63 noce - Alex Kłoś - ebook

63 noce ebook

Kłoś Alex

0,0

Opis

Pisząc „63 noce” oparłem się na faktach i autentycznych postaciach. Mój Orzeł to Agaton, czyli Stanisław Michał Jankowski, Legenda Powstania Warszawskiego. Większość opisów walki ulicznej wymyśliłem, ale gdy doszło do wędrówki kanałami, sięgnąłem po oryginalne relacje i na takiej podstawie napisałem swoje partie. Przejścia kanałowe są więc zainspirowane głównie fragmentem autobiograficznej książki Agatona „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie: wspomnienia 1939-1946.” Co do reszty zacytowanych faktów, to pilnowałem się, żeby pisać skąd mój bohater zdobywa kolejną wiedzę na temat Powstania.

W „63 nocach” drugim (ale nie mniej ważnym) planem akcji jest współczesna Warszawa. Pojawiają się ludzie z krwi i kości, bo to plan mocno autobiograficzny. W kilku epizodach obsadziłem znajomych. Wystąpili z pełną tego świadomością, autoryzując nasze fikcyjne rozmowy, a napisanie książki o moim życiu zasugerował mi kolega Bartek Sosnowski, za co mu dziękuję!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wprowadzenie

„Hanko, o Tobie marzę wśród bez­sen­nych nocyHanko, ja bez Cie­bie nie potra­fię żyćI wciąż bym się wpa­try­wał w Twoje oczyI przy Twym boku ja tylko chciał­bym być.”

Słowa pio­senki, którą roz­sła­wił Sta­ni­sław Grze­siuk.

War­szawa, 23 sierp­nia 1944 roku

Zamkną­łem oczy i odło­ży­łem broń. Musia­łem tak zro­bić, żeby ochło­nąć, choć odkła­da­nie broni na polu bitwy to albo skan­da­liczny idio­tyzm, albo akt samo­bój­stwa. Sten leżał na papie, którą wyło­żono dawno temu dach, a ja z tru­dem, ale jed­nak, ode­rwa­łem się myślami od tego miej­sca. Przy­po­mnia­łem sobie dzień pełen bla­sku i słońca, cudowne chwile nad wybrze­żem Morza Śród­ziem­nego. Jeden z tych waka­cyj­nych dni, które spę­dzi­li­śmy z Moniką w Gre­cji.

Popły­ną­łem wtedy wzdłuż ska­li­stego brzegu. Sam, z maską, fajką i płe­twami. Przed oczami mia­łem błę­kit morza i sza­rość kamie­ni­stego dna. Pły­ną­łem chyba z pół godziny oto­czony przez pusty i dziki kra­jo­braz. Jak­bym wspi­nał się w górach albo wylą­do­wał na bez­lud­nej pla­ne­cie. Uno­si­łem się nad skal­nymi usko­kami, prze­pły­wa­łem przez kolejne księ­ży­cowe zatoki. Coraz dalej i dalej. Aż do miej­sca, w któ­rym to wszystko się koń­czyło i zaczy­nało się otwarte morze. Poczu­łem, że wszystko jest czę­ścią wszyst­kiego. Że jestem w Kosmo­sie. Że nie zna­czę nic wię­cej niż ta woda, w któ­rej uno­szę się jak pyłek, bo sam jestem gwiezd­nym pyłem. Z niego powsta­łem i w niego się obrócę. Gdy to poczu­łem, otwo­rzy­łem oczy.

Nie byłem jed­nak w morzu lecz w pie­kle. Tym razem w gło­wie mia­łem już spo­kój. Się­gną­łem powoli po broń i nie­spiesz­nie wyj­rza­łem zza murka. Nie było widać celu. Gość wto­pił się w rze­czy­wi­stość, logiczne więc było, że muszę się do niego zbli­żyć. Zaj­ście go od tyłu było złym pomy­słem, bo poka­zał już jaki jest czujny. Tam­ten strzał był ide­alny! Prze­czoł­ga­łem się do kolej­nego komina…

Rozdział 1. Jesteś tchórzem!

War­szawa, 15 lipca 2018 rok

– JESTEŚ TCHÓ­RZEM! – WRZESZ­CZAŁA PO RAZ MILIO­NOWY MONIKA. Czu­łem, że zaraz pęk­nie mi od tego głowa. Tak. Zawsze kocha­łem tę kobietę i zawsze chcia­łem z nią być. Ale ten wrzask spra­wiał, że czu­łem wstręt do wszyst­kiego, a przede wszyst­kim do sie­bie. Jak­bym napił się ben­zyny i zaczął leczyć się ogniem.

Już w liceum zapo­wie­dzia­łem, że będzie moją żoną. Była dwie klasy niżej. I została. Na początku dziew­czyną, a potem wszyst­kim po kolei. Jezu, jaki byłem szczę­śliwy. Tak jak może być tylko facet, który zdo­był serce tej jed­nej jedy­nej. Prze­ży­li­śmy chyba wszystko co było nam dane. Poza jed­nym. Dzieci nie mie­li­śmy i pew­nie dla­tego wszystko się zmie­niło. Miłość wyschła i roz­sy­pała się jak popiół. Zostały puste spoj­rze­nia.

– Jesteś tchó­rzem! Zwią­za­łam się z kom­plet­nym nie­udacz­ni­kiem. To był mój naj­więk­szy życiowy błąd. Nie masz żad­nych ambi­cji. Jak mogłam zwią­zać się z takim zerem?

Krzy­czała na cały głos, nie przej­mu­jąc się kom­plet­nie, że okna są otwarte, bo jest prze­cież połowa lipca, i jej wrzask sły­szą sąsie­dzi naszego bloku. Sta­łem przed nią jak zbity pies. Tak. Od liceum zmie­niło się wszystko. Ona została wzię­tym chi­rur­giem pla­stycz­nym, a ja skoń­czy­łem jako loser. Tro­chę mi to zajęło i sporo się po dro­dze działo, ale się udało.

Po kolei: naj­pierw ukoń­czy­łem z dobrą lokatą prawo, ale nie posze­dłem dalej w tym kie­runku. Wybra­łem drogę przy­gody. Udało mi się zna­leźć pracę w naj­więk­szym war­szaw­skim dzien­niku, war­szaw­skim dodatku „Gazety Wybor­czej”, czyli „Gaze­cie Sto­łecz­nej”, gdzie spę­dzi­łem kolejne trzy­na­ście lat. To była wspa­niała robota. Świetni ludzie, super tematy i sto osiem­dzie­siąt tysięcy nakładu. Stare, dobre czasy, złota era kró­le­stwa papieru. Moja kariera żarła pięk­nie, nagle się sta­łem zna­nym dzien­ni­ka­rzem.

Było faj­nie aż do momentu, gdy w Sta­nach wybu­chły bańki spe­ku­la­cyjne i wszystko pole­ciało na pysk. To był rok 2008. Ja obe­rwa­łem pierw­szy, bo nie pisa­łem na eta­cie. Byłem współ­pra­cow­ni­kiem albo jak kto woli fre­elan­ce­rem i nagle się oka­zało, że nie jestem już aż tak potrzebny. Zro­biło się mnie o połowę mniej. Upra­wia­łem wtedy głów­nie life­style i pisa­łem o kul­tu­rze.

Kie­dyś, dawno temu, mogłem wejść w twarde dzien­ni­kar­stwo, pisać o afe­rach, zbrod­niach i poli­tyce, ale nie czu­łem tego. A może raczej bałem się, że sobie nie pora­dzę, bałem się odpo­wie­dzial­no­ści i pro­ce­sów. Nie­ważne, było, minęło. Ważne było, że lubi­łem tę swoją działkę i byłem w tym dobry. Czas popły­nął, jak się oka­zało, w sła­bym dla mnie kie­runku. Świat się zmie­nił. Stał się miej­scem mniej wygod­nym i łatwym w uży­ciu. O robotę było coraz trud­niej, aż musia­łem się zwi­nąć z mediów. I tak zapi­sa­łem się do reklamy. Posze­dłem do agen­cji, jak to się mówi gór­no­lot­nie – kre­atyw­nej. Dosta­łem ten job dla­tego, że sze­fową była kobieta mojego kum­pla z ogól­niaka, a dyrek­to­rem kre­atyw­nym dawny redak­tor mojej gazety. Powie­dział, że dobrze kom­bi­nuję i prze­ko­nał ją, żeby dała mi etat. Byłem prze­szczę­śliwy, a mar­ke­ting jawił mi się jako nowe wyzwa­nie. Uczy­łem się nowego stylu myśle­nia! Zamiast jak dotych­czas opi­sy­wać świat, wymy­śla­łem bajki o alko­holu, sło­dy­czach, deter­gen­tach, poli­sach ubez­pie­cze­nio­wych i pro­duk­tach prze­my­słu mię­snego. Ale nie tylko, bo na­dal pisa­łem do faj­nego mie­sięcz­nika dla face­tów. Nazy­wał się „Logo”. W tym byłem naprawdę dobry i robi­łem to w sumie pięt­na­ście lat. Aż go zamknęli. Można się było na nie cza­sami natknąć w pocze­kal­niach do prze­róż­nych miejsc, w któ­rych leżało razem ze starą prasą do poczy­ta­nia. Tyle zostaje ze sta­rych gazet. Maku­la­tura i pożół­kłe egzem­pla­rze w archi­wach.

Monika wtedy jesz­cze mnie kochała. Ja ją oczy­wi­ście też. Praca w agen­cji była, nie powiem, przy­jemna. Z oka­zji świąt odby­wała się wyżerka. Do jed­nej z sal kon­fe­ren­cyj­nych wjeż­dżał cate­ring. Na stole główną rolę grała świń­ska noga, od któ­rej odkra­jało się pla­stry szynki. Zawsze więk­szość tej nogi zosta­wała i pew­nie ją wyrzu­cali albo zabie­rali do domu.

Dali mi w tej agen­cji do pary fajną kobietę. Była Art Direc­to­rem, czyli gra­ficzką, wykształ­coną arty­chą po gra­fice na ASP. Na początku udało nam się zro­bić zabawną kam­pa­nię szynki kon­ser­wo­wej i poczu­łem, że jestem na dobrym torze. Potem bywało róż­nie, ale trzy­ma­li­śmy się bandy. Po dwóch latach zaszła w ciążę i ode­szła, a przy jej biurku poja­wił się facet. Suchy i zasad­ni­czy oku­lar­nik. Stary rekla­mowy wyga. Przez palce patrzył na to, że raz w mie­siącu pisa­łem cich­cem repor­taż do mojego mie­sięcz­nika dla face­tów. Z nim także od początku się polu­bi­li­śmy. Zro­bi­li­śmy kilka kam­pa­nii, ale z cza­sem wszystko zaczęło tonąć w pustce. Mie­li­śmy wie­lo­ty­go­dniowe prze­stoje. Nic się nie działo. Przy­cho­dzi­li­śmy do pracy tylko po to, żeby zasiąść przed kom­pu­te­rem i uda­wać, że pra­cu­jemy. Czas zmie­nił się w klej, któ­rym przy­pi­na­li­śmy się do krze­seł. Kolejny powód do stresu i pytań o to co dalej, bo w nie­skoń­czo­ność tak prze­cież nie można. Z tego wszyst­kiego zaczą­łem odpły­wać i pisać wyssany z palca hor­ror, który zaty­tu­ło­wa­łem nomen omen „Pułapka”.

Mojego kolegę po jakimś cza­sie zaczęło to strasz­nie draż­nić, ale sam też nie był lep­szy, bo dla odmiany dłu­gimi godzi­nami pro­jek­to­wał szafę do sypialni. W końcu to nie­rób­stwo i moja nie­zno­śna lek­kość bytu ude­rzyły mu do głowy i stał się nie do wytrzy­ma­nia. Był skur­wiel inte­li­gentny i zde­cy­do­wa­nie lep­szy w rekla­mowe klocki. Tak mnie w końcu doje­chał psy­chicz­nie, że naraz odkry­łem, że zaczy­nam grać rolę nie­udacz­nika i idioty.

– Nie dawaj się! Idź do sze­fo­wej i powiedz, że chcesz zmie­nić part­nera – dener­wo­wała się Monika. Nie mogłem się chyba na to zdo­być i w końcu pew­nego dnia dosze­dłem do ściany. Gość oka­zał mi publicz­nie lek­ce­wa­że­nie i zro­zu­mia­łem, że to koniec.

Dalej mogłem już tylko być fra­je­rem. Posze­dłem do sze­fo­wej i się zwol­ni­łem. Powie­działa, że mogę zostać albo odejść. To mój wybór. Wybra­łem odlot. Koleś był w szoku. Jego też zwol­nili po kilku mie­sią­cach. Nie mamy ze sobą kon­taktu.

– Dla­czego się zwol­ni­łeś, idioto? – roz­pa­czała Monika.

– Nie mogłem już tego dłu­żej znieść.

– A co chcesz robić?

– Nie wiem.

– Co zna­czy nie wiem? Nie chcia­łeś być poważ­nym dzien­ni­ka­rzem, bo bałeś się, że sobie nie pora­dzisz. Teraz nie chcesz być copyw­ri­te­rem. Kim chcesz być?

– Nie wiem. Coś wymy­ślę.

– Co wymy­ślisz? Gówno wymy­ślisz! Jesteś po pro­stu tchó­rzem!

– Prze­stań tak do mnie mówić!

Monika to śliczna kobieta. Wysoka, ma świetną figurę i dłu­gie, lśniące, czarne włosy. Wie jak o sie­bie zadbać, w końcu z tego ma chleb. Tra­cąc taką kobietę facet czuje jakby wyrwano mu pół serca.

