Zdrady miłosne - Aleksander Minkowski - ebook + audiobook

Zdrady miłosne ebook i audiobook

Aleksander Minkowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Artur dzieli swój czas między Manhattan a Warszawę, gdzie żyją jego matka, żona i córka. W Ameryce mężczyzna wykłada na uczelni, mierząc się z problemami językowymi oraz konfliktami na tle rasowym. W Polsce usiłuje znaleźć porozumienie z matką i nastoletnią córką, które przeczuwają, że nie jest z nimi do końca szczery. Artur, przebywając w Ameryce, zdradza żonę, ona również nie dochowuje mu wierności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 54 min

Lektor: Przemysław Bargiel

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Minkowski

Zdrady miłosne

Saga

Zdrady miłosne

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1988, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728177488

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

1.

Telefon bulgotał, zachłystywał się, a ja, nie wiedzieć czemu, patrzyłem w okno pełne brudu, mroku i złotych plamek. Czekałem cierpliwie, aż przestanie dzwonić, i zastanawiałem się, dlaczego nie podnoszę słuchawki, i nie przychodziło mi do głowy żadne sensowne wytłumaczenie. Złotych plamek na mojej szybie przybywało: ludzie zapalali światła. Nad Manhattanem unosi się dopiero siwy dymek przedzmierzchu, niebo jeszcze jest różowawosine, ale w naszej podwórzowej studni już noc. Tanie okna od podwórza. W suterenie noc kompletna, na parterze — z gwiazdami, na niższych piętrach późny wieczór. Dopiero gdzieś tak od ósmego zaczyna przeważać naturalne światło, a na dwudziestym już sama jasność, rześkość, przejrzystość, słonawy zapach oceanu, widok na rzekę Hudson.

Mój parterowy pokój wypełnia ciepłe światło lamp od przebudzenia po sen. Rano zgaduję, jakie jest niebo. Przeważnie takie samo jak wczoraj. Albo włączam radio i słucham najnowszych przebojów, nafaszerowanych sensacjami reklamowymi — „Cud u Searsa!”, „Klein, z okazji... rozdaje dziś prawie darmo!”, „Świat mierzi? Weź alka-seltzer!”, „Umarł młodo, bo nie lubił piwa Colt...” — i prognozą pogody jak rozkład jazdy: do jedenastej słonecznie, o jedenastej czterdzieści krótkotrwały deszcz, od czwartej dwadzieścia po południu wiatr południowo-wschodni, szybkość dochodząca do...

Telefon nie przestawał dudnić. Alik. Albo Ira. Albo Michael. Nie, chyba nie, za długo. Wiedzą, że pokój mam jeden, do telefonu blisko. Za niecałą godzinę zaczynam swój pierwszy wykład po angielsku, trema jak mgła, aż się w głowie kręci. Wykład głupstwo, jestem przygotowany. Gorzej z pytaniami po wykładzie, mogę nie zrozumieć: zbitki dźwięków, połykane sylaby. Młodzi Amerykanie mówią niechlujnie, skrótami, slangiem, byle jak. Do głowy im nie przyjdzie, że ktoś nie chwyta. Chyba matoł. Pójdą wtedy do dziekanatu i wypiszą się z mojego seminarium, nie wpłacą pięciuset dolarów, Columbia straci, profesor Belknap będzie mi to pamiętał. Uczelnia nie lubi wykładowców, których porzucają studenci. Student płaci i student wymaga. Wykład musi trwać półtorej godziny, każda minuta musi być wypełniona treścią. Żadnego wodolejstwa, ozdobników. Student notuje każde słowo. Student ciężko pracuję, żeby opłacić czesne, inwestuje pieniądze w swoją przyszłość, nie pozwoli się oszukać. Co będzie, jeśli nie zrozumiem pytania?

