Złe decyzje - K.C. Hiddenstorm - ebook + książka

Złe decyzje ebook

K.C.Hiddenstorm,

4,2

Opis

Miłość, namiętność, tajemnica i pożądanie! Poznajcie Violet!
Violet Nicholls nie jest szczęśliwa w małżeństwie. I nie chodzi już tylko o bycie ignorowaną. Jej mąż, Logan, wzięty prawnik, w domu pokazuje bardzo mroczne oblicze.
Kiedy pewnego dnia na progu pojawia się tajemniczy John, Violet nie kryje swojej fascynacji. A potem decyduje się na najgorszy możliwy krok... Umawia się z klientem męża.
John jednak nie jest tym, za kogo kobieta go bierze. Skrywa więcej niż jeden sekret. I zawsze dostaje to, czego chce. Teraz zaś zapragnął mieć Violet. Nawet jeśli w tym celu będzie musiał złamać wszystkie zasady.
Bezpieczeństwo w małżeństwie czy gorąca namiętność z nieznajomym. Czy Violet wybierze to, czego pragnie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (63 oceny)
34
14
8
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zagubiona_w_swiecie_marzen

Nie oderwiesz się od lektury

"Złe decyzje" to kolejna książka Autorki, która mnie urzekła. Pióro Kariny jest przyjemne i lekkie, dzięki czemu jej powieści czyta się z niemałym zainteresowaniem. Akcja z początku powolna, z czasem zaczyna nabierać tempa, wciągając czytelnika coraz bardziej w świat bohaterów. Jest niebezpiecznie i gorąco, czyli tak, jak lubię najbardziej. Violet jest mężatką, ale od dłuższego czasu czuje, że popełniła największy błąd w swoim życiu. Z początku jej życie było idealne, kochany mąż, duży dom, niezła praca, a jednak czegoś zaczęło jej brakować. Coś się zmieniło. Mężczyzna jej życia zaczął się zmieniać... Nie wspierał jej, coraz częściej ubliżał, zniżył ją do poziomu służącej, a kolejne awantury, które wszczynał, sprawiały, że kobieta się załamywała. Próbowała coś jeszcze z tym zrobić, ale jego dotyk zaczął ją parzyć. Czuła obrzydzenie na myśl, że miałaby z nim sypiać... I w tym momencie poznała Johna. Mężczyzna wtargnął do jej świata niczym huragan i nie zanosiło się na to, by szybko...
10
polaraksa0101

Nie oderwiesz się od lektury

dziwna książka.. . John jakiś taki bez polotu nie umiem wyrazić opinii poraz pierwszy
00
Klucha78

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna książka serdecznie polecam
00
Gonia125

Dobrze spędzony czas

dało się przeczytać
00
melchoria

Dobrze spędzony czas

Tytuł nie bardzo adekwatny do treści no bo które decyzje były złe.
00

Popularność




Au­tor­ka: K.C. Hid­den­storm
Re­dak­cja: Agniesz­ka Kna­pek
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ma­te­usz Rę­ka­wek
Skład: Ane­ta Kacz­ma­rek
Zdję­cia na okład­ce: Shut­ter­stock/NAS CRE­ATI­VES, unsplash/Hen­ry Dick; ar­chi­wum pry­wat­ne Au­tor­ki
Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by K.C. Hid­den­storm © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki, bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2022
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-974-1
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wy­star­czy iskra, jed­no spoj­rze­nie. Na­praw­dę wy­star­czy.

Raz pusz­czo­ne w ruch wa­ha­dło nie za­prze­sta­nie swo­je­go tań­ca.

Coś dzie­je się na­gle, wbrew lo­gi­ce, bez wy­raź­nej przy­czy­ny. Kon­se­kwen­cje prze­sta­ją mieć zna­cze­nie, roz­są­dek scho­dzi na dru­gi plan. Jest tyl­ko pęd i żą­dza tak sil­na, że nie spo­sób jej nie ulec. Bez wzglę­du na cenę. Złe miej­sce, zły czas i złe de­cy­zje. Coś strasz­ne­go i cu­dow­ne­go za­ra­zem. Zu­peł­nie jak­by za­pla­no­wał to sam dia­beł.

Jed­nak cza­sa­mi...

Skut­ki prze­cho­dzą naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Grze­chy Vio­let

Po­ka­zał mi bez­kres nie­ba i to było zgub­ne.

Dla nas oboj­ga.

Po­ka­zał mi praw­dzi­we szczę­ście.

A po­tem ru­szy­li­śmy ra­zem pro­sto do pie­kła.

Roz­dział 1

Nie­wąt­pli­wą za­le­tą pra­co­wa­nia u wła­sne­go męża jest to, że proś­ba o wcze­śniej­sze wyj­ście z biu­ra tyl­ko w eks­tre­mal­nych przy­pad­kach zo­sta­je od­rzu­co­na. Ten aku­rat taki nie był, dla­te­go już za kwa­drans dru­ga wy­szłam z kan­ce­la­rii. Oczy­wi­ście, że tro­chę na­gię­łam praw­dę do wła­snych po­trzeb. Ostat­nio zda­rza­ło mi się to co­raz czę­ściej, jed­nak nie chcia­łam się nad tym spe­cjal­nie za­sta­na­wiać. Od­rzu­ca­łam praw­dę tak dłu­go, jak się tyl­ko dało. Na­zwij­my to jed­ną z mo­ich cech roz­po­znaw­czych.

Ofi­cjal­na wer­sja brzmia­ła: „mu­szę pil­nie ode­brać re­cep­tę”, tym, cze­go nie do­da­łam, był fakt, że po dro­dze za­mie­rzam od­wie­dzić przy­ja­ciół­kę i wy­pić z nią kawę. Lo­gan nie prze­pa­dał za Ali­son, zresz­tą z wza­jem­no­ścią. Co­urt­ney, moja dru­ga przy­ja­ciół­ka, ży­wi­ła wo­bec nie­go po­dob­ne uczu­cia. Chy­ba już wte­dy po­win­no mi to dać do my­śle­nia. Cóż, po­wiedz­my, że ru­ty­na temu nie sprzy­ja­ła.

Na­krę­co­na ko­fe­iną i re­we­la­cja­mi Ali­son we­szłam do domu, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi kop­nię­ciem. Dość brzyd­ki zwy­czaj, ale da­wał mi pew­ną sa­tys­fak­cję. Wciąż było wcze­śnie, a ja zdą­ży­łam na­wet zro­bić za­ku­py, za­tem by­łam z sie­bie za­do­wo­lo­na. Pa­pie­ro­we tor­by po­sta­wi­łam na pod­ło­dze, klu­cze i to­reb­kę rzu­ci­łam na szaf­kę. To była jed­na z tych rzad­kich chwil, kie­dy w ogó­le mia­łam ze sobą ja­ką­kol­wiek to­reb­kę, nor­mal­nie upy­cha­łam wszyst­ko po kie­sze­niach, jak fa­cet.

