Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy - Grażyna Wosińska - ebook + książka

Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy ebook

Grażyna Wosińska

4,0

Opis

Jest to pierwsza książka o nielegalnej organizacji młodzieżowej KUL, wzorowanej na zakonie krzyżackim, założonej w Elblągu w 1949 roku. Jej członkowie nie godzili się na sowieckie porządki. Zamierzali walczyć, gdy wybuchnie III wojna światowa. Nie powąchali prochu, ale… zabili swojego kolegę, ponieważ uważali, że zdradzi ich bezpiece.

Niezwykła opowieść o młodych mężczyznach niegodzących się z rzeczywistością komunistycznej Polski, w której przyszło im żyć. Nietuzinkowo przedstawione wydarzenia, które naprawdę miały miejsce. Przejmująca opowieść o ideałach, lojalności, patriotyzmie, zdradzie oraz niesprawiedliwości.

Wstrząsająca, nieprawdopodobna, a jakże pouczająca historia, napisana barwnym językiem, obiektywnie, aż do bólu.

Serdeczne gratulacje za tę pozycję, którą czyta się jak doskonałą powieść kryminalną i człek się nie spostrzeże, że w istocie znalazł się w samym środku zarania PRL ukazanej taką, jaką była w rzeczywistości, bez przejaskrawień, ale i bez niedomówień.


Marian Podgóreczny, honorowy członek Stowarzyszenia Autorów Polskich

Grażyna Wosińska, elblążanka, autorka „Pożaru i szpiegów” – pierwszej książki o Sprawie Elbląskiej, kilkuset artykułów o losach żołnierzy Armii Krajowej, Powstańców Warszawskich, Sybiraków i Autochtonów. Publikowała m.in. w „Dzienniku Bałtyckim”, „Dzienniku Elbląskim”, „Gazecie Malborskiej” i „Wspólnocie” - miesięczniku Diecezji Elbląskiej. Stypendystka Miasta Elbląga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Członkom nielegalnych organizacji młodzieżowych czasów stalinowskich

Od autorki

Jest to pierwsza książka o nielegalnej organizacji młodzieżowej KUL, wzorowanej na zakonie krzyżackim, założonej w Elblągu w 1949 roku. Jej członkowie nie godzili się na sowieckie porządki. Zamierzali walczyć, gdy wybuchnie III wojna światowa. Nie powąchali prochu, ale… zabili swojego kolegę, ponieważ uważali, że zdradzi ich bezpiece.

Czasy stalinowskie to okres młodości członków nielegalnej organizacji KUL, bohaterów książki Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy? Ich dzieciństwo przypadło na wojnę, a rozpoczynanie dorosłego życia – na lata ostrej sowietyzacji Polski. Właśnie o tym opowiadam na podstawie dokumentów i relacji świadków.

Świat jest tak urządzony, że przeważnie młodzi ludzie mają odwagę go zmieniać, gdy im się nie podoba. Porywają się z motyką na słońce, nawet jeśli starzy i doświadczeni przed tym przestrzegają, a szanse powodzenia są znikome. Bywa więc często tak, że ponoszą klęskę. Wtedy ich poświęcenie pokrywa pył zapomnienia.

Kto nie doświadczył tragedii lat 1939–1956, nie zrozumie mentalności tych, którzy właśnie wtedy żyli. Teraz nie boimy się głodu, bombardowania, pijanych sowieckich sołdatów czy groźby aresztowania. Nie wiemy, co znaczy zabić człowieka, który nam zagraża lub wyda nas gestapo czy bezpiece. Nie widzieliśmy egzekucji oraz stert trupów. Nasza wrażliwość nie została stępiona. O tym często zapominamy. Wielu publicystów odsądza naszych przodków od czci i wiary. Nie rozumieją, że za pomocą współczesnej miary oceniają to, co działo się w przeszłości. Ich błędów nie będę powielała. Nie podejmuję się odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule: „zbrodnia czy wyrok na zdrajcy?” Niech każdy poszuka jej sam, pamiętając: o zbrodniach Sowietów i Niemców, demoralizacji powojennej, głodzie, chorobach, ludobójstwie na Wołyniu oraz wypędzeniu (bo przecież nie repatriacji) z Kresów ich prawowitych mieszkańców w 1945 roku i później.

Mam nadzieję, że książka pobudzi do refleksji nad tym, co wybieramy: życie na kolanach czy walkę mimo nikłej szansy na sukces. Moim zdaniem to dylemat nie tylko czasów wojny i stalinizmu.

Podziękowania

Nikt nie jest samotną wyspą. Tylko ze wsparciem i pomocą innych ludzi powstaje coś cennego.

Na początku dziękuję za życzliwość prof. dr. hab. Mirosławowi Golonowi, dyrektorowi Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku. Doktor Daniel Czerwiński wspierał mnie radą podczas zgłębiania tajników dokumentów UB. Bezcenna była pomoc dr Marzeny Kruk, naczelnika Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów, oraz pracowników: Barbary Wierzbickiej i Janusza Juracha. Dziękuję także dr. Karolowi Nawrockiemu, naczelnikowi Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej, oraz Krzysztofowi Filipowi, także z IPN w Gdańsku.

Ciepłe słowa kieruję do ks. dr. hab. Wojciecha Zawadzkiego, dyrektora Archiwum Diecezjalnego w Elblągu.

Bez relacji świadków, żyjących w czasach stalinowskich, ta książka byłaby niepełna. Serdecznie dziękuję za cierpliwość: Juliuszowi Gerungowi (prezes), Benjaminowi Kostrubiecowi i Józefowi Urbanowiczowi, „Jaworzniakom” ze Związku Młodocianych Więźniów Politycznych lat 1944–56, oraz Adamowi Kowalskiemu z Elbląga, byłemu pracownikowi Zakładów Mechanicznych im. Świerczewskiego, Zamech.

Za życzliwość dziękuję: Renacie Milewskiej, Alicji Gdaniec i Katarzynie Jabłonowskiej z Biblioteki Elbląskiej.

Bez okazanej pomocy nie zrozumiałabym tragedii bohaterów książki. Umożliwiło mi to zwiedzanie Aresztu Śledczego i byłej siedziby Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy ulicy Królewieckiej w Elblągu. Dziękuję: ppłk. Krzysztofowi Wojewodzie, dyrektorowi Aresztu Śledczego w Elblągu, oraz insp. Markowi Osikowi, Komendantowi Miejskiemu Policji w Elblągu. Jestem wdzięczna także wszystkim, którzy mnie oprowadzali i cierpliwie odpowiadali na pytania.

Książka nie powstałaby, gdyby nie redakcja Wiadomości 24.pl w Warszawie, Wydawnictwo Innowacyjne Novae Res w Gdyni i Urząd Miejski w Elblągu.

Na koniec dziękuję znajomym z Facebooka za wsparcie i klikanie w „lubię to” pod moimi postami o czasach stalinowskich i nie tylko.