– Za cokol­wiek się zabie­rzesz, to spier­do­lisz. Mam cię dość!

Mogła sobie pozwo­lić na takie posta­wie­nie sprawy, bo miesz­ka­nie było jej. Wzięła na sie­bie kre­dyt i kupiła nasze trzy pokoje na Kaba­tach. Lokal był zapi­sany na nią, widocz­nie już wtedy prze­czu­wała, że się z cza­sem prze­wrócę i będzie musiała zrzu­cić ple­cak.

– Potra­fisz tylko brzdą­kać na gita­rze i bawić się w wojnę na kom­pu­te­rze! – zama­chała mi przed nosem rękami. I znów poczu­łem to samo. Że nie mogę zostać. Spa­ko­wa­łem ciu­chy w dwie spor­towe torby. Książki i płyty zostały. Moim jedy­nym mająt­kiem był aku­styczny czarny Fen­der, lap­top i gło­śnik JBL.

Lap­top uży­wa­łem do pisa­nia oraz do gry. Od pię­ciu lat obcho­dziła mnie tylko jedna. Coun­ter-Strike. Kul­towa strze­lanka, w którą co mie­siąc gra 10 milio­nów osób na całym świe­cie.

Byłem snaj­pe­rem ekipy Kil­ling Five, czyli asem. To była ostat­nia rzecz w życiu, w któ­rej byłem dobry. Gra­li­śmy w lidze, tre­no­wa­li­śmy po pół­to­rej godziny dzien­nie. Raz w tygo­dniu zali­cza­li­śmy kil­ku­go­dzinny spring tur­nie­jowy. Jeden albo dwa. To jest kon­kret. Każdy mecz w CC składa się z trzy­dzie­stu rund. Wygrać każdą można na kilka spo­so­bów, naj­czę­ściej zabi­ja­jąc wszyst­kich prze­ciw­ni­ków albo deto­nu­jąc lub roz­bra­ja­jąc bombę, bo w CC wal­czą ze sobą ter­ro­ry­ści i antyter­ro­ry­ści. Co super ważne, przed każdą rundą trzeba kupić broń, a pierw­sza runda to same pisto­lety. Pisto­le­tówka. Hie­rar­chia gra­czy jest bar­dzo ostra i na pozy­cję trzeba się naprawdę ciężko napra­co­wać. Zain­we­sto­wa­łem w sie­bie. Byłem gra­czem dzie­sią­tej rangi!

Do poziomu Silver bra­ko­wało mi tylko sied­miu oczek. Dużo i mało, zależy jak się na to patrzy. Marzy­łem o tym, żeby Kil­ling Five weszło na poziom pro­fe­sjo­nalny, bo na Coun­cie można zaro­bić nie­zły szma­lec. Raz do roku naj­lepsi pro­fe­sjo­nalni gra­cze na świe­cie biorą udział w CS:GO Major Cham­pion­ships. Pula nagród wynosi milion dola­rów. Są także mniej­sze mistrzo­stwa z nagrodą pie­niężną w wyso­ko­ści pięć­dzie­się­ciu tysięcy dola­rów. Jak można coś takiego zosta­wić?! Monikę zawsze strasz­nie wkur­wiało, że się zamy­kam raz dzien­nie, a potem wycho­dzę nabu­zo­wany adre­na­liną jak dziki zwierz. Rozu­mia­łem ją rzecz jasna, ale to było moje życie.

Nie­stety zarobki naszej dru­żyny nie były powa­la­jące. W zeszłym mie­siącu zaro­bi­łem na CC osiem­set zło­tych. W tym będzie podob­nie. W agen­cji zara­bia­łem trzy czte­ry­sta. Razem dawało to przy­jemną kwotę. Ale teraz?… Został mi tylko Coun­ter-Strike.

– Jesteś skoń­czo­nym nie­udacz­ni­kiem! I zawsze nim będziesz! Wynoś się! – wyrzu­ciła z sie­bie na poże­gna­nie Monika.

Wysze­dłem bez poże­gna­nia.

Rozdział 2. Andrzejek

POD­BI­ŁEM PRO­STO DO ANDRZEJKA. Spraw­dzo­nego kum­pla z daw­nych lat. Andrze­jek miesz­kał sam na Mura­no­wie. Przy­jął mnie z peł­nym zro­zu­mie­niem. Sam ni­gdy nie miał żony, a nagą kobietę widział ostatni raz rok temu. Był chu­dym, łysie­ją­cym gościem, który od kilku mie­sięcy pra­co­wał w ener­ge­tycz­nej spółce Skarbu Pań­stwa. Przed­tem dwa lata dzia­łał w dziale reklamy jed­nej z pra­wi­co­wych gazet. Zwol­nili go, a na jego miej­sce przy­jęli pociotka pre­zesa.

Dali­śmy z oka­zji mojej smut­nej histo­rii banię. Piąt­kową, kon­kretną. Pili­śmy wino i pali­li­śmy zioło. Wyją­łem Fen­dera i śpie­wa­łem szla­giery, a on grał widel­cami na garn­kach.

– Jak będziesz teraz zara­biać hajs? – zapy­tał, gdy opa­dli­śmy z sił.

– Nie mam poję­cia. Na pewno będę grać w Coun­ter-Strika.

– Nie chcesz być na­dal dzien­ni­ka­rzem?

– Inter­net zżarł papie­rowy life­style. „Shape”, „Play­boy”, „CKM”, „Logo”… Tego wszyst­kiego już nie ma.

– A nie możesz iść na jakąś por­ta­lozę?

– Po to żeby pisać osiem godzin dzien­nie kawałki o tym, że gospo­sia okra­dła księ­dza, gdzieś na mie­ście stuk­nęły się auta, jest wła­śnie korek na S2, otwo­rzyli nowe przej­ście dla pie­szych albo zawa­lił się pusto­stan? To robota dla mało­la­tów. Za stary jestem.

– To może pój­dziesz z powro­tem do jakiejś agen­tury?

– To raczej nie­moż­liwe.

– Czemu?

– Bo nie zabra­łem ze sobą port­fo­lio.

– Co to jest?

– To jest teczka z pra­cami, które zro­bi­łem pra­cu­jąc w agen­cji.

– Dla­czego nie zabra­łeś?

– Bo nie chcę tego już robić.

– Ale coś trzeba robić.

– Będę grać w Coun­ter-Strika. Jestem w tym coraz lep­szy.Zaśmiał się.

– Daj spo­kój. Nie nada­jesz się.

– Dla­czego?

– Antek. Ile ty masz lat? Jeżeli jesz­cze się nie prze­bi­łeś to zna­czy, że się już nie prze­bi­jesz. Pomyśl o czymś real­nym.

– To będę grać w knaj­pie.

– Tak. Jasne. Będziesz brzdą­kać szla­giery, a ludzie jeść kotlety.

– To źle?

– Żadna praca nie hańbi. Ale prze­cież nie wyży­jesz z tego.

Andrze­jek miał rację. Od lat łapa­łem tylko co jakiś czas chał­tury w piz­ze­riach i kawiar­niach. Żeby wysko­czyć wyżej trzeba być kimś extra. Robić pio­senki, które podo­bają się ludziom albo cho­ciaż mieć świet­nie opa­no­wany instru­ment i zaje­bi­ście wyglą­dać. A ja gra­łem głów­nie stan­dardy. Wymy­śla­łem kie­dyś swoje pio­senki, ale ludzie woleli, żebym im śpie­wał „Nim doj­dziemy” albo „Widzia­łem orła cień”. No i wyglą­da­łem prze­cięt­nie. Metr sie­dem­dzie­siąt sie­dem, szare włosy i twarz jedna z miliona mija­nych na ulicy. Niczym nie wyróż­nia­jący się z wiel­ko­miej­skiego tłumu czło­wiek.

– No to pójdę zamia­tać ulice – rzu­ci­łem.

– Praca fajna, bo to ruch na powie­trzu. Pozna­łem kie­dyś gościa, który zamia­tał ulice, ale miał jakieś maszyny i sprzęt do przy­cinki zie­leni – wyja­śnił Andrzej. – Skoń­czył kurs i mógł wyci­nać w mie­ście drzewa. Miał jed­no­oso­bową dzia­łal­ność gospo­dar­czą i zara­biał spoko. Chcesz się tak roz­wi­nąć?

– Nie za bar­dzo.

– To musisz iść do jakiejś zwy­kłej, że tak powiem, pod­sta­wo­wej pracy, żeby zaro­bić na życie. Przy­naj­mniej na jakiś pokój.

– Spo­koj­nie. Nie będę ci sie­dzieć na gło­wie.

– Na razie jest luz. Ale prze­cież musisz gdzieś się pry­wat­nie zalo­go­wać.

– Co to jest pod­sta­wowa praca?

– No nie wiem… Eks­pe­dient, kel­ner, ochro­niarz, facet z dostaw­czaka, kurier, tary­fiarz…

– Tary­fiarz?… To mogłoby być spoko.

– Spoko jak spoko. Znam gościa, który jest zło­tówą i mówi, że to fatalna opcja. Godziny sta­nia i jeż­dże­nie w kółko.

– Ale oni zawsze narze­kają.

– To prawda.

– Poza tym trzeba zro­bić licen­cję.

– To idź na Uber! Tam nie trzeba licen­cji – roz­ło­żył ręce Andrze­jek.

– Uber?… To jest jakiś pomysł.

Wypi­li­śmy pod ten pomysł jesz­cze jedno wino. Nie pamię­tam koń­cówki wie­czoru. Rano obu­dzi­łem się na kana­pie w salo­nie. Było gorąco, sucho i mia­łem kaca. Jedyną myślą, która trzy­mała mnie przy życiu był pomysł z Ube­rem.

Rozdział 3. Roman

ZAWSZE TRO­CHĘ CHCIA­ŁEM BYĆ TARY­FIA­RZEM. Jeź­dzić po mie­ście, spo­ty­kać ludzi i gadać o życiu. Za kasę. A Uber to prze­cież ta sama bajka. Z netu dowie­dzia­łem się, że muszę tylko zała­twić na komi­sa­ria­cie zaświad­cze­nie o nie­ka­ral­no­ści i o wykro­cze­niach dro­go­wych. Poje­cha­łem do komi­sa­riatu w ponie­dzia­łek rano. Na zaświad­cze­nie trzeba było pocze­kać aż dzie­sięć dni. Na szczę­ście Andrze­jek był miło­sierny. Zara­biał piątkę, miesz­kał sam i stać go było na sama­ry­ta­nizm i uroz­ma­ice­nie w postaci kum­pla na cha­cie.

Kiedy on szedł do roboty, ja sia­da­łem przy jego sta­cjo­nar­nym kom­pu­te­rze i logo­wa­łem się do Coun­ter-Strika. Andrze­jek zaopa­trzył się w duży, gra­ficzny ekran. Widok był powa­la­jący. Prze­miesz­cza­łem się ulicz­kami, zauł­kami i prze­la­ty­wa­łem przez place ponu­rych miast i mie­ścin. Zabi­ja­łem pisto­le­tem, kara­bin­kiem sztur­mo­wym, pod­kła­da­łem bomby. Z kim się tylko dało. Gra­łem z ludźmi z całego świata i zbie­ra­łem pochwały. Tak przez bite pięć, sześć godzin dzien­nie. Jak zawo­do­wiec. Naresz­cie!

Gdy czu­łem, że mam już dość, snu­łem się jak duch po oko­licy albo sze­dłem na siłow­nię. Tu też czu­łem pro­gres. Zaczęło mi się to nowe życie podo­bać. Bra­ko­wało tylko kasy. W końcu posze­dłem znów na komi­sa­riat i ze wszyst­kimi potrzeb­nymi papier­kami uda­łem się do sie­dziby Ubera na Inf­lancką. Stały w tej oko­licy nowe biu­rowce. Krę­cili się ludzie z korpo i było kilka knajp. Kom­plet­nie nie mój świat. Już nie. Zamiast tego zoba­czy­łem salę, w któ­rej sie­dzieli Polacy, Ukra­ińcy i Ara­bo­wie. Na górze przed ich oczami wisiała tablica świetlna, na któ­rej poja­wiało się imię osoby, która miała podejść do stołu, przy któ­rym panie­neczka sie­dząca za kom­pem wcią­gała deli­kwenta w sys­tem.

W pew­nej chwili zapa­lił się napis: Islam. Nikt się nie pod­niósł z krze­seł i dziew­czyna nawo­ły­wała: Pan Islam! Pan Islam! Wtem drzwi się otwo­rzyły i szyb­kim kro­kiem wszedł koleś z brodą. To był wła­śnie pan Islam.

Gru­powe spo­tka­nie z nowymi kie­row­cami pro­wa­dził młody cwa­nia­czek. Trzeba mu przy­znać, że radził sobie nie­źle. Cała sytu­acja sko­ja­rzyła mi się z cza­sami Wiel­kiego Kry­zysu. Tak to sobie wyobra­ża­łem. Kupa ludzi szu­ka­ją­cych gro­sza. Pola­ków na sali można było podzie­lić na dwie grupy. Pierw­szą były mało­laty, które chciały pojeź­dzić na Ube­rze i zaro­bić tro­chę kasy. Drugą grupą byli życiowi roz­bit­ko­wie. Faceci od czter­dziestki do sześć­dzie­siątki, któ­rzy na twa­rzach mieli wypi­sane trudy życia i piętno porażki. Byli bez pracy i nie mieli innego pomy­słu. Prze­ży­wali Wielki Kry­zys. Tak jak ja. Nie byli to jed­nak idioci. Koleżka z Ubera sto­jący przed nimi musiał naprawdę sobie radzić, bo zada­wali dużo pytań, a naj­bar­dziej oba­wiali się tego, że patrol Pań­stwo­wej Inspek­cji Dro­go­wej przy­wali osiem tysięcy kary za prze­wóz osób bez licen­cji. Bo taka sytu­acja wyda­rzyła się w Trój­mie­ście. Koleś oświad­czył, że w takich spra­wach wszyst­kim zaj­mie się oczy­wi­ście Uber. To nas uspo­ko­iło.