Zer­k­nę­łam na buty Lo­ga­na i zło­śli­wy uśmiech po­ja­wił się na mo­jej twa­rzy. Sta­ły tak rów­no, że przy ich po­mo­cy moż­na by na­ry­so­wać pla­ny tego po­miesz­cze­nia. A więc mój cza­ru­ją­cy mąż już tu był.

– Cześć, skar­bie! – za­wo­ła­łam.

Od­po­wie­dzia­ła mi ci­sza.

– Lo­gan? Je­steś może? – spró­bo­wa­łam po­now­nie, gło­śniej, z więk­szym prze­ko­na­niem.

I zno­wu nic. Wzię­łam tor­by z za­ku­pa­mi i marsz­cząc brwi, po­ma­sze­ro­wa­łam do kuch­ni. Gdzie wła­ści­wie był mój mąż, je­śli nie na par­te­rze? Wąt­pi­łam, by się po­ło­żył, na ze­wnątrz na­dal było ja­sno, a on nie lu­bił spać w cią­gu dnia. Mó­wił, że boli go od tego gło­wa.

– No tak – sap­nę­łam, od­sta­wia­jąc tor­by na stół.

W zle­wie pię­trzył się stos brud­nych na­czyń, któ­rych Lo­gan nie ra­czył wsta­wić do zmy­war­ki, nie mó­wiąc już o jej włą­cze­niu.

Po­cią­gnę­łam no­sem i za­raz się skrzy­wi­łam. Co­kol­wiek przy­go­to­wał mój mąż, a na cze­go reszt­ki te­raz pa­trzy­łam, pach­nia­ło mało za­chę­ca­ją­co. Tro­chę przy­po­mi­na­ło też rzy­gi, ale to już swo­ją dro­gą. Wrzu­ci­łam wszyst­kie mi­ski, ta­le­rzy­ki, pa­tel­nię i kub­ki do zmy­war­ki, na­stęp­nie roz­pa­ko­wa­łam za­ku­py, a po­tem wy­ru­szy­łam na dal­sze po­szu­ki­wa­nia męża. Bo to, że był w domu, nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści.

– Lo­gan?! – wy­dar­łam się u pod­nó­ża scho­dów.

Pu­dło po raz trze­ci. Wdra­pa­łam się na pię­tro i zaj­rza­łam do ga­bi­ne­tu męża. Pu­sto. Sy­pial­nia dla go­ści – też pu­sto. Prze­ko­na­na, że może jed­nak się po­my­li­łam, a Lo­gan z ja­kichś nie­zro­zu­mia­łych wzglę­dów wpadł do domu tyl­ko na swo­ją śmier­dzą­cą prze­ką­skę, we­szłam do na­szej sy­pial­ni. I wła­śnie tam go zna­la­złam.

Stał przed lu­strza­ny­mi drzwia­mi sza­fy, ze wście­kło­ścią za­wią­zu­jąc kra­wat. Po­staw­ny blon­dyn o sze­ro­kich ra­mio­nach i or­lim no­sie, gość, w któ­rym się za­ko­cha­łam jako gów­nia­ra. Star­szy ode mnie o sześć lat, co wte­dy do­dat­ko­wo mnie krę­ci­ło.

– Cześć, skar­bie. – Opar­łam dłoń o fra­mu­gę, przy­wo­łu­jąc na twarz je­den z mo­ich po­pi­so­wych uśmie­chów.

Lo­gan go nie od­wza­jem­nił.

– Nie wiesz, gdzie jest moja ko­szu­la? – Żad­nych wstę­pów, prze­szedł do sed­na, jak zwy­kle.

– O ta? – Wska­za­łam pal­cem na jego pierś. To miał być żart, lecz, jak wi­dać, nie wy­szedł.

Twarz mo­je­go męża stę­ża­ła.

– Nie, V, nie ta. Mam na my­śli ko­szu­lę, któ­rą wkła­dam na waż­ne spo­tka­nia. Moją Szczę­śli­wą Ko­szu­lę. – Wy­ma­wiał te sło­wa wła­śnie tak, jak gdy­by na­le­ża­ło je za­pi­sy­wać wiel­ki­mi li­te­ra­mi. Z ko­lei moje imię... Cóż. Naj­czę­ściej ogra­ni­czał się do pierw­szej li­te­ry. Vio­let by­łam tyl­ko w szcze­gól­nych sy­tu­acjach, naj­czę­ściej jed­nak po­zo­sta­wa­łam V.

– Ko­szu­la – po­wtó­rzy­łam bez­myśl­nie. – Są­dzę, że... kosz z brud­ną bie­li­zną. Tak, tam jest.

Piw­ne oczy Lo­ga­na za­pło­nę­ły.

– Kur­wa mać! Czy na­praw­dę tak cięż­ko jest ci zro­bić coś, o co pro­szę?! – wy­krzy­czał.

Cof­nę­łam się o krok i spoj­rza­łam na nie­go tak, jak pa­trzy się na kom­plet­nie nie­zna­ną oso­bę. Praw­dę mó­wiąc, tak wła­śnie się czu­łam – jak­by stał przede mną obcy męż­czy­zna, któ­ry z nie­wia­do­mych po­wo­dów zna­lazł się w moim domu i uznał, że ma pra­wo się na mnie wy­dzie­rać.

– Za­raz na­sta­wię pra­nie – bąk­nę­łam, sta­ra­jąc się nie tra­cić nad sobą pa­no­wa­nia. Na agre­sję ra­czej nie ma sen­su od­po­wia­dać agre­sją, to jak do­le­wa­nie oli­wy do ognia. – Ża­den pro­blem.

– Za­raz to ja, kur­wa, wy­cho­dzę – fuk­nął. – Wczo­raj mia­łaś na­sta­wić to je­ba­ne pra­nie. Ro­zu­miesz już, co po­szło nie tak?

Zro­bi­łam ko­lej­ny krok w tył. Ten ja­do­wi­ty ton prze­ra­żał mnie jesz­cze bar­dziej niż po­żar w jego oczach. Nie­jed­no­krot­nie wi­dy­wa­łam Lo­ga­na wście­kłe­go, jed­nak ude­rzy­ła mnie myśl, że co­raz czę­ściej tra­cił nad sobą pa­no­wa­nie. Byle bła­host­ka w jed­nej se­kun­dzie po­wo­do­wa­ła, że wpa­dał w szał.

– Prze­pra­szam. – spu­ści­łam gło­wę, cho­ciaż nie było mi szcze­gól­nie przy­kro. Sam mógł zro­bić pra­nie, sko­ro to było dla nie­go tak sza­le­nie waż­ne. W kan­ce­la­rii by­łam jego se­kre­tar­ką, a w domu ro­bi­łam za go­spo­się. Cza­sem zda­rza­ło mi się o czymś za­po­mnieć. Tak po pro­stu. – Kom­plet­nie mi to umknę­ło – do­da­łam po chwi­li.