Wprowadzenie

Stefan Bociej miał 19 lat, gdy koledzy go zamordowali. Najpierw jeden uderzył go młotkiem w głowę, potem drugi dusił, a pozostali trzymali, by się nie wyrywał. Wydarzyło się to wieczorem 3 marca 1950 roku w Elblągu, w nieistniejącym dziś domu przy ulicy Suwalskiej.

Stefan Bociej spoczywa na cmentarzu Agrykola. Na jego grobie są: zwykły drewniany krzyż, bluszcz, sztuczne kwiaty i znicze. Umilkł już dawno płacz matki i jej córki, gdy w 1950 roku składały syna i brata do grobu. Tragedię pogłębiał fakt, że zamordowali go koledzy z nielegalnej organizacji. Przyjaciel nie zrobił nic, by mu pomóc. Matka bezsensownie wyrzucała sobie, że nie zapobiegła tej śmierci. Syna nie zatrzymała tam, gdzie mieszkała – w podelbląskiej wsi Piastowie. Chłopak koniecznie rwał się do miasta. Pracował w piekarni.

I

Na cmentarzu teraz panuje cisza. Z tablicy, poza datami narodzin i śmierci, nie wyczytamy ani słowa o tragedii sprzed ponad 60 lat. Grób skrywa tajemnicę Stefana. Zamierzam nieco uchylić jej rąbka. Uważam, że warto.

Historia ta, bez upiększeń, pokazuje czasy powojenne z biedą, nie tylko tą materialną, ale i moralną. Poznajemy marzenia chłopaków o lepszym życiu, sławie oraz walce z bronią w ręku o wiarę i niepodległość. Czyżby skończyło się na zabójstwie?

Od grobu Stefana widzę małą nekropolię ojców redemptorystów. To ten zakon głosił pierwsze powojenne misje święte w Elblągu we wrześniu 1949 roku. Zakończone były sukcesem, mimo kłód rzucanych przez bezpiekę i władzę. Trzydzieści tysięcy ludzi przystąpiło wtedy do spowiedzi i komunii świętej. Elbląg liczył około 40 tysięcy mieszkańców.

Dwa miesiące później Stefan Bociej założył z Robertem Sokołowskim i Stachem Kozickim nielegalną organizację Katolicki Uniwersytet Lubelski KUL, która miała bronić wiary i Kościoła przed komunistami. Przyczyną było także zawieszenie działalności Krucjaty Eucharystycznej za sprawą władzy ludowej.

II

Od grobu Stefana widzę także Krzyż Katyński. Przypomina on o zamordowaniu przez NKWD ponad 20 tysięcy polskich oficerów, ale nie tylko.

Z Elbląga w lutym 1945 roku Armia Czerwona wykurzyła Niemców. Jednak nie ograniczyła się do zdobycia miasta. Sowieci stali się okupantami. NKWD założyło lagier dla „wrogów”. Niektórzy z nich byli więźniami hitlerowskiego obozu Stutthof różnych narodowości, w tym Polakami. Prześladowani byli także elblążanie, głównie niemieckie kobiety. Sowieci wyekspediowali ich do swoich więzień operacyjnych, z których odchodziły transporty do ZSRR. Byli wśród nich ludzie polskiego pochodzenia. Wielu nie przetrzymało tragicznych warunków transportu. Tak właśnie zginął ojciec Stefana Bocieja, wywieziony z Wąbrzeźna.

Wszystkich traktowano jednakowo barbarzyńsko. Władze radzieckie ignorowały ważki problem, jakim winna być specjalna troska wobec ludności ciążącej ku polskości. A przecież mogła ona wnieść znaczący wkład w scalenie nowych ziem z resztą kraju.

Polowania na ludzi skończyły się pod koniec kwietnia 1945 roku. Potem Sowieci wywozili, co się dało, z poniemieckiego dobra do Związku Radzieckiego, a czego się nie dało – niszczyli. Zabijali, gwałcili, szukali żołnierzy: Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, a potem tych powracających z Zachodu[1].

Polacy z UB brali przykład z sojuszników. Pracowali pod ich nadzorem, a potem prawie samodzielnie. Wiedzieli, jak wymuszać odpowiednie zeznania i że religia to opium dla ludu, a księża – największy wróg.

Za prawdę o Sowietach za czasów stalinowskich ludzie szli do więzienia, nawet za dowcip polityczny lub za sam fakt służenia w AK lub NSZ podczas wojny. Zbrodnią było tworzenie nielegalnej organizacji.

III

Do takiej organizacji właśnie Stefan należał. Dlaczego więc zabili go swoi? Za zdradę, której jeszcze nie popełnił, tylko zapowiedział. Kim byli zabójcy? Pięciu kolegów, którzy wykonali „wyrok” śmierci. Ale także szef nielegalnej organizacji, tercjarz Robert Sokołowski, najstarszy z nich. Może jeszcze ktoś, a może nikt? Wszyscy chcieli dobrze, a wyszło źle.

Gdyby nie było sowieckiej okupacji, może Stefan by żył. Nie wstąpiłby do nielegalnej organizacji. Nigdy bym o nim nie usłyszała. Byłby jedną z wielu osób przybyłych do Elbląga po wojnie z różnych stron do nowego miejsca, na dalsze życie. Stało się jednak inaczej. Doszło do tragedii. Nie sposób nie zadać pytania: dlaczego?

W książce przedstawiam fakty, by Czytelnik miał szansę zrozumieć, z jakich powodów młodzi ludzie zabili swojego kolegę, patrząc przez pryzmat czasów, w jakich żyli. Tylko tyle i aż tyle. Zamieściłam też opinię byłego egzekutora z innej młodzieżowej organizacji niepodległościowej.

[1] Więcej w:Armia Czerwona/Radziecka w Polsce w latach 1944–1993. Studia i szkice, Borne Sulinowo–Bydgoszcz–Gdańsk, IPN, Gmina Borne Sulinowo 2014 (artykuły: M. Golon, D. Czerwiński i K. Filip).

CZĘŚĆ 1Nowe życie w poniemieckim mieście

Nie zrozumiemy bohaterów książki, członków legalnej Krucjaty Eucharystycznej i nielegalnego KUL, jeśli nie będziemy wiedzieli, w jakich czasach żyli.

Zapraszam do lektury o tym, jak powojenni przybysze ze Wschodu i Zachodu stali się elblążanami. W jakich warunkach przyszło im żyć, jak wyglądały komunistyczne porządki, z jakimi problemami się zmagali w pracy i w szkole. Nie sposób pominąć też życia religijnego w Elblągu. Przecież młodzi ludzie walczyli za wiarę.

___________

Walka z Kościołem w wieży Babel

Opowieść o zabójstwie Stefana Bocieja zaczęła się od przyjazdu jej bohaterów do Elbląga w latach 1945–1949. Przybyli zza Buga, z Warszawy i okolic oraz innych rejonów kraju. Mieli różne doświadczenia, ale łączyły ich nienawiść do Sowietów i przywiązanie do Kościoła.

Do Elbląga po wojnie przyjeżdżali tysiącami osiedleńcy ze Wschodu, Zachodu, centralnej i południowej Polski. Co piąty przyjeżdżał zza Buga. W nielegalnej organizacji KUL co drugi członek pochodził z Kresów: z okolic Wilna, Trok, Lwowa, Lidy, Równego i Krzemieńca Podolskiego oraz Brześcia nad Bugiem. Na własnej skórze poznali, na czym polega sowiecki system władzy. Byli tego świadkami lub słyszeli o wszystkim od rodziców lub starszego rodzeństwa. Musieli opuścić ziemie, które zamieszkiwali od pokoleń. Zostawiali z bólem serca kościoły, cmentarze i domy.

Nie oznacza to, że pozostali, pochodzący z innych rejonów kraju, nie znali Sowietów od najgorszej strony. W 1945 roku Armia Czerwona nie tylko gnała Niemców z Polski. Każdy zajęty rejon uważała za trofiejny, czyli zdobyczny. Na porządku dziennym były kradzieże, rozboje i gwałty. Krasnoarmiejcy wywozili wszelkie dobra nie tylko z miast zamieszkałych przez Niemców. NKWD zabierało też Polaków do pracy przymusowej w kopalniach, m.in. Donbasu, gdzie z powodu wojny brakowało robotników. Tak było z ojcem Stefana Bocieja, wywiezionym przez Sowietów z Wąbrzeźna.

Natomiast do komunizmu byli przekonani w większości reemigranci z Francji. Już tam spora ich część zapisała się do PPR i KPF[1]. Rzeczywistość w Polsce szybko zweryfikowała ich wyobrażenia o państwie z dyktaturą proletariatu. Z kolei miejscowi, czyli Niemcy, też w większości opuszczali swoje rodzinne strony – dla nich Elbing. Niewielu zostało.

To były czasy wędrówki ludów i nowej wieży Babel.

Nie kopmy się z koniem

Wszystkich przybywających do Elbląga łączyło jedno: zostali pozbawieni swojej przeszłości, wyrwani z korzeniami i przesadzeni w obce miejsce. Tam jedynym autorytetem był Kościół. Dla większości elblążan – podstawa ładu moralnego. Powtarzali oni córkom i synom: „bez Boga ani do proga”. Komunizm był złem, bo walczył ze Stwórcą. Skoro władza prześladuje ich kapłanów, niszczy organizacje katolickie, nic dobrego z tego nie wyniknie. Ale dalecy byli od buntu. Najważniejsze, by mieli co do garnka włożyć. Natomiast ich dzieci myślały czasem inaczej. Wierzyły, że świat do nich należy i łatwo go zmienią.

W latach 1945–1948 ludziom, którzy nie doświadczyli terroru w sowieckim stylu, wydawało się, że ten komunizm nie jest taki zły. Przecież Bierut brał udział w procesji Bożego Ciała. Gdy składał przysięgę jako prezydent w 1947 roku, dodał na końcu: „Tak mi dopomóż Bóg”.

Religia była w szkołach, z początku nawet programy przedwojenne i nauczyciele też. To były tylko pozory potrzebne komunistycznej władzy do rozprawienia się z podziemiem niepodległościowym i legalną opozycją. Sfałszowała ona wybory do Sejmu Ustawodawczego, a potem już była jedna, jedynie słuszna partia – PZPR. Nie było nawet pozorów istnienia dwóch partii: PPR i PPS. Partie satelickie SL i SD[2] nie miały wpływu na rzeczywistość.

W 1949 roku władza całkowicie odkryła prawdziwą twarz. Bez względu na wszystko, trzeba było się z nią liczyć. Nie wstąpisz do partii lub ORMO, nie zostaniesz strażnikiem przemysłowym ani strażakiem. Skrzywisz się na nową władzę i Związek Sowiecki, ubecy wybiją ci to z głowy, czasem dosłownie.

Jedni nienawidzili nowej rzeczywistości i nie wstępowali do ZMP lub PPR, później PZPR, by lepiej żyć. Drudzy też nienawidzili, ale zgodnie z zasadą: „nie kopmy się z koniem, myślmy o przyszłości swojej i dzieci”, wstępowali do partii. Nie afiszowali się potem z chodzeniem do kościoła.

Tysiące osób u spowiedzi

Najważniejszym wydarzeniem religijnym w Elblągu były misje święte. Organizatorem był ks. Wacław Hipsz, administrator parafii św. Mikołaja oraz dziekan elbląski i malborski. Wspomagali go inni księża, m.in. ks. Hilary Pracz-Praczyński, franciszkanin, proboszcz parafii św. Wojciecha.

Pomysł bezpiece i partii, mówiąc delikatnie, się nie podobał. Przeszkadzali więc w przeprowadzeniu misji. Najpierw wezwali ks. Hipsza do Urzędu Miejskiego. Usiłowali go zastraszyć. Nie odniosło to skutku. Wówczas ubecy oświadczyli mu, że „misjonarze nie będą zameldowani w Elblągu, jako że miasto znajduje się w strefie nadgranicznej i obowiązują przepustki”. To znów było tylko straszenie, bo odmówili wydania na piśmie takiego zakazu. Wtedy ks. Hipsz zdecydował, że bez względu na wszystko misje się odbędą. Trwały od 10 do 19 września 1949 roku. Głosiło je 15 redemptorystów. Zakończyły się sukcesem. Wyspowiadało się wtedy ponad 30 tysięcy osób, co stanowiło około 75 procent mieszkańców miasta. Wielu katolików na nowo związało się z Kościołem, po długiej przerwie spowodowanej trudnościami życia wojennego i powojennego.

Stało się tak, mimo że ubecy czynili wszystko, by ludzi zniechęcić do udziału w misjach. W raporcie miesięcznym PUBP w Elblągu z 28 października 1949 roku czytamy: w czasie trwania misji, jak spowodowanie wyjazdu młodzieży i starszych na dożynki, organizowano akademie, kina bezpłatne, spowodowanie sprzedaży materiałów i tłuszczów [brakowało ich w sklepach – G.W.]. Co w dużej mierze [przyczyniło się – G.W.] do obniżenia frekwencji” (zdanie w wersji oryginalnej; znajomość języka polskiego wśród ubeków w tym czasie była marna).

Teraz chyba największy dowód na skuteczność misji. Autorem poniższych słów jest Witold Konopka, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku: szaleją redemptoryści [w powiecie elbląskim – G.W.] wciągają 10 członków partii do koła różańcowego. Komitet gminny nie może się odbyć, bo wszyscy członkowie komitetu poszli do spowiedzi. O tym wie i melduje jedynie komendant posterunku MO.

Wściekłość brała się stąd, że partia nie potrafiła ściągnąć tylu ludzi na swoje masówki, co Kościół na organizowane przez siebie uroczystości. Co ważne, nie stosował przemocy, nie groził zwolnieniem z pracy i nie kusił dobrami materialnymi.