W końcu przy­szła moja kolej. Byłem ogo­lony i ubrany w czy­ste ciu­chy. Poszło bez pro­blemu. Zalo­go­wa­łem się i mogłem zacząć swoją, jak mi to napi­sali w wysła­nym z tej oka­zji SMS-ie, przy­godę z Ube­rem. Nie mia­łem fury, ale to nie był pro­blem, bo wokół Ubera krę­ciła się grupa cwa­niacz­ków, tak zwani part­ne­rzy. Każdy z nich miał kilka aut i zatrud­niał bez­ro­bot­nych wyrzu­co­nych za burtę despe­ra­tów, któ­rzy w zamian za zatan­ko­wane auto jeź­dzili dla nich po 300 kilo­me­trów w dzień i w nocy. Gdy­bym był w nor­mal­nej sytu­acji, to za żadne skarby nie wsiadł­bym w taki kie­rat. Gdy­bym…

Zaczą­łem więc jeź­dzić dla pew­nego spryt­nego gru­basa z Gro­chowa. Miesz­kał w przed­wo­jen­nym domu. Wyglą­dało to tak, że prze­cho­dzi­łem kodem przez furtkę w bra­mie, a potem uchy­la­łem jego nie­za­mkniętą prze­gródkę w skrzynce na listy. W środku leżały dowody reje­stra­cyjne i klu­czyki. Bra­łem ten, na który się uma­wia­łem i wsia­da­łem do auta sto­ją­cego w uliczce obok.

Szybko się przy­zwy­cza­iłem do wcze­sno­po­ran­nych star­tów i czas zaczął zla­ty­wać w rów­nym ryt­mie. Wsia­dali różni ludzie. Na początku z nikim nie gada­łem, ale z cza­sem zaczą­łem się roz­krę­cać. Zaga­dy­wa­łem i otwie­ra­łem ludzi, korzy­sta­jąc z mojego repor­ter­skiego uspo­so­bie­nia. Były kobiety z księ­go­wo­ści, ex asy­stentka Dody, adwo­kat od wypad­ków dro­go­wych i liczni infor­ma­tycy, pra­wie same kor­po­ludki.

Nocą zabie­ra­łem spod dys­ko­tek młode kobiety narze­ka­jące na face­tów, któ­rzy myśleli tylko o tym, żeby zacią­gnąć je do chaty na seks. Po tygo­dniu doga­da­łem się z gru­ba­sem, że wynajmę od niego auto. W miarę świeżą, czer­woną Skodę Fabię. Musia­łem mu bulić za to hajs, ale w zamian mia­łem furę pod domem i nie musia­łem codzien­nie dymać na Gro­chów.

Dwu­dzie­stego siód­mego lipca, nocą, na Świę­to­krzy­skiej wsiadł facet w moim wieku. Jechał kawał drogi, bo aż do Pia­seczna. Ucie­szyło mnie to, bo ozna­czało dłuż­szy kurs i lep­szy pie­niądz. Uber to nędza, więc każdy taki przy­pa­dek daje rajc z hajsu albo, jak to mówią chyba na Ślą­sku, hajcu. Facet po kilku minu­tach zapy­tał:

– Nie pamię­tasz mnie?

– Prze­pra­szam, ale nie. Nie mam dobrej pamięci do twa­rzy. Spo­tka­łem w życiu miliony ludzi.

– Ja też. Ale my razem stu­dio­wa­li­śmy.

A to ci cie­ka­wostka! Stu­dia na pra­wie to była już pre­hi­sto­ria. Przyj­rza­łem mu się uważ­nie w lusterku. Na gło­wie siwy, prze­rze­dzony jeżyk i sieć zmarsz­czek wokół oczu i ust. Gość z kasą, który wygląda już staro a na­dal ma pre­ten­sje do bycia mło­dym.

– Dawno to było – poki­wał głową.

Jecha­li­śmy bez słowa przez chwilę. Mil­czał, a ja usi­ło­wa­łem sobie przy­po­mnieć skąd go znam. W końcu zaja­rzy­łem. To był Roman. Spo­kojny i pra­co­wity chło­pak, dobry stu­dent. Cho­dzi­li­śmy razem przez rok na semi­na­rium kry­mi­no­lo­giczne.

– Roman! To ty…

Uśmiech­nął się. Chyba z ulgą.

– Tak. To ja. Jak się masz Antek?

– Tak jak widzisz. Bywało lepiej.

– Jak ci się jeź­dzi Ube­rem?

– Jeż­dżę od nie­dawna. Na razie jest spoko.

– A gdzie miesz­kasz?

– U kum­pla. Żona mnie pogo­niła z domu po tym jak odsze­dłem z pracy w agen­cji rekla­mo­wej.

Uśmiech­nął się. I zamilkł. Widać było, że się nad czymś zasta­na­wia.

– Posłu­chaj Antek… A chciał­byś pomiesz­kać przez dwa mie­siące w willi z base­nem?

– Jaja se robisz?

– Pytam serio.

– No prze­cież każdy by chciał. A czemu pytasz?

– Wyjeż­dżamy z żoną za gra­nicę. Dom zosta­nie pusty. Mógł­byś zamiesz­kać i popil­no­wać. Nie pła­cił­byś za nic.

– Pro­po­nu­jesz mi coś takiego w ogóle mnie nie zna­jąc? Nie widzie­li­śmy się trzy­dzie­ści lat. A co jeżeli jestem zło­dzie­jem i wyniosę ci połowę chaty, a potem się roz­płynę w powie­trzu?

– Znajdą cię – uśmiech­nął się i dodał: – Pamię­tam, że byłeś w porządku.

– Ludzie się zmie­niają.

– Już nie jesteś w porządku? – zapy­tał i w lusterku spoj­rzał prze­ni­kli­wie w moje oczy.

Znów kilka sekund prze­le­ciało bez słowa.

– Gdzie jest ten dom?

– Zaraz go zoba­czysz.

Doje­cha­li­śmy na miej­sce. Cha­łupa była spora, jed­no­pię­trowa, za solid­nym par­ka­nem. Zapar­ko­wa­łem pod bramą. Roman otwo­rzył klu­czem furtkę i wyko­nał zapra­sza­jący gest. Weszli­śmy do środka. Cze­kała na niego młod­sza o jakieś dwa­dzie­ścia lat blon­dynka, tak zgrabna, że aż mnie szlag tra­fił. Miała do tego ładną buzię i nazy­wała się Zosia. Zro­biła nam her­batę. Zato­pi­li­śmy się w głę­bi­nach zamszo­wej kanapy.

– Jak ci się podoba dom? – zapy­tał.

– Jest fan­ta­styczny!

Poczu­łem, że mam na to ochotę. Na nowe roz­da­nie i nowe kąty. Że chcę się wtu­lić w te luk­su­sowe meble. Basen miał jakieś dzie­sięć metrów i czy­stą wodę. Kom­bi­no­wa­łem już, że zapro­szę fajną laskę, którą poznam na Ube­rze. Codzien­nie prze­wo­zi­łem ich prze­cież tyle, może któ­raś da się sku­sić, a potem na widok tej chaty z chę­cią roz­łoży nogi albo cho­ciaż ręce.

– Super. Od kiedy zaczy­namy?

– Wyla­tu­jemy w połu­dnie 31 lipca. Przy­jedź o dzie­wią­tej.

– Jasne.

Posie­dzia­łem u nich jesz­cze pół godziny. Wysze­dłem szczę­śliwy jakby mi ktoś w kie­szeń napluł. Życie jest jak gówno na kole, raz na górze, raz na dole. Moje gówno poszło w górę.

Andrze­jek ucie­szył się total­nie z nowych rewe­la­cji. Był już tro­chę zmę­czony moją obec­no­ścią.

– Ty to masz jed­nak szczę­ście – powie­dział otwie­ra­jąc wino. A ja pomy­śla­łem, że spo­tka­nie z Roma­nem to dar od Boga.

Rozdział 4. Warszawa 44

WRÓ­CI­ŁEM DO PIA­SECZNA 31 LIPCA. Byli odsta­wieni i spa­ko­wani. Zosia wyglą­dała jak cele­brytka, a Roman w czar­nym gar­ni­tu­rze i czer­wo­nej koszuli jak mafiozo z „Chłop­ców z ferajny”. Oka­zało się, że lecą na Flo­rydę, do jakichś ludzi, któ­rych poznali kilka lat temu na wycieczce do Afryki. Wielki świat, bogaci ludzie i luk­sus. Dali mi klu­cze. Roman poka­zał jak działa alarm, gdzie zakręca się wodę i gaz, gdzie są korki. Zapa­ko­wa­łem walizki do Skody i poje­cha­li­śmy na Okę­cie. Była dwu­na­sta pięt­na­ście. Na miej­sce mieli dotrzeć za jede­na­ście godzin i dwa­dzie­ścia minut, o sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści pięć. Uści­ska­li­śmy się. Roman miał się wkrótce ode­zwać przez Mes­sen­gera.

Wra­ca­łem pod­eks­cy­to­wany. Zapar­ko­wa­łem na chod­niku, a potem sta­ną­łem przed fron­tem przy­glą­da­jąc się miej­scu, w któ­rym będę żyć przez dwa mie­siące. Dom tonął w słońcu. Okna patrzyły na mnie w głu­chym mil­cze­niu, a dach sko­sem mie­rzył w czoło. Otwo­rzy­łem drzwi i wyłą­czy­łem pilo­tem alarm. Bogac­two wnę­trza było widoczne, ale nie osten­ta­cyjne.

Par­kiet uło­żony we wzory z jasnej i ciem­nej klepki. Piękna tera­kota w kuchni, ciemne, drew­niane meble, cięż­kie i rzeź­bione, dwie ser­wantki pełne por­ce­lany, antyki, rzeźby, obrazy. I ja? Dla­czego Roman zosta­wił ten skar­biec face­towi, któ­rego nie widział przez trzy­dzie­ści lat? To było wprost nie do poję­cia. To nie było nor­malne. Przez głowę prze­le­ciała mi nawet para­no­iczna myśl, że może to jakiś pod­stęp. Ale byłem ostat­nią osobą, na którą można by zasta­wiać pułapkę. Nie mia­łem prze­cież nic poza ner­kami i wątrobą. Ale Roman raczej nie był łowcą orga­nów.

A kim był? Skąd miał hajs na taką chatę? Biurko w gabi­ne­cie było puste, a na rega­łach stały tylko albumy i książki. Żad­nych zszy­wek „Mura­tora”, „Dzien­nika Ustaw” czy „Gazety Lekar­skiej”. Przez głowę prze­le­ciała mi myśl, że może być gang­ste­rem albo gościem ze służb spe­cjal­nych. Jedno wyda­wało mi się raczej pewne, że jest jakimś grub­szym kom­bi­na­to­rem. Myśli kotło­wały się w gło­wie jak ciu­chy w pralce. W końcu wyłą­czy­łem ją i posze­dłem do kuchni.

W lodówce cze­kała nie­spo­dzianka – przed wyjaz­dem zro­bili zakupy. Śmiała się do mnie kieł­basa myśliw­ska, polę­dwica sopocka, szynka kon­ser­wowa, dwa rodzaje żół­tego sera, oliwki, pomi­dory, kiszone ogórki i masło. Serce mi zmię­kło, gdy to zoba­czy­łem. Zapo­mnia­łem o podej­rze­niach i nie­po­koju. Zro­bi­łem ele­gancki lunch i opa­dłem na kanapę przed tele­wi­zo­rem. Był taki jak wszystko w tym domu. Impo­nu­jący! Przez resztę dnia oglą­da­łem Net­flixa. Zro­bi­łem sobie urlop od życia. Osiem­dzie­siąt lat życia, to dwa­dzie­ścia osiem tysięcy dni, z górką liczącą około dwu­stu dni. Ten wła­śnie odcho­dził do grobu. Nie sko­rzy­sta­łem z niego w jakiś war­to­ściowy dla świata albo choćby dla sie­bie spo­sób. Nie byłem leka­rzem, nauczy­cie­lem, dzien­ni­ka­rzem czy choćby poli­cjan­tem. Byłem dokład­nie nikim. I nie potrze­bo­wa­łem niczego poza bajką przed snem.