– Two­je prze­pra­szam nie upie­rze mi ko­szu­li. – Szar­pał kra­wat co­raz bar­dziej za­pal­czy­wie, spo­dzie­wa­łam się wręcz, że za­miast go za­wią­zać, za­raz się nim za­du­si. – Może trze­ba było to so­bie za­pi­sać na jed­nej z tych żół­tych kar­te­czek, sko­ro masz taki pro­blem z za­pa­mię­ty­wa­niem naj­prost­szych rze­czy.

– O prze­ło­że­niu spo­tka­nia z An­der­so­nem pa­mię­ta­łam. – Nie lu­bi­łam prze­no­sić spraw z kan­ce­la­rii Lo­ga­na do domu, ale on pierw­szy wy­to­czył te gów­nia­ne dzia­ła, ja tyl­ko od­pie­ra­łam atak. – O wy­sła­niu pre­zen­tu two­jej sio­strze rów­nież. I przede wszyst­kim... – dra­ma­tycz­nie za­wie­si­łam głos – ...pa­mię­tam o na­szej rocz­ni­co­wej ko­la­cji. Wy­pa­da ide­al­nie w so­bo­tę. Wiesz, jak cięż­ko było do­stać sto­lik w The To­wer?

Lo­gan skwa­śniał.

– Nie bę­dzie żad­nej ko­la­cji. W każ­dym ra­zie nie w ten week­end. Wy­jeż­dżam do Bo­sto­nu, o czym zresz­tą też ci wspo­mi­na­łem. – Chcia­łam mu prze­rwać, ale uniósł dłoń w ge­ście, ja­kim czę­sto uci­szał swo­je­go klien­ta na sali są­do­wej. – Wnio­sek jest pro­sty, V: albo nie słu­chasz, co się do cie­bie mówi, albo na­praw­dę masz ja­kiś pro­blem z gło­wą. A je­śli tak, to może po­win­naś ją so­bie prze­ba­dać?

Po­czu­łam, jak go­rą­co do­cie­ra do mo­ich po­licz­ków, jak za­czy­na mi pło­nąć cała twarz. Otwo­rzy­łam sze­rzej oczy ze zdzi­wie­nia. By­łam w szo­ku, nie mo­głam uwie­rzyć w to, co wła­śnie usły­sza­łam. Zdo­ła­łam się jed­nak ro­ze­śmiać, cho­ciaż wca­le nie było mi do śmie­chu.

– Chciał­byś, nie? Wy­ka­zać przed są­dem, że je­stem wa­riat­ką i za­mknąć mnie na resz­tę ży­cia w ja­kimś po­god­nym ośrod­ku, gdzie do każ­de­go po­sił­ku do­da­ją ha­lo­pe­ri­dol.

Po­słał mi gniew­ne spoj­rze­nie.

– Nie za­czy­naj tych bred­ni.

– Ja? – wska­za­łam na sie­bie pal­cem. – Ja za­czy­nam?

– Masz ten­den­cję do...

Ude­rzy­łam otwar­tą dło­nią w ścia­nę. Te­raz to ja nie da­łam mu dojść do gło­su.

– Sama so­bie su­ge­ru­ję, że mam nie po ko­lei w gło­wie i ro­bię pro­blem o pier­do­lo­ne pra­nie? Tak, skar­bie? Sama to wszyst­ko so­bie wy­my­śli­łam?!

Lo­gan prze­stał się wresz­cie wy­ży­wać na kra­wa­cie. Wy­gła­dził go i opu­ścił ręce. Wpa­try­wał się we mnie nie­ru­cho­my­mi ocza­mi, a ja ob­ser­wo­wa­łam, jak za­cho­dzi w nich po­wol­na zmia­na. Spra­wiał wra­że­nie, jak­by do­pie­ro te­raz w peł­ni zdał so­bie spra­wę, że we­szłam do sy­pial­ni.

– Chy­ba tro­chę się za­pę­dzi­łem. Prze­pra­szam. – Zbli­żył się do mnie ostroż­nie, ni­czym dra­pież­nik pod­cho­dzą­cy swą ofia­rę. – Ner­wy mi ostat­nio pusz­cza­ją. Thomp­son to waż­ny klient, od tej spra­wy za­le­ży za­je­bi­ście dużo. Tak, wiem, to kiep­skie wy­tłu­ma­cze­nie, ale in­ne­go nie mam. Wy­ła­do­wa­łem się na to­bie... i... za to cię prze­pra­szam.

Skrzy­żo­wa­łam ręce na pier­siach, moja po­sta­wa ko­mu­ni­ko­wa­ła: „po­ca­łuj mnie w dupę, Lo­gan”.

– Przy­kro mi i mó­wię naj­zu­peł­niej szcze­rze. – Po­kor­nie opu­ścił wzrok. To też wi­dy­wa­łam na sali są­do­wej. – Prze­pra­szam, ko­cha­nie.

– Ja­sne – wy­mam­ro­ta­łam.

Coś mię­dzy nami pę­kło już daw­no temu, a z dnia na dzień jesz­cze bar­dziej od­da­la­li­śmy się od sie­bie. Lo­gan do­sko­na­le zda­wał so­bie z tego spra­wę, ja rów­nież. Tyle że żad­ne z nas nie chcia­ło tego przy­znać. Ja mia­łam ma­ki­jaż, któ­ry wszyst­ko ukry­je, on sta­ran­nie do­bra­ne, wy­szu­ka­ne sło­wa. Ka­mu­flo­wa­li­śmy pro­blem, sta­ra­li­śmy się prze­ko­nać sa­mych sie­bie, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, że to nas nie do­ty­czy.

– Da się zmie­nić re­zer­wa­cję w The To­wer na przy­szły ty­dzień? – Lo­gan uśmiech­nął się de­li­kat­nie, tro­chę na pró­bę. – Zresz­tą mniej­sza z tym, sam się tym zaj­mę.

– Po­wo­dze­nia. – Moja mina sku­tecz­nie zma­za­ła uśmiech z jego twa­rzy.

– My­ślisz, że mi się nie uda? Chy­ba mnie nie do­ce­niasz.

– Rocz­ni­ca jest w tę so­bo­tę, nie za ty­dzień. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. – Ale te­raz to już bez zna­cze­nia.

Jego ręce po­wę­dro­wa­ły do kra­wa­ta, ale w porę się opa­no­wał.

– Nie mogę od­wo­łać wy­jaz­du, zro­zum.

– Ależ ro­zu­miem.

Pod­szedł do mnie, a ja po­skro­mi­łam ocho­tę, by się cof­nąć.

– Ko­cha­nie, wiesz, że nie chcia­łem...

Za­ci­snę­łam usta, wpro­wa­dza­jąc jed­no­cze­śnie zmyśl­ną tak­ty­kę ćwi­cze­nia od­de­chów. Gów­no po­mo­gło, cho­ciaż... Przy­naj­mniej nie na­zwa­łam męża bu­cem. A szcze­rze mó­wiąc za­słu­żył na to.

– W po­rząd­ku – wy­ce­dzi­łam. – Prze­cież po­wie­dzia­łam, że wszyst­ko ro­zu­miem.