Telefon dzwonił. Nie chciałem rozmawiać. Wyobrażałem sobie pytających, usiłowałem przewidzieć ich wątpliwości, skonstruować je w studenckim slangu. Byłem spocony. Trzeci lipca, nad Manhattanem przedwieczorna duchota, wilgotność powietrza do stu procent. Gorący inhalator. W pokoju lepiej, ale tylko trochę. Przewróciłem się na tapczanie i próbowałem zgadnąć, o co zapyta Yearwood. Ten Murzyn miał kluchę w gębie: Mówił nonszalancko, śliniąc się, wypluwając sylaby jak flegmę. Nie lubił mnie. Mieliśmy konflikt na seminarium z języka rosyjskiego: opuszczał ćwiczenia, nigdy nie był przygotowany, nie napisał obowiązkowego referatu.

— Nie dopuszczę do egzaminu — ostrzegłem.

— Dopuścisz...

— Mowy nie ma.

— Gardzisz czarnuchami?

— Ty szantażysto — powiedziałem. — Źle trafiłeś, mój pradziadek nie miał niewolników. Bez referatu nie wejdziesz na egzamin.

— Zobaczymy.

Później wezwał mnie dziekan. Był niepokojąco uprzejmy. Porozmawialiśmy chwilę o Dostojewskim, o życiu, o pogodzie.

— Nie dałeś zaliczenia, jak mu tam, Yearwoodowi?

— Owszem.

— Rozumiem, to nieuk, wszyscy się na niego skarżą. Ojciec ma kilka sklepów galanteryjnych w Brooklynie, synalkowi w głowie się przewraca, co miesiąc zmienia samochód.

— To mnie nie obchodzi.

— Rozumiem... Machnij ręką i postaw mu trójkę, co?

— Chyba się przesłyszałem, profesorze.

— Oni są niebezpieczni. Zacznie rozpowiadać, że go dyskryminują za kolor skóry i na Columbii może dojść do rozruchów. Im niewiele trzeba, żeby wywołać awanturę. Please.

— Nie mogę — powiedziałem. — Inni ciężko pracowali przez cały semestr.

— Zechciej pamiętać o interesie uczelni.

— Bardzo mi przykro, profesorze.

Dziekan zaśmiał się, poklepał mnie po plecach.

— Nie obawiaj się — powiedział. — Murzyn z dyplomem Columbii to tylko Murzyn, nikt nie będzie od niego oczekiwał wysokiego poziomu, wiadomo, że większość z nich korzysta z taryfy ulgowej na uczelni.

— A Grant? — zapytałem. — Też czarny, a uczy się świetnie. Mój najlepszy student.

— Sorry. Możemy sprawę Yearwooda uznać za załatwioną?

— Bardzo mi przykro...

Drobiazg. W takim razie ja to sam załatwię. Dziekanat ma prawo wprowadzać korekty do list egzaminacyjnych.

Dostał więc Yearwood zaliczenie, ale wie, że nie mnie to zawdzięcza. Będzie się mścił. Dziś będzie okazja.

Telefon gulgotał z oślim uporem, jakby się zaciął. Niechętnie usiadłem na tapczanie, sięgnąłem po słuchawkę. Działo się w niej coś dziwnego: szelesty, szmery, łomot przewalających się fal, daleki pogłos syren okrętowych.

— Artur?... — usłyszałem w końcu. — Przy-leć na-tych-miast. Matka u-mie-ra. Mó-wi się. U-mie-ra. Chce-cię-wi-dzieć-na-tychmiast...

Śmierć głosu, cisza w słuchawce.

Drugi raz jestem za oceanem. Gdy wyjeżdżałem po raz pierwszy, matka zajrzała mi w oczy i powiedziała cicho, że się więcej nie zobaczymy:

— Nie przeżyję chyba tego roku.

— Przeżyjesz — powiedziałem. — Dużo lat przeżyjesz, jesteś jeszcze młoda. Co to takiego dzisiaj sześćdziesiąt siedem lat?

— Nie chciałabym umrzeć bez ciebie. Musisz tam jechać?

— Sama mnie namawiałaś.