Włą­czy­łem Net­flixa. Sceny na ekra­nie spra­wiały, że w umy­śle buzo­wała che­mia. Pozwa­la­łem pro­wa­dzić się za rękę sce­na­rzy­stom i fil­mow­com aż do chwili, w któ­rej zaczęły mi się zamy­kać oczy. Była dwu­dzie­sta trze­cia trzy­dzie­ści. Wzią­łem kąpiel w cudow­nej, ogrom­nej wan­nie. Zro­bi­łem sobie pianę i roz­ko­szo­wa­łem się każdą sekundą. Pomy­śla­łem z zazdro­ścią o faj­nej lasce Romana. Przez chwilę mia­łem ochotę zwa­lić konia, ale nawet na to zabra­kło mi zde­cy­do­wa­nia. Poło­ży­łem się w ich sze­ro­kim, mięk­kim i dro­gim łóżku. Poczu­łem zmę­cze­nie życiem wypeł­nio­nym krą­że­niem po uli­cach War­szawy, prze­bi­ja­niem się przez korki i nie­koń­czącą się plą­ta­ninę ulic. Zasną­łem…

… i

… Poczu­łem pod nogami bruk. Głu­chy i szary. Sta­łem na środku ulicy. Na nie­bie wisiały chmury, nie było zbyt cie­pło. Na pewno nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia stopni. Co to za miej­sce? I co ja tu robię? Rozej­rza­łem się wkoło. Kamie­nice. Kilka bar­dzo sta­rych samo­cho­dów. Jak na pla­nie fil­mo­wym. Sta­ty­sto­wa­łem w „Pia­ni­ście”. Plan był na Pra­dze. Na sce­no­gra­fię poszły grube pie­nią­dze. Zro­bili deko­ra­cje imi­tu­jące fasady domów, mury, targ, stra­gany. Tutaj ludzie też wyglą­dali jak sta­ty­ści i akto­rzy. Sta­ro­mod­nie ubrani w koszule, mary­narki, sukienki, spodnie w kant, gar­sonki, kra­waty. Sta­łem i patrzy­łem. Jak zacza­ro­wany. I nagle usły­sza­łem coraz bar­dziej natar­czywy war­kot sil­nika. Obej­rza­łem się. Pro­sto na mnie pędził Kubel­wa­gen. Kto zoba­czył go choć raz w „Stawce więk­szej niż życie” ni­gdy nie zapo­mni jego pła­skiego dziobu. Tym razem jed­nak nie jechał nim Kapi­tan Kloss, lecz goście z Wehr­machtu, czyli też hitle­rowcy. Gdy­bym nie usko­czył, bydlaki prze­je­chali by mnie. Tak ich roz­ba­wi­łem paniczną ucieczką, że aż się roz­re­cho­tali. Szyb­kim kro­kiem wró­ci­łem na chod­nik. Serce mi łomo­tało, ner­wowo łapa­łem powie­trze. Sta­łem bez ruchu powoli się uspo­ka­ja­jąc. Z naprze­ciwka zbli­żał się wyro­stek w san­da­łach, szor­tach i bia­łej koszuli. Zastą­pi­łem mu drogę.

– Prze­pra­szam. Jakie to mia­sto?

Spoj­rzał jak na wariata.

– Panie, nie wiesz pan, gdzieś pan jesteś?

– No nie.

– To chy­baś pan z Księ­życa spadł.

– A to nie Księ­życ?

Spoj­rzał z roz­ba­wie­niem.

– Nie panie, to nie Księ­życ, to War­szawa.

– A ulica jaka? – cią­gną­łem gorącz­kowo.

– A jaka niby ma być? Roc­ke­fel­ler Cen­ter? – zadrwił.

Zro­bi­łem mu dzień. Poki­wał głową roz­ba­wiony i odszedł, a ja na­dal patrzy­łem, chło­nąc każdy detal, literę, rysę, twarz.

W życiu nie mia­łem tak reali­stycz­nego snu. Coś w tym wszyst­kim było mocno nie tak. Sta­ną­łem pod ścianą czte­ro­pię­tro­wej kamie­nicy i prze­je­cha­łem dło­nią po tynku, chro­po­wa­tym i zaku­rzo­nym. Poczu­łem jego szorstką powierzch­nię i aż odsu­ną­łem rękę. Jakby mnie opa­rzyła. Była praw­dziwa! Pokle­pa­łem się po policzku. Dotyk ręki też był zwy­kły. To wszystko było zbyt praw­dziwe. Byłem w środku świata utka­nego z nitek snu, a czu­łem się jak bym był na jawie. Zamkną­łem oczy. Nie zoba­czy­łem nic. Zatka­łem uszy – cisza. Co za dziwna, senna ano­ma­lia…

Oble­ciał mnie strach. Prze­ra­zi­łem się tak bar­dzo, że scho­wa­łem się w bra­mie. Sta­łem wbity w jej róg i patrzy­łem z prze­ra­że­niem. Ten świat wle­wał mi się oczami do mózgu z taką inten­syw­no­ścią, że poczu­łem, że za moment osza­leję. Pomy­śla­łem, że muszę się z tego kosz­maru jak naj­szyb­ciej obu­dzić.

Ude­rzy­łem się pię­ścią w szczękę, a potem jesz­cze raz. Nic! Sen trzy­mał mnie za łeb. Trwał w naj­lep­sze i ani myślał się koń­czyć! Sta­nie w bra­mie po jakimś cza­sie stało się męczące. Tej bramy też zaczą­łem się bać. Poczu­łem, że muszę z niej wyjść, bo mnie przy­tła­cza.

Ruszy­łem chod­ni­kiem wol­nym kro­kiem. W następ­nym domu był sklep spo­żyw­czy. W oknie witryny zoba­czy­łem swoje odbi­cie i aż zagwiz­da­łem z wra­że­nia. Szare spodnie w kant, skó­rzane pół­buty, czarna koszula i szara, let­nia mary­narka. Z faso­nem, trzeba przy­znać. Poza tym, to fak­tycz­nie byłem ja. Zaraz, zaraz… Pokle­pa­łem się po lewej piersi, tam gdzie w mary­narce zwy­kle nosi się port­fel. Coś cze­kało w kie­szeni! Drżą­cymi z pod­nie­ce­nia rękami wyją­łem duży, czarny, męski port­fel. Otwo­rzy­łem. Na widok tego co zoba­czy­łem pra­wie usia­dłem z wra­że­nia. Na okładce dziw­nego doku­mentu widać było czer­wony, sko­śny pas i czarną hitle­row­ską gapę! Nad nią napis Deut­sches Reich, a pod nią słowo: Ken­n­karte… Jezus Maria… Ken­karta! O co tu cho­dzi?…

Otwo­rzy­łem doku­ment. Przy­po­mi­nał nasz samo­cho­dowy dowód reje­stra­cyjny, bo tak samo roz­kła­dał się na boki. Były też rubryki, ale rzecz jasna inne. Zaczą­łem czy­tać: District: War­shau. Name: Antoni. Vor­name: Wal­czak. Gebo­ren am 31.12.1894. Oddy­cha­łem coraz szyb­ciej, serce pode­szło mi do gar­dła. Mia­łem tyle samo lat, ale uro­dzi­łem się w XIX wieku?!

Patrzy­łem osłu­piały na moją ken­kartę i w końcu w gło­wie poja­wiło się pyta­nie: który dokład­nie jest dzi­siaj? Ze sklepu spo­żyw­czego w domu obok jak na zawo­ła­nie wyszła młoda bru­netka. W let­niej sukience w kwiaty, w san­da­łach na obca­sie i z koszem, w któ­rym błysz­czał chleb i tło­czyły się zakupy zawi­nięte w szary papier. Zgrabna, ładna. Uśmiech­ną­łem się jak naj­uprzej­miej.

– Naj­moc­niej panią prze­pra­szam. Mam pro­blemy z pamię­cią, to przy­kra pamiątka po kam­pa­nii wrze­śnio­wej. Niech pani będzie tak miła i przy­po­mni mi, któ­rego dziś mamy?

Spoj­rzała z sym­pa­tią.

– Dziś pierw­szy sierp­nia, pro­szę pana.

– A rok?

W jej oczach poja­wiło się współ­czu­cie.

– Czter­dzie­sty czwarty.

Poczu­łem, że zie­mia zaczyna falo­wać mi pod nogami.

– A godzina?

Spoj­rzała na zega­rek. Już wyraź­nie zatro­skana moim sta­nem.

– Szes­na­sta trzy­dzie­ści.

– Bar­dzo pani dzię­kuję – wydu­ka­łem.

Odwró­ci­łem się na pię­cie i odsze­dłem chwiej­nym kro­kiem. Gdy po kil­ku­na­stu metrach się obej­rza­łem, wciąż stała i patrzyła na mnie z tro­ską. Zama­cha­łem ręką.

– Bar­dzo pani dzię­kuję. Czuję się dobrze, wiem gdzie mam iść.

Uśmiech­nęła się i ruszyła w swoją stronę. Chcia­łem za nią krzyk­nąć: Dziew­czyno leć do domu i jeśli masz rodzinę, to zabierz dzieci, męża, rodzi­ców i ucie­kaj­cie z tego mia­sta! Tu będzie pie­kło!… Ale nie krzyk­ną­łem. Dla­czego? Bo prze­cież ona miała mnie za cho­rego na głowę od wojen­nych przy­gód. Poza tym to był tylko sen.

Ruszy­łem w drugą stronę, patrząc na domy i ludzi, któ­rzy za kilka dni zaczną bie­gać w trwo­dze przed spa­da­ją­cymi poci­skami i bom­bami. Pół War­szawy pój­dzie z dymem. Snu­jąc się jak cień mija­łem bramy, stra­gany, konne wozy jadące śla­ma­zar­nie z towa­rem na targ, miną­łem też kawiar­nię. Prze­szedł patrol żan­dar­me­rii. Ależ oni mieli mordy! Takich gęb to ze świecą szu­kać. Tak mnie osła­bili, że znów poczu­łem, że chcę się obu­dzić.

Pomy­śla­łem – pobudka! No już! Wystar­czy! Ale nic z tego. Sen ani drgnął i był sta­bilny jak walec. Żad­nego rolo­wa­nia się ulicy jak na „Incep­tion” z Tomem Cruis’em. Uwiel­biam ten film. Zamiast tego wszystko było tu zwy­kłe, nor­malne. Po dru­giej stro­nie, tro­chę w lewo, sie­działo na kra­węż­niku dwóch face­tów. Na kra­węż­niku? W sumie czemu nie? Też usia­dłem.

Spu­ści­łem głowę i sku­pi­łem wzrok na bruku. Na żył­kach i fak­tu­rze kamieni. To mi przy­wró­ciło na moment spo­kój. Ale ile można tak się gapić w kamie­nie? W końcu pod­nio­słem głowę i znów zaczą­łem się roz­glą­dać. Wtedy dostrze­głem w tym świe­cie zmianę.

Poja­wił się obraz, który nie paso­wał do tej codzien­nej mozaiki. Szyb­kim kro­kiem nad­cho­dziło kil­ku­na­stu mło­dzień­ców. W spor­to­wych kurt­kach i bry­cze­sach. Jakby wybie­rali się na wycieczkę. Ale nie cho­dziło o wycieczkę i ja dosko­nale wie­dzia­łem kim są. Nie­któ­rzy trzy­mali podłużne pakunki i naprawdę nie­trudno było się domy­śleć co jest pod sza­rym papie­rem. Wyglą­dali jak akto­rzy z „Czas Honoru”. Zako­ścielny, Wie­czor­kow­ski i cała reszta. To byli powstańcy. Prze­ma­sze­ro­wali mi przed oczami i zaczęli się odda­lać. Patrzy­łem jak zamu­ro­wany. Wtedy pod­ją­łem decy­zję, a raczej decy­zja pod­jęła się sama. Decy­zję, która jak się oka­zało zmie­niła wszystko. Pod­nio­słem się z kra­węż­nika. Tak szybko, że aż krew ude­rzyła mi w skro­nie. Ruszy­łem za nimi. Dla­czego? Chyba głów­nie z cie­ka­wo­ści. Żeby zoba­czyć, co się za chwilę wyda­rzy. Poczu­łem się tro­chę tak jak­bym znów był na tema­cie i zbie­rał mate­riał na repor­taż. Posu­wa­łem się za nimi dys­kret­nie, zacho­wu­jąc dystans jakichś czter­dzie­stu metrów. Prze­szli kil­ka­set i skrę­cili w bramę. Dreszcz cie­ka­wo­ści prze­biegł mi po ple­cach. Ruszy­łem bie­giem. Przy bra­mie zwol­ni­łem i powoli wsze­dłem do środka. Nie było ich widać, ale sły­sza­łem jakieś głosy z głębi. Sze­dłem dalej, aż po kil­ku­na­stu kro­kach zna­la­złem się na skraju podwórka studni.

Wokół jakie­goś na oko trzy­dzie­sto­let­niego sza­tyna w spodniach w kratkę, butach ofi­cer­kach i sza­rej blu­zie stało kil­ku­dzie­się­ciu mało­la­tów. Wszy­scy jak na komendę spoj­rzeli na mnie.

– A pan to kto? – dowódca zapy­tał twar­dym gło­sem.

– Sym­pa­tyk.

Na kró­ciu­teńki moment leciutko się uśmiech­nął.

– Idzie­cie pano­wie się bić. Do Powsta­nia – rzu­ci­łem.

– I co pan na to?

– Jak trzeba, to trzeba.

– Chce pan z nami pójść?

– Czemu nie? Zgła­szam się na ochot­nika.

– Nazwi­sko?

– Wal­czak. Antoni Wal­czak.

– Umie pan strze­lać?

– Bar­dzo lubię strze­lać.

Przyj­rzał mi się bacz­nie.

– Gdzie pan strze­lał?

Mia­łem odpo­wie­dzieć, że na stu­diach przez dwa lata przy­ła­zi­łem dość regu­lar­nie na spot Air Soft Gun na Kawę­czyń­ską. Czyli na Kil­l­ho­use. Swoją drogą pole­cam. Zaje­bi­sta, zada­szona miej­scówka. Dwa poziomy: dzie­dzi­niec, schody, kory­ta­rze, pokoje. Przy­cho­dzi się o dzie­więt­na­stej i można wypo­ży­czyć atrapę: pisto­let, albo kara­bi­nek sztur­mowy A4. No i do tego bez­względ­nie oku­lary ochronne! Potem jest podział na dwie grupy i zaczyna się wojna. Ude­rze­nie pla­sti­kową kuleczką kali­bru sze­ściu mili­me­trów zosta­wia ślad jak po użą­dle­niu komara. Mia­łem do tego dodać, że wymia­tam w Coun­ter-Strike’a? Jak wytłu­ma­czyć ludziom w 44 roku co to jest Coun­ter-Strike?