– Na­dal się zło­ścisz? – Wziął mnie wspa­nia­ło­myśl­nie w ra­mio­na, nie za­uwa­ża­jąc, że je­stem sztyw­na jak po­grze­bacz. – No już – do­dał, cmo­ka­jąc mnie w czo­ło. – Już, już.

Mia­łam nie­przy­jem­ne wra­że­nie, że jego do­tyk pa­rzy. Ob­da­rzy­łam Lo­ga­na gry­ma­sem, ma­ją­cym być czymś w ro­dza­ju prze­pra­sza­ją­ce­go uśmie­chu i wy­su­nę­łam się z jego rąk. Ja­kaś część mnie chcia­ła na­dep­nąć mu na sto­pę. Cał­kiem spo­ra część.

– Nie złosz­czę się – po­wie­dzia­łam to­nem, któ­ry świad­czył o czymś wprost prze­ciw­nym. – Wy­jeż­dżasz w służ­bo­wej spra­wie, okay. W ta­kim ra­zie ja wyj­dę z dziew­czy­na­mi tro­chę się ro­ze­rwać. – Od­rzu­ci­łam wło­sy z ra­mie­nia te­atral­nym ge­stem. – Nic nie stra­cisz. I tak ich nie lu­bisz.

Może i Lo­gan chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale nie da­łam mu szan­sy. We­szłam do ła­zien­ki i za­trza­snę­łam za sobą drzwi. Wie­dzia­łam, że za mną nie pój­dzie, ale dla pew­no­ści prze­krę­ci­łam za­mek. Przyj­rza­łam się swo­je­mu od­bi­ciu w lu­strze nad umy­wal­ką. Zo­ba­czy­łam ład­ną bru­net­kę o dziew­czę­cej twa­rzy, zie­lo­nych oczach i się­ga­ją­cych za ra­mio­na pro­stych wło­sach. Mod­na po­pie­la­ta su­kien­ka, któ­rą na so­bie mia­łam, rano wy­da­wa­ła mi się taka ślicz­na, te­raz zaś była nie­kom­for­to­wa, na rów­ni z nie­daw­nym do­ty­kiem męża.

– Kim je­steś? – szep­nę­łam do ko­bie­ty z lu­stra.

Opar­łam ręce o kra­wędź umy­wal­ki. Im dłu­żej się so­bie przy­glą­da­łam, tym bar­dziej wzra­sta­ło we mnie prze­ko­na­nie, że pa­trzę na ko­goś, kim nie je­stem. Na­stą­pił ja­kiś tra­gicz­ny w skut­kach dy­so­nans, w kon­se­kwen­cji któ­re­go sta­łam się obca dla sa­mej sie­bie.

Chwy­ci­łam chu­s­tecz­kę, zwil­ży­łam ją wodą i za­czę­łam ście­rać z ust po­mad­kę. Była nowa, po­dob­nie jak su­kien­ka, ale Lo­gan i tak ni­cze­go nie za­uwa­żył. Ani w pra­cy, ani tu. Nie zwró­cił też uwa­gi na wło­sy, któ­re dzię­ki drob­nym re­flek­som zda­wa­ły się ża­rzyć w świe­tle. Li­czy­ła się tyl­ko ta cho­ler­na ko­szu­la. Szczę­śli­wa Ko­szu­la.

Opu­ści­łam wzrok na ob­rącz­kę, któ­ra tkwi­ła na moim ser­decz­nym pal­cu. Na myśl przy­szło mi py­ta­nie: „Czy je­stem szczę­śli­wa?”. Nie. Już nie.

Od­wró­ci­łam się ple­ca­mi do lu­stra, a po­tem, kie­ro­wa­na ja­kimś nie­ja­snym im­pul­sem, we­szłam pod prysz­nic. W ubra­niu i bu­tach, cze­mu nie? Nie od­krę­ci­łam jed­nak wody. Osu­nę­łam się po chłod­nej ścia­nie i ja­kiś czas tak sie­dzia­łam, z pod­cią­gnię­ty­mi pod bro­dę ko­la­na­mi i pie­ką­cy­mi ocza­mi.

Wresz­cie łzy zna­la­zły uj­ście i po­to­czy­ły się po mo­ich po­licz­kach. Przy­się­gam, gdy­by kie­dy­kol­wiek wcze­śniej ktoś po­wie­dział mi, że we­zmę ślub z męż­czy­zną, przy któ­rym osiem lat póź­niej będę się czu­ła tak roz­pacz­li­wie sa­mot­na, nie uwie­rzy­ła­bym. A jed­nak tak wła­śnie wy­glą­da­ła rze­czy­wi­stość.

Przy­tknę­łam pięść do ust, żeby stłu­mić szloch. Łzy żło­bi­ły li­nie w sta­ran­nie wy­ko­na­nym ma­ki­ja­żu, roz­ma­zy­wa­ły tusz i ey­eli­ner. Były sło­ne, pie­ką­ce.

Nie wiem, ile do­kład­nie sie­dzia­łam pod prysz­ni­cem. Po­dej­rze­wam, że dość dłu­go. A może to tyl­ko czas za­krzy­wił się w ja­kiś oso­bli­wy spo­sób, za­my­ka­jąc mnie w pę­tli wła­snej nie­do­li? Na­to­miast wiem na pew­no, że w któ­rymś mo­men­cie za­czę­łam gryźć so­bie rękę, bo­jąc się, że w prze­ciw­nym ra­zie z mo­jej pier­si wy­rwie się prze­raź­li­wy sko­wyt. A je­śli tak się sta­nie, nie zdo­łam go opa­no­wać.

Nie by­łam hi­ste­rycz­ką, to nie tak. Po pro­stu sy­tu­acje z ga­tun­ku Szczę­śli­wej Ko­szu­li zda­rza­ły się zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto. W pe­wien spo­sób mnie od­czło­wie­cza­ły, a już na pew­no po­wo­li uśmier­ca­ły na­szą mi­łość. Za­kła­da­jąc, że w ogó­le kie­dy­kol­wiek ist­nia­ła.

To strasz­ne tak się ku­lić i snuć po­dob­ne roz­wa­ża­nia. A jesz­cze gor­sze bać się, że na­dej­dzie mo­ment, w któ­rym ko­lej­na sprzecz­ka prze­ro­dzi się w dzi­ką awan­tu­rę, a ta... Za­koń­czy się czymś nie­wy­ba­czal­nym.

Każ­da lina pęka, je­śli na­prę­ży się ją wy­star­cza­ją­co moc­no. Wy­trzy­ma­łość każ­de­go ma­te­ria­łu ma swo­je gra­ni­ce, choć­by te­sto­wa­ło się stal.