Ubecy prześladowali księdza

Większość z bohaterów tej książki uczestniczyła w tych pamiętnych misjach świętych we wrześniu 1949 roku. Byli związani z parafią św. Wojciecha. Jej proboszczem, jak wspominałam, był ks. Hilary Pracz-Praczyński, kapelan Armii Krajowej w stopniu majora. Znalazł się na celowniku UB. W sprawozdaniach elbląskiej bezpieki jego nazwisko w donosach informatorów występuje najczęściej, nie tylko wśród kapłanów. Czytając sprawozdania z 1949 i 1950 roku, miałam wrażenie, że każde słowo docierało do UB. Donosiciel słyszał, jak ksiądz się żalił: Nawet swoim współbraciom w kapłaństwie nie mogę ufać. Wiadomo, że trzech, wprawdzie nie z tej parafii, podpisało współpracę.

Pewne jest, że ks. Pracz-Praczyński był otoczony donosicielami udającymi troskę o Kościół. Ze sprawozdań wynika, że byli to przeważnie świeccy. Jeden z nich doniósł: kapłan zwolnił gospodynię, bo według niego donosiła do UB. Część donosów wydaje się być prawdziwa, szczególnie tych nazywanych przez władzę „wrogą propagandą”. Były też takie, które bez sprawdzania pachną niezrozumieniem podstawowych faktów, chęcią oczerniania i przypodobania się mocodawcom z bezpieki.

O tym wszystkim musiał wiedzieć Robert Sokołowski – przez jakiś czas kościelny w „Wojciechu”, a potem szef nielegalnej organizacji KUL.

Ksiądz Pracz-Praczyński był inwigilowany i represjonowany. Z dokumentów sądowych wynika, że aresztowano go 11 listopada 1950 roku. Odbył się sfingowany proces, świadków torturowano, zastraszano i podstawiano zeznających na życzenie UB. Siedem osób miało odwagę mówić przed sądem prawdę, bez względu na konsekwencje.

Wyrok – trzy lata więzienia. Księdza Hilarego Pracza-Praczyńskiego skazano na podstawie art. 22 mkk (małego kodeksu karnego): Kto rozpowszechnia fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego bądź obniżyć powagę jego naczelnych organów, podlega karze więzienia do lat 5. Karę trzech lat odbył duchowny w całości i wrócił do Elbląga[3].

Caritas najuboższym

W powojenne życie Kościoła elbląskiego włączali się też wierni. Powstał w 1948 roku Komitet Odbudowy Zabytkowego Kościoła św. Mikołaja. Przewodniczącym został Stanisław Różański, prezes Sądu Okręgowego w Elblągu. Jego zastępcą był wtedy jeszcze płk, Bolesław Nieczuja-Ostrowski, legendarny dowódca AK, prześladowany przez bezpiekę, skazany później dwa razy na karę śmierci.

Mimo że inicjatywa odbudowy kościoła wyszła od państwa i wydatkowało ono na ten cel sześć milionów złotych, nie chciało uznać stowarzyszenia. Urząd Wojewódzki w Gdańsku argumentował, że komitet „nie odpowiada względom pożytku publicznego”. Elblążanie na budowę świątyni przekazali 2,2 mln złotych. Nie tylko wspierali oni budowę kościoła, ale też działalność charytatywną. W 1946 roku podczas Tygodnia Miłosierdzia przekazali prawie 20 tys. zł. Pewnie była też pomoc żywnościowa i w postaci odzieży, ale tego brak w dokumentach. W 1948 roku elblążanie ofiarowali ponad 200 tys. zł.

Dzięki księżom i wiernym Caritas w 1947 roku działał prężnie. Siostry Rodziny Maryi opiekowały się 45 dziećmi, zorganizowały kuchnię dla ubogich, odwiedzały chorych, prowadziły pracownię szycia, haftu, robót artystycznych i kulinarnych dla dziewcząt. Powstała też tzw. Misja Dworcowa, która udzieliła pomocy ponad sześciu tysiącom osób.

Za miłosierdzie likwidacja

Domu dla starców nie założono, bo władze miasta się nie zgodziły. Jak się okazało, nie to było najgorsze. Państwo odgórnie zlikwidowało w 1950 roku działalność charytatywną prowadzoną przez Kościół. Musiał on się ograniczyć do zbiórek urządzanych podczas kontynuowanych Tygodni Miłosierdzia oraz przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Doszło także do likwidacji Krucjaty Eucharystycznej w listopadzie 1949 roku, do której należeli bohaterowie książki.

Zaraz po wojnie dla większości elblążan lekcje religii w szkołach to była rzecz oczywista. Władza co roku zmniejszała liczbę takich placówek i zostawiła tylko tyle, by twierdzić, że jest wolność wyznania. Lekcje religii odbywały się więc także w parafiach. Rodzice nie protestowali, pewnie ze strachu przed prześladowaniami, oraz uznali, że nie warto kruszyć kopii, skoro władza lekcji religii nie zlikwidowała, ale odbywały się poza szkołą. Dygnitarze PZPR ubolewali, że powstają punkty katechetyczne, jak na ich gust – zbyt licznie.

Nasi bohaterowie nie chodzili na religię, kończyli podstawówki, a potem gimnazja systemem wieczorowym. Ale na pewno uczęszczali na spotkania Krucjaty Eucharystycznej w parafii św. Wojciecha. Prowadzili zajęcia z młodszymi dziećmi. Księża byli dla nich autorytetem.

Marne płace, głód i chuligani

Kościół odgrywał ważną rolę, ale było też codzienne trudne życie. Brakowało żywności. Płace zwykłych ludzi były gorzej niż marne. Bywało, że nawet w pracy słabli z głodu. Dochodziły do tego zwykłe chuligaństwo i brak bezpieczeństwa.

Warunki życia w Elblągu były ciężkie.

– Jak ktoś miał rodzinę i jeden pracował, to była nędza – wspomina Adam Kowalski, w Elblągu od 1953 roku. – Kiełbasa raz na rok, na Wielkanoc, a codziennie ziemniaki: gotowane, placki ziemniaczane, pyzy.

Ludzie musieli sobie jakoś radzić. – Prawie każdy coś hodował, nawet w centrum miasta – wyjaśnia pan Adam. – Gdy mieszkałem w latach pięćdziesiątych na Płk. Dąbka, rano wynajęty pastuch zganiał krowy z poszczególnych domów na pastwisko, czyli poligon za miastem. Wieczorem z powrotem przyganiał do właścicieli.

Tym pastuchem bywał Kazik Piwoński z nielegalnej organizacji KUL.

Elblążanie hodowali króliki, owce, świnie, kury. W okolicy dzisiejszego lodowiska pewna rodzina miała nawet konia i kierat, a owce pasły się koło głównej poczty, przy placu Słowiańskim oraz przed Bramą Targową, na Starym Mieście.

Strajk o mięso

Nie wszyscy hodowali zwierzęta. Młodzi robotnicy Zakładów Mechanicznych im. Świerczewskiego korzystali ze stołówki. Gdy na stołach pokrytych ceratą, lub nie, mięso przestało się pojawiać, 100 mężczyzn zagroziło, że nie wyjdzie do pracy, jeśli na obiad nie będzie schabowego.

