Zanim się obudzę - Agnieszka Bednarska - ebook + audiobook + książka

Zanim się obudzę ebook i audiobook

Agnieszka Bednarska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Z rzeki zostaje wyłowiona kobieta – wyziębiona i prawie martwa. W szpitalu zapada w śpiączkę. Ma nikłe szanse na wybudzenie się. Policja nie potrafi ustalić jej tożsamości, nikt nie zgłasza jej zaginięcia. Opiekująca się nią siostra Brygida nadaje jej imię Selena i od tej pory poświęca się opiece nad dziewczyną.

Do tej samej sali trafia Kamil, chłopak z objawami śmierci mózgowej. Ordynator namawia jego rodziców do podpisania zgody na pobranie organów od Kamila, ale oni się nie zgadzają. Matka, patrząc na syna, nie wierzy w jego śmierć.

W szpitalu pracuje również doktor Yao Nakamura – wychowanek domu dziecka, samotny dziwak i przeciwnik orzekania śmierci mózgowej. Czy zdoła przywrócić swoich pacjentów do świata żywych? Kto ma decydować, gdzie leży granica między życiem a śmiercią? Co dzieje się za świadomością człowieka, który jest zbyt słaby, by wrócić, lecz wciąż niegotowy, by odejść?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 50 min

Lektor: Filip Kosior
Oceny
4,6 (92 oceny)
59
26
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewelinakonopkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Super wciągająca dająca do myślenia
00
Bohunka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Podziwiam autorkę za podjecie tak trudnego etycznie tematu, który ubrała w całkiem ciekawą historię. A lektor? Magnifique!
00
DanutaKnapczyk68

Dobrze spędzony czas

Śmierć , odchodzenie, śmierć mózgu i trudne decyzje rodziny o wyrażeniu zgody na odłączenie od aparatury podtrzymującej życie o przeznaczeniu narządów dla innych chorych , co po nas pozostaje , czy balsamować zwłoki , czy duchy bliskich są obok nas , ciężki kaliber , nie dla każdego , choć bohaterowie tego thrillera medycznego zadają pytania , które z wiekiem stawia sobie chyba każdy cichości ducha
00
Doroa57

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wartościowa książka,porusza trudne sprawy polecam
00
Ewelina4321

Nie oderwiesz się od lektury

Super dziękuję
00

Popularność




Text copyright © 2019 by Agnieszka Bednarska Copyright © 2019 for this edition by Media Rodzina Sp. z o.o.
Projekt okładkiAndrzej Komendziński
Zdjęcie na okładceShutterstock
Projekt logotypu Gorzka CzekoladaDorota Wątkowska
W powieści wykorzystano fragmenty: Jodi Picoult, To, co zostało, tłum. Magdalena Moltan-Małkowska, Prószyński i S-ka Ken Wilber, Śmiertelni nieśmiertelni: prawdziwa opowieść o życiu, miłości, cierpieniu, umieraniu i wyzwoleniu, tłum. Aldona Możdżyńska i Jerzy Dmuchowski, Wydawnictwo Czarna Owca
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
ISBN 978-83-8008-639-5
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla mojego syna Filipaz wyrazami miłości

W śmierci nie kropka jest najgorsza, tylko znak zapytania.

Jodi Picoult

Nie stójcie

nad moim grobem

i nie płaczcie;

Nie ma mnie tam.

Ja nie śpię.

Jestem tysiącem wiatrów,

które wieją;

Jestem diamentowym blaskiem

na śniegu.

Jestem światłem słonecznym

na dojrzewającym zbożu;

Jestem łagodnym jesiennym deszczem,

kiedy budzicie się w porannej ciszy;

Jestem śmigłym lotem

cichych ptaków.

Jestem łagodną gwiazdą,

która świeci w nocy.

Nie stójcie nad moim grobem

i nie płaczcie;

Nie ma mnie tam...

Ken Wilber

WSTĘP

Są takie pytania, na które człowiek szuka odpowiedzi od początków swojego istnienia i prawdopodobnie nigdy ich nie znajdzie. Należą do nich między innymi pytania o sens ludzkiej egzystencji, granice wszechświata, o Boga, przeznaczenie oraz o to, kiedy życie naprawdę się zaczyna i o to, kiedy naprawdę się kończy. Bo jeśli, jak twierdzi wielu, zaczyna się w chwili poczęcia, czyli w momencie, gdy powstaje pierwsza ludzka komórka, to czy nie byłoby logiczne uznać, że kończy się w chwili, gdy ostatnia ludzka komórka umiera? A jeśli tak, kim – lub czym – jest człowiek, u którego stwierdzono śmierć mózgu, ale jego funkcje życiowe podtrzymuje aparatura, po to by można było pobrać jego cenne organy? Czy zgodnie z powyższą, niekoniecznie prawdziwą teorią, człowiek ten nie byłby ofiarą eutanazji? Morderstwa?

I kolejne pytanie, także pozostające bez odpowiedzi, a równie często stawiane sobie przez człowieka, zwłaszcza u schyłku życia: „Co potem?” Prędzej czy później ciało obróci się w proch, ale czy człowiek to tylko zlepek komórek? A może jest czymś więcej, czymś, czego nie potrafimy nazwać, czego istnienia nie możemy udowodnić i czego nie zauważamy, mimo że nas otacza? Duszą, energią, świadomością?

Ustanie pracy płuc i serca, czyli zatrzymanie oddechu i krążenia, przez wieki stanowiło świadectwo zgonu człowieka i wyznacznik końca ludzkiego życia.

Nieodwołalny.

Do momentu wynalezienia respiratora, czyli urządzenia przejmującego te funkcje organizmu, których z powodu choroby, podawanych leków, uszkodzeń wewnętrznych czy też śmierci, sam nie może podtrzymywać.

I tu po raz pierwszy pojawia się pytanie, czy pacjent, który nie trafił do kostnicy tylko dlatego, że jego funkcje życiowe przejęła skomplikowana aparatura medyczna, w którego ciele krew krąży tylko dlatego, że został do czegoś podłączony, jest jeszcze żywy czy już martwy?

Czy można określić go mianem zwłok z bijącym sercem, czy jest to nadużycie?

W celu rozwiązania dylematu, którego czterdzieści lat temu jeszcze nie było, powstało sformułowanie śmierci mózgowej, oznaczającej ustanie pracy pnia mózgu. Od tej pory za zmarłego uznaje się człowieka, który mimo zachowanego krążenia i poprawnej pracy organów wewnętrznych nie wykazuje aktywności mózgowej, jego wykres EEG jest płaski, a komisja lekarska na podstawie serii badań stwierdza brak odruchów pnia mózgu i jednoznacznie orzeka śmierć mózgową.

Wydawać by się mogło, że na tym temat się kończy. Gdyby nie przypadki pacjentów uznanych za zmarłych, powracających jednak, ku konsternacji lekarzy, do świata żywych.

W maju 2005 roku osiemnastoletni Paweł K. stał się uczestnikiem wypadku komunikacyjnego, w wyniku którego doznał ciężkiego uszkodzenia mózgu. Nie dawał oznak życia.

Ordynator oddziału intensywnej terapii jednego z zachodniopomorskich szpitali poprosiła rodziców chłopaka o podpisanie zgody na pobranie od niego organów.

Podczas dramatycznego pożegnania bliscy zauważyli, że Paweł się poruszył, ale lekarz nie uznał tego faktu za istotny. Rodzina przeniosła pacjenta do Bydgoszczy, gdzie Paweł powrócił do zdrowia. Dziś chodzi, mówi i je.

Podobna historia zdarzyła się w Stanach Zjednoczonych. Gdy Zachariasz Dunlap uległ wypadkowi na quadzie, zdiagnozowano u niego śmierć mózgu. Rodzice wyrazili zgodę na pobranie organów, ale podczas pożegnania jego kuzyni, z zawodu pielęgniarze, nabrali wątpliwości i zaczęli uciskać mu łożysko paznokcia (standardowy zabieg sprawdzający reakcję pacjenta na ból). Zachariasz cofnął dłoń. Mógł nie dać rady i mimo odczuwalnego bólu nie zareagować – zostałby wtedy, po pobraniu organów, pochowany. Nikt nigdy nie dowiedziałby się, że nie umarł w wyniku wypadku, lecz na stole operacyjnym podczas pobierania organów.