Roz­dział 2

Za­nim wy­szłam z ła­zien­ki, wzię­łam prysz­nic, zmy­wa­jąc z sie­bie łzy, ma­ki­jaż i woń fru­stra­cji. Wró­ci­łam do sy­pial­ni otu­lo­na pu­szy­stym, nie­bie­skim szla­fro­kiem. Lo­ga­na jed­nak już nie było. Uzna­łam, że po­je­chał za­ła­twiać swo­je ul­tra­waż­ne spra­wy, ogra­bio­ny ze Szczę­śli­wej Ko­szu­li, ale nie, nie po­je­chał. Do­le­cia­ło mnie sub­tel­ne stuk, stuk, stuk, stuk oraz na­sta­wio­na ci­cho mu­zy­ka – Lo­sing My Re­li­gion R.E.M, je­że­li cho­dzi o ści­słość. Wy­glą­da­ło na to, że mój mąż był w swo­im ga­bi­ne­cie.

Wy­szłam na ko­ry­tarz i wła­śnie wte­dy roz­brzmiał ostry dźwięk dzwon­ka. To idio­tycz­ne, ale w pierw­szym od­ru­chu chcia­łam za­wró­cić i scho­wać się w sy­pial­ni. Chy­ba cho­dzi­ło o póź­ną porę, sama nie wiem.

– Mo­żesz otwo­rzyć? – za­wo­łał Lo­gan.

– Idę! – od­krzyk­nę­łam.

Zbie­głam po scho­dach, cia­śniej otu­li­łam się szla­fro­kiem i zer­k­nę­łam na wi­de­ofon. Gość usta­wił się tak, że nie mo­głam mu się zbyt do­brze przyj­rzeć. Nie roz­po­zna­łam w nim jed­nak ni­ko­go zna­jo­me­go. Wci­snę­łam przy­cisk i rzu­ci­łam:

– Tak?

– Przy­sze­dłem do Lo­ga­na.

No tak, bo do kogo in­ne­go.

– Za­pra­szam – mruk­nę­łam i wci­snę­łam ko­lej­ny przy­cisk, zwal­nia­jąc za­mek w bra­mie.

Chwi­lę póź­niej spa­li­no­wy sil­nik gło­śno za­ry­czał na pod­jeź­dzie. Za gło­śno. Zer­k­nę­łam przez wi­tra­żo­we okno i zo­ba­czy­łam mo­to­cykl oraz zsia­da­ją­ce­go z nie­go wiel­kie­go fa­ce­ta w skó­rza­nej kurt­ce i dżin­sach.

– Lo­gan, ja­kiś gość do cie­bie! – wy­dar­łam się.

– Chwi­la!

Prze­wró­ci­łam ocza­mi. Chwi­la, ja­sne.

Mo­to­cy­kli­sta miał na no­gach cięż­kie bu­cio­ry, pod­ku­te me­ta­lem, wnio­sku­jąc po od­gło­sie jego kro­ków. Za­trzy­mał się na pro­gu, ale nie za­pu­kał, po pro­stu cze­kał. Otwo­rzy­łam mu więc i... po­wiedz­my, że by­łam za­sko­czo­na.

Spo­dzie­wa­łam się ko­le­sia w ty­pie Hells An­gels, po­zba­wio­ne­go wie­ku przez dłu­gą bro­dę skry­wa­ją­cą twarz. Ale nie, męż­czy­zna, któ­ry stał przede mną, wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej: wy­so­ki i smu­kły, z gę­sty­mi ciem­ny­mi wło­sa­mi nie­dba­le za­cze­sa­ny­mi do tyłu, kil­ku­dnio­wym za­ro­stem na po­licz­kach oraz prze­szy­wa­ją­co nie­bie­ski­mi ocza­mi. Pre­zen­to­wał się... znie­wa­la­ją­co.

– Ty nie je­steś Lo­ga­nem – za­uwa­żył, a ja uśmiech­nę­łam się mi­mo­wol­nie.

– Za­raz przyj­dzie. – Mach­nę­łam ręką w kie­run­ku holu, da­jąc męż­czyź­nie znak, by wszedł do środ­ka.

Ski­nął gło­wą, po czym mi­nął mnie i po­wę­dro­wał pro­sto do sa­lo­nu. Znał dro­gę, a więc mu­siał tu już być wcze­śniej. Słod­ko. Lo­gan miał biu­ro, ale z ja­kichś nie­ja­snych wzglę­dów wie­lu jego „szcze­gól­nych” klien­tów od­wie­dza­ło go w domu. Przez „szcze­gól­nych” klien­tów ro­zu­miem kry­mi­na­li­stów, z któ­ry­mi mój mąż lu­bił się spo­ufa­lać, chy­ba tyl­ko po to, żeby po­pie­ścić wła­sne ego. A może cho­dzi­ło o ja­kąś mło­dzień­czą fan­ta­zję, mniej­sza z tym.

– Po­dać panu coś do pi­cia? – za­py­ta­łam.

Mo­to­cy­kli­sta prze­rwał lu­stro­wa­nie fo­to­gra­fii sto­ją­cych na ko­min­ku i prze­niósł wzrok na mnie. Ga­pił się to mało po­wie­dzia­ne. Nie od­ry­wał ode mnie tych swo­ich po­ra­ża­ją­co nie­bie­skich oczu. Były lek­ko sko­śne, co nada­wa­ło jego twa­rzy nie­co eg­zo­tycz­ne­go wy­ra­zu. Kła­ma­ła­bym, mó­wiąc, że nie był przy­stoj­ny. Jed­nak­że miał w so­bie też coś nie­po­ko­ją­ce­go, zło­wro­gie­go.

– Nie – po­wie­dział w koń­cu ni­skim, przy­jem­nym gło­sem, ta­kim, na dźwięk któ­re­go coś wi­bro­wa­ło w moim wnę­trzu.

– W ta­kim ra­zie...

– Je­stem – ob­wie­ścił Lo­gan grom­ko, pę­dząc po scho­dach.

Nie po­wiem, ulży­ło mi, że wresz­cie się zja­wił. Bąk­nę­łam coś nie­zro­zu­mia­łe­go i ru­szy­łam w stro­nę holu. Jed­nak cały czas czu­łam na so­bie wzrok mo­to­cy­kli­sty, a kie­dy spoj­rza­łam za sie­bie, prze­ko­na­łam się, że fak­tycz­nie na mnie pa­trzy. Nie­by­wa­łe, ale po­słał mi na­wet uśmiech.

Ze­szłam do pral­ni i na­sta­wi­łam to cho­ler­ne pra­nie. Nie, żeby Szczę­śli­wa Ko­szu­la mo­je­go męża zdą­ży­ła wy­schnąć, sko­ro miał nie­ba­wem wy­je­chać, ale... dzia­ła­nia za­pro­gra­mo­wa­ne i ta­kie tam.

Po­krę­ci­łam się bez celu na dol­nym po­zio­mie, nie chcąc po­now­nie na­tknąć się na oso­bli­we­go go­ścia Lo­ga­na. Do­pie­ro kie­dy usły­sza­łam cha­rak­te­ry­stycz­ny war­kot od­pa­la­ne­go sil­ni­ka, po­sta­no­wi­łam wró­cić na górę. Co dziw­ne, mój mąż w dal­szym cią­gu był w domu.