— To ważne dla twojej kariery. Ale powinieneś być przy mnie, gdy będę umierała.

— Nie umrzesz. Ja bym wtedy też umarł.

Przesadziłem. Ale tylko trochę. Człowiek umiera po kawałku.

Ona też przesadziła, nie umarła przez ten rok, tylko chorowała na serce, po roku spotkaliśmy się, Kasia nam urosła o pięć centymetrów, wydoroślała, zaczęły już kiełkować piersi. Różowe, jędrne, o dużych, prawie kobiecych sutkach. Wstydziła się ich, chodziła przygarbiona.

— No widzisz, babciu? Doczekałaś się tatusia.

Matka milczała. Często odwracała głowę i patrzyła w okno. Za oknem było trochę drzew, pasmo szosy i Wisła. Wiedziałem, co trapi matkę, uśmiechałem się dobrotliwie, lekceważąco:

— Drobiazg, mamo, nie przejmuj się Joanną. My jesteśmy nowocześni, dojdziemy do porozumienia.

— Nie zostawia się młodej żony samej na rok.

— Jesteśmy dobrymi wspólnikami. Mój wyjazd był także w jej interesie, teraz kupimy sobie samochód, będziemy żyli lepiej.

— Tylko nie myśl, że była nielojalna. Wiedziałabym. Ale bardzo się męczyła, samotność jest niezdrowa dla pięknej kobiety, tyle wokół pokus.

— Joanna ma charakter.

— Tak. Oczywiście. Nie masz prawa w to wątpić. Nie wolno ci, Arturze, rozumiesz?

Poczułem wtedy niepokój, takie pośpieszne kołatanie w klatce piersiowej, nagłą suchość w gardle. Kasia też patrzyła w okno. Zbyt długo i zbyt nieruchomo, z udawanym zaciekawieniem. Dwunastoletnie dziewczynki wiedzą już dużo o życiu.

Joanna miała na sobie szary sportowy kostium. Na prawym przegubie bransoletkę z turkusami, której nie znałem. Delikatne srebro i nieregularne bryłki turkusów. Spacerowaliśmy wzdłuż murów Starego Miasta, słońce świeciło niegroźnie, bez dusznego żaru, jaki latem nawiedza Broadway i trwa aż do późnej jesieni, przemieszany ze smogiem.

— Powinnaś to była ukrywać przed mamą i Kasią — powiedziałem.

— Będzie scena?

— Nie. Tylko o nie dwie mi chodzi.

— Ty też nie byłeś święty. Mam parę listów od przyjaciół z Nowego Jorku, świat jest mały, Arturze. Nazywała się Daisy?

— Nie o to chodzi, Joanno.

— A o co?

— Trzeba oszczędzać bliskim cierpienia. Rób, co chcesz, byle nikt nie wiedział.

— Mój świat odrzuca zakłamanie.

— Bez zakłamania nie można współistnieć — powiedziałem. — Nawet w najżarliwszej miłości i nawet w polityce. Czasem człowiek wątpi, czasem na krótko nienawidzi, nie wolno tego natychmiast ujawniać.

— Kup mi lody.

Kupiłem Joannie porcję waniliowych lodów od ulicznego sprzedawcy, sobie wziąłem szklankę sodowej z malinowym sokiem. Nie miałem wyrzutów sumienia w sprawie Daisy. To było tak daleko. W zupełnie innym świecie, tym nieprawdziwym, na niby.

— Jesteś o mnie zazdrosny? —spytała Joanna.

Byłem, aż do bólu. Jakby we mnie ktoś grzebał rozżarzonym nożem.

— Nonsens — odparłem. Jesteśmy nowocześni. Kasia to kiedyś zrozumie, ale mama nigdy.

— Mama o niczym nie wiedziała.

— Kto to był?

— Jednak zazdrosny jesteś.

— Nie żartujmy, Joanno, pytam przez zwykłą ciekawość. Jeżeli to ktoś znajomy, wolałbym go unikać.