Cztery miesiące później, w wywiadzie dla NBC, dwudziestojednolatek wyznał: „słyszałem, jak ogłosili mnie martwym”.

Agnieszka T. z Trójmiasta została na żądanie rodziców przewieziona do szpitala w Bydgoszczy, mimo że opiekująca się nią pani doktor stwierdziła: „stan beznadziejny, pień mózgu zbity, obrzęk, krwiak na płacie czołowym, słowem »warzywko«” – i oczywiście poprosiła rodziców o podpisanie zgody na pobranie organów.

Po dwóch latach od nazwania jej „warzywkiem” Agnieszka na nowo nauczyła się chodzić, czytać, jeść. Zdała maturę i prowadzi dziś aktywne, samodzielne życie.

W połowie lat dziewięćdziesiątych zespół neurologów londyńskiego szpitala Royal Hospital for Neuro-disability pod kierunkiem Keitha Andrewsa stwierdził po przeprowadzeniu badań w kilkunastu klinikach, że w czterdziestu procentach podobnych przypadków postawiono niewłaściwą diagnozę.

Zasług transplantologii nie wolno kwestionować i szacunkiem należy otaczać osoby swoją wiedzą, zaangażowaniem i umiejętnościami wspierające tę dziedzinę medycyny.

Zanim jednak dojdzie do uznania pacjenta za „zwłoki z bijącym sercem”, należy zdobyć absolutną pewność, że jego otumaniony lekami mózg, często po ciężkim mechanicznym urazie, nie jest w stanie odzyskać sprawności, ponieważ nie pozostała w nim ani jedna żywa komórka. Że gdzieś na jego dnie, w miejscu, do którego nie ma dostępu oko aparatury, nie tli się iskierka życia, z czasem mogąca wzniecić pożar.

„Chodzi o to, aby ratować człowieka do końca” – powiedzieli rodzice ocalonej Agnieszki T.

Drodzy czytelnicy, nie znajdziecie w tej książce odpowiedzi na żadne z pytań zadanych na początku, bo takich odpowiedzi nie ma. Spotkacie się natomiast z jedną z opcji. Celem tej książki nie jest przestraszenie was ani nakłonienie do opowiedzenia się po którejś ze stron, jej celem jest zachęcenie was do refleksji. Nad przemijaniem, nad kruchością ludzkiej egzystencji, jak również nad tym, kim jestem, dokąd zmierzam i ile znaczę w świecie, o którym tak niewiele wiem.

Przede wszystkim jednak celem tej książki jest danie wam, drodzy czytelnicy, nadziei.

Wszystkich nas czeka jakiś koniec, więc może lepiej nie przywiązywać się zbytnio do życia i nie zamartwiać rzeczami, na które nie ma się wpływu?

Czyż nie zdrowiej jest karmić się nadzieją, że bez względu na to, co nas spotyka, i tak wszystko dobrze się skończy?

Po tej bądź po tamtej stronie...

PROLOG

W godzinie, o której mówi się, że należy do złodziei, samobójców i umierających, pod zamkniętymi powiekami topielicy rozpoczął się pozbawiony scenariusza spektakl jednego widza.

W powolnym tańcu na granicy życia i nieżycia czerń najczarniejsza z czarnych jak gorąca smoła przelewała się i ocierała o smugi matowego grafitu, aksamitną purpurę i rozlane kleksy zgniłej zieleni. Kalejdoskop ponurych barw przetaczał się gdzieś przed nią albo w niej.

Świadomość, która właśnie dźwigała się z martwych, niezdolna była do umiejscowienia w czasie pierwszego aktu mrocznego przedstawienia, przez co kobieta nie umiała odpowiedzieć na pytanie, czy tkwiła w nim od zawsze, czy nawiedzał ją czasami, a może stała się jego widzem po raz pierwszy?

Nie potrafiła wyobrazić sobie, w jaki sposób się zakończy i kiedy to nastąpi, ponieważ nie istniało dla niej pojęcie czasu.

Jak daleko sięgały granice ruchomych, niczego nieprzedstawiających obrazów i co było poza nimi?

Nie znała nic prócz gęstniejącego mroku, klejącego się do niej jak monstrualnych rozmiarów pajęcza sieć. Nie pamiętała innych obrazów, żadnych twarzy, jasnych barw. Nie zdawała sobie sprawy z istnienia smaków, zapachów i dźwięków. O takich określeniach jak przeszłość czy przyszłość w ogóle nie miała pojęcia.

O innych ludziach nie wiedziała nic. Czy jeszcze gdzieś byli, a jeśli tak – kim byli?

Zastanawiała się, czy ich światy wyglądały tak samo jak jej, a jeśli nie, to czy powinna im zazdrościć?

Mózg wyprany z formy kształtowanej przez lata właściwie do niczego jej już nie służył.

Tożsamość, jak makijaż płaczącego klauna, przepadła, nie pozwalając zachować wspomnienia o tym, kim kiedyś była.

W każdej minucie świadomości – jedynie na użytek własny – mnożyła pytania, jednak jej wiedza równa poziomowi wiedzy embriona sprawiała, że nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na żadne z nich.

Kiedy niczego się nie słyszy, niczego nie czuje i widzi tak niewiele, stawianie pytań, choćby bez odpowiedzi, daje mimo wszystko nadzieję, że to, w czym się tkwi, nadal jest życiem.

DZIESIĘĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ

Doktor Yao Nakamura wszedł do gabinetu. Jak zawsze dzień rozpoczął od umycia rąk i przebrania się w wykrochmalony, sztywny jak z brystolu kitel. Następnie wysoką szklankę z grubego szkła napełnił kostkami lodu – urządzenie do jego wytwarzania zainstalował w swoim gabinecie w dniu, w którym się do niego wprowadził. Identyczne posiadał w mieszkaniu, gdyż nigdy nie pił niczego prócz wody strukturowanej, czyli wcześniej zamrożonej. Szklankę postawił na biurku i włączył ekspres do kawy. Pękaty ceramiczny kubek począł wypełniać się płynem, a gabinet jego intensywną wonią. Chociaż smak kawy nie kusił Nakamury, jej zapach wprawiał go w doskonały nastrój, był lepszy niż kadzidła i wszelkie tworzone w laboratoriach odświeżacze powietrza. W chwili gdy ostatnie krople spadały na hebanową taflę idealnie okrągłego jeziorka, w drzwiach stanął, jak zwykle zasapany, doktor Bernard Pułaski. Niedbale rzucił marynarkę na oparcie fotela i nie przejmując się zagnieceniami, oparł o nią, siadając tak, by mu było wygodnie. Yao podał mu kubek z kawą, po czym wyszarpnął delikatnie marynarkę zza pleców Bernarda i odwiesił na stojący przy drzwiach wieszak. Wszystkie te czynności, w niemalże identycznej formie powtarzane od lat, nie wywoływały w nich żadnych emocji. Wykonywane mechanicznie właściwie nie zaprzątały nawet ich uwagi, chociaż dla obserwatora z zewnątrz mogły wydawać się nieco dziwaczne.

Przez następny kwadrans rozmawiali o pracy, o tym, którego pacjenta należy wesprzeć psychologicznie, z którą rodziną przeprowadzić rozmowę i na jakie wieści ją przygotować.

W miarę jak w kubku ubywało kawy, a w szklance wody z topniejącego lodowca, jak mawiał Bernard, rozmowa schodziła ku sprawom prywatnym.

– Mam zaproszenia do opery, na dziś. Traviata, tego jeszcze nie widziałeś. Masz ochotę pójść? – zapytał tamtego ranka Nakamura.

– Znowu do opery?

– Co poradzę, że dyrektor w ramach wdzięczności za przywrócenie go do życia przysyła mi zaproszenia na każdą premierę? Poza tym lubię operę.

– Ja niekoniecznie, ale wiem, że sam nie pójdziesz – powiedział Bernard niby żartem, chociaż była to najszczersza prawda. Yao bardzo trudno było namówić na wyjście z domu w celach rozrywkowych, dlatego Bernard zgadzał się przecierpieć dwie, czasami trzy godziny, aby umożliwić mu jakąkolwiek rozrywkę. – Zdajesz sobie sprawę, za kogo oni nas tam mają? – zapytał, upijając kolejny łyk kawy. – Dwóch podstarzałych doktorków, przyjeżdżających i odjeżdżających jednym samochodem, najlepiej bawiących się we własnym towarzystwie, bez obrączek...

