożyczającą się u znajomych na artykuły pierwszej potrzeby i nieustająco drżącą o byt i przyszłość swych beztroskich pociech – przeszył dreszcz. Pewien charakterystyczny rodzaj dreszczu, który ma zwyczaj przeszywać ludzi na życiowych rozstajach – chwilę przed podjęciem niezwykle ważnej decyzji, nie wolnej od ryzyka, a jednak niosącej świeższy niźli oceaniczna bryza wiew przygody… Co tchu popędziła do sąsiadki z sutereny pod pralnią, pani Jagody, która hobbystycznie przepowiadała znajomym przyszłość – z fusów po herbacie.

Tym razem informowały one niezbicie: nadszedł czas zmian. Wielkich zmian. I to na lepsze!

– Widzę… Tak! Wyraźnie widzę maszynę… do szycia. I pieniądze… stosy, całe góry banknotów… Mały, fantastycznie prosperujący zakład krawiecki… – mamrotała pani Jaga, wpatrując się przenikliwie w mokre listki na dnie filiżanki. – Suknie, stosy strojnych balowych sukien… I długą kolejkę klientek… Ba! Cały tłum oszalałych z pragnienia posiadania tychże przewytwornych sukien... W tym tłumie widzę kilka celebrytek!

– Celebrytek? – Zmarszczyła nos pani Betka, której wiecznie brakowało pieniędzy na rachunki, ale nigdy nie zależało na blichtrze lub rozgłosie.

– Tylko kilka – uspokoiła ją pani Jagoda. – Wygląda na to, że zostaniesz… – ściszyła głos do radośnie podekscytowanego szeptu – projektantką mody…

– Ja? – zdumiała się pani Betka.

– Nigdy wcześniej fusy nie wołały do mnie tak wyraźnie – zapewniła z mocą pani Jaga. – Możliwość wyjazdu to uśmiech losu. Szansa przeogromna i niepowtarzalna! – orzekła gromko, z iście żelbetowym przekonaniem.

– Też tak uważam – odparła mama Ali i Artka, cicho, ale z wielką wiarą.

Chwackim gestem wychyliła resztę swojej herbaty, a gdy, odruchowo, zajrzała na dno filiżanki, przez moment zdało się jej nawet, że i ona widzi tam maleńki, ale prześwietnie prosperujący zakład krawiecki, a może nawet „projektancki”: niezliczone wieszaki z ekskluzywnymi sukniami i natłok klientek, w tym jedną panią, której twarz znała dobrze z telewizji śniadaniowej.

Była szczęśliwa. Od lat heroicznie walczyła z obezwładniającym ją przygnębieniem, dawno temu zrezygnowała ze snucia jakichkolwiek marzeń, które nie przynosiły jej nic oprócz rozczarowań… Mawiała tylko: „Jest jak jest”, w ten prosty sposób zrzekając się wszelkich roszczeń względem losu, a cichutką prośbę mając wobec jednej tylko okoliczności – żeby przypadkiem nie było gorzej. Teraz, nieoczekiwanie, po długich smętnych latach, ze zdziwieniem i zachwytem przypominała sobie właśnie, jak słodkie, upojne, rzekłbyś: musujące jest uczucie nazywane „nadzieją”.

Bezzwłocznie zadzwoniła pod podany w gazetowym ogłoszeniu telefon, a uprzejma sekretarka umówiła ją na spotkanie z przełożonym. Kilka dni później – w tajemnicy, pod pozorem dopełnienia spadkowych formalności – udała się do Warszawy na rozmowę kwalifikacyjną, zaś następnego dnia rano otrzymała wiadomość, że ją przyjęto. Pracę miała rozpocząć niebawem.

Pani Betka odłożyła słuchawkę. Zmienionym ze wzruszenia głosem wyjawiła „dobrą nowinę” przyglądającym się jej niespokojnie dzieciom i białej kotce Polince.

Ala i o rok od niej starszy Artek w jednej chwili poczuli się zdruzgotani informacją. Nawet Polinka zamiauczała z rozżaleniem.

– Czy to konieczne? – wykrztusił Artek, zaatakowany przezrozpromienioną mamę Betkę ową rewelacją przy sobotnimśniadaniu (czerstwy chleb wczorajszy i mizeria z przecenionych, z racji powodowanej długotrwałą ekspozycją na nasłonecznionym straganie targowym, ogórków, okraszonych dyskontową śmietaną).

Artek był to chłopak dziarski i rezolutny. Jego siostra nieczęsto widywała jego wesołą gębę zasępioną, a pogodneoczy zaszklone łzami. Dziś miała po temu niezwykłą okazję.

– Czy to konieczne? – powtórzyła za bratem. – Czy… nie możemy… – zastanawiała się chwilkę, co nie było łatwe, bo jej myśli stały się niezwykle chaotyczne, szok i rozpacz rozproszyły je, jak głębinowy drapieżnik uderzający w kulistą ławicę małych rybek. – Po prostu… żyć normalnie? – dokończyła ostatecznie.

Mama przybrała zatroskany wyraz twarzy, pełen czułości, a jednak niezmiernie zdecydowany.

– To konieczne – oświadczyła, a niewielu odgadłoby, jak wiele wysiłku kosztuje ją pewność, z jaką wymówiła te słowa. – Bo to jest nasza szansa. Nie ma na co czekać! – zakończyła energicznie i co prędzej zerwała się od stołu, nie mogąc patrzeć na zbolałe twarze swoich walczących z płaczem dzieci, po czym zaczęła zbierać ze stołu naczynia, mimo że ani Ala, ani Artek, ani tym bardziej ona sama nie skończyli jeszcze mizernej mizerii.

Postanowiła. I teraz już nie mogła się wahać. Byłoby to równoznaczne z krokiem wstecz, a ją interesował jedynie marsz, cwał, lot! do przodu.

Była pewna, że czyni słusznie. Nie mogła być miękka… Musiała działać. A działać oznacza: ryzykować. Oznacza: zdecydować się. I – nie zwlekać!

Ala była pewna, że los wcale nie zrzuca im w prezencie żadnej szansy, ale że w biegu wszechświata zaistniał jakiś paskudny błąd, skrupiający się oto na Bogu ducha winnych niej samej i Artku. I oczywiście na Polince, bo – jak dobrze wiedzą miłośnicy wąsatych czworonogów – koty to terytorialiści, którzy niekoniecznie gustują w zmianach otoczenia. W wypadku zrozpaczonego brata, uważała Ala, krzywda nie była aż tak bolesna. Po wakacjach Artek szedł do gimnazjum – co prawda, w miejscowym wylądowałby wraz z całą bandą koleżków z podstawówki, ale w gimnazjum w Warszawie miał być równie „nowy” jak każdy inny uczeń. O rok młodsza Ala została skazana na zmianę szkoły w ostatniej, szóstej klasie. A to był naprawdę koszmar.

Ale klamka zapadła – skrupulatnie wtajemniczeni w skomplikowane i zawiłe finansowe argumenty mamy, utrzymującej uparcie, że przeprowadzka do stolicy jest dla nich wszystkich ratunkiem, nadzieją i powodem do radości, wśród szlochów i pomstowań, które są jedynym orężem nieletnich wobec bezlitośnie racjonalnych postanowień rodzicielskich – skapitulowali, godząc się na niepewny, choć być może ekscytujący, los tułaczy.

W miasteczku odbył się nawet mały bankiet pożegnalny na cześć Betków, zorganizowany przez burmistrzową, jednak Ala nie wzięła w nim udziału. Chyłkiem wymknęła się na dwór i pobiegła pod swoją „starą” szkołę – zagapiła się smętnie na ogromną jabłoń na dziedzińcu, na której dojrzewały drobne jeszcze, twarde i zielone jabłuszka. Gdyby w tej całej Warszawie przyszło opowiedzieć dzieciom, jak nieprawdopodobnych dziwów piękne to drzewo było świadkiem, najpewniej by jej nie uwierzyły… Znacząco popukawszy się palcem w czoło, uznałyby ją za pomyloną, pomyślała ponuro dziewczynka. Podeszła do drzewa i oparła dłonie o chropowaty pień, a potem nawet przytuliła do kory policzek – płakała i płakała, a jabłoń nic nie potrafiła poradzić na jej smutki, więc tylko szumiała kojąco i czule, i pachniała drzewem i jabłkami, jeszcze mocniej niż zwykle, jakby chciała powiedzieć, że jej także będzie ogromnie brak małej, roztrzepanej Ali Betki.