— Sprawa zamknięta.

— Tym bardziej.

— Aż taki jesteś próżny? Urażona ambicja, męski honor, cha, cha...

— Nie mam ochoty na śmiech za plecami albo na współczucie — powiedziałem. — Chyba nie zasłużyłem sobie na to u ciebie. Kto to był?

Nie odpowiedziała. Złociste, nie nazbyt gęste włosy puszystą falą kładły się na ramionach. Nie miała jeszcze ani jednej zmarszczki, ale pod oczami pojawiły się cienie, których przed rokiem nie było. Te cienie powitałem z satysfakcją.

— Widziałeś już Klemensa? — usłyszałem. — Często dzwonił, dopytywał się o ciebie.

— To on?

— Nie żartuj.

Pretekst: pyzy ze skwarkami, faszerowana ryba na słodko, flaczki, gulasz po hiszpańsku na czerwonym winie.

— Wpadnij zaraz, póki gorące. Trzymam na małym ogniu.

Postawiłem nowy samochód na ulicy przed domem, żeby sąsiedzi widzieli. „Patrzcie, jakiego auta dorobił się mój Artur!” Nigdy by się nie przyznała do tego, ale wiem. Pocałowałem w przedziałek biegnący przez siwiznę, zwieńczony surowym kokiem. I jeszcze w policzek.

— Nie jedz tak szybko, nabawisz się wrzodów... Za słone?

— W sam raz — zapewniłem. — Pyszności.

— Nie za ostre? Dodałam ziołowego pieprzu.

W sam raz, mamo.

— Prosiłam Joannę, żeby od czasu do czasu robiła placki ziemniaczane. Wiem, że przepadasz za racuchami. Nie jadłeś tego w Ameryce.

— To dla Joasi zbyt pracochłonne — powiedziałem z pełnymi ustami. — Przychodzi z redakcji zmęczona.

— Tylko od czasu do czasu. Kasia też lubi placki. Źle wyglądasz, Arturku, czy coś cię trapi?

Wcale źle nie wyglądam, nigdy nie będę źle wyglądał, nawet w trumnie zaprezentuję się okazale. Taka nasza rodzinna uroda: rumieńce, gładka skóra, pulchność. Matka powinna zeszczupleć, nadmiar wagi źle wpływa na serce. Nie zeszczupleje, nikt w jej rodzinie nie był szczupły, chudli dopiero przed śmiercią.

— Nic mnie nie trapi — odparłem. — Jest dobrze.

— Zawsze jest dobrze. I zawsze mogłoby być troszenieczkę lepiej, nie uważasz, synku? Nie miej im za złe, zrozum ich.

Ja ich rozumiem: nie gorszych ode mnie, nawet zdolniejszych, całe życie czekających na swoją szansę, a szansa przelatuje obok, jak na ironię jeszcze muśnie skrzydłem. Loteria. Kto objaśni, dlaczego na mnie wypadło? Konstelacja przypadków — jakaś znajomość, czyjaś pamięć, nagłe zapotrzebowanie. Gdyby nie zachorowała nagle córka pani profesor Garrick, gdyby pani profesor nie musiała wyjechać do niej na Florydę i przerwać wykładów, gdybym przypadkiem nie nawinął się wtedy dziekanowi, który przeczytał był właśnie moją książkę w rosyjskim przekładzie i uznał ją za całkiem ciekawą, mógłbym żyć następnych dwieście lat i nie pracowałbym na Columbii. Ilu europejskich dramaturgów miałoby na to chętkę? A tam, w Nowym Jorku, bezrobocie wśród humanistów, wokół Columbii krążą stada chętnych, podjęliby się wszyśtkiego, za każde pieniądze.

Tłumaczyć im? Na nic. Ich zawistna rezerwa podszyta ironią i aluzjami nie ma w sobie nic racjonalnego. Uprzejme telefony: „Jak zdrowie, samopoczucie? Może czegoś trzeba? Podobno pani syn wybrał wolność. Ja oczywiście nie wierzę, dementuję, ale zna pani ludzi...”

— Nie mam im za złe — powiedziałem. —Żyją szaro, zżerają ich nerwy, każdy nowy dzień muszą wysupływać z mgły. A mnie się niewyobrażalnie poszczęściło.

— Opowiadałeś mi inaczej.

Opowiadałem inaczej. W przypływie zaskakującej szczerości, siedząc na stołeczku obok jej bujanego fotela, zacząłem wyznawać: nie przespane noce, majaki w obcym mi języku, samotność pośród znajomych, tęsknota za jakimś skwerkiem, jakąś twarzą, kolejką po wędlinę, tramwajowym chamstwem, wódką z kolegami, pustą kłótnią w klubie dramaturgów, pouczeniami zadufanego polityka, gazetowym pustosłowiem, cenzuralną ingerencją, swojsko głupim dowcipem, awanturą domową w białych rękawiczkach. Człowiek jest własnym niewolnikiem: ani od siebie uciec, ani się wykupić. Bunt niepostrzeżenie odmienia się w pogodzenie. A tu jeszcze centowe oszczędności, żeby do domu jak najwięcej, kurze wątróbki, jajecznica na obiad, omijanie barów. Ratunek w telewizji, owym zmyślonym świecie, w trzynastym kanale nocą, gdy pokazują najlepsze filmy, ambitne programy bez reklam.

— Jednak mi się poszczęściło — odparłem łykając pyzy. — Poznałem inny świat. Tak inny, że cokolwiek powiem, będzie prawdą. Na przykład ludzie, mamo. Wszyscy do wszystkich się uśmiechają i wszyscy samotnie walczą o byt, mają wszystko i wciąż im czegoś brakuje, są naiwni jak dzieci i piętrowo przebiegli, zdumiewająco leniwi i tak zarazem pracowici, że ze swojego kraju stworzyli arcydzieło.

— Człowiek jest wszędzie taki sam. Daj mu tylko szansę.

Mieszkanie miała urządzone po swojemu, bez gustu, to znaczy bez tego, co ludzie nazywają dziś gustem, a więc był tam poniemiecki kredens na wysoki połysk, z przeszkleniem, połysk już spełzł dawno, fornir popękał, za szkłem stały dzbanuszki z widoczkami Dolnego Śląska, zbieranina kieliszków, talerzyki pełne szpilek, gumek, nici, znaczków pocztowych, ołówków. Stół był dębowy, ogromny, z tej samej przedwojennej epoki masywnego mieszczaństwa, przykryty zawsze koronkową serwetą, na niej kryształowy wazon, w nim wypłowiałe sztuczne róże. Koronki wszędzie. Na oknach koronkowe firanki, koronki na wezgłowiach foteli, na radiu, na telewizorze, pod telefonem. Nawet bujak był z koronkowej rafii. Na ścianie wielkie płótno z owocami, w ciężkich złoconych ramach, i portrecik Kasi ubranej na ludowo. Na podłodze dywan starty do osnowy, niegdyś barwny, dobrze pamiętam: lubiłem na nim leżeć z książką. Za dużo, zdaniem matki, czytałem w szkolnych latach. Inni grali w piłkę, chodzili na zabawy, obmacywali dziewczyny w mrocznych korytarzach naszej poklasztornej szkoły we Wrocławiu przy ulicy Stalina, a ja czytałem Maya, Ossendowskiego, Sienkiewicza, Makarenkę. We Wrocławiu też unosiłem się w powietrze. Stawałem na dywanie, wyprostowany, na palcach, z zadartą głową, wzniesionymi ramionami i po dwóch, trzech minutach takiego stania moje stopy odrywały się od dywanu. Zawisałem w powietrzu, kilka centymetrów nad podłogą. Trwało to krótko. Czasami potrafiłem zliczyć do pięćdziesięciu, ale, najczęściej już na dwadzieścia pięć moje stopy wracały na dywan. Potem miałem zawroty głowy.

Wstydziłem się tego jak dwuznacznej choroby, nawet przed matką. Tylko Marcinowi zademonstrowałem kiedyś unoszenie w mojej norze na poddaszu, a on przyklęknął, długo sprawdzał, czy nie ma tricku, potem zmierzył linijką odległość od stóp do podłogi:

— Sześć i pół centymetra. To niemożliwe.

— Niemożliwe —potwierdziłem.

— To się nie zgadza z materializmem dialektycznym. Czysta metafizyka.

— Co mogę na to poradzić? — spytałem cicho.

— Musisz pójść do lekarza.

— Boję się lekarzy. Nic mi nie jest. Tylko trochę w głowie się kręci.

— Masz widzenia? — spytał Marcin. —Słyszysz głosy? Co czujesz podczas lewitacji?

— Nic nie czuję — odparłem. — Tylko mi lekko.

— Ciekawe — powiedział Marcin w zamyśleniu.

Potem, kiedy wezwano do kampanii oczyszczania szeregów naszej młodzieżowej organizacji, Marcin wstąpił na trybunę, taki pulpit obity czerwonym płótnem, ustawiony na podwyższeniu sali gimnastycznej, i oświadczył, że Artura trzeba z szeregów wykluczyć, ponieważ jest on wrogiem klasowym i wyznaje w skrytości światopogląd idealistyczny. Zażądał, abym się uniósł w powietrze. Posłusznie wdrapałem się na podium, stanąłem na palcach, podniosłem ramiona w górę i zadarłem głowę, ale nic się nie stało.

— Oszukujesz nas — powiedział Marcin dźwięcznym głosem. — Ja to widziałem na własne oczy. Widziałem?

— Widziałeś — odparłem bardzo cicho.

— Głośniej!

— Wi-dzia-łeś!

Dwie osoby wstrzymały się od głosu. Zostały wykluczone z szeregów podczas następnej kampanii. Jako wyrzuconemu, groziło mi relegowanie ze szkoły, Marcin długo rozmawiał z dyrektorem, pozwolono mi zostać, ale odtąd siedziałem w ławce sam, nauczyciele stawiali mi stopnie bez odpytywania.

Matka zaprowadziła mnie do psychiatry. Było świecenie w oczy latarką, bicie gumowym młotkiem pod kolana. Potem werdykt: normalny.

— Teraz im pokażemy — powiedziała matka.

Opierałem się, lecz nie pomogło. Wraz z matką znalazłem się w słonecznym gabinecie z galerią dostojników na ścianach, łysiejący młody mężczyzna siedział niedbale za biurkiem przywalonym papierami, jako przycisk służyła mu polerowana bryłka węgla na mosiężnej podstawie.

— Wasz syn został wykluczony za wrogą postawę — oświadczył i zajrzał do brązowej tekturowej teczki opatrzonej czarnymi inskrypcjami. — Propaguje obcy nam światopogląd.

— Co to znaczy? — zapytała matka.

— Mam przed sobą zeznanie aktywisty. Wasz syn w jego obecności lewitował.

— Wierzycie w lewitację?

— Jasne, że nie. Jesteśmy przeciwko zabobonom. Wasz syn...

— Odczepcie się od mojego syna! — przerwała mu matka niewiarygodnie mocnym, spiżowo grzmiącym głosem. — Albo przyznajcie się, że sami w skrytości wyznajecie obcy światopogląd!

Łysiejący mężczyzna pochylił się nad teczką. Długo milczał. Potem czerwonym ołówkiem przekreślił jakiś dokument i z rozmachem złożył podpis. Wróciłem do organizacji. Nim się to stało, pod szkołą zaszedł mi drogę Marcin, był w mundurku organizacyjnym, poważniejszy niż zazwyczaj, choć zawsze był poważny, spojrzał mi prosto w oczy, nie wytrzymałem jego spojrzenia, odwróciłem głowę.

— Musiałem tak postąpić — usłyszałem.

— Musiałeś — zgodziłem się.

— Dlaczego nie uniosłeś się w powietrze przed kolegami? Liczyłeś, że nie uwierzą?

— Było mi wstyd.

— Jestem twoim przyjacielem — powiedział Marcin, szukając wzrokiem moich oczu. — Nie wierzę w lewitację ani w żadne inne cuda, ani w Pana Boga. Jeśli On istnieje, wybaczy mi to, ponieważ mój ateizm oparty jest na uczciwych przesłankach.

Ja bym powiedział: „bo mój ateizm”. Marcin nie znosił „bo”, tylko „ponieważ”, „albowiem”, „jako że”. Był purystą językowym. Później zapytał, czy to prawda, że wobec łysiejącego mężczyzny wyparłem się lewitowania.

— Tak było — przyznałem.

— Okłamałeś towarzysza. Dlaczego?

— Nie wiem. Chyba się bałem. Chciałem wrócić do was...

Czy chciałem? Bez przynależności nie dostałbym się na uniwersytet. I tak nie zostałem zaakceptowany, w moich papierach zapomniano wykreślić, że byłem wykluczony, więc wynikało z nich, „że usunięty z szeregów” i „przyjęty powtórnie”. Marcin wyjechał na zagraniczne studia.

— Człowiek jest wszędzie taki sam. Daj mu tylko szansę.

— Czy wierzysz w przymus zdrady? — zapytałem matkę, dojadając z talerza ostatnie pyzy.

— Joanna tego nie zrobiła. Nie wierz jej.

— To się wzajemnie wyklucza — powiedziałem wycierając usta papierową serwetką, też koronkową, w łowickie wzory. — Jeśli mam wierzyć, więc zrobiła.

— Nie wierz w jej kłamstwo.

— Ja także to zrobiłem.

— Nie wymyślaj dla Joanny usprawiedliwienia, ona tego nie potrzebuje.

Wstałem od stołu. Byłem wyższy od matki o wiele głów. Spojrzałem w okno i najpierw patrzyłem na drzewa opakowane w zieloność, potem na szosę z robaczkami aut, potem na Wisłę, jak zawsze stalowo obojętną, leniwą i płytką, nieczułą na nasze westchnienia, pretensje, ambicje. Marna rzeka. Symbol. Piaszczyste łachy, anemiczne zarośla, brudna barka zakotwiczona na mieliźnie pośród ściekowych smrodów.

— Joanna nie może mnie kochać tak jak ty — powiedziałem. — Nawet Kasi nie umie tak kochać, za prosto nam szło. Ale jesteśmy dobrym małżeństwem, nigdy się nie rozwiedziemy.

— Zdradzałeś Joannę w Nowym Jorku?

— Coś ty? Zażartowałem. Za bardzo sobie cenię prawo do potępienia Joanny, gdyby miała na to zasłużyć. Ale nie zasługuje, masz słuszność, matko.

— Nie istnieje przymus zdrady. Są tylko kaprysy.

— Nie tylko.

— I słabość. Małość.

— A potrzeba wiary? — spytałem. — Wyrzeczenia, żeby się w niej utwierdzić?

— Inaczej cię wychowałam, Arturze. Tu są placuszki z jabłkami, jeszcze gorące, jedz. Posyp cukrem waniliowym... Och, łakomczuchu!

Zjadłem trzy placuszki. Pachniały cynamonem. Co ma do rzeczy wychowanie, gdy przyjdzie targać się samemu z życiem? Instynkt pływaka jest silniejszy od lęku przed wielką wodą, gdzieś tam majaczy brzeg, nie każdy dopłynie. W zawrotnym nurcie nie ma czasu na zasady: porozmawiamy o nich na brzegu, z tymi, którzy dopłyną. Popiłem placki truskawkowym kompotem.

— A tobie nie wstyd? — zwróciłem się do matki z przewrotnym uśmieszkiem. — Dobrze wiesz, że w swoim domu nie dostaję pyz ani placków.

Zaczerwieniła się, szybko odwróciła głowę, przygładziła koronkę na stoliczku.

— Pleciesz...

— Groziłaś, że nie dożyjesz mojego powrotu ze Stanów.

Zamknąłem się w swoim pokoju. Z maszyny sterczało pół kartki Tronu, nie dokończonej komedii o parze staruszków i fotelu, który udziela rad. Staruszek, emerytowany strażak, uratował był fotel z pożaru, gdy podpalono pałac przed wielu laty, i raptem odkrył, że fotel przemawia. Wystarczy na nim usiąść i zapytać. Fotel wie wszystko, zna przyszłość, ludzkie myśli. Jest obiektywny. Każdemu radzi dobrze i te rady krzyżują się, popadają w sprzeczność ze sobą. Wierzący uznają to za cud. Procesje. Ateiści domagają się otworzenia poradni...

I co dalej? Co ja bym śmiesznego zrobił z takim fotelem, gdybym był władzą? A gdybym był dostojnikiem kościelnym, czy uznałbym za cud gadający fotel?

Sprawdziłem, czy drzwi są zamknięte na klucz. Stanąłem na palcach pośrodku pokoju, wyprężyłem się, zadarłem podbródek. Chwila koncentracji i oderwałem się od podłogi, zawisłem w lekkim przechyle kilka centymetrów nad dywanem. Czułem mrowienie w stopach. Umysł jaśniał, widziałem ogniste koła, potem znikły i pojawiło się łagodnie rozproszone, a zarazem mocne światło. Często tak bywało podczas lewitacji. Pławiłem się w ciepłym blasku jak na słonecznej plaży, chłonąłem spokój, szybowałem w mgle nasyconej zapachem rumianku. Niekiedy mgła pachniała frezjami, kiedy indziej piżmem, ale najczęściej był to rumianek.

Uświadomiłem sobie: fotel trzeba zniszczyć.

Ale dlaczego?

Nie zdążyłem tego pojąć, bo do drzwi zapukała Kasia. Niecierpliwiła się, chciała czegoś, więc szybko wróciłem na dywan, przekręciłem klucz w zamku.

— Co robiłeś? Było tak cicho.

— Pracuję.

— Oj, jak tu pachnie rumiankiem! Fruwałeś, przyznaj się. Chciałabym to kiedyś zobaczyć.

— Mamusia żartuje, nie potrafię fruwać.

— Potrafisz, wiem. Ty wszystko potrafisz. Jak się nazywa stolica Kampuczy? Potrzebne mi to do wypracowania. Mam napisać wypracowanie o zbrodniach polpotowców.

— Phnom Penh — powiedziałem. — Co zamierzasz napisać o tych zbrodniach?

— Pol Pot mordował niewinnych ludzi. Jak Hitler.

Nie jak Hitler. Hitler jeszcze nic nie wiedział o Hitlerze. Pol Pot robił to kilkadziesiąt lat po nim, z pełną wiedzą o ludobójstwie, z dyplomem Sorbony, którym szczycą się intelektualiści. Przedtem lata całe przechadzał się po Paryżu, w dymie kafejek na Saint Michael dyskutował o wartościach, oglądał Giocondę i Guernikę, słuchał muzyki impresjonistów, czytał wiersze Eliota, liczył w Sekwanie wesołe światełka, kochał się w długowłosych, roześmianych francuskich dziewczynach. Potem to zamknął i poczuł się bogiem: postanowił na nowo rozpocząć budowanie świata.

Każdy kiedyś czuje się bogiem.

Jaki świat? Inny. Przeorany do podstaw, do komuny pierwotnej, do ery kamienia łupanego. Za jaką cenę? Nie ma ceny za wysokiej, gdy idzie o dobro świata. Czym jest życie ludzkie? Formą przemiany materii, epizodem w dziejach.

Tylko ja — niepowtarzalny, jedyny, opatrznościowy pomazaniec, wszechstwórca.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.