– Są­dzi­łam, że się śpie­szysz – po­wie­dzia­łam.

Uśmiech­nął się, ale dość szyb­ko na jego twa­rzy zno­wu po­ja­wi­ła się wro­gość.

– Zmo­dy­fi­ko­wa­łem pla­ny. Wy­la­tu­ję ju­tro rano. Bo­ston może chwi­lę za­cze­kać.

– Och, na­praw­dę?

– Je­stem ci to wi­nien, ko­cha­nie. – Pod­szedł i cmok­nął mnie w czu­bek gło­wy.

Po­dej­rze­wa­łam, że cho­dzi­ło o tę de­bil­ną ko­szu­lę, ale za­cho­wa­łam tę uwa­gę dla sie­bie.

– To... miłe.

– By­wam mi­łym go­ściem. Pa­mię­tasz jesz­cze?

Pa­mię­ta­łam, oczy­wi­ście. Wła­śnie to było źró­dłem nie­któ­rych na­szych pro­ble­mów.

– Za­dzwo­nię w parę miejsc, we­zmę prysz­nic i za­raz do cie­bie przyj­dę – pod­jął Lo­gan. – Może tak być?

Po­ki­wa­łam gło­wą, ra­cząc go la­pi­dar­nym:

– Mhm.

Ja­koś nie­spe­cjal­nie mia­łam ocho­tę na to „za­raz przyj­dę”, ale to rów­nież za­cho­wa­łam dla sie­bie. To nie­zdro­wo zbyt dłu­go trzy­mać ura­zę, ja jed­nak wciąż by­łam roz­draż­nio­na po tej ak­cji z ko­szu­lą. Cho­ciaż nie, nie cho­dzi­ło o samą ko­szu­lę, a o fakt, w jaki spo­sób i co mó­wił do mnie Lo­gan. Jed­nak może rze­czy­wi­ście było mu przy­kro? Nie, wy­kreśl­my „może”. Prze­su­nął wy­jazd, po­nie­waż gry­zło go su­mie­nie. Chciał spę­dzić ze mną tro­chę cza­su i mia­łam za­miar to do­ce­nić. Na­praw­dę.

Za­czy­ty­wa­łam się w Ro­gach Joe Hil­la, kie­dy Lo­gan wszedł do sy­pial­ni. Odło­ży­łam książ­kę na noc­ną szaf­kę, ką­tem oka spo­glą­da­jąc na cy­fro­wy bu­dzik. Do­cho­dzi­ło wpół do je­de­na­stej.

– Tę­sk­ni­łaś? – za­gad­nął, su­ge­styw­nie po­ru­sza­jąc brwia­mi.

– Chodź i sam sprawdź.

Opadł na wol­ną po­ło­wę łóż­ka, a mnie na­gle zro­bi­ło się mdło. Po­czu­łam jego za­pach – wodę po go­le­niu zmie­sza­ną z że­lem pod prysz­nic – i ja­kaś część mnie się zbun­to­wa­ła. Chcia­łam się ze­rwać i wyjść. Te­raz, z per­spek­ty­wy cza­su, uwa­żam, że po­win­nam była to zro­bić.

Lo­gan chwy­cił mnie za rękę i po­cią­gnął w swo­im kie­run­ku. To nie był bru­tal­ny gest, ale spra­wił mi ból. Znów mia­łam to upior­ne wra­że­nie, że do­tyk męża mnie pa­rzy.

– Cie­szę się, że zo­sta­łem.

– Tak, ja też.

Po­tarł no­sem mój nos. Za­wsze uwiel­bia­łam ten gest i te­raz też po­ru­szył we mnie czu­łą stru­nę. Nie zni­we­lo­wał jed­nak pro­ble­mu.

– Je­steś taka pięk­na. – Cie­pły od­dech Lo­ga­na po­ła­sko­tał mi twarz.

Po­gła­dzi­łam go po po­licz­ku, od­gar­nę­łam ko­smyk wło­sów opa­da­ją­cy mu na skroń i... zno­wu za­pra­gnę­łam uciec. Byle da­lej od jego do­ty­ku, byle da­lej od tego po­ko­ju.

– Coś nie tak? – Mu­siał wy­czy­tać coś z mo­ich oczu.

– Nie, w po­rząd­ku. Po pro­stu za­chcia­ło mi się pić.

– Ja­sne, za­raz ci...

– Nie. – Chwy­ci­łam go za nad­gar­stek. – Ja pój­dę. To­bie też przy­nieść?

– Wła­ści­wie, cze­mu nie.

Nie kie­ro­wa­ło mną pra­gnie­nie, chcia­łam zy­skać na cza­sie i za­sta­no­wić się, o co mi, do kur­wy nę­dzy, cho­dzi. Uspo­kój się, na­ka­za­łam so­bie, idąc do ła­zien­ki. Weź się w garść. To twój mąż, ten sam, przy któ­rym bu­dzisz się od kil­ku lat. Po­sprze­cza­li­ście się, a te­raz się go­dzi­cie, tak ro­bią do­ro­śli.

Wró­ci­łam z dwie­ma wy­so­ki­mi szklan­ka­mi, od­sta­wi­łam je na noc­ną szaf­kę, za­raz obok książ­ki i... wła­ści­wie tyle zdą­ży­łam zro­bić. Lo­gan zła­pał mnie za ra­mio­na i pchnął na ścia­nę. W jego oczach pło­nę­ła dzi­ka żą­dza.

– Dłu­go nie wra­ca­łaś – wark­nął, prze­su­wa­jąc usta­mi po mo­jej szyi. Jego cia­ło na­pie­ra­ło na mnie, przez co wy­raź­nie wy­czu­wa­łam sztyw­ne­go człon­ka. – Za dłu­go.

Pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści zdą­żył po­zbyć się ko­szul­ki, stał przede mną tyl­ko w spoden­kach. Po­gła­dzi­łam jego nagi tors, a za­chę­co­ny piesz­czo­tą Lo­gan wpił się w moje usta. Ca­ło­wał mnie za­chłan­nie, nie­cier­pli­wie, ja jed­nak nie od­po­wia­da­łam tym sa­mym. Nie by­łam w sta­nie, coś mi na to nie po­zwa­la­ło.

– Lo­gan... – za­czę­łam i za­raz moje sło­wa prze­szły w jęk. Pal­ce męża wśli­zgnę­ły się pod szla­frok i za­czę­ły pie­ścić moje cia­ło. Chcia­łam tego i za­ra­zem nie, zu­peł­nie jak­by znaj­do­wa­ły się we mnie dwie ko­bie­ty i wła­śnie to­czy­ły ze sobą wal­kę. Nie było to przy­jem­ne do­zna­nie, za bar­dzo przy­po­mi­na­ło... roz­pa­da­nie się.