Ostatniej nocy przed wyjazdem najwierniejsze przyjaciółki Ali – Kunia i Firleta – spały u Betków. „Spały” to, jak wiadomo, umowne określenie: żadna z nich nie zmrużyła oka. Szlochały całą noc, przysięgając, że będą ze sobą regularnie korespondować i odwiedzać się, naprzemiennie, co siódmy weekend; nigdy rzadziej. Zapewniały się nawzajem, że Polska to przecież całkiem niewielki kraj, a Warszawa nie leży w strefie podbiegunowej, tylko dwie i pół godziny jazdy pociągiem z ich miasteczka, i że nigdy, przenigdy o sobie nie zapomną…

Koszmar, nie wakacje

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ala rzuca klątwę

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Edwin przybywa!

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ala vis á vis demon

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Demon rzuca urok

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Skok przez kozła

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nocny lot

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nocny piknik

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wielka draka w sercu stolicy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Warszawa da się… wytrzymać

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ala Betka to zwyczajna dziewczynka. Mieszka w zwyczajnym miasteczku i chodzi do zwyczajnej szkoły. Ala ma pewien niezwykły dar: niczym magnes, przyciąga do siebie przygody, a świat wokół niej zmienia się nie do poznania. Bo tak to już bywa – ktoś może być czarodziejem, a do kogoś innego czary przychodzą same. Trzeba tylko umieć je dostrzec!

Zuzanka ceni racjonalne myślenie i stroni od sentymentów. W przeciwieństwie do jej koleżanek, nie zamierza ulegać magii „Zmierzchu”. Sięga po powieść dla zabicia czasu – aby wypełnić bezsenne letnie noce w ogródku działkowym, na którym zaszywa się po kłótni z rodziną. Nieoczekiwanie – lektura hipnotyzuje ją, a Zuzanka odkrywa w sobie pokłady nieznanej impulsywności i romantyzmu. Kiedy w jej życiu pojawią się dwaj zupełnie różni chłopcy: odpowiedzialny Zielarz i postrzelony Carlito, Zuzanka stanie przed trudnym wyborem: kierować się sercem czy rozumem?…

Karolina Słomka, uciekając przed upiornie gorącym sierpniem, który spędza samotnie w mieście (jej chłopak wyjechał za granicę zarobić na mega-czad-wonder komputer), jedzie na wieś do ciotek – despotycznej Eryki i egzaltowanej Felicji. Tam poznaje tajemniczego podrywacza o paskudnej reputacji, obdarzonego – na jej zgubę – zatrważającym magnetyzmem. Czy uda jej się oprzeć niebezpiecznemu urokowi łamacza kobiecych serc i dochować wierności swoim, niemodnym dziś, zasadom wierności i wstrzemięźliwości? To się jeszcze okaże!

Kiedy nieoczekiwany wyjazd rodziców Irminy zbiega się w czasie z andrzejkowym wieczorem, sprawa staje się jasna. Takiej okazji nie można przegapić! Jedyną szansą na nawiązanie znajomości jest zwabienie chłopaków na andrzejki! Czy mieszkanie przy ul. Urwańskiej 13 sprawdzi się w roli miłosnej pułapki? Czy przetrzyma najazd gimnazjalnych barbarzyńców, sceny zazdrości, gmatwaninę intryg, serię niezapowiedzianych wizyt i nieprzewidzianych wypadków? Czuj się zaproszony! Wpadnij na imprezę i przekonaj się o tym osobiście!