– A dajże spokój, to kulturalni ludzie.

– I co z tego. Myślisz, że tacy nie lubią plotek?

Nakamura zastanowił się. Przechylił się nad biurkiem w stronę Benka, po czym patrząc mu prosto w oczy, powiedział z miną młodzieńca składającego przysięgę małżeńską:

– Przeszkadza ci to, kochany?

Bernard o mało nie zakrztusił się kawą, nagła salwa śmiechu spowodowała, że parsknął kilkoma kroplami. Potrzebował chwili, aby nad sobą zapanować, a w tym czasie obserwującemu go Yao nie drgnął na twarzy żaden mięsień. Poza Krzysztofem Materną był jedyną osobą znaną Bernardowi, która posiadała umiejętność rozbawiania innych, zachowując jednocześnie grobową powagę.

– W sumie to niewiele mnie to obchodzi... kochany – odpowiedział, wciąż się śmiejąc, nie tyle z tego, co usłyszał, ale ze sposobu, w jaki te słowa zostały wypowiedziane – chociaż gdybym miał wybierać, wolałbym dokończyć naszą partyjkę. Mam cię już właściwie na widelcu i nie mogę się doczekać końca.

– Na widelcu – kpiąco powtórzył Nakamura. – Optymista z ciebie, Bernardzie. Udowodnię ci, że kilkoma posunięciami zmiotę cię z powierzchni szachownicy. Przyglądałem się twojemu położeniu dzisiaj rano, opracowałem strategię, z której się nie wywiniesz.

– Po premierze? – zapytał Pułaski z nadzieją w głosie.

– Po premierze. Długo to nie potrwa.

Drogi Yao i Bernarda po raz pierwszy skrzyżowały się niemal czterdzieści lat temu, gdy obaj byli jeszcze studentami.

Nakamura, dziwak i samotnik, tylko do jednej rzeczy potrzebował partnera – do gry w szachy. Pasja, z jaką Bernard rozgrywał partie, sprawiła, że zaakceptował jego towarzystwo. Wielkim atutem było to, że Bernard milczał podczas gry, czego w innych okolicznościach nie robił. Początkowo spotykali się w rzadkich wolnych chwilach, rozpoczynali grę, nie wdając się w towarzyskie pogawędki, i tak samo ozięble żegnali się po jej skończeniu. Z czasem ich spotkania nabrały systematyczności, więzy poczęły się zacieśniać, w pewien sposób upodobnili się do siebie, pojawiły się tematy do rozmów. Po studiach ich drogi zawodowe się rozeszły, aby po kilku latach znowu się połączyć, dając początek niemalże rytualnym spotkaniom. Rozgrywali coraz dłuższe, coraz trudniejsze i bardziej zawiłe partie, trwające czasami całymi tygodniami. Wspólne wieczory obrosły w zwyczaje, z istnienia których nie zdawali sobie sprawy. Jednym z nich było parzenie przez Yao mocnej czarnej kawy dla Benka. Siedząc nad szachownicą, czasami nawet do świtu, nigdy niczego nie jedli, wypijali za to duże ilości swoich ulubionych napoi – Bernard kawy, Yao wody strukturowanej.

Mieszkanie Yao mieściło się na pierwszym piętrze przepięknej kamienicy przy Jana Kazimierza. Wydawało się olbrzymie, nie dlatego, że naprawdę takie było, ale przez swoje ascetyczne umeblowanie. Najdłuższą ze ścian od podłogi po sufit zajmował regał z książkami ustawionymi równo jak armia chińskich żołnierzy – wystąpienie przed szereg, nawet minimalne, nie miało szansy się tu zdarzyć. Nieopodal biały skórzany fotel do czytania, z podnóżkiem, tak wygodny, że spędzenie w nim nocy nie groziło konsekwencjami w postaci bólu kręgosłupa. Za nim również biała lampa na chudej nodze. Sprzęt stereo najwyższej klasy i kolekcja płyt ukryte za przesuwaną ścianą, głośniki niewidoczne, proste oświetlenie. Nieco z boku, w pobliżu okna bez żadnych zasłon czy firan, stolik do gry w szachy i dwa ergonomiczne krzesła, ustawione tak, aby gracze siedzieli zwróceni do siebie twarzą w twarz.

Szachy były największą dumą Nakamury i najbardziej wartościową rzeczą, jaką posiadał. Jak twierdził Yao, zakupione przed laty na aukcji w Nowym Jorku figury i pionki zrobione z masy perłowej należały kiedyś do Napoleona Bonaparte. To w nich przyjaciele cesarza ukryli plany ucieczki z Wyspy Świętej Heleny, których wódz nigdy nie odkrył i nie wykorzystał.

Odkąd Yao stał się posiadaczem tych szachów, nikt prócz niego i Bernarda Pułaskiego ich nie dotykał.

W kuchni zaledwie kilka szafek, w większości pustych. Wbudowana w ścianę futurystyczna maszyna szwajcarskiej produkcji do wytwarzania lodu, dzięki której Yao uzyskiwał swoją wodę – jak mawiał źródło witalności i młodego wyglądu. Współgrający z nią stylistycznie ekspres do kawy znalazł się tu tylko ze względu na częste odwiedziny Bernarda. Yao nie przyjmował innych gości. W mieszkaniu bywała jeszcze gosposia, ale posługiwała się własnym kompletem kluczy i nauczyła się być dla doktora niewidoczna.

Wszystkie rzeczy osobiste miały stałe, niezmienne od lat miejsce w garderobie przy sypialni, za drzwiami ledwie widocznymi na tle gładkich, szarych ścian.

Żadnych pamiątek, zdjęć, kwiatów czy obrazów. I tylko jedna ozdoba.

Na bocznej ścianie sypialni, w której samotnie zasypiał i budził się Yao Nakamura, wisiał oprawiony w niepozorną ramę szkic węglem przedstawiający „Pietę watykańską” Michała Anioła. Bernard miał swoją psychiatryczną teorię na temat motywów wyboru właśnie tego dzieła, przedstawiającego Marię i jej martwego syna, ale nieproszony o diagnozę, nigdy jej nie przedstawił.

Przypuszczał, że przyjaciel już dawno sam się zdiagnozował.

Większość ludzi nie uznałaby tego mieszkania za przytulne, w pewien sposób stanowiło ono przedłużenie szpitalnej rzeczywistości, w której Nakamura funkcjonował i w której czuł się najlepiej. To surowe i pedantycznie przejrzyste wnętrze było martwą kopią jego samego.

Tak jak zaplanowali, po powrocie z opery zasiedli nad szachownicą, by tego wieczoru skończyć od dawna trwającą partię. Bernard grał czarnymi. Noc była zimna, co wcale nie przeszkadzało Yao popijać lodowatą wodę.

– Ależ wyjec z tej baby. – Zanim jeszcze zaczęli, Bernard postanowił podroczyć się z przyjacielem. Wiedział oczywiście, że Maria Pasęta jest jedną z jego ulubionych wokalistek operowych. Sam też ją lubił, chociaż bardziej za wygląd i wdzięk niż za głos.

– Sumienia nie masz. Partia Violetty to był pokaz wokalnej maestrii. Orkiestra grzmiała jak grom.

– Z tym się akurat zgodzę. Jeszcze huczy mi w głowie, obawiam się, że przez tydzień nie przestanie. O ubytku słuchu nawet nie wspomnę.

– Bluźnierca.

Zdjęli marynarki i muchy – Bernard swoją tuż po opuszczeniu gmachu – rozpięli pierwsze guziki koszul i od razu poczuli się swobodniej.

Wpatrując się w ustawienia pionków, doktor Pułaski dokończył kawę. Jak się okazało, jej aromat łagodził obyczaje skuteczniej niż muzyka. Wspólnie się nim rozkoszując, popadli w stan charakterystycznego dla siebie w tej sytuacji odrętwienia. Porzucili wszystko, czym przez cały dzień zaprzątnięte były ich umysły, zaprzestali rozmów, wyciszyli emocje, skupiając się jedynie na układzie figur i analizie popełnionych wcześniej błędów, swoich i przeciwnika.

To była wyjątkowo ważna partia. Okolicznościowa. Honorowa.

Kilka tygodni wcześniej, tuż po meczu, który zakończył się unicestwieniem króla Bernarda, Nakamura zagadnął:

– Zdajesz sobie sprawę, ile to już lat tak gramy?