Mąż ujął moją dłoń i na­kie­ro­wał na swo­je­go człon­ka, da­jąc do zro­zu­mie­nia, co po­win­nam zro­bić. Pro­blem w tym, że nie mia­łam na to ocho­ty. Cof­nę­łam rękę, a on chy­ba uznał, że się z nim dro­czę. Ści­snął moją pierś wy­jąt­ko­wo moc­no, a po­tem chwy­cił rękę i po­now­nie po­ło­żył ją na swo­im ku­ta­sie. Nie za­sta­na­wia­łam się, co wła­ści­wie ro­bię, to był od­ruch. Wy­mie­rzy­łam Lo­ga­no­wi siar­czy­sty po­li­czek. Po­trzą­snął gło­wą ni­czym otrze­pu­ją­cy się z wody pies, a kie­dy pod­niósł wzrok... Jego oczy wciąż pło­nę­ły, tyle że te­raz nie była to żą­dza, tyl­ko wście­kłość.

Zro­bi­łam krok w bok, po­tem ko­lej­ny, chcąc zna­leźć się jak naj­da­lej od nie­go. Prze­stra­szy­łam się tego, co zro­bi­łam, i naj­wy­raź­niej za­czy­na­łam się bać wła­sne­go męża. Po­nie­waż pod tym ogniem, gdzieś głę­bo­ko tli­ło się...

– Ty suko! – wark­nął i pchnął mnie z im­pe­tem.

Po­le­cia­łam na ścia­nę, sil­nie ude­rza­jąc w nią po­ty­li­cą. Z po­cząt­ku nie czu­łam bólu, ogar­nął mnie do­pie­ro po kil­ku se­kun­dach, po­zba­wia­jąc świat ko­lo­rów.

– Jak śmiesz! – krzyk­nę­łam.

Za­śmiał się sztucz­nie.

– Ja śmiem? To ty mnie, kur­wa, zdzie­li­łaś po mor­dzie!

– A ty pra­wie roz­bi­łeś mi gło­wę o ścia­nę! – wy­dar­łam się. Czu­łam, że po po­licz­kach pły­ną mi łzy, nie wie­dzia­łam tyl­ko czy z bólu, czy ze zło­ści. Pa­trzy­łam na Lo­ga­na i wi­dzia­łam go po­trój­nie.

– Pier­do­lo­na hi­ste­rycz­ka! – Zro­bił taki ruch, jak­by chciał się rzu­cić na mnie jesz­cze raz, ale w porę się opa­no­wał.

Nie, nie w porę. Pora mi­nę­ła. Ru­nął ostat­ni ba­stion tego mał­żeń­stwa, i to ru­nął z wiel­kim hu­kiem. Ja pod­pa­li­łam lont.

– Wyjdź stąd – wy­ce­dzi­łam przez zęby. – Wy­noś się!

Zmniej­szył dzie­lą­cy nas dy­stans. Z jego gar­dła znów wy­do­był się ten dziw­ny śmiech.

– Nie mów mi, co mam ro­bić. To mój dom, V. Za­po­mnia­łaś?

Po­czer­wie­nia­łam ze zło­ści, nie mu­sia­łam pa­trzeć w lu­stro, żeby wie­dzieć, że tak jest. Po­licz­ki pa­li­ły mnie tak, jak­by ktoś ob­lał je ben­zy­ną i pod­pa­lił.

– Jest nasz.

Ob­na­żył zęby.

– Na pa­pie­rze, ow­szem. Ale to ja za nie­go za­pła­ci­łem. O tym też za­po­mnia­łaś? Może ta kon­sul­ta­cja w spra­wie gło­wy to jed­nak nie jest taki głu­pi po­mysł?

Otwo­rzy­łam usta, za­mknę­łam, po­now­nie otwo­rzy­łam.

– Nie... nie po­wie­dzia­łeś tego.

– Tym ra­zem cię nie prze­pro­szę. – Do­tknął po­licz­ka i z na­my­słem spoj­rzał na swo­ją rękę. – Ty mała...

Wie­dzia­łam, co za­raz doda, dla­te­go nie da­łam mu szan­sy. Wy­szłam z sy­pial­ni, trza­ska­jąc drzwia­mi. Ina­czej pew­nie by mnie z niej wy­go­nił. W naj­lep­szym ra­zie.

Mój czu­ły, ko­cha­ją­cy mąż.

Roz­dział 3

Gdy­by ktoś mnie za­py­tał, po­wie­dzia­ła­bym, że spa­łam w sy­pial­ni dla go­ści, ale tak na­praw­dę le­d­wie zmru­ży­łam oczy. Bu­dzi­łam się co chwi­lę, wstrzą­sa­na kosz­ma­ra­mi albo tępo ga­pi­łam się w su­fit. Do­pie­ro nad ra­nem za­pa­dłam w płyt­ki sen. Cóż, może nie taki płyt­ki, sko­ro obu­dzi­łam się gru­bo po dzie­wią­tej. Jak na mnie to jed­nak dość póź­no.

Wy­szłam na ko­ry­tarz i ro­zej­rza­łam się z miną prze­stęp­cy. Na­słu­chi­wa­łam naj­mniej­sze­go śla­du obec­no­ści Lo­ga­na, ale ni­cze­go nie usły­sza­łam. Nie było go, wresz­cie po­je­chał do Bo­sto­nu. Przy­ję­łam to z ulgą, nie będę kła­mać.

Za­wró­ci­łam do po­ko­ju. Nie­ko­niecz­nie wie­dzia­łam, co ze sobą zro­bić i... To zna­czy ina­czej: chcia­łam wszyst­ko na spo­koj­nie so­bie po­ukła­dać. W re­zul­ta­cie jesz­cze chwi­lę po­le­ża­łam w łóż­ku i do­pie­ro po­tem ze­szłam do kuch­ni. Cze­ka­ła tam na mnie nie­spo­dzian­ka w po­sta­ci bu­kie­tu kwia­tów. Pięk­nych, pach­ną­cych róż, czer­wo­nych zu­peł­nie jak... Krew.

Wzdry­gnę­łam się na samą myśl. Dla­cze­go w mo­jej gło­wie po­ja­wi­ło się wła­śnie ta­kie sko­ja­rze­nie? Ner­wy, oczy­wi­ście. Ale to kiep­ska, na­praw­dę kiep­ska tak­ty­ka. Za­miast ruj­no­wać so­bie hu­mor, roz­pa­mię­tu­jąc coś, co już się sta­ło, a na co nie mia­łam wpły­wu, po­win­nam ra­czej za­dbać o to, żeby resz­ta week­en­du upły­nę­ła mi moż­li­wie jak naj­przy­jem­niej. Zro­bić coś dla sie­bie. Tyl­ko dla sie­bie.

Mój wzrok raz po raz wra­cał do bu­kie­tu róż. Po krót­kim wa­ha­niu się­gnę­łam po do­łą­czo­ny do nich bi­le­cik i prze­czy­ta­łam:

Sta­ra­łem się wy­brać naj­ład­niej­sze, ale wiem, że to za mało.

Prze­pra­szam. Wiesz, za co. Nie po­wi­nie­nem był.

L.

To „L” mnie szcze­gól­nie roz­czu­li­ło. Co Lo­gan miał z tym skra­ca­niem imion do pierw­szej li­te­ry? Ja­kaś fik­sa­cja z dzie­ciń­stwa czy, no nie wiem, pod­świa­do­ma chęć spro­wa­dze­nia lu­dzi do sym­bo­li?

Prze­bie­głam wzro­kiem jesz­cze raz treść bi­le­ci­ku, a po­tem zmię­łam kar­to­nik w dło­ni i wrzu­ci­łam do zle­wu. Wo­la­ła­bym nie do­sta­wać kwia­tów, tyl­ko żeby mój mąż po pro­stu na mnie nie wrzesz­czał. Ale po­dob­no trze­ba się za­do­wa­lać tym, co się ma.

Na­sta­wi­łam eks­pres, a po­tem, kie­dy kawa była go­to­wa, wmu­si­łam w sie­bie to­sta, na któ­re­go w za­sa­dzie nie mia­łam ocho­ty. Da­lej po­le­cia­łam ru­ty­no­wo: gim­na­sty­ka, prysz­nic, do­mo­we obo­wiąz­ki. Nie to, że by­łam roz­trzę­sio­na, roz­ko­ja­rzo­na... jed­nak by­łam z pew­no­ścią.

Do­pie­ro po­twor­ny ból wy­rwał mnie z ot­chła­ni roz­my­ślań. Krzyk­nę­łam, pra­wie że strą­ca­jąc że­laz­ko na pod­ło­gę. Mia­łam wra­że­nie, że pło­nie mi we­wnętrz­na stro­na pra­we­go nad­garst­ka. Nie po­mo­gła lo­do­wa­ta woda, pian­ka na opa­rze­nia też nie za bar­dzo. Wie­dzia­łam, że zo­sta­nie mi bli­zna, przy­naj­mniej na pe­wien czas. Pięk­nie. Cu­dow­nie.

Nie zo­rien­to­wa­łam się na­wet, kie­dy ra­nek zmie­nił się w po­po­łu­dnie. Znów sie­dzia­łam w kuch­ni, w pla­mie wpa­da­ją­ce­go przez okno słoń­ca, ga­piąc się na swo­ją rękę i my­śląc, że nie tyl­ko by­łam strau­ma­ty­zo­wa­na wczo­raj­szym dniem, ale jesz­cze się po­pa­rzy­łam. Pra­su­jąc, o iro­nio, ko­szu­lę męża. Nie, nie tę Szczę­śli­wą. Gdy­by tak było, chy­ba bym ją spa­li­ła.

Te­le­fon za­dzwo­nił, gdy wle­wa­łam w sie­bie trze­cią fi­li­żan­kę kawy; nie­zbyt roz­sąd­ny po­mysł dla ko­goś tak na­krę­co­ne­go jak ja wte­dy. Prze­szedł mnie dreszcz na myśl, że to Lo­gan, ale nie. Mój mąż był zbyt za­ję­ty, żeby uci­nać so­bie ze mną po­ga­węd­kę. To była Ali­son.

– Mil­czysz – po­wi­ta­ła mnie. – Dla­cze­go?

– Aku­rat mia­łam do cie­bie dzwo­nić – skła­ma­łam.

– Wiem z pew­ne­go źró­dła, że nie masz pla­nów na dzi­siej­szy wie­czór, bo mąż cię wy­sta­wił.

Tym pew­nym źró­dłem był ese­mes ode mnie.

– To zna­czy: nie mia­łaś pla­nów. Już je masz. O dzie­wią­tej idzie­my na drin­ka.

Uśmiech­nę­łam się pod no­sem.

– Do­wiem się do­kąd? Czy to ta­jem­ni­ca?

– Do Czar­nej Dziu­ry. By­ły­śmy tam kie­dyś, pa­mię­tasz?

– Wła­ści­wie...

– A nie, to Co­urt­ney tam ze mną była. – W gło­sie Ali­son wy­czu­łam lek­ki wy­rzut. – Ty ba­wi­łaś się w przy­kład­ną żonę.

Prze­je­cha­łam po wło­sach wol­ną ręką. No tak, mia­łam ten brzyd­ki zwy­czaj, że lu­bi­łam hob­by­stycz­nie za­jąć się pra­cą w domu, kie­dy już skoń­czy­łam tę po­le­ga­ją­cą na zaj­mo­wa­niu się se­kre­ta­ria­tem Lo­ga­na Ni­chol­l­sa – boga pa­le­stry. I, kur­czę, na­praw­dę nie by­ło­by pro­ble­mu, gdy­by mój mąż, za­miast wy­ty­kać mi błę­dy, po pro­stu mnie do­ce­nił. A może to ja na dzień do­bry po­peł­ni­łam kar­dy­nal­ny błąd, mó­wiąc, że nie po­trze­bu­je­my go­spo­si, bo ze wszyst­kim do­sko­na­le dam so­bie radę?

To chy­ba mat­ka wsz­cze­pi­ła we mnie tę nad­gor­li­wość, wy­tre­so­wa­ła le­piej niż my­śliw­skie­go psa. A po­tem po­ja­wił się Lo­gan, któ­ry prze­ja­wiał pew­ne ce­chy wspól­ne z nią i pro­szę – z miej­sca się za­ko­cha­łam. To strasz­ne, gdy­by się nad tym dłu­żej za­sta­no­wić... Psy­cho­log miał­by pew­nie na ten te­mat cie­ka­wą teo­rię. Tyle że nie mia­łam za­mia­ru sko­rzy­stać z jego usług. Wy­star­czy­ło, że...

– Hej, Vio­let? Je­steś tam?

– Je­stem, je­stem. Za­my­śli­łam się.

Ali­son chy­ba wy­czu­ła, że coś nie gra, bo za­py­ta­ła:

– Chcesz po­ga­dać?

– Po­ga­da­my wie­czo­rem. Przy drin­ku, do­brze?

– No ja­sne.

– Co­urt­ney też bę­dzie?

– Nie, zja­dła coś nie­świe­że­go i rzy­ga – wy­ja­śni­ła Ali­son z wro­dzo­ną sub­tel­no­ścią.

Skrzy­wi­łam się na samą myśl.

– To przy­kre.

Ali­son za­chi­cho­ta­ła.

– Tak, ale wiesz... Może jej nowy fa­cet ją ule­czy. Po­dob­no mi­łość to naj­lep­sze le­kar­stwo. A jak nie, to go naj­wy­żej obrzy­ga.

Wy­buch­nę­łam śmie­chem.

– Je­steś okrop­na.

– I wła­śnie za to mnie ubó­stwiasz.

Nie mo­głam się z tym nie zgo­dzić.

– Dzie­wią­ta, tak?

– Tak... tyl­ko, Vio­let! Czar­na dziu­ra to ta­kie miej­sce, gdzie moż­na rów­nież po­tań­czyć. Pa­mię­taj o tym.

– Przy­ję­łam – po­wie­dzia­łam i prze­rwa­łam po­łą­cze­nie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki