Kwiaty dla Klementyny - Aleksander Minkowski - ebook + audiobook

Kwiaty dla Klementyny ebook i audiobook

Aleksander Minkowski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młody Hugo jest łącznikiem partyzanckim, działającym w dobie okupacji. Oficjalnie zatrudniony w warsztacie samochodowym godzi się przyjąć zadanie polegające na dostarczeniu tajnego meldunku. Zdaje się pokpiwać ze swojej misji, choć poprzedni łącznik stracił w trakcie działań życie. Przerażona jest natomiast Elżbieta – dziewczyna, z którą spotyka się Hugo. Powieść dedykowana czytelnikom zainteresowanym historią II wojny światowej i partyzantką, o której pisał nie tylko Jan Józef Szczepański w „Butach i innych opowiadaniach".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 52 min

Lektor: Ewa Sobczak

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Minkowski

Kwiaty dla Klementyny

Saga

Kwiaty dla Klementyny

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1964, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728177624

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I

Opel był zakurzony, zielonożółta farba ochronna łuszczyła się jak skóra po świerzbie. Hugo dokręcił trzecią mutrę. Wyprostował się, podrzucając na dłoni klucz francuski. Oficer dotknął opony czubkiem wyglansowanego buta.

— Fertig? — zapytał.

— Jawohl, Herr Leutnant — odparł Hugo.

Żołnierz nacisnął starter; oficer delikatnie opuścił się na siedzenie, przygładził fałdy munduru, dotknął daszka. — Danke... — mruknął.

Samochód ruszył spazmatycznym zrywem, odpluwając kłąb niebieskawych cuchnących spalin. Hugo otrzepał kombinezon, zaciągnął pasek. Był szczupły w talii, biodra miał także szczupłe, za to ramiona szerokie; harmonijna budowa w jakimś stopniu rekompensowała niski wzrost.

Z warsztatu wyszedł Zdunek, stanął obok Hugona. Łysy, o zaokrąglonych plecach, przewyższał go niemal o głowę. Miał pod dostatkiem tego, co dla chłopca było nieosiągalne. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to ma, że Hugo musi podnieść głowę, aby mu spojrzeć w twarz. Na skrzyżowaniu wygasał obłok kurzu.

— Niedaleko zajadzie — powiedział Hugo. — To będzie przykre dla Herr Leutnanta.

— Co zrobiłeś? — zapytał Zdunek.

Głos miał głęboki, chrypiący, zsynchronizowany z niedźwiedzią sylwetką.

— Nic szczególnego — powiedział Hugo. — Mutry zawsze mogą się obluzować.

Zdunek przysunął się do niego, pochylił.

— Spiłowałeś?

— Odrobinkę. — Hugo uśmiechnął się. — Przy szybkiej jeździe występują drgania. Wibracja może spowodować nieprzewidziane...

Zdunek nie dał mu dokończyć. Chwycił go bochnowatą łapą za ramię. — Słuchaj, Hugo. — Dłoń boleśnie ugniatała obojczyk. — Mówiłem ci, żebyś nie robił żadnych numerów na własną rękę. Ten oficer przypomni sobie nasz warsztat.

Skrętem tułowia Hugo uwolnił ramię. Znów uśmiechnął się do Zdunka. — Zrobiłem to delikatnie — powiedział. — Kierowca gapił mi się na ręce przez cały czas. Nie ma obawy. Poza tym czekam już dwa miesiące.

Zdunek wyjął z kieszeni kombinezonu wygniecioną paczkę Juno. Zapalił, nie częstując Hugona. W grubych czarnych palcach papieros wyglądał jak pet. Hugo przestał się uśmiechać. Patrzył na Zdunka, głaszcząc klucz francuski.

— Mamy do ciebie jedną sprawę — powiedział Zdunek przyglądając się kominowi, którego cień wycinał w blasze dachu ciemną prostokątną smugę. — Wstąp do mnie o piątej.

Hugo skinął głową. Chciał poprosić Zdunka o przesunięcie spotkania na szóstą, bo o piątej miała do niego przyjść Elżbieta — nie widział jej cały ostatni tydzień. Zamiast tego powtórnie skinął głową, jak gdyby po chwili namysłu zatwierdzał spontaniczną zgodę.

Zostawił dla niej kartkę: Musiałem wyjść, jeżeli możesz, zaczekaj na mnie. Muszę się z tobą zobaczyć. „Muszę” podkreślił dwa razy czerwonym ołówkiem. Dopisał jeszcze: Postaram sïę wrócić jak najszybciej. Zwinął kartkę w rulonik i wsunął ją do dziurki od klucza. Jeżeli zechce zaczekać, będzie stała na klatce schodowej — śmierdzi tam rybami (Korczycowa z parteru handluje śledziami na bazarze), z sufitu zwisa pajęczyna, przez brudne okienko widać równie brudne podwórze i dwa nagie drzewka, między którymi wiszą sznury z bielizną. Córka wykwintnego poety, pachnąca przedwojennym bzem, ma czekać na niego w tym zaduchu i brudzie. Na pewno będzie miała na sobie jasnoniebieską sukienkę (wie, że Hugo przepada za tą sukienką, miękką w dotknięciu, eksponującą talię modelki z żurnala), oprze się o parapet i odbije na łokciach stemple brunatnego kurzu...

Przestał o tym myśleć dopiero w mrocznej bramie, pukając do drzwi z tekturową tabliczką „Jan Zdunek — mechanik samochodowy”. Właściwie zmuszał się do myślenia o tym przez całą drogę, bo wszystko, co miało jakiś związek z Elżbietą, działało na niego uspokajająco. Zapukał w umówiony sposób — były to dwa szybkie stuknięcia i trzecie dopiero po paru chwilach. Otworzył mu Zdunek; miał na sobie kraciastą flanelową koszulę, z rozcięcia wynurzały się kłaczki siwych włosów. Wprowadził go do pokoju. Hugo był już tutaj, pamiętał zielonkawą tapetę, zasłony z koców na oknach, duży jesionowy stół, na środku którego stał smukły ceramiczny wazon z pękiem przywiędłych tulipanów. Przy stole, zwrócony twarzą do drzwi, siedział otyły mężczyzna w brązowej marynarce.

— Towarzysz Michał — przedstawił go Zdunek.

Hugo usiadł na wskazanym mu krześle. Mężczyzna przyglądał mu się w milczeniu, przypalając nieśpiesznie papierosa. Brwi zbiegały mu się u nasady nosa, tworząc krzaczastą kępkę. Gwałtowna śmierć, pomyślał Hugo. Zdunek usiadł między nimi, wsparł się łokciami o blat stołu.

— Towarzysz Zdunek ma o was dobre zdanie — powiedział mężczyzna. — No cóż. Możecie wyjechać?

— Po prostu wyjechać? — zapytał Hugo.

— Po prostu — powiedział mężczyzna, nazwany przez Zdunka towarzyszem Michałem. — Dokądś pojechać i pojutrze wrócić.

Hugo spojrzał na swoje palce. Przez ten rok pracy w warsztacie bardzo się zmieniły: nie były już miękkie, białe, elastyczne; powlekała je zrogowaciała skóra, naznaczona draśnięciami i plamami od smarów.

— Myślałem, że wreszcie doczekam się czegoś na serio — powiedział.

Mężczyzna uśmiechnął się; był to jednak zaledwie przelotny błysk, wygaszony surowością. — Wszystko, co robimy, jest na serio — odezwał się patrząc uważnie na Hugona, jak gdyby ten przemienił się nagle w jakiś niezwykły przedmiot o tajemniczym zastosowaniu. — No więc?

— Miałem na myśli jakąś akcję... — Hugo nie dokończył, stropiony nieżyczliwym spojrzeniem Zdunka. — Oczywiście, mogę pojechać.

Między mężczyzną a Zdunkiem leżała ceratowa szachownica z rozstawionymi na niej figurami. Towarzysz Michał zainteresował się nagle układem figur; po paru sekundach namysłu przesunął wieżę do białego narożnika.

— W porządku — powiedział. — Straciliśmy kontakt z oddziałem Szarego. Łącznik wpadł, macie go zastąpić. Pojedziecie do Gajewa. Tam zgłosicie się na ulicę Polną trzy, mieszkania jeden. Powiecie: „Chcę kupić ze dwa kilo słoniny”. Odpowiedzą wam: „Słoniną handluje Kacperek”. Zapamiętacie?

— Chcę kupić ze dwa kilo słoniny — powtórzył Hugo. — Słoniną handluje Kacperek. Co dalej?

— Dobrze — powiedział towarzysz Michał. — Jeżeli właśnie tak wam odpowiedzą, to znaczy, że wszystko w porządku. Wówczas powiecie: „We środę należy zanieść kwiaty na grób Klementyny”.

— We środę należy zanieść kwiaty na grób Klementyny — powtórzył Hugo. — We środę należy zanieść kwiaty na grób Klementyny. To nawet ładnie brzmi.

— Zdaje się, że czytałem kiedyś wasz wiersz... — powiedział towarzysz Michał. — Ale nie chodzi o brzmienie. To jest rozkaz. Bardzo ważny rozkaz. Może się zdarzyć, że na Polnej nie odpowiedzą na hasło. Wtedy zaczekacie do zmierzchu.

— Rozumiem — powiedział Hugo. — We środę należy zanieść kwiaty na grób Klementyny.

— O zmierzchu pójdziecie szosą w kierunku wsi Jankowice. Na drugim kilometrze szosę przetnie polna droga. Skręcicie w prawo; po jakichś ośmiuset metrach zobaczycie leśniczówkę. Hasło i odzew te same.

— Jasne — powiedział Hugo. — Dwa kilo słoniny i handlarz Kacperek. A jeśli i tam nie odpowiedzą?

Mężczyzna spojrzał na szachownicę, potem na Zdunka. — Należy liczyć się z taką możliwością — powiedział. — Wtedy wrócicie. Zdunek mówił mi, że znacie dobrze język niemiecki.

— Rok studiów na germanistyce — powiedział Hugo.

— Papiery macie w porządku? Dobrze. Gdyby was ktoś zaczepił, powiecie, że przyjechaliście w odwiedziny do kuzynów w Jankowicach. Krewni nazywają się Łuczakowie. Jest taka rodzina we wsi, w razie czego potwierdzą. Wyruszycie jutro rannym pociągiem.

Zdunek wyszedł z pokoju, po chwili wrócił, stawiając na stole półmisek z jabłkami. Hugo wybrał duże czerwone jabłko, po skórce spływały kropelki wody.

— Dobrze — powiedział. — Chociaż spodziewałem się czegoś ciekawszego. Odbędę miłą wycieczkę. To wszystko?

Towarzysz Michał podniósł się z krzesła. Był znacznie wyższy niż się wydawało. Podszedł do Hugona, zatrzymał się o krok od niego, wykonując ręką niezdecydowany ruch, jak gdyby zamierzał ją oprzeć na ramieniu chłopca; nie zrobił tego jednaką ręka ześliznęła się, opadła na krawędź stołu.

— Posłuchaj — odezwał się półgłosem. — To nie jest wycieczka. Poprzedni łącznik zginął. O wiele łatwiej działać w grupie, z bronią, niż iść na zadanie samemu. Mam nadzieję, że tego nie odczujesz.

Hugo odgryzł duży kawał jabłka. Miał pełne usta kwaśnego miąższu. — Tak jest — powiedział uśmiechając się do towarzysza Michała. — Szary dowie się, że ma zanieść we środę kwiaty na grób Klementyny. Słowo honoru, że mu przekażę tę smutną wiadomość.

Towarzysz Michał nie odpowiedział na uśmiech. Odwrócił się do Zdunka. Hugo poczuł, że Zdunek trąca go w ramię.

— Nie błaznuj, szczeniaku — usłyszał. — Poręczyłem za ciebie. Gdybym nie znał twego ojca...

Hugo wstał, omal nie wywracając krzesła. — Dosyć — powiedział. — Nie jestem idiotą. Zostawcie ojca w spokoju.

— Przepraszam — odezwał się cicho Zdunek. — Po prostu nie zawsze ma się ochotę na żarty.

Na klatce schodowej nie było nikogo. Ściślej: stała tam Korczycowa wybijając kurz z pstrokatego dywanika. Do fetoru ryb przyłączył się gryzący zapach zleżałego brudu. Elżbieta nie czekała. Możliwe, że wybuch złości wywołała przede wszystkim jej nieobecność. Hugo zatrzymał się w połowie schodów, mając nad sobą pustą klatkę, w dole zaś Korczycową trzepiącą dywanik.

— Mało tu jeszcze smrodu? — rzucił. — Niech pani trzepie w swojej sypialni, będzie intymny aromat.

— Gówniarzu! ― zagłuszyła go niemal męskim basem. — Nie podoba się? To zatkaj ten swój inteligentny nosek! Ja ci dam sypialnię...

— Z brudu powstałaś, w brud się przemienisz...

Hugo wbiegł do mieszkania i zatrzasnął za sobą drzwi, wyciszając histeryczny wrzask staruchy. Dotarło do niego w strzępach: „... gestapo... bolszewik... zrobią porządek...”

Dopiero u siebie w pokoju, grzebiąc w szafce w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, Hugo zdał sobie sprawę, że znikł liścik, który zostawił w dziurce od zamka. To znaczy, że Elżbieta była. Nie potrafiła na niego zaczekać. Może nie chciała, może się nawet ucieszyła, że ma ten pretekst. Znalazł słoik z resztką buraczanego dżemu, wygarnął go łyżeczką i rozsmarował na kromce chleba. Dżem miał mdlącą słodycz sacharyny. Hugo wyobraził sobie Herr Leutnahta pędzącego oplem szosą na Mińsk. Przednie lewe koło zaczyna balansować, spada ostatnia mutra, wóz wywija koziołka i wlatuje do rowu; po szosie toczy się samotne koło... Mogła jednak zaczekać.

Leżąc na sofie, wpatrywał się w sufit, po którym cwałował na koniu jeździec bez głowy. Żółtawy zaciek, pokryty odpryskami tynku, przypominał abstrakcyjne malowidło, jeździec bez głowy był trzecim wariantem po aportującym niedźwiedziu i samolocie z utrąconym skrzydłem. We środę należy zanieść kwiaty na grób Klementyny, słoniną handluje Kacperek. Po tych trzech przerzutach bibuły spodziewał się od Zdunka czegoś więcej, tydzień temu miasto sapało z podniecenia, szepcząc o wysadzeniu przez alowców pociągu z amunicją; Hugo dowiedział się o tym ostatni, stojąc w kolejce po chleb.

Wilczy jazgot syreny, potem kilka rozproszonych odległością wystrzałów. Żadnego wrażenia, nawet ciekawości, nic, jeździec z jajecznicy nad głową, rytmiczny, tępy odgłos trzepaczki spadającej na dywan, brzęk kropel z źle zakręconego kranu. Dopiero to pukanie do drzwi. Nieśpiesznie wstając z sofy, Hugo miał pewność, że za drzwiami stoi Elżbieta w swej bladoniebieskiej sukience, bo nikt oprócz Elżbiety do niego nie przychodził, a tę sukienkę lubił najbardziej.

— Miałam jeszcze coś do załatwienia na mieście — powiedziała siadając obok niego na sofie. — Gniewasz się, że nie czekałam?

Nie była ładna. Banalna twarzyczka o nieco zadartym nosie i pulchnych wargach, wspartych na wysuniętym uzębieniu. Kontrast stanowiły oczy, jak gdyby wzięte z innej twarzy: wielkie kawały błękitu, przesycone światłem.

— Nie — powiedział Hugo. — Byłem pewien, że przyjdziesz.

— Mało brakowało, a nie przyszłabym. — Dotknęła jego ręki. — Ojciec źle się czuje. Jest coraz słabszy.

— Mam coś dla niego.

Hugo wstał, podszedł do szafki. Wyjął stamtąd półlitrowy słoik ze smalcem i podał go Elżbiecie. Zaczerwieniła się, biorąc od niego słój. Zawsze czerwieniła się w takich sytuacjach, nie mogła opanować sztuki przyjmowania w sposób naturalny, tak jakby to była chusteczka podniesiona z podłogi. Zapewne przypominała sobie w takich chwilach Hugona, bladego, speszonego, i ojca niedbale rozpartego w fotelu, z arkuszem maszynopisu tuż przy oczach. Wcale dobre, mówił ojciec uśmiechając się dobrotliwie, ma pan zadatki na prawdziwego poetę, tylko w tym miejscu, proszę zwrócić uwagę, wiersz trochę się łamie... Niech pan to dopracuje, chętnie zamieszczę. Przypominała sobie zapewne tych parę identycznych scen, raz tylko zakłóconych sporem (to już przesada, powiedział ojciec, bagnet w brzuchu wyzyskiwacza nie jest obrazem poetyckim, ale jakąś makabrą, my, poeci, mamy szczytniejsze cele niż wtrącanie się do płaskich utarczek klasowych. To nie są płaskie utarczki, powiedział Hugo, onieśmielony ale stanowczy, chodzi o społeczną sprawiedliwość, o jutro dręczonych ludzi. Spór trwał długo, ojciec jednak wiersza nie wydrukował), przypominała sobie, przyjmując słoik ze smalcem albo paczkę tytoniu, albo żółtawy cukier w grubej papierowej torebce i płoniła się za każdym razem.

— Dziękuję ci, Hugo — powiedziała. — Masz jutro trochę wolnego czasu? Ojciec prosi, żebyś nas odwiedził.

Forma rewanżu za tytoń i smalec. Ojciec Elżbiety nie był już tym wspaniałym mężczyzną o lwiej grzywie i wypolerowanych paznokciach, którego obecność onieśmielała, pozbawiała odwagi. Zgrzybiał, skurczył się, barwa głosu straciła połysk, całą swoją fascynację. Przedwczesny starzec, nie umiejący znaleźć sobie miejsca w nowych warunkach, złamany, słaby.

— Niestety — powiedział Hugo. — Jutro wyjeżdżam.

Spojrzała na niego zaskoczona. Nigdy dotychczas nie wyjeżdżał, o ile wiedziała, nie miał poza tym miastem rodziny ani znajomych.

— Dokąd? — spytała.

— W siną dal. — Uśmiechnął się. — Za dwa dni będę z powrotem.

Dopiero teraz domyśliła się. Poczuł jej palce na swojej dłoni.

— Hugo powiedziała. — Błagam cię.

Uwolnił dłoń. Denerwowała go zaborczość dziewczyny, którą zaledwie parę razy pocałował. Właściwie byli przyjaciółmi, tylko przyjaciółmi, kolegami ze studiów; prawdopodobnie gdyby nie jej ojciec, nie zainteresowałby się bliżej Elżbietą; przelał na nią niegdyś część podziwu, jaki miał dla jej ojca-poety.

— Daj spokój — powiedział spacerując po pokoju, od drzwi do okna i z powrotem. — Wracam pojutrze.

— Błagam cię — powtórzyła. — Chyba już dosyć przeżyłeś.

Odwrócił się do niej gwałtownie. Uśmiech był ironiczny, na pograniczu obelgi. — A ty za mało — powiedział. — Żeby zrozumieć. Pilnuj tatusia i daj temu spokój.

Niebieska sukienka przyparła go do framugi okiennej. Poczuł cienki zapach bzu, aż zakręciło się w głowie.

— Boję się o ciebie — usłyszał.

— To miłe. Czuję się tak, jakbyśmy byli parą narzeczonych. Szkoda, że dotychczas nie pomyślałem o oświadczynach.

— Drwisz? — Sukienka cofnęła się, opadła na sofę fałdami wokół kolan. — Nie chcę, żebyś wpadł jak idiota. Jedyne, co nam zostaje, to trwać; w tym wypadku tatuś ma rację.

— Nie mam nic przeciwko trwaniu twego tatusia. — Znalazł w kieszeni przełamany papieros, wsadził go do drewnianej lufki, zapalił. — Jest za słaby, żeby robić cokolwiek innego. Ale ja...

— Ojciec pisze — przerwała mu. — To jest coś więcej niż wasza zabawa w konspirację. Czas pokaże.

— Przyszłaś do mnie po smalec — powiedział, i było już za późno, żeby cofnąć te słowa, nadać im inny sens. — Wieprzowy tłuszcz pomoże wam przetrwać. Przykro mi, że narażam swoje życie, tak potrzebne twemu ojcu. Nic jednak nie poradzę. Mówiłem ci to cztery miesiące temu.

Przeraził go jej płacz. Nigdy nie widział Elżbiety płaczącej, brzydko wykrzywionych warg, mokrych policzków. Podszedł do niej, chciał ją objąć, odepchnęła go.

— Masz rację — usłyszał. — Potrzebujemy twojej jałmużny. Ale to już koniec, Hugo. Za ten smalec możesz mnie jeszcze raz pocałować. No, nie krępuj się. Płacę. Całuj, na co czekasz?

Chciał ją uderzyć, a raczej sam z rozkoszą nadstawiłby twarz pod uderzenie. Zacisnął szczęki, pięści.

— Przepraszam cię — powiedział po chwili. — Ja cię chyba jednak kocham, Elżbieto.

Nie patrzył na nią. Był odwrócony do okna; miał przed sobą dach sąsiedniego domu, pokryty burą naddartą blachą, z wprawionymi w cegłę rurkami kominów. Kominy pykały kłębuszkami dymu wtapiającego się w pierwszy niebieskawy zmierzch. Cała ta scena była idiotyczna, pozbawiona sensu, jak gdyby ktoś trzeci, kiepski scenarzysta, wciągnął ich w grę, poprzydzielał role, do których oboje zupełnie nie pasowali.

— Chyba cię jednak kocham — powtórzył, ciągle patrząc w okno i nie słysząc za sobą żadnego dźwięku, oddechu, poruszenia. — Kiedy to się skończy, będziemy żyli inaczej i ty zawsze będziesz miała rację. Ale teraz muszę, chociaż cię kocham i chcę doczekać czasów, kiedy będziemy to mieli za sobą. Mój ojciec...

Nie dokończył. Trącił paznokciem szybę, odpowiedziała przygłuszonym brzękiem. Najpierw było zupełnie cicho, potem dobiegł go ledwie słyszalny szept:

— To ja cię przepraszam, Hugo... Po prostu nie chcę, żeby ci się stało coś złego. Jestem bardzo głupia, Hugo.

— Chyba cię jednak kocham — powtórzył, znów uderzając paznokciem w szybę.

— Nie trzeba — usłyszał — Jesteśmy tylko przyjaciółmi. — I po pauzie: — Chciałabym wiedzieć, dokąd jedziesz... na co się narażasz.

Odwrócił się. Wyglądała tak jak przedtem, kiedy weszła do tego pokoju, jak gdyby nie było wykrzywionych warg, całej tej absurdalnej rozmowy.

— Na nic się nie narażam — powiedział siadając obok Elżbiety i kładąc dłoń na jej ręce opartej o poręcz sofy. — Niestety, zupełnie na nic. Traktują mnie trochę jak smarkacza, który może być co najwyżej gońcem. Tęsknię do czegoś naprawdę, a tymczasem...

— Dosyć — przerwała mu. — Wracasz pojutrze?

— Stuprocentowa gwarancja. — Oderwał jej dłoń od poręczy i przybliżył do warg. — Najdalej pojutrze Hugo Kluźniak zamelduje się w twoim domu.

Westchnęła, a może był to po prostu głęboki wydech.

— Muszę już iść — powiedziała. — Zbliża się godzina policyjna. Zostawiłam ojca samego w domu, miał dzisiaj zły dzień, nie ruszył się z łóżka.

— Powinnaś go zmuszać, żeby wstawał — powiedział Hugo nawijając na palec pasemko jej długich jasnych włosów i delikatnie ciągnąc do siebie, aż głowa dziewczyny znalazła się na jego ramieniu.

— Powinnam przytaknęła. — Kiedy wracam z pracy, zawsze zastaję go wpatrzonego w jeden punkt. Coraz rzadziej się do mnie odzywa.

— Wpadnę do was po powrocie — powiedział Hugo. — Może potrafię rozruszać twego ojca. Namówię go, żeby mi przeczytał parę swoich wierszy.

Umilkł. Elżbieta także milczała. Hugo wpatrywał się w jej przechylony profil, delikatnie wodził palcami po błyszczących włosach. Pomyślał, że cała ta ich rozmowa była marginesem i tylko jedno zdanie, lapidarne i w zupełnie innej scenerii, niż by sobie życzył — „Chyba cię kocham” — to jedno zdanie dotykało prawdy, której dotychczas żadne z nich nie chciało sobie uświadomić. Elżbieta miała przecież narzeczonego, podporucznika, dalekiego kuzyna, który znikł gdzieś na wschodzie, może poległ, nie było wszakże oficjalnego potwierdzenia, i jej ojciec mówił o Antonim jak o kimś, kto w każdej chwili może się zjawić w ich domu. Więc miała narzeczonego, Hugo był tylko przyjacielem. O przyjaciół też się można bać. „Chyba jednak cię kocham.” Powiedział prawdę, wymknęła mu się, zaskoczyła ich oboje; uprzytomnił ją sobie dopiero wówczas, gdy została wypowiedziana. Elżbieta ma różową plamkę na podbródku. Nigdy przedtem tej plamki nie zauważył. Może się myli. Nie rozważał dotąd swych doznań w związku z Elżbietą.

— Idę już — powiedziała.

Odprowadził ją do drzwi, w progu przez chwilę przyglądali się sobie, jak gdyby szukali jakiegoś słowa albo gestu, czegoś, co jest bardzo potrzebne, a odnajduje się zwykle o moment za późno, kiedy człowiek zostaje sam.

— Idę już — powtórzyła Elżbieta.

— Tak — powiedział Hugo. — Do zobaczenia. Pojutrze.

Trzasnęły drzwi. Jeszcze przez parę sekund wisiał w powietrzu zapach kwiatów. Przypomniało mu to: „We środę należy zanieść kwiaty na grób Klementyny”. Czyżby naprawdę kochał się w Elżbiecie? Napisał w jednym z ostatnich swoich wierszy (będzie wydrukowany w gazecie konspiracyjnej):

Dopóki są, dopóki nie zwyciężyłeś

Nie ma czasu na spokój, wytchnienie, miłość.

II

Budynek stacyjny wypełniała woń karbolu i spoconej skóry. W poczekalni tłoczyły się babiny z tobołkami, osowiałe i obojętne, jak gdyby czekanie na pociąg było tylko pretekstem do drzemki w ciepłym miejscu. Rozlokowały się wprost na posadzce. Na ławkach siedzieli żołnierze, kilkunastu szeregowców z plecakami i w hełmach. Oficer stał z boku, samotnie, odseparowany od tłumu półkolem wolnej przestrzeni, w którą nikt nie ważył się wkroczyć; palce, obciągnięte cienkim szarym zamszem, niedbale przytrzymywały papierosa. Hugo przecisnął się między tobołami, ktoś zaklął, kobieta w waciaku trąciła go walizką:

— Uważaj, ty...

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.