Rada w radę szefowie zakładu zdecydowali, że dla dobra sprawy życie straci świnia z zakładowego chlewu. Wszyscy byli zadowoleni. Później strajków z tego powodu nie było.

Zakładowe tuczarnie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych nie były niczym dziwnym. Tak służby socjalne radziły sobie z trudnościami aprowizacyjnymi. Później chlewnie zastąpiły kioski z żywnością na terenie zakładu; istniały jeszcze w latach osiemdziesiątych. Z ich zaopatrzeniem bywało różnie.

Walka o miejską miedzę

Ziemia obok domów była więc łakomym kąskiem. Między sąsiadami walka o „miedzę” to normalka. Władza interweniowała. Uznała, że do ziemi mają prawo tylko rodziny z małymi dziećmi. Wielu czuło się pokrzywdzonych, bo w ogródki włożyli wiele pracy, a nie służyły tylko im, ale też nastoletnim siostrzeńcom i bratankom. Władza nie rozwiązała problemu.

Przy domu pana Jana i jego sąsiadów rosła grusza, ale nie bardzo owocowała. Jan o nią zadbał. Gałęzie uginały się od owoców. Podzielił się z sąsiadami. Ci uznali, że najlepsze kawałki ziemi im się należą. Najbardziej bezwzględny wywalczył teren z gruszą, ten trochę mniej bezwzględny z jabłonką. Jan chciał spokoju, zadowolił się więc jakimiś nieużytkami. Opatrzność „ukarała” przedsiębiorczych. Ani grusza, ani jabłoń następnego roku nie obrodziły. Gdyby pan Jan nie oddał drzewa, miałby zatrute życie przez chciwych sąsiadów. Takich konfliktów nie brakowało.

Pensja tylko na jedzenie

Gdy ktoś nie mógł wyżyć z pensji rodziny i nie miał możliwości bawić się w rolnika, dorabiał w inny sposób.

Józef Murzynowski w swoich wspomnieniach Ruiny i ludzie, w książce Ocalić od zapomnienia, pisze, że oprócz ośmiu godzin w zakładzie, pracował jeszcze prawie tyle samo jako szewc. À propos butów, Alojzy Janasiewicz, robotnik z Zakładów Mechanicznych im. Świerczewskiego, zapytany, dlaczego nie wyjechał na urlop, gdy go dostał, tak to wyjaśniał: Kamasze kosztowały mnie 10 tysięcy złotych, a zarabiałem 15 tysięcy złotych, więc na urlop nie pojechałem. Był rok 1949. Ale dla pracownic Spółdzielni Cukierniczej „Wolność” 10 tysięcy złotych to był majątek. Panie zarabiały tylko osiem tysięcy złotych miesięcznie. Nie wystarczało nawet na jedzenie. Jedną z nich była matka Roberta Sokołowskiego (szefa KUL). Jej mąż zginął w obozie koncentracyjnym. W domu musiała być bieda. Robert przeważnie zarabiał tylko korepetycjami.

Złota młodzież z włosami na mandolinę

Do codziennych problemów bytowych dochodziły jeszcze chuligaństwo i brak bezpieczeństwa. Władze nie mogły sobie z tym poradzić. Nawet w biały dzień doszło do obrzucenia cegłami robotnika pracującego na jednej z elbląskich ulic. Doznał złamania podstawy czaszki.

Głównymi sprawcami wybryków chuligańskich i rozbojów byli młodzi mężczyźni bez wykształcenia, skromnie wynagradzani, bez perspektyw na szybkie polepszenie bytu. Masowo przyjeżdżali do Elbląga, zwabieni wieloma zakładami przemysłowymi. Gdy praca nie spełniała ich oczekiwań, więcej do fabryki nie przyszli. Niektóre dzielnice były tak niebezpieczne, że agitatorzy przedwyborczy bali się tam chodzić. Według władz przyczyną był brak rozrywek kulturalnych.

Dużym ryzykiem były spacery nieoświetlonymi ulicami. Najciemniejszą była ulica… Neonowa (przy placu Grunwaldzkim), bez żadnej latarni.

Złą sławę mieli nie tylko dorośli, ale i uczniowie Szkoły Przysposobienia Przemysłowego. Problem był na tyle dotkliwy, że prezes Sądu Powiatowego w Elblągu poświęcił mu wiele miejsca w swoim sprawozdaniu. Przypomniał, że jaka szkoła, taka młodzież.

Nie bez znaczenia było też nadużywanie alkoholu, bez którego żadne spotkanie nie mogło się obejść. Winnych szybko znaleziono: to szefowie lokali gastronomicznych.

Nie patrząc na datę sprawozdania, bez pudła stwierdzamy, że jest z czasów stalinowskich. Jego autor uważa, że „klasowe oblicze chuligaństwa” ma związek z „amerykańskim stylem życia”, a chuligani reprezentują „klasy politycznie zlikwidowane”. To jeszcze nie wszystko, czytajmy dalej: Chuligaństwo prywatnej inicjatywy, złotej młodzieży, popularnie zwanych bażantów o włosach w mandoliny, w przykrótkich spodniach i z butelką wódki w kieszeni – jest szczególnie w naszych warunkach odrażające.

Nasi bohaterowie nie stronili od alkoholu, szczególnie gdy mieli kłopoty. Nie przebierali jednak miary i nie byli chuliganami. Co nie znaczy, że wymiarowi sprawiedliwości nie byli znani, przynajmniej niektórzy. Włosów w „mandoliny” nie nosili.

W szkole zetempowcy, w pracy ubecy

Członkowie nielegalnej organizacji KUL rano pracowali, by z czegoś żyć, a wieczorem uczyli się w podstawówce dla dorosłych lub w gimnazjum. Zarówno w pracy, jak i szkole łatwo nie było.

Młodzi ludzie podczas wojny nie mogli się uczyć, więc po wojnie nadrabiali zaległości. W pracy dopiero nabywali podstawowych umiejętności.

W szkole i zakładzie panowały specyficzne układy, wzorowane na sowieckich, dziś trudne do zrozumienia. Na pewno się nie podobały członkom nielegalnej organizacji KUL.

Dziennik raportów, czyli donosów

Młodzi ludzie dobrze wiedzieli, że UB, czyli Urząd Bezpieczeństwa, mający swoich ludzi też w zakładach pracy, był postrachem nawet najodważniejszych. Podpaść mógł każdy, jak miał pecha, ale najbardziej żołnierze AK, NSZ czy Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ojciec i brat Alfreda Sankowskiego (KUL) byli w Armii Krajowej na Ziemi Nowogródzkiej.

Można było podpaść za słuchanie zachodnich radiostacji i opowiadanie o tym, co się usłyszało. Wystarczyło też nie zgłosić, że sąsiad słucha radia lub opowiedzieć, nawet prywatnie, dowcip skierowany przeciw władzy. Sporo krążyło żartów o Stalinie. Jakie są nagrody w konkursie dowcipów o nim? Pierwsza nagroda – 25 lat, a druga i trzecia – po 10 lat. Tylko w lutym 1950 roku za tzw. szeptankę skazano w Polsce cztery i pół tysiąca osób, w większości robotników i chłopów.

Zatem trzeba było być ostrożnym, gdy się z kimś rozmawiało. Łatwo się kontrolować, by nie opowiadać dowcipów, ale gdy jest się wzburzonym, bo nie ma się za co żyć, to już gorzej. O takim przypadku pisze Ryszard Tomczyk w Ocalić od zapomnienia, w tekście W środowisku zielonych. W jego ręce trafił dziennik tzw. raportów, czyli donosów.

Oto jeden z nich, opowiedziany przez Tomczyka: Na przystanku tramwajowym stały towarzyszki Elżbieta Nowak i Irena Kowalska. Kowalska powiedziała: Ostatni raz harowałam po godzinach. Niech mnie jasna krew zaleje, jeśli to nieprawda. Od dwóch miesięcy żadnego wynagrodzenia ani „Bóg zapłać”. Dziś wyskoczyłam na godzinę do domu, bo mieli przyjść z administracji i wymienić kran. I wiesz, co mi ten palant ze złotem w gębie powiedział? – Gówno – powiedział – roboty odstawiał nie będę. I poszedł na piwko. Uprzejmy donosiciel jeszcze zacytował podsumowanie żalów: Powiedz, czy to nie skurwysyństwo.

Dziennik z donosami Ryszard Tomczyk zniszczył, bo obawiał się, że trafi w niepowołane ręce. Ten dokument stalinowskich czasów otrzymał on, gdy został sekretarzem POP, Podstawowej Organizacji Partyjnej, od usłużnego, też partyjnego, obywatela.

Wilczy bilet

W szkole również nie było łatwo. Bezpieka zmuszała szantażem do współpracy nawet nieletnich. Tak było z uczennicą Gimnazjum Krawieckiego w Elblągu. Jej ojciec był w obozie pracy w Związku Sowieckim. Ubek wezwanej dziewczynie powiedział wprost, że jak będzie donosiła o niewłaściwych wypowiedziach nauczycieli i dyrekcji, to ojciec szybko wróci do kraju, a jeśli nie, to nie wiadomo, co z nim będzie. Matka dziewczyny, przerażona, poszła po radę do dyrektorki, którą szanowała. Ta poradziła, by uczennica się zgodziła, ale mówiła tylko to, co nikomu nie może zaszkodzić.

Nie zawsze jednak można było się wykpić. Andrzej Wiśniewski, elbląski maturzysta, za odmowę donoszenia na kolegów do UB został wyrzucony ze szkoły i otrzymał trzyletni wilczy bilet. Maturę zdał eksternistycznie i dostał się nawet na studia, ale długo nie studiował, bo ktoś znów doniósł. Dzięki wytrwałości zdobył w końcu wymarzony dyplom.

Zetempowcy żądali wizytowania lekcji

W szkole członkowie ZMP czuli się wszechmocni. Władzy zależało bowiem na wychowaniu w duchu socjalistycznym, czyli na donoszeniu do UB i miłości do Stalina. Związek Młodzieży Polskiej, a dokładniej – jego działacze, mając za sobą bezpiekę i partię, od Józefa Lisaka, dyrektora Liceum Ogólnokształcącego im. Jagiellończyka w Elblągu, zażądali… prawa do wizytowania lekcji i uczestnictwa w posiedzeniu rady pedagogicznej. Dyrektor oczywiście się nie zgodził. Efekt: po krótkim „sądzie” natychmiastowa dymisja. Na jego miejsce przyszła Rosjanka ze słabą znajomością języka polskiego[4].

Zetempowcy organizowali wielogodzinne masówki. Ich atmosferę wspomina Irena Kulecka, elbląska licealistka czasów stalinowskich: Realizujący te masówki Zarząd przetrzymywał młodzież po zajęciach i pod nieobecność nauczycieli, karcono uczniów za różne „odchylenia”, rozliczano z ocen niedostatecznych, babrano się w sprawach osobistych, zniewalano do tzw. samokrytyki, która stała się zjawiskiem powszechnym. Imprezy urządzane z ogromnym reżimem trwały całymi godzinami. Służyły prywatnym rozrachunkom. Zasypiających podczas tych masówek zrywano z miejsc okrzykami w rodzaju: niech żyje generalissimus Józef Stalin lub Wielki Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. W każdym razie uczestnictwo w tych masówkach było dla nas, uczniów myślących, bardzo upokarzające i traktowaliśmy je jako torturę.

Trzech spośród 14 członków KUL należało do ZMP. Nie oznacza to, że mieli takie poglądy jak ówczesna władza i chcieli jej służyć. Mogli się zapisać, bo wszyscy należeli i bezpieczniej było się nie wyróżniać.

Stalinowskie czasy były kabaretowe i...

Adam Kowalski pracował w Zakładach Mechanicznych im. Świerczewskiego, tak jak i kilku członków nielegalnej organizacji KUL.

Pan Adam, który nie był bezpośrednio prześladowany, bez wahania stwierdza: To czasy strachu, bałem się drugiego człowieka, że na mnie doniesie do UB i będą kłopoty. Panował terror. Tak myślałem nie tylko ja. Znałem brygadzistę. Pochodził z Pomorza, więc był pretekst oskarżenia o kontakty z Niemcami. Co miesiąc wzywany do UB. Pisał zawsze życiorys. Musiał nauczyć się go na pamięć, bo gdy napisał trochę inaczej niż poprzednio, to ubek straszył, że za kłamstwo się z nim policzy.

Adam Kowalski nazywa czasy stalinowskie kabaretowymi, w kontekście stosunków panujących w zakładzie: Pod koniec miesiąca – szaleństwo. Liczyło się tylko wykonanie planu za wszelką cenę. Gdy się nie udało, kierownictwo stosowało takie sposoby. Pamiętam, robiliśmy młoty pneumatyczne i nożyce do cięcia blach grubości 6, 8 i 13 mm. Detale niewykończone jeszcze były montowane. Do odbioru na przodzie stały „prawidłowe” maszyny, na końcu – te felerne. Gdy szefostwo, nawet ze zjednoczenia, odebrało, urządzenia się demontowało, detale obrabiało jak Pan Bóg przykazał i ponownie montowało. To była moja pierwsza praca. Myślałem, że tak się pracuje nie tylko w Polsce, ale wszędzie, bo widać nie można inaczej.

...upokarzające

Receptą partii na wykonanie planu byli także przodownicy pracy, nagradzani i hołubieni przez władzę. Tak wspomina to Adam Kowalski: Na akord wykonywano detale na maszynie. Tym dobrze wyrobionym politycznie, „swoim”, kierownictwo dawało opłacalne zlecenia, a innym – takie, których wykonanie wymagało dużo czasu. To była fikcja. Ja raz byłem przodownikiem, bo ubek zakładowy się dowiedział, że pochodzę z jego stron, więc chciał raz uhonorować rodaka. Nie chciałem być przodownikiem, bo ich w zakładzie, z wiadomych względów, koledzy nie lubili.

Dyrektor tech., gdy miał pilne zlecenie, nie szukał przodowników. Szedł tylko na warsztat, mówił, jak sprawa wygląda, i grzecznie prosił. Nikt nie odmawiał. Potem przynosił pęta kiełbasy i wódkę. Napili się symbolicznie, podjedli i robota była zawsze na czas.

Czasy stalinowskie, zdaniem Adama Kowalskiego, to okres upokarzania: Ubowiec zakładowy podczas przerwy śniadaniowej kazał czytać „Trybunę Ludu”, trzeba było się wpisać do zeszytu, że danego dnia się ją czytało.

To nie był jedyny jego pomysł: Nakazał kasjerkom w specjalnej, na ten cel wybudowanej, wielkiej beczce wypłacać pensję tzw. bumelantom, czyli tym, którzy nie wyrobili normy.

Brakowało fachowców, m.in. spawaczy, więc ktoś wpadł na pomysł, by przyuczyć dziewczyny. To było upokarzające. Wystarczyło, że ubrała ten strój ze skórzanym fartuchem, na nogach chodaki drewniane, maska w ręku, już miała dosyć, a jeszcze coś robić.

Poza problemami z aprowizacją, biedą i dokuczliwą władzą, elblążanie cieszyli się życiem. Chodzili na zabawy, do kina, organizowali prywatki z tańcami przy akordeonie i grzebieniu. Dziewczyny i chłopcy flirtowali, brali śluby, tańczyli na weselach i pili na chrzcinach. A starzy też za kołnierz nie wylewali. Zbierało im się wtedy na wspominki o dawnych dobrych czasach. Narzekali na swoje zdrowie oraz na młodzież: Za moich czasów to byłoby niemożliwe.

Czy tak właśnie przeżywali lata stalinowskie członkowie KUL? Na pewno byli świadkami niektórych wydarzeń, słyszeli o nich lub o innych podobnych. Jedno jest pewne – nie podobał im się stalinizm. Nie godzili się na biedę, beznadzieję i życie bez wolności.

[1] Polska Partia Robotnicza, Komunistyczna Partia Francji.

[2] Stronnictwo Ludowe, Stronnictwo Demokratyczne.

[3] O inwigilacji i przez bezpiekę Kościoła dowiesz się więcej w: D. Czerwiński, Działania gdańskiego aparatu bezpieczeństwa wobec kurii biskupiej w Pelplinie w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku, „Komunizm: System – Ludzie – Dokumentacja. Rocznik Naukowy” 2013, nr 2, [w:] Letnia Szkoła Historii Najnowszej 2012. Referaty, red. K. Dworaczek, Ł. Kamiński, Warszawa 2013.

[4] „Władza w latach 1949–1951 przyzwoliła na rewolucyjny bunt młodzieży z ZMP, wymierzony w starsze pokolenie i tradycję, starając się jednak zachować nad nimi kontrolę. Zależało na zerwaniu więzi społecznych, narzuceniu nowych reguł życia. Około 1951 roku rządzący uznali, że «pryszczaci» z ZMP wykonali zadanie i cofnęli przyzwolenie na spontaniczną młodzieżową rewolucję”, K. Kosiński, Oficjalne i prywatne życie młodzieży w czasach PRL, Warszawa 2006, s. 37. W tym kontekście warto zajrzeć też do: „Jesteście naszą wielką szansą”. Młodzież na rozstajach komunizmu 1944–1989, red. P. Ceranka, S. Stępień, Warszawa 2009 albo M. Wierzbicki, Związek Młodzieży Polskiej i jego członkowie, Warszawa 2006.

CZĘŚĆ 2Nienawiść do stalinowskiej Polski

Już wiemy, w jakich warunkach żyli bohaterowie niniejszej książki. Czas na poznanie ich marzeń, pragnień oraz sposobu dążenia do celu, nie zawsze uczciwego. Nie bali się ryzyka, ale nudnego życia. Stalinowska Polska im się nie podobała. Trzech chłopaków próbowało uciec do Francji. Pochodzili z rodzin, które przeżyły dramatyczne chwile podczas obu wojen światowych.

___________

Uciekali do Francji po wolność

Bohaterowie książki, zanim wstąpili do nielegalnej organizacji KUL, byli członkami Krucjaty Eucharystycznej. Nie kochali Stalina ani Bieruta.

Rodzicom członków KUL nie podobała się powojenna polska rzeczywistość. Ich synowie myśleli tak samo. Trzech z nich tak miało dość, że zdecydowali się na ucieczkę z kraju przez zieloną granicę z Czechosłowacją lub z Niemcami, a dokładnie z sowiecką strefą okupacyjną. Paszporty bowiem władza wydawała nie tym, co chcieli, ale wybranym i pewnym.

Chłopcy pragnęli dotrzeć do Francji. W Elblągu było sporo reemigrantów z tego kraju, którzy żałowali powrotu do ojczyzny. Ponadto jeden z uciekinierów, Alfred, urodził się we Francji. Jego ojciec często mu o tym opowiadał i znał wielu reemigrantów z tego kraju.

„Ruki w wierch”

Na taki desperacki krok się zdecydowali, bo byli młodzi, zatem jeszcze bez złych doświadczeń. Wiesiek Szmaro, Alfred Sankowski nie mieli jeszcze 17 lat, a Kazik Piwoński nie skończył nawet lat 16. Najprawdopodobniej pod koniec kwietnia lub na początku maja 1949 roku wyruszyli w drogę, być może we trójkę.

Odnalazłam dokumenty dotyczące Wieśka Szmaro. Wynika z nich, że 8 maja 1949 roku dotarł do Bautzen, czyli Budziszyna, odległego o około 60 kilometrów od granicy polsko-niemieckiej. Wiesiek myślał, że „Ruskie” tego dnia, tzn. w przeddzień czwartej rocznicy „pabiedy” (zwycięstwa), będą mniej czujni. Przeliczył się. Usłyszał: „ruki w wierch”. Sowieci przekazali chłopaka 6. Brygadzie Ochrony Pogranicza Zgorzelec, dokładniej 18 Batalionowi OP Lubań.

Dnia 17 maja żołnierze przewieźli go do więzienia w Jaworze. Tam czekał na proces, aż do 8 września. Miał już wtedy skończone 17 lat. Po procesie w Sądzie Grodzkim został zwolniony. Otrzymał wyrok: rok więzienia w zawieszeniu.

Kolegom Wieśka – Fredkowi i Kazikowi – też nie udało się nawet przekroczyć granicy. Zostali złapani również przez pograniczników z 18. Batalionu OP Lubań, z 6. Brygady Ochrony Pogranicza Zgorzelec. Siedzieli w celi więzienia w Jaworze do procesu. Po nim zostali wypuszczeni na wolność, gdy tylko usłyszeli od sędziego wyrok – rok więzienia w zawieszeniu.

Marzyli o wolności

Cała trójka wróciła do Elbląga z poczuciem, że ich wolność we własnym kraju jest iluzją. Nie tracili jednak nadziei. Wierzyli w słowa antykomunistycznej piosenki: A jak przyjdą Andersiaki, to odmienią wszystkie znaki, wtedy górą nasza racja i prawdziwa demokracja. Chłopcy liczyli, że wybuchnie III wojna światowa „kapitalistów” z „komunistami”. Chcieli wziąć w niej udział, bo za późno się urodzili i prochu wcześniej nie powąchali.

Nic więc dziwnego, że idea walki zbrojnej tak im się spodobała, iż wstąpili do nielegalnej organizacji KUL.

Książki zmieniły życie Roberta i Stacha

Marzenia o wielkich czynach nie rodzą się z niczego. Robert Sokołowski oraz Stanisław Kozicki, szefowie nielegalnej organizacji KUL, inspiracje znaleźli w książkach. Stach dodatkowo w przeszłości swojej rodziny, Robert – w kazaniach franciszkanów.

W to, że książki zmieniają życie człowieka, nie jest łatwo uwierzyć. Tak było jednak w przypadku Roberta Sokołowskiego oraz Stacha Kozickiego. Od razu dodam, że nie tylko lektura wpływała na ich ważkie decyzje życiowe. Weźmy też pod uwagę, że nie było telewizji, Internetu, a radio było rzadkością, bo mało kogo było na nie stać w 1949 roku.

Magia Dywizjonu 303

Stanisław Kozicki, zwany Stachem, ukochał książkę Dywizjon 303. Pewnie kupił lub pożyczył wydanie z 1946 roku. Mogło być też tak, że wpadło mu w ręce wydanie okupacyjne. Zaraz po wojnie władzy w Polsce zależało na propagandzie „niezwyciężonej” Armii Czerwonej. Najlepsi byli przecież jej żołnierze, według oficjalnej propagandy.

Przypomnę kilka faktów z historii tej legendarnej książki. Jest naprawdę ciekawa.

Arkady Fiedler zaczął ją pisać w 1940 roku, na gorąco, podczas bitwy o Anglię. Pierwsze wydanie miało miejsce w 1942 roku, oczywiście w Anglii. Podczas wojny w Polsce wydano ją aż cztery razy: trzy w Warszawie, przez Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze w 1943, i raz w Kielcach, nakładem „Chrobrego Szlaku” w 1944 roku.

Które z wydań trafiło do Stacha, już nie dojdziemy, najprawdopodobniej to warszawskie. Do Elbląga po wojnie przyjechało wielu warszawiaków, można więc przypuszczać, że książkę pożyczył od jednego w z nich.

Popularność Dywizjonu 303 była niezwykła. Nie dziwmy się, że i Stach uległ jej czarowi. Podczas wojny w języku angielskim było sześć wydań, po francusku dwa oraz po portugalsku i holendersku. W wydaniu angielskim z 1945 roku na okładce była opaska z napisem: „Jedyna polska książka pisana na obczyźnie, a wydana także w Polsce okupowanej w 1943 roku”.

Jeszcze wiele lat po wojnie piloci z Dywizjonu 303 byli bohaterami. Jego nazwę znało każde dziecko w Polsce i zna chyba dziś. Nie może nas zatem dziwić, że książka Arkadego Fiedlera miała taki wpływ na Stacha, wtedy nastolatka.

„Lotnik bez lęku i skazy”

Po przeczytaniu Dywizjonu 303 zaimponował chłopakowi Witold Urbanowicz, dowódca formacji. Autor, Arkady Fiedler, rozdział o nim zatytułował Lotnik bez lęku i skazy. We wrześniu 1939 roku został pochwycony przez sowiecki oddział. Uciekł jeszcze tego samego dnia. Dostał się do Francji, walczył z Niemcami jako pilot myśliwca. Jego sukcesy oszołomiły chłopaka. Opisy walk, nawet z czterema samolotami wroga, rozpalały wyobraźnię: Rzucił się najpierw przeciw trzem Messerschmittom tak gwałtownie, że przeraził ich pilotów i rozbił całą trójkę, po czym ostrym skrętem uderzył na czwartego, który nie przyjąwszy walki, wolał uciekać.

Stach też chciał być bohaterem. Marzył również o podróżach. Uważał, że bezpieczeństwo podczas ich odbywania zapewni mu broń. W trakcie wojny był świadkiem tragicznych wydarzeń na Wołyniu w 1943 i 1944 roku oraz w czasie repatriacji do Polski. Widział, że kto miał broń, panował nad sytuacją, a bezbronni, tak jak jego rodzina, mogli tylko uciekać. Wielu ich sąsiadów i znajomych nie miało takiego szczęścia. Pozostali na Wołyniu na zawsze.

Krzyżacy i Krzyżowcy

Roberta Sokołowskiego nie interesowała II wojna światowa, ale średniowiecze, bo jak mówił: wszyscy słuchali papieża i nikt z nim nie walczył oraz wciąż myślano o śmierci i zbawieniu duszy. Nie miał wątpliwości, że komuniści walczą z Kościołem, a on nie może się temu bezradnie przyglądać. Napisał list do reżimowego dziennikarza: Szanowny Panie Małcużyński, biada temu, co rozpocznie wojnę w Papieżem. Często powtarzał: Nie mogę nosić z przodu krzyża, a z tyłu czerwonej gwiazdy.

Te poglądy chciał wcielić w życie. Szukał wzorów i znalazł w… Krzyżakach Sienkiewicza oraz w Polska a Zakon Krzyżacki Stanisława Franciszka Zajączkowskiego. Był zachwycony dobrą organizacją zakonu. Uważał, że skutecznie walczyli z poganami. Rodzi się pytanie: jak godził Robert swój zachwyt z niegodziwościami Krzyżaków? Tak to tłumaczył: Krzyżacy pomylili mi się z Krzyżowcami, którzy walczyli o Boży Grób.

Robert Sokołowski wybierał z lektur to, co mu pasowało. Z Krzyżowców Zofii Kossak-Szczuckiej: Krzyż! Jedyna ostoja, pociecha, otucha! Nieśli Krzyż, zwali się krzyżowcami, i Krzyż nie mógł się ich zaprzeć. Bóg musiał okazać miłosierdzie pomimo grzechów krzyżowców. Przeczytajmy jeszcze i ten fragment: Krucjata sunie jak (…) taran krwawiący cierpieniem, bluzgający ropą grzechu (…) sunie i toruje drogę (…).Wymoszczony trupami, zamieciony wichrem namiętności, szlak jej via Dolorosa ludzkości, jest jednak Drogą, jest stąpnięciem w przód (…).

Robert Sokołowski chciał walczyć z komunistami, by wiara zatriumfowała w Polsce.