– Od dziecka poluję – wpa­dło mi do głowy, choć w życiu nie poszedł­bym na polo­wa­nie.

Poki­wał głową z zado­wo­le­niem.

– To przy­dasz się pan. A z czego pan żyjesz?

– Jestem muzy­kiem. Gram na gita­rze.

Spoj­rzał zasko­czony.

– Na gita­rze?

Nic dziw­nego. W tych cza­sach na war­szaw­skich dan­cin­gach kró­lo­wały ban­dżo i ban­dżola, które były gło­śniej­sze niż gitary. Co innego w Sta­nach. Tam ludzie od dawna żyli z gra­nia jazzu i blu­esa na gita­rach, a pierw­sza popu­larna gitara elek­tryczna poja­wiła się w 1935 roku, gdy na scenę wszedł Gib­son ES-150. U nas pierw­sza solidna gitara elek­tryczna była pro­du­ko­wana od 1962 roku. Fajną miała nazwę – Alko.

– No dobra chło­pie. Będziesz musiał zor­ga­ni­zo­wać sobie jakąś broń – powie­dział ofi­cer i zajął się czymś innym. Tak oto zosta­łem powstań­cem, na razie prze­sze­dłem tro­chę na bok. Momen­tal­nie pod­biegł do mnie chło­pak – jak Boga kocham, mega podobny do Doro­ciń­skiego. Ode­zwał się ści­szo­nym gło­sem.

– Skąd jesteś?

– Z Bia­ło­łęki.

– A co to jest?

– Taka wio­ska w stronę zalewu.

– Jakiego zalewu?

Już chcia­łem powie­dzieć, że Zegrzyń­skiego, ale ugry­złem się w język, bo do zalewu Zegrzyń­skiego to jesz­cze było ho, ho!

– Takiego jeziorka przy Zegrzu.

– Przy jakim Zegrzu?

– To taka wio­ska, przez którą prze­jeż­dża się jadąc na Ostro­łękę.

– Aha. Faj­nie jest tam u cie­bie?

– Daj spo­kój. Psy dupami szcze­kają. Od kilku lat miesz­kam w War­sza­wie. Przed wojną robi­łem w pra­sie i w rekla­mie. Teraz gram tam, gdzie mi zapłacą. Się żyje dzie­ciaku.

Zro­bi­łem na nim wra­że­nie.

– Ile masz lat? – zapy­ta­łem.

– Pra­wie dzie­więt­na­ście. A ty?

– Pięć­dzie­siąt.

– Masz żonę

– Mia­łem.

– Umarła?

– Zerwała ze mną.

Poru­szyło go to.

– Dla­czego?

– Bo to zła kobieta. „Nie wierz ni­gdy kobie­cie, dobrą radę ci dam. Nic gor­szego na świe­cie nie przy­tra­fia się nam”, odpo­wie­dzia­łem frazą „Budki Suflera”.

– Dla­czego?

– Kobieta daje szczę­ście przez chwilę, a potem gry­zie jak leśny wąż. Masz dziew­czynę?

Uśmiech­nął się.

– Mam.

– Ładna?

– Śliczna.

– A gdzie jest teraz?

– Na Sady­bie.

– To dobrze.

– Czemu?

– Bo tam nie będzie takiej masa­kry.

– Skąd wiesz?

– Tak mi się zdaje.

Na moment zapa­dła cisza.

– Dla­czego z nami idziesz? – zapy­tał.

– Bo mam do wyrów­na­nia rachunki z Niem­cami.

– A kto ich nie ma.

– No wła­śnie. Jak masz na imię? Bo ja Antek.

– Arek. Ale mam pseu­do­nim – Orzeł.

Poki­wał głową. Byłby z niego naprawdę nie­zły Doro­ciń­ski. Kie­dyś, gdzieś, w innych cza­sach.

Tym­cza­sem tutaj pociąg histo­rii ruszył – dowódca zarzą­dził wymarsz. Nie pyta­łem dokąd idziemy. Byłem wzru­szony. W gło­wie zaczęły mi grać „War­szaw­skie dzieci” i wyświe­tlać się czarno-białe foto­gra­fie z cza­sów Powsta­nia. Tyle się ich naoglą­da­łem przez całe życie, tyle się naoglą­da­łem fil­mów, naczy­ta­łem i nasłu­cha­łem histo­rii. Choćby od mojej Babci Wandy, która mi kie­dyś powie­działa, że gdy zasy­pia, czuje się tak, jakby to wszystko miało się znów wyda­rzyć. Jakby następ­nego dnia miało wybuch­nąć Powsta­nie. A teraz mia­łem wokół „Pięk­nych dwu­dzie­sto­let­nich”, „Kamie­nie na sza­niec” i „Kolum­bów”. Dzie­ciaki, har­ce­rzy, inte­li­gen­ci­ków, stu­den­cia­ków plus kilku robo­cia­rzy. Patrząc na nich przy­po­mnia­łem sobie rechot żoł­da­ków z Kubel­wa­gena i ner­wowo przy­cze­sa­łem włosy. Kilku z tych mło­ko­sów miało więk­sze paczki, a w nich kara­biny. Sprzętu w sumie tyle co kot napła­kał. To nie było w porządku. Nie tak się idzie na robotę.

– Która godzina? – pyta­nie skie­ro­wa­łem do pie­go­wa­tego rudzielca. Wyglą­dał na osiem­na­ście lat. Nie miał paczuszki tylko czapkę, zega­rek i widoczny na piersi w roz­pię­tej, sza­rej koszuli krzy­żyk. Może mama dała na szczę­ście?

– A co to zmieni? – spoj­rzał z ukosa. Wysoki, choj­racki ton nie­udol­nie masko­wał strach.

– Nie mam zegarka, a lubię wie­dzieć.

– Umó­wił się pan z kimś?

– „Umó­wi­łem się z nią na dzie­wiątą.”

– Dow­cipny czło­wiek.

– Antek jestem.

– Kwa­sek.

Dobry był z niego chło­pak, to było widać. Aż serce się kra­jało, bo cze­kała go straszna śmierć albo pie­kło na ziemi. Na woj­nie nie ma żoł­nie­rzy bez ran. Tyle, że jed­nym zostają odjęte ręce i nogi, a inni mają zryty beret.

Szli­śmy. Pies zaszcze­kał, tram­waj zazgrzy­tał, auto­mo­bil prze­je­chał. Szli­śmy, nie kry­jąc się już zbyt­nio z tym co zro­bimy za chwilę z tym świa­tem. Te paku­neczki na kilo­metr śmier­działy strze­la­niną. Nikt nas nie zatrzy­my­wał, nawet nie patrzył, tylko ludzie na nasz widok przy­spie­szali, chcąc dotrzeć do domów.

Wszy­scy wie­dzieli co wisi w powie­trzu. Ruscy byli prze­cież nie­da­leko, pra­wie po dru­giej stro­nie Wisły, a mło­dzież rwała się do walki.

Masze­ro­wa­łem, czu­jąc się tak jak­bym zwie­dzał obce mia­sto, Buka­reszt, Bur­gas czy Buda­peszt, ale w tych faj­nych miej­scach, bo war­szaw­skie domy były ele­ganc­kie, fasady miały kla­sy­cy­styczne, wyso­kie na trzy, cztery kon­dy­gna­cje. Pomy­śla­łem, że War­szawa to był fak­tycz­nie tro­chę Paryż Pół­nocy.

Naraz ogar­nęło mnie w tym mar­szu nie­ja­sne wewnętrzne roze­dr­ga­nie. Przez ten sen – nie sen, przez jego tajem­nicę jesz­cze nie wyja­wioną, która – czu­łem to wyraź­nie! – zaczyna zsu­wać się na mnie jak śnieg odkle­jony odwilżą od krzy­wi­zny dachu. Może coś się ze mną stało i jestem w sta­nie śmierci kli­nicz­nej i stąd ten nie­rze­czy­wi­ście rze­czy­wi­sty sen? Może wła­śnie umie­ram?

Roze­dr­ga­nie ustało, gdy nagle zoba­czy­łem Pru­den­tial. A więc to tak! Jestem nie­da­leko dzi­siej­szego Placu Powstań­ców. A gdzie kon­kret­nie? To także się szybko wyja­śniło, gdy weszli­śmy na ulicę Woj­cie­cha Gór­skiego. Tak było napi­sane na ścia­nie domu na nie­bie­skiej tablicy.

I nagle stop… Czemu się zatrzy­ma­li­śmy przed boczną ścianą kolej­nego kla­sy­cy­stycz­nego domu? Trzy wyso­kie pię­tra i jedno niż­sze, już pod dachem. Paku­neczki migiem znik­nęły. Słońce prze­glą­dało się z zasko­cze­niem w trzech pisto­le­tach maszy­no­wych Sten. Był też jeden kara­bin i kilka pisto­le­tów. Z takim sprzę­tem ci chłopcy zostali wysłani na wojnę. Było coś jesz­cze.

Pro­mie­nie słońca zatań­czyły rado­śnie na butel­kach chlu­po­czą­cych zło­tem ben­zyny. Z gór­nych okien przy­le­ciały jak na zawo­ła­nie kule. Cho­wa­jąc się przed nimi sko­czy­li­śmy w stronę bramy. Kule ryły bli­zny na chod­niku i cięły z wizgiem powie­trze. Ci z góry, któ­rzy pokryli gra­dem ognia ulicę, strze­lali zapo­rowo. Hałas był potworny. Decy­bele auto­stra­dami połą­czeń ner­wo­wych ude­rzały bole­śnie w mózg. A więc tak brzmi wojna…

I trzeba w tym strasz­li­wym cha­osie dzia­łać i myśleć.

– Jaki stan oddziału? – krzyk­nął ofi­cer.

– Jeden ranny – odpo­wie­dział mu jakiś chło­pak.

Ranny był chło­pak, który dostał w nogę, tuż nad kola­nem, krwa­wił brzydko i był prze­ra­żony. Ktoś zaci­snął mu nad raną pasek od spodni. Ci źli prze­stali w końcu strze­lać i zapa­dła nie­ru­choma cisza. Usie­dli­śmy na beto­nie, gapiąc się na pustą i wciąż cał­kiem jasną ulicę. Mia­sto się zatrzy­mało, ludzie pocho­wali się w ścia­nach, poszum codzien­no­ści znik­nął, został wymie­ciony przez stac­cato wystrza­łów.

Patrzy­łem na nich z ostrożną cie­ka­wo­ścią. Już nikt nie kwa­pił się do roz­mów. Mało­laty. Mogli wła­śnie zacząć imprezy, zalo­go­wać się na tin­dera i wbić przede wszyst­kim na jakieś stu­dia. Taplać się w mło­do­ści, pić ener­ge­tyki, jarać e-papie­rosy, zaczy­nać pią­tek na domówce, potem prze­no­sić się na zba­wix do Planu B, a następ­nie cią­gnąć imprezę do połu­dniu w Luz­z­trze. Gdyby oczy­wi­ście uro­dzili się w 2000 roku. Teraz mogłem im zapro­po­no­wać tylko kolejną powstań­czą melo­dię, która mi się przy­po­mniała.

„Pierw­szy sierp­nia dzień krwawy Powstał naród War­szawy I uwol­nił Sto­licę od zła.”

– Co to jest? – zapy­tał Kwa­sek.

– Tak sobie teraz wymy­śli­łem do sta­rej melo­dii.

– Znam tę melo­dię. To „Złota pan­tera”.

– Piękne tango, nie?

– Bar­dzo ładne.

– A powiedz mi Kwa­sek, co my tu mamy wła­ści­wie zro­bić?

– Mamy zdo­być szkołę. Tę po dru­gie stro­nie ulicy – wyja­śnił.

Usta­wi­łem się w bra­mie tak, żeby popa­trzeć na nasz cel.

Na klomby przed szkołą i szklane odbi­cia zacho­dzą­cego słońca w oknach. Noc spły­nęła na nas sza­rym chło­dem. Wyco­fa­li­śmy się, bie­gnąc cich­cem pod murem, nie patrząc nawet do góry.

Kil­ka­set metrów dalej cze­kała wolna Pol­ska. Na Nowym Świe­cie było jasno – paliły się latar­nie. Falo­wały biało-czer­wone flagi, umo­co­wane w roz­świe­tlo­nych oknach. Uno­sił się rado­sny szme­rek, strzępki roz­mów, skrawki śmie­chu, nawet cicha melo­dia z pate­fonu. Cywile czę­sto­wali nas chle­bem, kom­po­tem, ludzie byli wprost pijani wido­kiem pol­skiego woj­ska. Armii bez mun­du­rów i broni, za to z opa­skami na lewym ramie­niu.

Ofi­cer usta­wił nas w dwu­sze­regu. Sta­ną­łem na końcu dru­giego. Bacz­ność! Kolejno odlicz! Spo­cznij… Boże, jak te chło­paki cie­szyły się, że mogą tak stać na środku ulicy i po pol­sku odli­czać. Tak się wkrę­ci­łem w to wszystko, że zapo­mnia­łem, że to tylko sen. Cie­szy­łem się tak jak­bym prze­żył tu oku­pa­cję.

Major wysłał dwa patrole i roz­sta­wił warty. Nie mia­łem nic do roboty i usia­dłem pod murem domu. Byłem coraz bar­dziej zanie­po­ko­jony ryt­mem tego snu, bo wszystko się w nim wlo­kło, jak nie we śnie. Dłu­żej. Nor­mal­nie.

Bez słowa dokleił się Orzeł.

– Wal­czy­łeś we wrze­śniu? – zapy­tał.

– Tro­chę, ale nic poważ­nego.

Wyjął papie­rosy.

– Palisz?

– Nie. Papie­ros to gwoźdź do trumny.

Zacią­gnął się. Spoj­rza­łem mu w oczy.

– Dla­czego zaata­ko­wa­li­ście tę szkołę w taki kom­plet­nie bez­na­dziejny spo­sób?

– Dla­czego bez­na­dziejny?

– Bo co to jest za plan? Przyjść pod cel i dać się od razu zepchnąć do bramy.

Wypu­ścił dym nosem.

– To miało wyglą­dać ina­czej, miało się zacząć w pią­tek.

Dwu­dzie­stego ósmego.

– Powsta­nie miało się zacząć dwu­dzie­stego ósmego?

– Zebra­li­śmy się w tej szkole i cze­ka­li­śmy do wie­czora na roz­kaz do ataku. A potem poszli­śmy do domu.

– No to prze­padł ele­ment zasko­cze­nia, bo was zoba­czyli i obsa­dzili szkołę wie­dząc, że coś się szy­kuje.

Poki­wał głową.

– Ta pierw­sza kon­cen­tra­cja była w ogóle mocno pechowa – dodał. Jeden z chło­pa­ków, dowódca plu­tonu, demon­stro­wał broń, nie spraw­dził czy w zamku jest pocisk.

– A był?

– Tak. Naci­snął na spust i kula zra­niła jedną z dziew­czyn.

– O fuck!

– Co to zna­czy?

– To takie angiel­skie prze­kleń­stwo. Co z tą dziew­czyną?

– Miała szczę­ście, bo kula nie naru­szyła ani kości, ani arte­rii.

– Pierw­sza ofiara Powsta­nia?…

– Nie poszła przez to z nami. Została w domu.

– To dla niej lepiej.

– Może i tak.

Zachciało mi się w końcu spać. Ale jak? Spać we śnie? Ow­szem. Poczu­łem znu­że­nie i sen­ność.

– Wiesz co Orzeł. Spać mi się chce. Poło­żył­bym się gdzieś.

– Chło­paki poszli spać na klatce.

Wsta­łem. Na par­te­rze w domu obok leżały koce i płasz­cze, które przy­nie­śli życz­liwi ludzie. Dwóch już spało. Uło­ży­łem się pod ścianą. Film urwał mi się bły­ska­wicz­nie.

Rozdział 5. Przebudzenie

OBU­DZIŁY MNIE STRUGI GORĄ­CEGO ŚWIA­TŁA. Słońce jak wrzą­tek z prysz­nica lało się przez nie­za­sło­nięte okna sypialni Romana i Zosi. Ucie­kłem na zacie­nioną stronę łóżka. Głowę roz­sa­dzały mi sceny i słowa. Czu­łem się tak jak­bym wró­cił z jakiejś dale­kiej i bar­dzo inten­syw­nej podróży. Pamię­ta­łem wszystko, obrazy były ostre, roz­mowy nie zama­zane, recor­ding po pro­stu. Wszystko. Po kilku minu­tach prze­nio­słem się w kąt pokoju. Na miękką i drogą, białą wykła­dzinę, tak puszy­stą, że mie­sią­cami można by na niej wygod­nie spać. Opar­łem się ple­cami o ścianę. Myślami wra­ca­łem do snu. Ni­gdy takiego nie mia­łem. Być może takimi snami są wypeł­nione mury szpi­tali psy­chia­trycz­nych. No i oczy­wi­ście mia­łem ochotę o tym komuś opo­wie­dzieć. Ale komu? Zadzwo­ni­łem do Andrzejka.

– Sie­mano. Jak jest? – zapy­tał.

– Spoko. Ale wiesz co? Mia­łem dziś w nocy nie­sa­mo­wity sen.

– Śniło ci się, że kochasz się z Mary­lin Mon­roe?

– Lepiej. Śniło mi się Powsta­nie War­szaw­skie.

– E tam… To ma być lepiej?

– Czło­wieku, ale to był taki sen, że czu­łem, że tam naprawdę jestem. I wszystko pamię­tam.

– Też kie­dyś mia­łem taki sen.

– Naprawdę? A co ci się śniło?

– Nie pamię­tam już dokład­nie, bo to było dawno temu. Też bie­ga­łem i strze­la­łem.

– Ale ja wszystko pamię­tam, jakby wyda­rzyło się wczo­raj!

– No chło­pie, jak się spę­dza tyle czasu w Coun­ter-Strike’u, to nie ma co się dzi­wić, że potem w gło­wie ma się taką jazdę.

– Fakt.

W sumie racja. Ostat­nio prze­gią­łem. To na pewno przez to.

Roz­mowa zeszła na kobiety. Na to, że przy­szła do jego firmy nowa zaje­bi­sta sta­żystka i jest mega zaja­rany.

W jego szare życie wdarł się kobiecy żywioł i zamie­szało mu się w gło­wie. Bie­da­czek. Poga­da­li­śmy z kwa­drans, a potem wsko­czy­łem pod prysz­nic. Następ­nym przy­stan­kiem była kuch­nia – jajecz­nica, grzanki i kawa. Genial­nie mi to żar­cie weszło i myśli o Powsta­niu ule­ciały z głowy jak wystra­szone gołę­bie.

Znów byłem tylko tu i teraz, czyli potrze­bo­wa­łem hajsu.

Wysze­dłem z domu i wsia­dłem do auta. To jest dobry moment, żeby w kilku krót­kich zda­niach powie­dzieć czym wtedy jeź­dzi­łem. To była Skoda Fabia trze­ciej gene­ra­cji z sil­ni­kiem 1,2 TSI. Cztery drzwi i mini­mum kom­fortu. Była oczy­wi­ście zaga­zo­wana i za pięć­dzie­siąt zło­tych można się było bujać trzy­sta kilo­me­trów po mie­ście. Czer­wona karo­se­ria, a na licz­niku tylko trzy­dzie­ści tysięcy kilo­me­trów. Świe­żak. Można było poje­chać tą sko­dzianką nawet złoty osiem­dzie­siąt. A co do tych trzy­stu kilo­me­trów po mie­ście, to takie dystanse nakrę­ca­łem codzien­nie, gdy były dobre kursy i jeź­dzi­łem dzie­sięć godzin. Zda­rzały się takie dni, zwłasz­cza wtedy, gdy zamiast sie­dze­nia na kana­pie i myśle­nia o Monice i moim prze­gra­nym życiu, ucie­ka­łem w jeż­dże­nie.

A więc przy­pią­łem smart­fon do uchwytu przy­ssa­nego do szyby i zalo­go­wa­łem się do Ubera. Zoba­czy­łem mapę i wskaź­nik moich ocen. Śred­nią liczbę ode­bra­nych zgło­szeń, śred­nią ocen i totalną liczbę wyko­na­nych kur­sów od momentu przy­łą­cze­nia do Ubera. Jak dotych­czas – 105. Na początku jeź­dzi­łem u tego gościa na dwu­na­sto­go­dzin­nych zmia­nach. Teraz w sumie robi­łem osiem, dzie­sięć godzin i kasy było jesz­cze mniej, ale mia­łem za to furę pod domem i jeź­dzi­łem głów­nie za dnia.

Inne chło­paki z Ubera lubili noce, bo kursy były dłuż­sze a więc i kasa lep­sza, ale ja po zro­bie­niu trzech nocy pod rząd docho­dzi­łem do sie­bie przez kolejne trzy dni. To był pro­blem, bo nie było mowy o tym, że mogę jeź­dzić tylko w dzień. Co to jest, wczasy? Każdy musiał mieć i to, i to, a więc mia­łem też nocki. W trak­cie takich noc­nych raj­dów spa­łem godzinę, pół­to­rej, gdzieś na sta­cjach ben­zy­no­wych. War­szawa zwal­niała co noc na mniej wię­cej dwie godziny. Mia­sto spało od dru­giej do czwar­tej. Wresz­cie robiło się cicho i pusto, tak pusto, że duchy mogą wyle­cieć na ulice w poszu­ki­wa­niu zagu­bio­nych dusz.

Zaszy­wa­łem się wtedy na śpią­cych par­kin­gach albo wła­śnie na sta­cjach, cza­sem obok tary­fia­rzy, któ­rzy jak gołę­bie kimali na roz­ło­żo­nych fote­lach swo­ich aut. O czym marzyli ci ludzie? Może o tym, że gdzieś w życiu czeka na nich moment, w któ­rym już nie będą musieli jeź­dzić i zosta­wią tę robotę za sobą?

Po czwar­tej, nie­ubła­ga­nie, wszystko zry­wało się do lotu. Budził się miej­ski pęd i rodził sznur samo­cho­dów, który znów zaci­skał się na uli­cach mia­sta. To może i miało swój kli­mat, ale raczej dla kogoś kto jesz­cze nie zna życia i chce poczuć świat. Ja byłem już za stary, żeby się jarać taką sytu­acją. Bo co jest faj­nego w tym, że się wozi po nocy pija­nych ludzi? W czym to ubo­gaca czło­wieka? To pyta­nie pro­szę oczy­wi­ście potrak­to­wać raczej żar­to­bli­wie. Bo wia­domo, że cho­dzi o kasę, a nie o zbie­ra­nie doświad­czeń.

Ale jed­nak cze­goś się dowie­dzia­łem jeż­dżąc na te wszyst­kie balan­gowe ulice, Żura­wią, Par­kin­gową czy Poznań­ską. Tro­chę z tymi ludźmi prze­cież poga­da­łem. Na przy­kład raz na Par­kin­go­wej wsia­dły dwie kon­kretne laski. Lufy. Wyso­kie, zgrabne, dłu­go­włose i młode. No i fajne. Jechały do Mia­steczka Wila­nów. Gada­li­śmy o face­tach. Narze­kały, że cho­dzą do knajp i spo­ty­kają samych lesz­czy, czyli że jest zero kon­kret­nych gości, face­tów z któ­rymi można poga­dać, wejść w jakąś cie­kawą rela­cję. Wszy­scy koleż­kowcy tylko stoją i gapią się jak one tań­czą, a ślina – jak to powie­działy – ciek­nie im z pysków. Zasu­ge­ro­wa­łem dziew­czy­nom, że dys­ko­teka na Par­kin­go­wej to raczej słabe miej­sce na pozna­nie kogoś cie­ka­wego. Przy­jęły to do wia­do­mo­ści. Na pewno sobie z tym tema­tem pora­dziły i zna­la­zły wkrótce face­tów na tin­de­rze albo w swo­ich korpo.

Takie nocne spo­tka­nia były na swój spo­sób cie­kawe, ale gdy już wyna­ją­łem auto, z ulgą wybra­łem gło­śny, gwarny i jasny dzień. Jak już powie­dzia­łem, sam decy­do­wa­łem, kiedy będę pra­co­wać. Jedy­nym pro­ble­mem było to, że muszę zaro­bić flotę na wyna­jem samo­chodu, paliwo i żar­cie.

Gdy teraz, w dzień, rusza­łem w mia­sto, nie mijało pięć minut, gdy roz­le­gał się prze­ni­kliwy sygnał. Był tak wymy­ślony, żeby posta­wić na nogi nawet umar­łego. Była w tym dźwięku cała pod­łość i bez­względ­ność ame­ry­kań­skiego kapi­ta­li­zmu. Chci­wość ducha Doliny Krze­mo­wej, skąd jest Uber. Na wypeł­nia­ją­cej ekran mapie pul­so­wało wtedy czarne kółeczko ozna­cza­jące, że ktoś mnie wła­śnie wyha­czył. Tak zaczy­nał się dzień jak co dzień: ludzie, ludzie, ludzie. W kółko i na okrą­gło.

Rodziny, faceci, ale głów­nie kobiety. Dla nich tani Uber był alter­na­tywą dla komu­ni­ka­cji miej­skiej. Byłem więc woź­nicą dla pań.

O sie­dem­na­stej apli­ka­cja zaata­ko­wała mnie na Ste­gnach. Mia­łem pod­je­chać na Soczi po jakąś Magdę, a kurs był na nomen omen Żura­wią. Sta­ną­łem na par­kingu pod czte­ro­pię­tro­wym blo­kiem z lat 70. Wsze­dłem na Onet i czy­ta­łem tekst o samo­cho­dach elek­trycz­nych. Kom­plet­nie nie czu­łem tego, że kie­dyś będę jeź­dził autem pod­łą­cza­nym na noc do kon­taktu. Wsia­dła kobieta i zamiast dzień dobry, usły­sza­łem cześć.

Spoj­rza­łem w bok, bo usia­dła obok, i mnie zamu­ro­wało. Ale tak na miło. To była Magda – stara kole­żanka z imprez z lat 90. Nie widzia­łem jej wieki i wie­dzia­łem tylko tyle, że dawno temu wyje­chała do Man­che­steru. Dali­śmy sobie z rado­ścią buzi.

– Co u cie­bie? – zapy­ta­łem.

– Wró­ci­łam.

– Super. Czemu?

– Wiesz, ni­gdy nie czu­łam się tam u sie­bie. Tam jest przez cały czas wcze­sna albo późna wio­sna.

– Nie ma lata? Upa­łów?

– Zda­rzają się gorące dni. Ale nie ma takich upa­łów jak tutaj.

– Czyli wró­ci­łaś dla­tego, że nie było upa­łów?

Zaśmiała się. Czas obszedł się z nią łaska­wie. Nie utyła, na­dal miała fan­ta­styczne nogi, czarne włosy i piękną, jakby indiań­ską twarz.

– Nie chcia­łam tam już dłu­żej sie­dzieć. Wynaj­mo­wa­łam seg­ment, pła­ci­łam 400 fun­tów za rent, do tego docho­dziły koszty utrzy­ma­nia domu, czyli jakieś 1000 fun­tów. Roz­sta­łam się z part­ne­rem, więc miesz­ka­łam sama. Dwa z trzech bedro­omów na górze wyna­ję­łam. Wyszło na to, że miesz­kam z dwoma obcymi face­tami. Dziw­nie się czu­łam. Pra­wie cała kasa jaką zara­bia­łam szła na dom.

– No to fak­tycz­nie dziwna sytu­acja. A nie mogłaś wyna­jąć mniej­szego?

– Mniej­szy był droż­szy.

– Jak to?

– Wszyst­kie domy naokoło były już po 700, 800 fun­tów za mie­siąc. Nawet te mniej­sze. Ja swój wynaj­mo­wa­łam od dawna, dla­tego mia­łam jesz­cze starą cenę.

– OK.

A z tym part­ne­rem, dla­czego się roz­sta­li­ście? Zdra­dzał cię?

Zamil­kli­śmy na jakieś trzy­sta metrów.

– Przez mie­siąc lecia­łam potem na anty­de­pre­san­tach.

– Nie ty jedna. Roz­ma­wia­łem kie­dyś z gościem, który wów­czas był foto­gra­fem a jego żona naczelną mie­sięcz­nika, takiego o domach i ogro­dach. W jej redak­cji były prak­tycz­nie same kobiety i wszyst­kie poza nią leciały na anty­de­pre­san­tach.

– Praca w mediach zżera nerwy. Ty zdaje się pra­co­wa­łeś kie­dyś w mediach.

– Ow­szem. I to nawet dość długo. Było, minęło. Opo­wiedz lepiej o tym jak się dowie­dzia­łaś, że cię zdra­dza.

– Banal­nie. Zaczął wie­czo­rami wycho­dzić na spo­tka­nia z kum­plami i coś mi nie paso­wało, bo zawsze wra­cał trzeźwy. W końcu w walen­tynki poszedł ze zna­jo­mymi z pracy do baru.

– W walen­tynki?

– No wła­śnie. Byłam zasko­czona, ale powie­dział, że idą dla­tego, że pierw­szy drink jest dar­mowy. Wró­cił o szó­stej rano z kwia­tami.

– W ramach prze­pro­sin za tak późny albo raczej tak wcze­sny powrót?

– Zapy­ta­łam wprost: Pio­trek. Czy ty masz kogoś? Powie­dział, że nie.

– Kupi­łaś to?

– Na moment. Ale na­dal było jakoś ina­czej i znów zaczę­łam myśleć.

– Ile to trwało? Tak w sumie. Od początku do końca.

– Kilka tygo­dni.

– No dobra. To jak go przy­ła­pa­łaś?

– Kla­sycz­nie. Zaczę­łam polo­wać na jego smart­fon. Wiesz, w takich sytu­acjach ludzie wyka­so­wują SMS-y, ale on raz się zaga­pił, zasnął i nie wyka­so­wał. Zna­łam jego wzór na odblo­ko­wa­nie komórki. Patrzę, jest numer, litery AG i taki tekst: „Oczy­wi­ście, że możesz. Poga­damy o tym jutro”. Pomy­śla­łam, że to może z agen­cji pracy, bo on był cią­gle bez­ro­botny. Jak coś zna­lazł, to go za chwilę zwal­niali. Poga­da­łam o tym z kole­żanką, a ona pora­dziła: „stara, zadzwoń pod ten numer”. Zadzwo­ni­łam więc i ode­brała kobieta. Zapy­ta­łam czy się spo­ty­kają. Powie­działa, że tak. Myśla­łam, że zwa­riuję. Wytłu­ma­czy­łam jej, że on mi mówi, że idzie do pracy, a tym­cza­sem idzie do niej, a potem wraca do mnie i kła­dziemy się razem do łóżka. Była w szoku.

– Ty jesteś stara wyga z Gro­chowa. Cie­bie się tak łatwo nie prze­robi.

Znów się zaśmiała.

– Dowie­dział się od niej, że wiem i wró­cił do domu. Ale ja byłam szyb­sza, spa­ko­wa­łam jego rze­czy w worki na śmieci i wysta­wi­łam przed drzwi.

– Zdzi­wił się chło­pak, co?

– Oj bar­dzo. Powie­dział, że to nie­prawda. Ale zro­bił jesz­cze jeden błąd. Wycho­dząc tego dnia z domu nie wylo­go­wał się z Face­bo­oka i zoba­czy­łam na Mas­sen­ge­rze ich całą gorącz­kową roz­mowę, która się odbyła po tym jak z nią poroz­ma­wia­łam. To było żało­sne.

– Poszedł miesz­kać do niej?

No co ty. To była samotna Polka z dwójką dzieci. Nie wpu­ściła go. Musiał wyna­jąć pokój. Po kilku dniach przy­szedł do mnie na kola­nach i bła­gał o wyba­cze­nie, ale ja też się nie zgo­dzi­łam.

– Słusz­nie. Jak żyjesz z fra­je­rem, to sam się sta­jesz fra­je­rem. A jaki był? Tak z wyglądu.

– Przy­stojny, szpa­ko­waty. Byli­śmy razem pięć lat. Wiesz, gdyby zro­bił to raz, dwa razy, to ja o niczym bym się nie dowie­działa. Ale on stra­cił kon­trolę. Popły­nął. A co u cie­bie?

– Słabo. Roz­sta­li­śmy się z Moniką, bo miała mnie dość, a ja już nie mia­łem siły, żeby od rana do wie­czora wysłu­chi­wać, że jestem tchó­rzem i fra­je­rem i że jest ze mną nie­szczę­śliwa.

– I co, jeź­dzisz Ube­rem?

– Tak. Pró­buję jakoś prze­trwać.

– Pora­dzisz sobie. Wie­rzę w cie­bie. Zawsze coś w sobie mia­łeś. Może zabra­kło ci szczę­ścia.

Dali­śmy sobie znowu buzi i wysia­dła. Wymie­ni­li­śmy się przed­tem tele­fo­nami. Wró­ci­łem do domu o ósmej. Pogra­łem pół­to­rej godziny w CC, a potem wsko­czy­łem do basenu, zja­dłem dobrą kola­cję i obej­rza­łem Rambo IV. Żyć nie umie­rać! Czu­łem się pra­wie jak w raju. To była Arka­dia, kra­ina szczę­śli­wo­ści, którą los mnie wyna­gro­dził po udręce z Moniką. Nagroda za śmiałą, męską decy­zję! Do pełni szczę­ścia bra­ko­wało mi tylko dobrego seksu. Ale nie od razu Rzym zbu­do­wano.

Kiedy leża­łem myśląc o tym jakiego mam farta z tą chatą zadzwo­nił tele­fon. Była dwu­dzie­sta trze­cia więc od raz pomy­śla­łem, że o tej porze to pew­nie Roman. I w rze­czy samej, to był on. Dzwo­nił przez kamerkę na Mes­sen­ge­rze. Ode­bra­łem i zoba­czy­łem go sto­ją­cego w bia­łej pana­mie na tle palmy.

– Cześć! Wszystko OK? – zapy­tał.

– Abso­lut­nie OK. Która jest u was godzina?

– Jeste­śmy sześć godzin przed Pol­ską. Jest sie­dem­na­sta i trzy­dzie­ści stopni Cel­sju­sza.

– U nas też było dziś gorąco. Dzię­kuję za żar­cie w lodówce. To mega miło z waszej strony.

– Na zdro­wie. Czyli wszystko OK?

– Tak. Wszystko pod kon­trolą.

– To super. Śpij dobrze. Ode­zwę się za kilka dni.

– Jasne. Dobrej zabawy!

Ta roz­mowa była jak wisienka na tor­cie. Pooglą­da­łem jesz­cze tro­chę TVN24 i z uśmie­chem na ustach i szczę­ściem w oczach, o dwu­dzie­stej czwar­tej poło­ży­łem się spać.

Rozdział 6. Szturm na szkołę

2 sierp­nia 1944

PRZE­BU­DZE­NIE NA KOCU NA KLATCE SCHO­DO­WEJ TO SŁABY POCZĄ­TEK DNIA. Każdy żul ci to powie. Dla żula to jed­nak nic nowego, a dla mnie to kom­pletna nowość. Byłem w szoku, skost­niały i wymar­z­nięty, a za oknem palił się już dzień. Ale zaraz, jaki dzień? Prze­cież ja się poło­ży­łem przed chwilą spać i przede wszyst­kim u Romana, a nie na jakiejś klatce scho­do­wej! I co to za strze­la­nina? Co jest do cho­lery? Nagle mi się wszystko przy­po­mniało. Tak jak­bym miał amne­zję i w ciągu jed­nej sekundy wró­ciła cała pamięć. Jak­bym włą­czył na Net­fli­xie prze­rwany przed chwilą film. To był gigan­tyczny wstrząs dla mojej psy­chiki. Istny napad lęku. Taki, jakiego nie doświad­czy­łem jesz­cze ni­gdy w życiu. Zamkną­łem oczy i scho­wa­łem głowę pod koc. Trzą­słem się ze stra­chu, a w gło­wie zamiast mózgu mia­łem lodo­waty kłąb paniki. Przy­dałby się lekarz, bo byłem już o włos od roz­sypki. Mia­łem świa­do­mość, że jeżeli za chwilę to się nie skoń­czy to osza­leję. I nagle usły­sza­łem głos, który prze­bił się przez hałas wojny.

– Wsta­waj! Wszy­scy już wstali!

Jakiś chło­pak mówił do mnie. Stał chyba tuż obok. Powoli odchy­li­łem koc i zoba­czy­łem Orła. To z nim po tej strze­la­ni­nie wczo­raj gada­łem. Wczo­raj? Jakie wczo­raj?… Wczo­raj był dzień, a teraz jest noc. To dla­czego tutaj jest dzień?

– Wsta­waj chło­pie. Jest Powsta­nie i bijemy się z Niem­cami – uśmiech­nął się i zbiegł lekko po scho­dach.

Włosy mi chyba sta­nęły dęba! Bo to ozna­czało, że mam ten sam sen. Że znów jestem tutaj, czu­jąc ten świat każdą komórką i każ­dym ato­mem mojego ciała. Nie mia­łem żad­nych wąt­pli­wo­ści. Mój umysł znów prze­sko­czył w ten dziwny i po sto­kroć nie­wy­tłu­ma­czalny tryb. W sen, który, byłem tego już pewien, może zapro­wa­dzić mnie wprost na Sobie­skiego. Do szpi­tala, w któ­rym leczą tych bied­nych ludzi z cho­rymi mózgami. Jasne było, że nie mogę tu dalej leżeć, bo tego co się tutaj dzieje nie da się prze­le­żeć. Zde­cy­do­wa­łem więc, że się pod­niosę i zejdę na dół, bo dal­sze leże­nie na posadzce chyba jesz­cze bar­dziej mnie prze­ra­żało. Pod­nio­słem się i sta­ną­łem przy oknie, żeby spoj­rzeć w dół. Widok, który ujrza­łem wpra­wił mnie w takie zdu­mie­nie, że od razu się cof­ną­łem. Na dole stało kil­ku­dzie­się­ciu face­tów. Na­dal tylko część z nich miała broń. Na pal­cach obu rąk można było poli­czyć MP 40, Steny i kara­biny powta­rzalne. Był też ten dowódca, z któ­rym roz­ma­wia­łem wczo­raj. Mówił do nich dono­śnym gło­sem.

– Pano­wie. Jak widzi­cie przy­szły posiłki i jest nas wię­cej niż wczo­raj. W tej sytu­acji za pół godziny zaczy­nam szturm. Czy wszy­scy gotowi?

– Tak jest! – odpo­wie­dział chór zde­cy­do­wa­nych gło­sów.

Ale zaraz, jacy gotowi? – pomy­śla­łem. – Czy oni chcą zdo­być ten budy­nek z kil­koma pisto­le­tami maszy­no­wymi? Tak wła­śnie było. Mieli co prawda jesz­cze pisto­lety, ale broń krótka w żad­nym wypadku nie jest bro­nią sztur­mową, chyba, że w wester­nie. Poczu­łem, że muszę się włą­czyć w tę tra­ge­dię. Jako zawo­do­wiec, bo mam poję­cie o takich akcjach, a oni są jesz­cze żół­to­dzio­bami.

Zsze­dłem szybko na dół i wmie­sza­łem się w tłum. Nikt na mnie nie zwró­cił uwagi. Pew­nie dla­tego, że byłem bez broni i wyglą­da­łem jak cywil, który wymsknął się chył­kiem z miesz­ka­nia. Nie mia­łem nawet takiej jak oni, biało-czer­wo­nej opa­ski z lite­rami WP. Bo to były opa­ski Woj­ska Pol­skiego, a nie Armii Kra­jo­wej. Patrzy­łem na to wszystko czu­jąc, że ogar­nia mnie przed­bi­tewne napię­cie. Dresz­cze zaczęły mi bie­gać po rękach i nogach. Już nie marzy­łem o prze­bu­dze­niu w Pia­secz­nie. Teraz byłem już w świe­cie walki i adre­na­liny, czyli u sie­bie. Z tym, że nie mia­łem strze­lać z myszki, a z nor­mal­nej spluwy. Oczy­wi­ście pod warun­kiem, że bym taką miał.

Nagle od czapy, bez żad­nego związku z tą sytu­acją, każdy chyba wie, że cza­sem tak się zda­rza, przy­po­mniała mi się „Oka”. Ta pio­senka Kościusz­kow­ców, czyli Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego, które u boku sowie­tów zaj­mo­wało w cza­sie Powsta­nia pozy­cje na dru­gim brzegu Wisły. Począ­tek tek­stu „Oki” leci tak…

„Szumi dokoła las, czy to jawa czy senCo ci przy­po­mina, co ci przy­po­minawidok zna­jomy ten?”

Byłem kie­dyś na uro­czy­stym otwar­ciu wrót prze­ciw­po­wo­dzio­wych na Cyplu Czer­nia­kow­skim. To był huczny i kon­kret­nie zakra­piany jubel. Mia­sto posta­wiło piwo, grała Kapela Czer­nia­kow­ska, któ­rej szefa Sylwka Kozerę zna­łem, bo pisy­wa­łem o nim w gaze­cie. Syl­wek wypił potem kilka bute­lek piwa i po wszyst­kim wró­cił do sie­bie na Sielce. Daleko zresztą nie miał.

Wszyst­kiego cztery krót­kie przy­stanki auto­bu­sowe Wisło­stradą. Na miej­scu oka­zało się, że w miesz­ka­niu nie ma nikogo, a Syl­wek nie ma przy sobie klu­czy. Zszedł na podwórko, a tam krę­ciło się wtedy wielu modeli, pijacz­ków i bume­lan­tów, któ­rych Syl­wek nazy­wał ruchem oporu. Ci pano­wie zaj­mo­wali się spę­dza­niem dłu­gich godzin na piciu piwa pod skle­pem spo­żyw­czym. Był tam taki murek, który się do tego ide­al­nie nada­wał. To był wcze­sny wie­czór. Syl­wuś urzą­dził na podwórku kon­cert. Była jazda, bo on, jak to zawsze powta­rzał, „gra pod obcas”, czyli skocz­nie. Ktoś wyszedł z flaszką, ktoś sko­czył po piwo i zro­bił się ele­gancki czer­nia­kow­ski wie­czo­rek taneczny.

Po kilku godzi­nach wró­cił Jarek, czyli syn Sylwka, i odho­lo­wał solid­nie już roz­wi­bro­wa­nego tatę na czwarte pię­tro. Obaj już nie żyją. Jarek zgi­nął w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Został zna­le­ziony z roz­bitą głową na klatce bloku po dru­giej stro­nie Gaga­rina. Syl­wek po pro­stu umarł. Na początku prze­stał ruszać ręką, a nie­długo potem było po nim.

Wspo­mnie­nie tam­tej histo­rii z podwór­ko­wym kon­cer­tem Sylwka popra­wiło mi humor. Zre­lak­so­wany zaczą­łem się roz­glą­dać z zacie­ka­wie­niem. Naj­cie­kaw­szym wido­kiem były dwie dziew­czyny. Ubrane w let­nie sukienki nad kolano wyglą­dały bar­dzo krę­cąco. Ewi­dent­nie miały jakiś zwią­zek z naszym oddzia­łem i nie­trudno było się domy­ślić, że są to łącz­niczki.

A już szcze­gól­nie w oko wpa­dła mi szczu­pła, zgrabna i dość wysoka bru­netka o ślicz­nej i abso­lut­nie poważ­nej twa­rzy. Nie była sek­sowna, w takim współ­cze­snym tego słowa zna­cze­niu.

Była po pro­stu piękna! W spo­sób szla­chetny, jakby była księż­niczką. Jej uroda wywo­łała duże poru­sza­nie w moim mikro­ko­smo­sie. Przy­znaję, że jestem pies na bab­ską urodę i dość łatwo się zauro­czam. Obser­wo­wa­łem ją ukrad­kiem z wielką przy­jem­no­ścią. Poczuła w końcu na sobie mój wzrok i spoj­rzała wprost na mnie. Nie odwró­ci­łem oczu, jak mam w zwy­czaju, ale z cie­ka­wo­ścią patrzy­łem. Jej spoj­rze­nie było dumne, ale pozba­wione wynio­sło­ści. Na pewno za to badaw­cze. Nie mogła jesz­cze wie­dzieć co ich czeka, że wkrótce będzie prze­no­sić mel­dunki pod gra­dem kul, tonąc w kana­łach z gów­nem i być może zosta­nie zamor­do­wana przez psy­cho­pa­tów z tru­pią czaszką na czapce. Ja to wie­dzia­łem i nagle poczu­łem się wobec niej jakiś marny. Przy­po­mnia­łem sobie, że jestem tchó­rzem i nie­udacz­ni­kiem, któ­rego kilka dni temu żona wyko­pała z domu. Naj­wy­raź­niej dostrze­gła w moich oczach ten podły egzy­sten­cjalny ton, bo prze­słała mi pocie­sza­jący uśmiech. Krótki, jak ostatni pro­mień słońca. Zła­pa­łem go i scho­wa­łem w sercu.

– Kolejno odlicz! – wydał gło­śną komendę dowódca.

Usta­wi­li­śmy się w dwu­sze­regu. Z tymi nowymi było nas czter­dzie­stu. Na tylu chłopa tylko pięć Ste­nów i dwa nie­miec­kie MP 40, czyli jak to się potocz­nie mówi Schme­is­sery? Dra­mat!

Steny były dość poręczne, nato­miast MP 40 ergo­no­mią się nie wyróż­niał. Trzy­ma­łem kie­dyś ten sprzęt w rękach i mia­łem wra­że­nie, że to kawał dużego fotela. Owa potoczna nazwa została nadana tej broni dla­tego, że była dzie­łem sław­nego nie­miec­kiego kon­struk­tora Hugo Schme­is­sera, który żeby było śmiesz­niej zapro­jek­to­wał tylko jej maga­zy­nek. Cie­ka­wostką było to, że z MP 40 można było strze­lać tylko seryj­nie, ale niska szyb­ko­strzel­ność pozwa­lała doświad­czo­nemu żoł­nie­rzowi strze­lać ogniem poje­dyn­czym. Tak czy ina­czej był to jeden z naj­lep­szych peemów powsta­łych w tych cza­sach i wła­śnie na jego wzór został zro­biony przez Angoli Sten. Po woj­nie MP 40 był uży­wany do 1956 roku przez izra­el­skich spa­do­chro­nia­rzy, dopóki nie zastą­pił go Uzi. A ja to wszystko wie­dzia­łem dla­tego, że prze­czy­ta­łem kilka ksią­żek o broni pal­nej, a szcze­gólną przy­jem­ność spra­wiała mi lek­tura roz­dzia­łów poświę­co­nych pisto­le­tom maszy­no­wym. Zawsze chcia­łem mieć taką broń albo cho­ciaż z niej postrze­lać.

– Dowódcy dru­żyn do mnie. Reszta rozejść się – zako­men­de­ro­wał dowódca.

Orzeł poszedł do niego, a Fala i Kwa­sek usie­dli pod murem domu wprost na asfal­cie. Był z nimi trzeci koleś. Miał tro­chę dłuż­sze włosy niż pozo­stali. Dosia­dłem się. Wyjęli szlugi.

– Jak nastrój gita­rzy­sto? – zapy­tał Fala.

– Może być.

– My tu wszy­scy mamy pseu­do­nimy, wiesz? – powie­dział Fala.

– Zauwa­ży­łem.

– Tadek jestem – wycią­gnął rękę ten trzeci. Miał miłe spoj­rze­nie.

– To pseu­do­nim czy imię? – zapy­ta­łem.

– I jedno, i dru­gie – puścił oczko.

– Dla cie­bie też coś się wymy­śli – rzu­cił Kwa­sek.

– Już nie mogę się docze­kać.

Poki­wali gło­wami. Coś mnie naszło i zapo­da­łem z gru­bej rury.

– Pano­wie, musi­cie mieć świa­do­mość, że Powsta­nie to będzie jatka. Potrwa długo i koniec koń­ców Niemcy nas roz­jadą – powie­dzia­łem spo­koj­nie.

– Nie mów tak. Nie można – skrzy­wił się Fala.

– Dobra. Ale w tej grze cho­dzi przede wszyst­kim o to by prze­żyć. To jest na polu bitwy naj­waż­niej­sze. Mar­twy żoł­nierz to tylko kupa mięsa i łzy jego rodziny.

– Prze­stań! Kra­czesz jak baba – rzu­cił z nie­sma­kiem Kwa­sek.

– Może i jestem tchó­rzem, ale pozwól, że dam ci radę. Nie stru­gaj boha­tera.

Zro­zu­mia­łem, że gadam straszne koco­poły. To było bez sensu. Popa­trzy­łem na jego Stena. Jako jedyny z nas miał pisto­let maszy­nowy. Fala i Tadek nosili Visy. Jak na powstań­cze realia byli uzbro­jeni bar­dzo przy­zwo­icie, ale na uliczną potyczkę, a nie obiekt, z któ­rego strze­lało kil­ka­na­ście pisto­letów maszy­nowych. Przy­po­mniały mi się słowa, które wypo­wie­dział Mon­ter, czyli gość, który dowo­dził Armią Kra­jową w War­sza­wie. Ten facet nazy­wał się Antoni Chru­ściel i umarł w 1960 roku w Waszyng­to­nie. Po woj­nie był archi­tek­tem. Pamię­ta­łem z lek­tury licz­nych tek­stów, które uka­zy­wały się w mediach na pierw­szego sierp­nia, że kon­tyn­gent AK w War­sza­wie liczył czter­dzie­ści tysięcy osób, z czego tylko co dzie­siąta miała broń. Wyda­jąc roz­kaz Mon­ter zako­mu­ni­ko­wał, że jeżeli ktoś nie ma broni, to ma wziąć kamień i tak uzbro­jony ata­ko­wać Niem­ców. Bo broń trzeba zdo­być, a duża grupa ludzi z kamie­niami to prze­cież kon­kretna siła. Byłem prze­ra­żony kiedy to czy­ta­łem i teraz też mia­łem czarne myśli. Bałem się, że ci chłopcy zaraz zginą.

– Wejdźmy do tej klatki, to wam coś pokażę – powie­dzia­łem wska­zu­jąc drzwi.

Pod­nio­słem się, oni też. Weszli­śmy na trze­cie pię­tro. Był tam kory­tarz z rząd­kiem drzwi do lili­pu­cich loka­li­ków.

– Pokaż mi ten auto­mat – powie­dzia­łem do Kwa­ska.

Zasta­no­wił się przez sekundę a potem podał mi Stena. Poczu­łem śmier­telny chłód i żela­zny cię­żar broni, a potem przy­ją­łem pozy­cję strze­lecką, któ­rej nauczy­łem się w dzie­siąt­kach paint­bal­lo­wych strze­la­nin.

– Po pierw­sze, broń zawsze przed sobą. Na wyso­ko­ści głowy. Strze­lec jest tylko dodat­kiem, bo to broń jest naj­waż­niej­sza. To ona zabija. Jeśli cho­dzisz po obiek­cie, w któ­rym jest walka, to broń zawsze ma być gotowa do strzału. Tak to wygląda – powie­dzia­łem i poka­za­łem jak trzeba się poru­szać.

– Druga sprawa to zasłona. Przede wszyst­kim trzeba dobrze się za czymś scho­wać i nie wychy­lać. Nie można jed­nak tkwić w nie­skoń­czo­ność za zasłoną, bo nie na tym polega walka. Trzeba wyj­rzeć. I wtedy trzeba uwa­żać, by wychy­la­jąc się nie wysta­wić pal­ców stopy, bo od razu odstrzelą i będziesz kuś­ty­kał do końca życia – powie­dzia­łem z naci­skiem.

Spo­waż­nieli. Odda­łem Stena Kwa­skowi i zwró­ci­łem się do Fali. – Daj na moment tego Visa.

Podał.

– Pisto­lety w akcji trzy­maj­cie w pra­wej ręce, do któ­rej ma być przy­ło­żona lewa. Nie celuj­cie jed­nym okiem. Oczy mają być otwarte!

Zade­mon­stro­wa­łem. Patrzyli wyraź­nie zasko­czeni – chyba nie tak byli uczeni.

– Strze­lec z bro­nią krótką może się poru­szać po obiek­cie z rękami zgię­tymi w łok­ciach. Nie ma co wysta­wiać przed sie­bie rąk, bo stają się celem. I ostat­nia mega ważna sprawa… Idziemy w szyku, gęsiego. Bli­sko sie­bie. Lufy przed twa­rzami. Jak ludzie idą w takim szyku, to straty są mniej­sze – powie­dzia­łem.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapy­tał Tadek.

– Na kur­sie mnie nauczyli.

– A gdzie? – zapy­tał Fala.

– W Rem­ber­to­wie.

– Wal­czy­łeś?

– Tak.

– Gdzie?

– Tu i tam.

– Tu i tam… Tajem­ni­czy jesteś i dajesz rady? Dziwny czło­wiek z cie­bie – powie­dział Fala.

Wró­ci­li­śmy na podwórko i usie­dli­śmy w tym samym miej­scu. Sytu­acja wyglą­dała tak samo. Ludzie na­dal sie­dzieli i palili fajki, pili wodę i her­batę, którą przy­nie­śli miesz­kańcy kamie­nicy, jed­nak atmos­fera wyraź­nie zgęst­niała. Czuło się napię­cie zwia­stu­jące nad­cho­dzącą walkę.