– Trzydzieści z hakiem?

– W tym miesiącu mija dokładnie trzydzieści siedem lat od naszej pierwszej wspólnej gry. Myślę, że już najwyższy czas, abyś w końcu przyznał, że jestem lepszy.

– Chętnie bym to zrobił, przyjacielu, gdyby cokolwiek na to wskazywało. Jestem jednak przekonany, że szala zwycięstwa jest po mojej stronie. Jedyne, co mogę powiedzieć, to tyle, że jesteś bardzo dobry.

– Dokładnie to samo zamierzałem powiedzieć o tobie – oświadczył Yao spokojnie i z przekonaniem. – Jesteś prawie tak dobry jak ja.

Duma Bernarda została zraniona. Wprawdzie nie liczył na to, że Yao otwarcie uzna przewagę jego umiejętności nad własnymi, niemniej jednak oczekiwał czegoś więcej niż tylko uznania ich za bardzo dobre.

– Skoro tak – powiedział, starając się, aby jego pycha, z której doskonale zdawał sobie sprawę, nie była zbyt widoczna – proponuję rozegrać mecz finałowy. Kto tym razem zwycięży, uznany zostanie za lepszego gracza. Otrzyma laur za całokształt.

– Przyjmuję wyzwanie. Proponuję zrobić kilkudniową przerwę, abyś mógł się w tym czasie przygotować. Są różne podręczniki, niektóre naprawdę dobre, na przykład te Konikowskiego. Zaczniemy, gdy będziesz gotów.

Bernard zignorował przytyk, odchylił się w krześle, splótł ręce z tyłu głowy i wypiął pierś, rozciągając kręgosłup, który zachrobotał, przynosząc ulgę zmęczonym plecom.

– Nie mogę się doczekać chwili, gdy zostaniesz zmuszony, by uznać mnie za mistrza.

Żaden z nich pod groźbą tortur nie przyznałby się do tego, że korzystał z podręczników dla szachistów, by przygotować się do umówionego decydującego starcia. Obaj analizowali najsłynniejsze partie i każdy z nich wybrał spośród wielu kilka posunięć, którymi zamierzał zaskoczyć przeciwnika.

Bernard zdecydował się na otwarcie wymyślone przez mistrza szachowego Adolfa Albina z ofiarą pionka w drugim posunięciu. Był prawie pewien, że Yao nie znał tego otwarcia, co znacznie zwiększało jego szanse na popisowe zwycięstwo.

Rozpoczynając decydujący mecz, mieli wrażenie, że świat im się przygląda, być może dlatego, że przez wielkie okno, przy którym siedzieli, do pokoju swoje srebrne główki wciskały tysiące gwiazd. Wszystko odbywało się jak zawsze, jedynie emocje były nieporównywalnie większe, a im bliżej byli końca, tym bardziej przybierały na sile.

Ostatniego wieczoru czarny król Bernarda stanął twarzą w twarz z białym monarchą Yao. Hetmani, przyczajeni w pobliżu, tylko czekali na okazję, by zdetronizować koronowaną głowę przeciwnika. Yao zagrał o dwa pola sprzed swojej najsilniejszej figury, przemyślał ten ruch dużo wcześniej, musiał jednak zachowywać nieustanną czujność, Bernarda niełatwo było zmylić. Wystarczyła chwila nieuwagi i przyjaciel mógł mu zadać straty nie do odrobienia.

Każdy z nich przekonany był o swojej wygranej, żaden jednak nie lekceważył umiejętności przeciwnika.

Bernard odpowiedział symetrycznie piechurem do przodu o dwa pola. Yao błyskawicznie zareagował swoim ulubionym uderzeniem flankowym, atakującym centralnego oponenta w środku pola walki. I teraz niespodzianka dla białych. Nastąpił manewr Albina pionkiem o dwa pola z atakiem w centrum. Bernardowi w każdym razie się wydawało, że będzie to zaskoczenie dla partnera. Ale złudzenie szybko minęło, gdyż Yao po krótkim zastanowieniu zabił tego żołnierzyka i po marszu pionka do przodu rozwinął swego królewskiego konika. Tym samym białe uniknęły pułapki po błędnym ruchu królewskim pionkiem o jedno pole do przodu, na co wpadają prawie wszyscy amatorzy królewskiej gry. Bernard oblał się zimnym potem. Zachowując kamienną twarz, jednocześnie chylił czoło przed przeciwnikiem. Liczył, że partię rozstrzygnie już w tym momencie, prawie słyszał dźwięk fanfar. Tymczasem partner grał tak, jakby odgadł jego zamierzenia. „Przygotował się” – pomyślał.

Dalej partia potoczyła się normalnym torem. Obie strony rozwinęły swoje siły, schowały królów po roszadach w bezpieczne miejsca i przystąpiły do zaczepnych działań. W pewnym momencie oba białe skoczki poważnie zagroziły pozycji Bernarda. Przez chwilę nawet się przestraszył zmasowanego ataku nieprzyjacielskiej konnicy. Po dłuższym namyśle znalazł jednak wspaniałą ripostę. Oddał swego dumnego hetmana za te dwa konie i uzyskał silny atak na króla. Jego figury systematycznie owijały się wokół władcy nieprzyjaciela. Koniec wydawał się blisko...

Dźwięk komórki Yao rozległ się w chwili, gdy do ostatecznego zwycięstwa i zakończenia partii zostało zaledwie kilka posunięć. Bernard jedynie westchnął, proszenie przyjaciela, aby zignorował dzwoniący telefon, nie miało sensu. O tej porze na ten numer mógł dzwonić tylko ktoś pilnie potrzebujący konsultacji z neurologiem. I to nie pierwszym lepszym, ale właśnie z doktorem Yao Nakamurą. Yao musiałby ulec paraliżowi całego ciała, aby nie odebrać połączenia.

Już wymiana pierwszych zdań dowiodła słuszności przypuszczeń Bernarda. Zostawił przyjaciela sam na sam z głosem w telefonie i na kilka minut zniknął w łazience. Potem dolał sobie kawy i stanąwszy przed biblioteczką, oddał się kontemplacji. Większość książek, na które teraz patrzył, już dawno przeczytał, niemniej ich widok zachwycał go i wzruszał.

Yao zadawał rozmówcy dziesiątki pytań, w końcu jednak dyskusja dobiegła końca. Bernard powrócił na swoje krzesło przed stołem do gry, chociaż czuł, że Yao nie pójdzie jego śladem. Szczątki rozmowy, jakie dobiegły jego uszu, po raz kolejny pozwoliły mu przewidzieć, co za chwilę nastąpi.

– Gdzie tym razem? – zapytał, widząc, że myśli przyjaciela pochłonięte są czymś zupełnie innym niż szachy.

– Poznań, zaraz muszę jechać. Jest tylko jeden problem.

– Kto cię rano zastąpi w szpitalu?

– Mógłbyś? Na obchód wrócę.

– Przecież wiesz, że tak. Jedź i nie spiesz się, poradzimy sobie.

– To już kolejny dyżur, jaki za mnie bierzesz.

Ze szklanką w ręku Yao przeszedł do kuchni, odkręcił wodę, umył naczynie, wytarł do sucha papierowym ręcznikiem i postawił w szafce obok drugiego – identycznego.

Miał w domu tylko dwie szklanki do wody, tak samo jak dwa kieliszki do wina i po dwa komplety innych naczyń i sztućców. Niezbędne minimum. Nic ponad to, czego mógł potrzebować.

– Możesz mi się odwdzięczyć, poświęć minutę na dokończenie gry. Czuję potrzebę triumfu. Jeśli nie mogę być lepszym od ciebie lekarzem, niechże będę przynajmniej lepszym od ciebie graczem.

– Ależ Bernardzie, nie pora na to. Wybacz, ale chciałbym jeszcze wziąć prysznic. – Mówiąc to, stanął nad przyjacielem, wyraźnie oczekując, że ten zacznie zbierać się do wyjścia. – Skoro masz jutro za mnie pracować, powinieneś wypocząć.

– Yao, nie przeciągaj swojej agonii, przyjmij tego mata z honorem i pozwól udowodnić sobie, kto rządzi na szachownicy. – Naprawdę bardzo chciał to zrobić. Wygrana, zwłaszcza w tym meczu, po tylu tygodniach trudnej walki, po chwilach zwątpienia i godzinach zmęczenia przyniosłaby mu poczucie prawdziwego szczęścia.

Tymczasem dostęp do podium zablokował mu jeden telefon. Bernard czuł się sfrustrowany.

– Ćwiczenie cię w cierpliwości przysparza mi tyle samo satysfakcji, co gra z tobą, Bernardzie. Dlatego opuszczę cię właśnie teraz z nadzieją, że nieskończona partia skręci ci w nocy kiszki. Niech to będzie karą za twoje zuchwalstwo.

– Przyznaj się, liczysz na to, że zdołasz jeszcze coś wymyślić i zmienić nieunikniony los.

– Skoro los jest nieunikniony, jak mówisz, cokolwiek bym zrobił, nie zmienię go – powiedział poważnie Nakamura, co nie było niczym niezwykłym. Z pewnością miał to być żart, chociaż wcale tak nie zabrzmiał, ale przecież Bernard znał swojego przyjaciela.

Nie pojmował jednak własnej reakcji na to zwykłe, bądź co bądź, stwierdzenie, dreszczu, który postawił mu włosy na karku. Zupełnie jakby rozpędzony samochód śmignął mu przed nosem, a on w ostatniej sekundzie, robiąc krok w tył, uniknął zderzenia.

– Może byłoby lepiej, gdybyś tym razem odmówił konsultacji? Jesteś zmęczony, a do Poznania długa droga – zaproponował nieśmiało pod wpływem budzącego się niepokoju. – Nikt nie będzie miał o to do ciebie pretensji.

Yao skarcił go wzrokiem, nie rozumiał, co też Bernardowi przyszło nagle do głowy. Podobne wyprawy odbywał przecież dosyć często, a przyjaciel nigdy nie próbował go przed nimi powstrzymywać.

– Nie mogę, wszyscy im już odmówili. Chodzi o młodego taternika, oderwał się od skały. Mija druga doba od wypadku, a już rano ma otrzymać akt zgonu. Jego przyjaciele nie zgadzają się z tym, błagają o opinię, chcą wiedzieć, czy przeniesienie go do prywatnej kliniki ma jeszcze jakiś sens.

– W takim razie nie będę cię zatrzymywał. – Bernard wstał. Yao ruszył za nim w kierunku drzwi. – Powodzenia. – Poklepał go po ramieniu. – Szkoda, że nie dokończyliśmy gry, ale co się odwlecze... Zresztą sam wiesz.

Wychodząc, nie czuł tego, co wcześniej. Na szczęście niepokój okazał się chwilowy, zniknął, nie pozostawiając w pamięci Bernarda najmniejszego śladu.

DZIESIĘĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ

Dzień miał się ku końcowi, nocna zmiana zaczęła już pracę, ale doktor Bernard Pułaski, mimo wielogodzinnej obecności na oddziale, nie czuł zmęczenia. Ostatnio miewał się doskonale, bóle w krzyżu, na które uskarżał się od lat, samoistnie ustąpiły, mięśnie nabrały sprężystości, energia i zapał do pracy dorównywały tym sprzed trzech dekad. Jedni pacjenci się pojawiali, inni odchodzili, jedni rzucali się w wir życia, inni bronili się przed nim, umykali. Jakoś się to wszystko kręciło.

Pielęgniarka za kontuarem czytała zlecenia na noc, zostawione przez lekarza dyżurnego. Nie odrywając oczu od zapisków, wyciągnęła rękę i po omacku zaczęła szukać długopisu. Wiedziała, że powinien leżeć gdzieś między kartkami. Gdy poczuła chłód na plecach, drugą ręką naciągnęła na ramiona wełniany szal, przewieszony dotychczas przez oparcie krzesła. Chwilę później tę samą rękę wsunęła w kieszeń fartucha, wyjęła z niej krówkę, zębami pozbawiła opakowania i włożyła całą do ust, jednocześnie zgniatając papierek.

Zaabsorbowana pracą i podjadaniem nie zauważyła, że doktor Pułaski podszedł, przystanął tuż za nią i przyglądał się jej dłoni, wciąż poszukującej długopisu, a przy tym niebezpiecznie zbliżającej się do kubka z niedopitą kawą. Jeden gwałtowniejszy ruch, a przewróciłaby go, rozlewając zawartość na zasłane dokumentami biurko. Doktor czuwał w gotowości, by w razie potrzeby go pochwycić, gdy nagle znajomy, ale zawsze zatrważający dźwięk dzwonka alarmowego rozproszył błogą ciszę.

Pacjentowi z sali numer jedenaście właśnie zatrzymał się oddech.

Lekarz dyżurny, jakby tylko na to czekał, pojawił się nie wiadomo skąd i biegł w stronę jedenastki. Zajęta dotychczas pielęgniarka porzuciła analizę zleceń, podążając za nim. Nawet nie zauważyła, że podrywając się z krzesła, trąciła dłonią kubek, który najpierw zachwiał się, jak gdyby niezdecydowany – przewrócić się czy wyprostować? Przygotowany do interwencji, Bernard zdążył go pochwycić. Zaledwie kilka kropli przeleciało nad krawędzią, natychmiast wsiąkając w papier. Mężczyzna odetchnął, zadowolony z refleksu, jakim właśnie się wykazał, i przesunął kubek w bezpieczne miejsce, kilka centymetrów od krawędzi biurka.

Dzwonek alarmowy ucichł, doktor Bernard Pułaski postanowił zajrzeć do jedenastki, by zorientować się, który z pacjentów jest w tarapatach. Nie spieszył się, lekarze leczący ciało już przy nim czuwali.

On był psychiatrą, doktorem umysłu. Ostatnimi czasy, bardziej nawet doktorem dusz.

ROZDZIAŁ 1

Po naciśnięciu klamki drzwi otwarły się bezgłośnie, jak gdyby szanując panującą w sali ciszę. Pomruki aparatury, dzięki której pacjent na łóżku nie był jeszcze nazywany zwłokami, na szpitalny personel działały kojąco – niepokojąco zaś na stażystów. Dla nich interpretacja dźwięków, jakie wydawały, wciąż pozostawała zagadką.

Do sali z czterema łóżkami, z których jedno tylko było zajęte, weszła grupa młodych mężczyzn w kitlach, prowadzona przez doktora Yao Nakamurę, drobnego mężczyznę, którego ciało sprawiało wrażenie zbudowanego bez udziału tkanki tłuszczowej.

Doktor Yao Nakamura, dziecko pary japońskich studentów, skutek uboczny połączenia zbyt dużej ilości polskiego alkoholu i seksu bez zabezpieczeń, błąd młodości, którego rodzice, po skończonej międzyuczelnianej wymianie, nie mogli zabrać ze sobą do ojczyzny.

Mały Yao wychował się zatem w komunistycznych bidulach, sprytem i inteligencją nadrabiając brak tężyzny fizycznej. Jako jeden z nielicznych wychowanków miał śmiałość marzyć o czymś więcej niż tylko o pracy w szczecińskiej stoczni. Jego upór i wytrwałość w dążeniu do celu sprawiły, że był dziś tym, kim był.

Doktor Nakamura trafił na oddział neurologii i psychiatrii Szczecińskiej Kliniki Uniwersyteckiej jako student drugiego roku i tu znalazł swoje zawodowe przeznaczenie. Nie licząc nabytego doświadczenia, nie zmienił się bardzo od tamtej chwili.

Jego partner od gry w szachy, przyjaciel ze studiów, a później także lekarz psychiatra i współpracownik, doktor Bernard Pułaski, często powtarzał: „Dobrze się złożyło, Yao, że wybrałeś neurologię, dzięki temu masz możliwość pracy z ludźmi o zaburzonych zmysłach. Nikt, kto myśli zupełnie trzeźwo, nie potraktowałby poważnie lekarza wyglądającego jak nastolatek”.

Nakamura, jeśli w ogóle odpowiadał na zgryźliwości przyjaciela, mówił coś w rodzaju: „Kiedy tobie marszczyła się twarz, mi marszczył się mózg, dlatego jestem od ciebie mądrzejszy”.

Zza szklanej ściany, odgradzającej stanowisko dla pielęgniarek nadzorujących pracę urządzeń monitorujących funkcje życiowe pacjentów, wyszła niemłoda już kobieta w błękitnym uniformie, z przypiętym do piersi identyfikatorem z imieniem Brygida. Skinieniem przywitała studentów, z których żaden nie ośmielił się choćby na pół kroku wyprzedzić nauczyciela, po czym w sposób sugerujący życzliwą, acz ściśle zawodową zażyłość, zwróciła się do Nakamury:

– Dzień dobry, doktorze, miło pana znowu widzieć.

– Witam siostrę, też się cieszę, że wróciłem. Nic człowieka tak nie męczy jak urlop, na który nie ma ochoty.

– Każdy czasami powinien odpocząć, nawet ktoś tak niezastąpiony jak doktor. Poza tym – dodała jakby od niechcenia – zdaje mi się, że podczas tego urlopu nie wypuścił się doktor w podróż życia.

Mężczyzna nie odpowiedział, jedynie kącik wąskich ust uniesionych nieznacznie świadczył o tym, że zrozumiał podtekst kryjący się w słowach pielęgniarki. W ciągu ostatnich dwóch tygodni rzekomego urlopu Nakamura niejednokrotnie dawał się przyłapać przy łóżku pacjenta, ewentualnie w swoim gabinecie. Praca była dla niego nie tylko źródłem utrzymania i powołaniem, ale również jedynym znanym mu sposobem spędzania czasu. Siostra Brygida karciła go za to słowami pełnymi troski, a on bagatelizując swoje uzależnienie, zbywał ją zapewnieniem, że wpadł tylko na moment, gdyż właśnie był w pobliżu szpitala lub przywiodła go tu sprawa najwyższej pilności.

– Poznajcie siostrę Brygidę – zwrócił się do studentów, ale spojrzeniem ich nie zaszczycił. – Ci z was, którzy zostaną tu na dłużej, niech zapamiętają, że z siostrą należy żyć w zgodzie. Tak brzmi moja pierwsza dla was rada.

Zgromadzeni odebrali słowa doktora bardziej jako ostrzeżenie niż radę. Kobieta w uniformie wyglądała na zołzę. Miała szerokie, ciemne brwi, groźnie schodzące ku sobie, a wyraz jej twarzy zdawał się potwierdzać, że to jej teren i panują tu jej prawa. Gdyby któryś z tych młodych ludzi odważył się spojrzeć jej w oczy, na pewno dostrzegłby w nich łagodność, niewidoczną w fizjonomii, ale żaden się na to nie zdobył.

Sześciu studentów przypominających ławicę płochliwego narybku podążyło za doktorem, czerpiąc poczucie bezpieczeństwa z wzajemnej bliskości.

– Stop. – Mężczyzna się odwrócił. Chociaż nie podniósł głosu, podziałał jak elektryczny pastuch. Młodzi ludzie niemalże odbili się od wytworzonego przez niego pola. – Tej linii nie przekraczacie. – Stopą w białej tenisówce zaznaczył na podłodze granicę, za którą nie mógł się znaleźć nikt prócz niego i pielęgniarki. – Dopóki nie zdecyduję, że nadajecie się do pracy w tym miejscu, zawsze zatrzymujecie się w takiej odległości od pacjenta. Widać i słychać stąd wszystko, co trzeba, a wasze przyniesione nie wiadomo skąd zarazki nie spadną mu na głowę.

Studenci bez słowa ustawili się w szeregu wzdłuż prawej krawędzi łóżka, we wskazanej odległości.

Pomału oswajali się ze szczególnym klimatem tego miejsca, z popiskującymi i sapiącymi urządzeniami, a gdy już przywykli do uczucia niepokoju spowodowanego swoją ograniczoną wiedzą, dostrzegli wśród plątaniny plastikowych rurek i gniecionych węży, wśród stojaków na kroplówki i monitorów – człowieka.

Wszyscy starali się nadać swoim twarzom inteligentny wyraz zawodowego zainteresowania, jednak zdradzało ich to, co mieli w spojrzeniu, najzwyklejsza ludzka ciekawość.

Doktor Nakamura zdawał sobie sprawę z tego, że ci młodzi ludzie to jeszcze nie lekarze, a jednak za każdym razem taki ich obraz rozczarowywał go i napawał smutkiem.

Prześcieradło okrywało ciało młodej kobiety od linii mostka aż po stopy, wznosiło się nieznacznie na piersiach, skąd jak rozlane mleko spływało miękko po brzuchu, udach i bokach, wsiąkając w materac. Siostra Brygida włożyła w okrycie pacjentki coś ponad poczucie pielęgniarskiego obowiązku. Doktor, choć tego nie skomentował, docenił wysiłek, zapisując go w pamięci na koncie jej zasług. Materiał był idealnie wygładzony, krawędzie zawinięte ze szczególną starannością, ręce pacjentki spoczywały symetrycznie wzdłuż ciała i nawet jasne jak skórka pszennego chleba włosy zdawały się ułożone na poduszce w sposób nieprzypadkowy.

– Co do nas sprowadza to piękne stworzenie? – zapytał, biorąc do ręki kartę wiszącą przy łóżku. Przez chwilę wczytywał się w wykres, po czym odwiesił ją na miejsce, dając tym samym znak podwładnej, że jest gotowy wysłuchać jej sprawozdania.

– Kobieta, lat około dwudziestu, do tej pory niezidentyfikowana. Wyłowiona z Odry w okolicach mostu Długiego, bez oddechu, intubowana przez ekipę ratunkową. Nie wiadomo, jak długo znajdowała się pod wodą. W śpiączce od tygodnia, próba wybudzenia nie powiodła się, brak samodzielnej aktywności oddechowej. W skali Glasgow oceniona na trzy punkty.

Studentom wydawało się, że informacje przeznaczone są dla doktora, tymczasem pielęgniarka recytowała je dla nich. Nakamura znał pacjentkę od chwili, gdy pojawiła się na oddziale. Tutaj nic nie działo się bez jego wiedzy.

– Już po niej – padło z czyichś ust. Ich posiadacz nieopatrznie wypowiedziawszy swoją myśl, spuścił wzrok, zanim słowa wybrzmiały, licząc na to, że w ten sposób uniknie odpowiedzialności. Czuł jednak, że wszystkie oczy zwróciły się na niego i szybko uświadomił sobie, że nie może być mowy o odpuszczeniu winy.

– Czy jesteś upoważniony, chłopcze, do wystawiania diagnozy, zwłaszcza takiej? – Doktor dźgnął go pytaniem jak rozgrzanym pogrzebaczem. – Posiadasz dar jasnowidzenia? A może niedostępną innym wiedzę na temat umiejętności regeneracji mózgu tej młodej kobiety, jej woli życia, siły przetrwania, czy jakąkolwiek inną wiedzę, która pozwala ci z takim przekonaniem spisać ją na straty?

– Nie – odpowiedział, czując, jak płomień z policzków wpełza mu na uszy.

– Czy masz pewność, że pacjentka nie usłyszała twojej opinii, i tym samym nie straciła chęci do walki, jaką toczy od tygodnia?

Student wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Trudno mu było zaakceptować fakt, że osoba z tytułem doktora, neurolog z wieloletnim stażem, ktoś, kto ma przekazywać swoją wiedzę innym, wierzy, iż pacjent w śpiączce, z oceną trzy punkty w skali Glasgow, o której to student czytał poprzedniego wieczoru, przygotowując się do zajęć, jest w stanie cokolwiek słyszeć. Trzy punkty, jak podawał podręcznik, to tylko krok od śmierci mózgowej. Rokowania beznadziejne.

Chętnie podzieliłby się z zebranymi zdobytą poprzedniego dnia wiedzą, ale coś mu mówiło, że w tej chwili lepiej będzie tego nie robić.

– Ale... – wydusił, w jakiś sposób próbując się jednak bronić.

– Tak albo nie – przerwał mu Nakamura. Młodemu człowiekowi zabrakło odwagi, aby stanąć w ringu z doktorem.

– Nie – odpowiedział wbrew temu, co naprawdę sądził. Aby złagodzić uczucie porażki, zacisnął zęby, aż zachrobotały.

– Przynajmniej tyle. Zapamiętajcie jedno – Nakamura zwrócił się do podopiecznych – jeśli lekarz straci nadzieję, pacjent straci ją na pewno. To tak, jakbyście już go pochowali.

– Kto ocenił? – Mężczyzna wrócił do przerwanej rozmowy na temat stanu pacjentki, chociaż te informacje też już posiadał. Ważne jednak było, aby usłyszeli ją również studenci.

– Pani doktor ordynator Anna Maria Katarzyna Myśliwiecka-Pyrkoń.

Grymas rozbawienia przemknął po twarzach młodzieńców, ale nikt nie wydawał się zdziwiony. Wszyscy reagowali w ten sam sposób, słysząc długie nazwisko poprzedzone jeszcze dłuższym zestawem imion, pani ordynator nie tolerowała jednak żadnego skracania i studenci musieli o tym wiedzieć.

Yao Nakamura rozciągnął zwisający z gardła aparatu papierowy jęzor, odczytał zapis pracy serca. Studenci obserwujący jego nieruchomą twarz nie mieli pojęcia, czy wynik go zadowala, czy niepokoi. Nachyliwszy się nad pacjentką, uniósł jej jedną powiekę, potem drugą, świecąc w oczy latarką wyjętą z kieszeni fartucha. Przez dłuższą chwilę w takim skupieniu trzymał ją za nadgarstek, jak gdyby chciał zsynchronizować jej puls z własnym. Na koniec odkrył jej stopy, marszcząc nieskazitelną dotąd powierzchnię prześcieradła, i pozbawionym delikatności ruchem przeciągnął końcówką drewnianego patyczka od pięty aż po paluch. To mogło zaboleć i doktor byłby szczęśliwy, gdyby tak było, jednak pacjentka nie wykazała reakcji.

Gdy skończył, trochę od niechcenia, a trochę z czułością pogładził wierzch jej dłoni swoją równie drobną ręką.

– Źrenice nieruchome, rozszerzone, brak reakcji na ból, sztucznie wentylowana – mówił cicho i jakby się nad czymś zastanawiając. Studenci prawie przestali oddychać, aby nie uronić żadnego ze słów. – Ale to jeszcze za wcześnie, aby spisać pacjentkę na straty.

Spojrzał w oczy wyrywnego młodzieńca. Bezszelestnie oddalił się od łóżka, krok w krok za nim podążyła pielęgniarka, a dopiero za nią ławica narybku.

– Damy jej jeszcze odpocząć, niektóre organizmy potrzebują więcej czasu niż inne, aby wyjść z szoku i rozpocząć proces naprawczy. Proszę podnieść ilość dostarczanych kalorii do czterech tysięcy – tym razem nikt nie miał wątpliwości, że zwracał się do siostry oddziałowej, która nagle wyposażona we wszystko, co trzeba, notowała zalecenia – powtórzyć EEG, przez całą dobę. Jest siostra osobiście odpowiedzialna za dostarczenie wyników na moje biurko, natychmiast po ich otrzymaniu. Angiografią zajmę się sam, najlepiej jeszcze dzisiaj. Jeśli szczęście nam dopisze i okaże się, że przez mózg nadal przepływa krew, podejmiemy próbę odłączenia pacjentki od respiratora.

Nakamura, z ręką na klamce, zatrzymał się przed drzwiami i raz jeszcze obejrzał się na dziewczynę pogrążoną w patologicznym śnie.

– Czyż to nie dziwne, że nikt jej nie szuka? – W jego głosie zabrzmiał prawdziwy smutek.

– I ja tego nie pojmuję... – Siostra Brygida westchnęła, unosząc krzaczaste brwi. – Ani rodzina, ani przyjaciele, nikt dotychczas nie zgłosił zaginięcia. Policja robi, co może, aby ją zidentyfikować, na razie jednak bez rezultatu... – Nie ulegało wątpliwości, że i jej jest z tego powodu przykro.

Przez kilka długich sekund wszyscy patrzyli na dziewczynę w tak głębokiej zadumie, że przeoczyli moment wyjścia doktora z sali. Gdy zdezorientowani studenci uświadomili to sobie, wysypali się za próg i ruszyli biegiem, doganiając go w połowie długości korytarza. Kobieta uśmiechnęła się, widząc, jak każdy z nich próbował rozciągnąć swój krok. Nakamura poruszał się zwinnie i bezszelestnie. Wszyscy w szpitalu wiedzieli, że pojawiał się i znikał, jak gdyby posiadał zdolność przenikania przez ściany.

– Panie doktorze! – Przez korytarz biegła pielęgniarka. Minęła stojącą w drzwiach siostrę Brygidę i z gracją przecisnęła się między studentami, a stanąwszy przed Nakamurą, najpierw głęboko odetchnęła.

– Pani ordynator wzywa doktora do siebie, natychmiast – powiedziała. Oczekiwała chyba odpowiedzi, bo stała z lekko spuszczoną głową, jak posłaniec gotowy do wyruszenia w drogę powrotną.

– Dziękuję... – odpowiedział Nakamura, ale wszyscy odnieśli wrażenie, że miał ochotę dodać coś jeszcze, powstrzymał się jednak. Wyręczyła go siostra Brygida. W momencie, gdy pielęgniarka mijała ją w drodze powrotnej, skinęła na nią. Dziewczyna podeszła, trochę niepewnym krokiem.

– Pani Kasiu – powiedziała tonem, jakim przełożona udziela dobrych rad podwładnej: życzliwym, acz stanowczym – na przyszłość proszę sobie zapamiętać: doktora Nakamurę, jak również inne szanowane w tym szpitalu osoby, nie wzywa się przed oblicze pani ordynator niczym ucznia na dywanik dyrektora, a co najwyżej prosi się o przyjście. Rozumie pani tę subtelną różnicę? – Pielęgniarka zaczerwieniła się lekko. Nie, nie rozumiała. W tym, co zrobiła, nie dostrzegła niczego niestosownego, zwłaszcza że dokładnie tak wyraziła się ordynator: „Wezwij do mnie doktora Nakamurę, natychmiast”. Ale mimo że pracowała w tym miejscu od niedawna, zdążyła się już dowiedzieć, że siostra oddziałowa uważana jest za anioła stróża doktora Yao Nakamury, za ambasadora jego interesów w szpitalu i adwokata jednocześnie. Dlatego zaniechała tłumaczeń, grzecznie przeprosiła i odeszła.

Wróciwszy do pacjentki, siostra Brygida po raz kolejny z wielką starannością okryła jej stopy, tak aby całość prezentowała się schludnie, a jednocześnie aby nic nie uwierało delikatnego ciała. Już wcześniej zauważyła, że lakier na jej paznokciach zaczął odpryskiwać i wyglądał nieestetycznie, odnotowała w pamięci, że coś musi z tym zrobić. Sprawdziła sprawność urządzeń, obejrzała wejście rurki tracheotomijnej i jej przepustowość, a gdy nabrała pewności, że wszystko działa jak należy, przysunęła sobie krzesło i usiadła przy dziewczynie.

– Będą cię dzisiaj badali, nie zawiedź mnie, wysil się i pokaż im, że walczysz, że jeszcze się nie poddałaś – powiedziała, twardo akcentując kilka ostatnich słów. Brzmiała jak nauczycielka wymagająca wykonania polecenia, surowa, ale życzliwa. – Pod swoje skrzydła bierze cię teraz doktor Yao. Jemu możemy zaufać, dopóki jest cień nadziei, że się obudzisz, będzie o ciebie walczył. – Zamknęła jej dłoń we własnych, odpryskujący lakier znowu zwrócił jej uwagę. – Zrobimy z tym porządek – powiedziała, patrząc na czerwone pozostałości emalii. – Wkrótce będą cię odłączać, zaczniesz oddychać sama, a potem zaczniesz się wybudzać – założyła ze szczerą nadzieją. – Nie chcę, abyś zobaczyła swoje paznokcie w takim stanie, Seleno.

Nadała jej imię tydzień temu, w chwili gdy spotkały się po raz pierwszy. Siostra Brygida opuszczała właśnie szpital po skończonym dyżurze, gdy na podjeździe zatrzymała się karetka. Ekipa wyskoczyła zwinna jak zwykle, ratownicy wyciągnęli nosze, metalowe kółka uderzyły o bruk. Leżące na nich ciało dziewczyny podskoczyło, jak podskakuje konająca na brzegu ryba, strząśnięte z niego krople wody utworzyły wokół ciemne kleksy. Przechodzącą obok Brygidę uderzył w nozdrza zapach wodorostów i brudnej rzeki. Znała go doskonale ze spacerów wzdłuż Odry, na które chodziła z psem. Spod koca termicznego wysunęła się popielatosina ręka o pomalowanych na czerwono paznokciach, gdzieniegdzie pokryta warstwą błotnistej mazi.

Przyglądającej się wszystkiemu zmęczonej Brygidzie przyszło na myśl, że ekipa ratunkowa wyłowiła z rzeki syrenę, pchniętą w głąb lądu przez silne prądy, zbyt słabą, by zawrócić w stronę morza. Następnego dnia spotkała ją na swoim oddziale, już czystą i suchą, ale przed oczami wciąż miała ten pierwszy obraz, obraz umierającej syreny. Nikt nie wiedział, kim jest i jak się nazywa, więc siostra Brygida sama nadała jej imię kojarzące się jej z pięknym morskim stworzeniem – Selena.

Wiedziała, że dla pacjentów takich jak Selena rozmowa jest formą terapii, że nie można zostawić ich samym sobie w świecie ciszy i ciemności, gdyż zatrzaśnięte w ten sposób drzwi mogłyby się już nigdy nie otworzyć. Rozmowa w tym wypadku jest kotwicą, dotyk liną, na końcu której chyboce się niepewnie krucha łódeczka, a w niej pogrążony w śpiączce człowiek. Należy podjąć próbę przyciągnięcia go do brzegu rzeczywistości, centymetr po centymetrze, nigdy nie mając pewności, czy w którymś momencie łódź się nie zerwie i prąd nie poniesie śpiącego ku bezkresnej wieczności.

Najlepiej byłoby, gdyby głos będący łącznikiem pacjenta ze światem należał do kogoś bliskiego, ale przy łóżku Seleny nikt nie przesiadywał. Dlatego siostra Brygida, nie zważając na to, że dobiegły końca godziny jej pracy, spędzała z dziewczyną czas, mówiąc do niej i masując nieużywane mięśnie, puszczając jej muzykę, czytając książki i gazety.

Mogła sobie na to pozwolić, w domu nikt na nią nie czekał, nie miała już męża, a dorosłe dzieci dawno się usamodzielniły. Stary pies natomiast, jej jedyny towarzysz, większość czasu przesypiał. Wychodząc z domu, zostawiała mu włączony telewizor, dzięki czemu, jak sądziła, gdy się przebudził, nie czuł się samotny, i wpadała do niego po pracy. A po spacerze i karmieniu wracała na oddział, by posiedzieć przy pacjentce.

Łączył je ze sobą podobny rodzaj samotności.

*

Spowita ciemnością jak pośmiertnym całunem, tonęła w jego miękkich zagnieceniach, nie czując ciepła ani zimna, pragnienia ni głodu. Ona, bez początku i końca, bez materii, bez przeszłości i przyszłości, szczęśliwa w niewiedzy, obojętna na to, czy w ogóle jest, mogłaby pozostać w tym stanie, do którego nie docierał strach ani ból.

Coś jednak zaczęło się zmieniać.

Nie od razu wiedziała, na czym ta zmiana polega, ale na pewno coś było inaczej. Przedzierając się przez chaszcze własnego niebytu, natknęła się na głosy. Wstrząsnęło nią – wcześniej ich tu nie było. Dochodziły jakby z oddali, zza ściany, niewyraźnie, zniekształcone słowa nie do rozpoznania, jednak po czasie, którego nie potrafiła określić, nie wiadomo skąd nabrała przekonania, że jeden z nich należy do mężczyzny, a drugi do kobiety.

Wyczuwała ich obecność, chociaż żaden ze zmysłów, tych przez ludzi poznanych i zaopatrzonych w nazwę, u niej nie funkcjonował.

Zawahała się, nie wiedząc, czy powinna podążyć drogą ku głosom, czy raczej zawrócić do miejsca, z którego zaczęła się wyłaniać.

Nic jednak nie zależało od niej. Ciemność wokół znowu zawirowała i dziewczyna wpadła w nią jak w szyb prowadzący do jądra Ziemi.

W momencie gdy poczuła, że spada, coś, czego nie znała, poderwało się do lotu i jak ogon latawca podążyło za nią. Był to głos kobiety.

„Seleno” – usłyszała. Głos jak gumowa lina przylgnął do niej i rozciągał się tak długo, aż się go uchwyciła.

Wtedy się zatrzymała, zawisła w przestrzeni, po czym centymetr po centymetrze zaczęła podciągać się na nim w kierunku, z którego dochodził.

*

Doktor Anna Maria Katarzyna Myśliwiecka-Pyrkoń nie doczekała się Yao Nakamury w swoim gabinecie, dlatego po kwadransie nieudanych prób skupienia się na pracy wyszła, by go poszukać. Pierwsze kroki skierowała do jego gabinetu i akurat w chwili, gdy zamierzała zapukać, drzwi się otworzyły, a przez próg przelała się fala młodych ludzi, kłaniających się jej nisko. Odpowiadała niechętnie, na uśmiech nawet się nie wysilając.

– Dzień dobry, pani doktor – jak zwykle przywitał ją Nakamura – właśnie zamierzałem do pani iść. Przepraszam, że nie natychmiast... – W tym momencie zrobił wymowną pauzę i rzucił jej długie spojrzenie – ...ale sama pani doktor widziała, miałem u siebie studentów. Ich czas jest równie cenny jak nasz. Tak uważam.

Doktor Myśliwiecka-Pyrkoń czuła, że krew zaczyna się w niej pienić, ale nie pozwoliła zbić się z pantałyku. Nie w sprawie niesubordynacji tu przyszła.

– Doktorze Nakamura – zaczęła, przechadzając się po obszernym gabinecie – przypomina pan sobie pacjenta o nazwisku Pańczyk?

– Oczywiście, Ireneusz Pańczyk, ofiara bójki w dyskotece.

– Mam nadzieję, że pamięta pan więcej szczegółów.

– Doskonale. Nie uskarżam się na braki w tej dziedzinie.

– Pamięta pan zatem, że sześć miesięcy temu rozmawiałam z jego rodzicami o pobraniu od chłopaka organów, a oni się zgodzili. Biorcy zostali poinformowani i zaczęto ich przygotowywać do operacji, jeden pacjent w naszym szpitalu, sześciu innych na terenie całego kraju.

– Do czego pani zmierza, pani doktor? – Nakamura wyszedł zza biurka i splatając ręce za sobą, stanął twarzą do okna. Ordynator nadal chodziła po gabinecie.

– Nie wiem, co stało się z innymi oczekującymi na organy od Pańczyka, w każdym razie biorca z naszego szpitala nie doczekał się nowej wątroby. Zmarł. A wszystko dlatego, że rodzice chłopaka po rozmowie z panem wycofali swoją zgodę.

– Mieli do tego prawo. – Nakamura odwrócił się raptownie. – Zobaczyli szansę na wybudzenie swojego syna i chwycili się jej.

– To pan, doktorze, dał im złudną nadzieję. Im się nie dziwię, potrafię zrozumieć, czym się kierowali, ale pana toku myślenia nie pojmuję. Zdaje pan sobie sprawę, ile szkody wynikło z takiego zachowania?

– Nie rozumiem. To było, jak sama pani powiedziała, pół roku temu. Chłopak nadal żyje. Czy w pani kompetencjach leży ocena, które życie jest bardziej wartościowe i które należy ratować, nawet kosztem innego? – Opanowanie, z jakim mówił, jedynie podnosiło poziom frustracji kobiety.

– W tym rzecz, drogi doktorze Nakamura, że Ireneusz Pańczyk zmarł dziś w nocy. Po bardzo długim i kosztownym leczeniu, po cierpieniach, jakich być może nawet nie potrafimy sobie wyobrazić, umęczywszy swoich rodziców i bliskich, i co najbardziej okrutne, odbierając szansę innym chorym na powrót do zdrowia, a może nawet skazując ich na śmierć.

Yao Nakamura znowu spojrzał na drogę za oknem. Szedł nią jakiś samotny, skulony człowiek. Nie wiedział, kim był, ale zapragnął być teraz na jego miejscu. Odejść przez nikogo niezauważony, bez poczucia odpowiedzialności za światy, do których nawet nie należał, bez poczucia winy wobec ludzi, których nie znał.

Nakamura poczuł to, co zawsze, gdy umierał jego pacjent – że wytrącono mu z rąk niezwykle rzadką, wartościową i piękną porcelanę, cienką niczym skorupka kurzego jajka, że trzymał ją zbyt słabo, chronił nieudolnie i przez to bezpowrotnie stracił.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki