XXL. Tragikomedia erotyczna - Jacek Melchior - ebook

XXL. Tragikomedia erotyczna ebook

Jacek Melchior

3,8

Opis

Śmieszna, a chwilami szokująca odyseja gejowskiego Donżuana z warszawskiego „szlaku hańby” rozgrywa się przez czterdzieści polskich lat. Ale ta historia ma wymiar uniwersalny. Opowiada o człowieku, którego przerosło wszystko: ambicje, miłość, możliwości. Wszystko, poza pożądaniem…

Jak to możliwe, że jedynym przyjacielem i największym wrogiem Wojtka stał się hrabia F., - monstrum, przed którym nie ma ucieczki, marzenie i pułapka każdego mężczyzny?

Opowieść o uzależnieniu od seksu i obsesyjnym tropieniu piękna i doskonałości w świecie coraz mniej pięknym i niedoskonałym.

Przed wami mizantrop, który nie może obejść się bez ludzi. Groteskowy współczesny libertyn bez zahamowań, używający i „dający się używać” w poszukiwaniu bezwzględnej wolności… Czy jednak taka wolność w ogóle istnieje?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 669

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (14 ocen)
4
5
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Projekt okładki i stron tytułowych

Marcin Szczygielski

Redakcja

Marek Władyka

© Copyright by Jacek Melchior, 2012

© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2012

ISBN 978-83-60000-90-8

INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK

IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO

Warszawa, ul. Cypryjska 89

tel./fax 22 614 28 34

e-mail: [email protected]

[email protected]

Marketing i promocja: Bartosz Dworzyński

e-mail: [email protected]

Zapraszamy do księgarni internetowej

www.latarnik.com.pl

oraz na nasz profil na portalu Facebook

www.facebook.com/iwlatarnik

Warszawa 2012

Wydanie I

I

I

zauważyłeś prawidłowość

a to był przypadek

myślałeś koniec

a to były tańce środka

myślałeś tańce środka

a to było już

Mark Datner, Tango

Co zrobić z pępkiem?

— Bądź grzeczny, bo urodzę ci braciszka i będziesz musiał podzielić się zabawkami!

Szantaż matki jest jak cios pod żebro, a efekt natychmiastowy. Od razu staję się grzeczny. Grzeczniejszy od samego ideału. Przynajmniej na całe dzieciństwo.

Dzielić się? Chyba już nic gorszego nie mogłoby mnie spotkać.

I zresztą jak podzielić takiego, na przykład, ukochanego misia? W pionie — po jednym uchu, oku i nóżce? A może w poziomie — do pasa i od? I co w takim razie zrobić z pępkiem?

Nie wiem, czy już wtedy skłaniałbym się ku podziałowi poziomemu, aby zagarnąć słodkie misiowe podbrzusze i jeden wielki, niewykrojony tyłek. Ale jest pewne, że bardzo długo od swego Być Albo Nie Być Grzecznym uzależniam szczęśliwy fakt, że nie mam żadnego rodzeństwa.

Tak oczywiście nie jest.

Stanowimy jedną z wielu podstawowych komórek społecznych, w których Ona zorientowała się, że Go nie kocha, wkrótce po urodzeniu dziecka, czyli mnie. Ale jesteśmy jedną z niewielu rodzin w nadwiślańskim kraju, w której kobieta z tego powodu nie wydaje na świat dalszego potomstwa, bo jakoś to będzie, a może się poprawi.

— Nie! — oświadcza memu ojcu moja matka. I dotrzyma słowa mimo jego, ponoć rozpaczliwych, prób.

Lecz tego wówczas także nie wiem. Dlatego, mając do wyboru braciszka lub całego misia, postanawiam nie rozrabiać. Do głowy by mi nie przyszło, że można kupić drugiego pluszaka. Wcale nam się źle nie powodzi.

A bycie grzecznym znaczy robić tylko to, co nie powoduje hałasu i rozdartych spodni.

Kto wie? Może powinienem zainteresować się geometrią, rysując kwadraty i trójkąty? Lub przyrodą, prasując w zeszytach rosnące na osiedlu mlecze i stokrotki? Może należy skorzystać z pokus, jakie niesie tajemnicze pudełko z napisem „Mały lekarz” dostępne w dziale zabawkowym księgarni przy rynku? Utrudnione jest tylko pójście w ślady Marii Curie. Popularnego zestawu do demolki typu „Mały chemik” jeszcze u nas nie sprzedają.

Tak czy siak, ostatecznie pada na Kulturę. Straszliwą czarownicę, która mami najcudowniejszym ze światów, by w najmniej spodziewanym momencie zostawić cię w czarnej dziurze niepewności. Bez żadnego punktu oparcia, a bywa, że w rozdartych spodniach.

Dziecko interesujące się kulturą jest grzeczne.

— Ten mały musi być chory — stwierdza pewnego dnia ciotka Stefa na widok trzylatka zasłuchanego w „Walcu Embarras”.

Czy to walca czar —

czy to walca, czy serca dar?

Kto w swej mocy mnie ma —

ty czy walc, ty czy walc „Embarras”?

Wyobrażam sobie, że ta Ambara uchroni mnie przed wszystkim, choć Wszystko jawi się dosyć mgliście. Bywa łyżeczką ohydnego tranu i brutalną syreną straży pożarnej zakłócającą moją harmonię.

— Może po kryjomu wypił jakieś krople uspokajające? — zastanawia się pani Lucyna, nasza sąsiadka, znana lekomanka, zobaczywszy mnie w piaskownicy z albumem o skarbach Ermitażu.

— Jesteś pewna, że go za mocno nie bijesz? — pyta mamę ciotka Magda, zwolenniczka siłowej metody wychowawczej.

Mama nie tknęłaby mnie nawet palcem w jedwabnej rękawiczce, lecz ciotka Magda jest przerażona. Wpada do nas w chwili, gdy cichutko zalewam się łzami po telewizyjnej projekcji melodramatu wszech czasów „Lecą żurawie”.

Ostatecznie rację ma jednak wujek Edek, czarna owca i zakała. Podczas jakichś imienin, niemal spluwając na szkraba domagającego się kupna encyklopedii powszechnej, wieszczy znad kielicha:

— To się, kurwa, źle skończy!

Miki Nakasone

Wujek Edek, pijany prorok, wkrótce umrze, choć jeszcze zdąży przestać pić. Sadystyczna ciotka Magda tak wreszcie oberwie od własnego syna, że zawsze już będzie jeździć na wózku. Pani Lucyna rozpłynie się w kroplach niepamięci, a ciotka Stefa wyciszy się na starość, by żyć sobie spokojnie jak ja w dzieciństwie: radio, telewizor, a może i jakiś album dodany za darmo do gazety?

Radzieckie żurawie, romantycznie lecące po komunistycznym niebie, ostatecznie wylecą z naszych ekranów. Encyklopedię, rarytas sprzedawany spod lady raz w roku na kiermaszu książki, można będzie kupić wszędzie, w dodatku odkłamaną. Tylko po co, skoro wystarczy kliknąć w Wikipedię?

Niewzruszone pozostają jedynie skarby Ermitażu. I pewność mojej matki, że wszystko, co robię, jest najlepsze, najmądrzejsze i najbardziej wartościowe na świecie. To się nazywa ślepa miłość.

— Halo, mamusia? Zabiłem dziś siedem osób!

— Nie przejmuj się, kochanie, widocznie musiałeś — powiedziałaby mi do słuchawki, niespiesznie zapalając papierosa.

Ale na razie mam pięć lat.

W Paryżu nie chcą de Gaulle’a i starych elit. W Warszawie nie chcą Żydów — syjoniści do Syjamu! Egzotycznie jest także na festiwalu w Sopocie. W Operze Leśnej i na ekranie naszego telewizora Beryl pojawia się niejaka Miki Nakasone. W kimonie i w towarzystwie wieloosobowej rodziny.

Zakochuję się od razu najczystszym, pierwszym uczuciem i z tygodnika „Przyjaciółka” wycinam wielkie zdjęcie absurdalnej japońskiej piosenkarki. Przyklejam je nieśmiertelnym klejem Butapren na drzwiach szafy w meblościance. Co mi tam wysoki połysk!

— Ożenię się z Miki Nakasone albo wcale — wyjawiam niespodziewanie.

— Więc obawiam się, że wcale — kwituje mój ojciec, jeszcze jeden prorok.

Towarzystwo z szafy

— Wyjdź z klasy! — syczy pani Bagińska, ucieleśnienie teorii, że są kobiety ładne, brzydkie i nauczycielki.

Czyżbym nagle przestał być grzeczny? Bynajmniej. Po prostu nie umiem ukryć, że się nudzę, i nikt nie jest temu winny. Pani Bagińska prowadzi lekcję polskiego jak należy, dla trzecioklasistów, a ja właśnie skończyłem czytać „Lalkę”. Za karę na koniec roku dostanę tylko czwórkę.

— Jak pani nie wstyd? — strofuje ją mama w ataku wściekłości zmieszanej z pogardą. — On mógłby te lekcje poprowadzić!

— I pani uważa, że to normalne? — słusznie dziwi się belferka.

Jedyną normą, w jakiej się mieszczę, jest uwielbienie dla Winnetou.

Bagińska, ku uciesze dziatwy oglądającej co tydzień z wypiekami na twarzy kolejny odcinek serialu o przygodach wodza, poświęca mu całą godzinę. Ale odkrywam, że zamiast zachwycać się jego odwagą, jak moi koledzy, podziwiam urodę, jak Marzena, Justyna, Beata czy Majka.

— Jest śliczny! — oświadczam beztrosko, głośno i zgodnie z prawdą.

— Pedał! — rzuca klasowy prostak, a za nim kilku innych.

Bagińska wali dziennikiem w biurko, by przywrócić spokój. Gdy to się nie udaje, wali nim w głowę prostaka. Skutkuje.

Koledzy wyzywają mnie tak jeszcze na najbliższej przerwie, a ja nie wiem, co to znaczy. Potem znajdują sobie inną ofiarę i nagonka się kończy. Ale o co właściwie chodzi? Po lekcjach idę do biblioteki i szukam „pedała” w słowniku. Jest.

Pedał — czytam — 1. w różnego typu urządzeniach, pojazdach mechanicznych, instrumentach muzycznych; mechanizm dźwigowy uruchamiany przez naciśnięcie stopą. 2. patrz: pedałówka.

Patrzę więc. Pedałówka — maszyna drukarska dociskowa z obrotowym tyglem napędzanym za pomocą pedału; używana czasem do wykonywania odbitek korektowych; pedał.

Nic nie rozumiem. Jak się ma moje uwielbienie dla Winnetou do mechanizmu dźwigowego uruchamianego przez naciśnięcie stopą albo do maszyny drukarskiej dociskowej z obrotowym tyglem? Nic się we mnie nie obraca!

— Co to znaczy „pedał”? — pytam wreszcie mamę.

— To bardzo brzydkie słowo — mówi tylko i szybko zmienia temat.

Równie szybko dochodzę do wniosku, że z jakichś tajemnych powodów głośno mogę tylko wychwalać Winnetou jako bohatera. Ochy i achy nad jego urodą zarezerwowane są dla Marzeny, Justyny, Beaty czy Majki. Siódmym zmysłem czuję, że w Winnetou mogę kochać się co najwyżej jak Ola Obuchowicz, krótkowzroczna kluska z koczkiem i szkolne kuriozum — po kryjomu.

Co innego w domu. Tu mogę podziwiać, kogo mam ochotę. Wkrótce demonstracyjnie przyklejam podobiznę Indianina obok Miki Nakasone. Dzieci to chyba mieliby niebieskie!

Para z szafy obrasta w towarzystwo. Niebawem dołączają do niej moi kolejni idole. Kleopatra z grubymi brwiami Liz Taylor, Henryk VIII i jego sześć nieszczęsnych żon, bohaterek serialu, słodki doktor Kildare o twarzy Richarda Chamberlaina...

— Ambara! — wzdycham, przylepiając bezcenną fotkę Tatiany Samojłowej i Aleksego Batałowa w czułej scenie nad Newą, gdy on wskazuje jej lecące żurawie.

W tej paczce czuję się bezpiecznie. Nikt nas nie wyszydzi, bo nikt do mnie nie przychodzi. Ja też do nikogo nie chodzę. Mam swoje radio i coraz więcej książek, jest telewizor i adapter. To znacznie ciekawsze od piłki, roweru, złośliwych kolegów i w ogóle innych ludzi.

— Daleko zajdzie — zachwyca się mama.

— Sam życia nie przeżyje — mruczy ojciec, coraz bardziej skonfundowany jedynym potomkiem.

W każdym razie, gdy coś komuś potrzeba — a „coś” oznacza głównie jeden z moich perfekcyjnie prowadzonych zeszytów — załatwiamy sprawę przez okno. Mieszkanie jest na parterze, wystarczy zakrzyknąć. Koledzy krzyczą elegancko, po imieniu. Niepisana zasada jest prosta: dam wam ściągnąć pracę domową, ale nie będziecie mnie przezywać.

Niech mnie mają za przemądrzałka, co tam! Byleby już nie wołali „pedał”, cokolwiek to oznacza, „laluś”, no i „siusiumajtek”. Tego „siusiumajtka” sami by pewnie nie wymyślili. Ale zdarza się... Eh, lepiej nie mówić.

Krwawa Niedziela

Z tamtego, najbardziej obfotografowanego dnia mojego życia nie zostanie dla potomności ani jedno zdjęcie. Najpierw zniszczę swoje odbitki, a potem ukradzione matce kopie. Nie powiedzie się tylko kradzież pamięci.

— Wyglądałeś jak amorek — będzie wspominać przez lata rozmarzona mamusia, autorka makabrycznego pomysłu, by do pierwszej komunii ubrać mnie w kompromitujący zestaw typu „pochwała niewinności”.

Do tej komunii to ja się wcale nie rwę, choć niedawno przystąpiły do niej dzieci cioci Stefy.

— Dostaniesz piękny radziecki zegarek — kusi mnie ciocia po długiej rozmowie z rodzicami w zamkniętej kuchni. — Jak mój Jareczek!

— I mógłbym go potem wymienić na płytę Sławy Przybylskiej?

Ciocia się krzywi, podejrzliwie patrząc na mamę. Jak to zegarek na płytę? Cóż za wartości wpaja gówniarzowi jej siostra? Mama wzrusza ramionami. Komunia, zegarek... Rodzice nie mają przecież nawet ślubu kościelnego, oboje pracują w wojsku. Zresztą przed rokiem minął już zwyczajowy termin.

Wkrótce przyjeżdżają do nas obie babcie. Jednocześnie, tego jeszcze nie było.

— Tak nie można — mówi synowej mama taty.

— Nie wypada — perswaduje zięciowi mama mamy.

— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — oświadczają zgodnie anielskim chórem.

Okazuje się, że w trzy miesiące da się odbyć przyspieszony kurs religii, na którą nigdy wcześniej nie chodziłem. Młody i sympatyczny ksiądz jest wstrząśnięty. Nie dość, że w nic nie udaje mi się uwierzyć, to jeszcze próbuję dyskutować o wyższości doktryny anglikańskiej. Ulubiony serial o Henryku VIII i jego sześciu żonach zrobił swoje.

— Tylko niech gromnicę niesie do kościoła w reklamówce, bo to w końcu wojskowe osiedle i po co ma ktoś widzieć — szepcze tata do mamy w wieczór przed Uroczystością.

Ofiarami spisku babć są również nasi sąsiedzi: Zielińscy, Morawscy, Białeccy... Też, jak my, z awansu społecznego i też rozdwojeni między wiarą przodków a indoktrynacją socjalizmu.

Mają jednak większy kłopot. Są rodzicami córek, a dziewczyny rwą się do komunii, że aż hej! Metafizyczne przeżycie Spotkania z Panem to przecież jedynie dodatek do miniślubnej sukni à la Barbie. Oczywiście, w środkowym Peerelu sama lalka jest marzeniem ściętej głowy, ale bufki, tiule czy inne baskinki wyczaruje każda krawcowa.

I jak tu się w nich nie afiszować?

Porucznik Zieliński wymyśla, że jego Agatka wyjdzie do kościoła kilka godzin wcześniej, nim osiedle na dobre się obudzi. Na podobnie sprytny koncept wpadają też major Morawski, sierżant Białecki i jeszcze paru innych.

Sądnego dnia, bladym świtem, na lokalny przystanek autobusowy ze wszystkich stron nadciągają małe, niewyspane, białe laleczki Barbie, połyskujące od koronek i rozedrgane z podniecenia jak ich fryzury w korkociągi...

W kreacji zaprojektowanej przez mamę, natchnioną z pewnością przez samego Belzebuba, niewiele różnię się od swych koleżanek. To z nimi powinni mnie ustawić do zdjęcia.

Niestety, jestem chłopcem.

Na pamiętnej komunijnej fotografii stoi dwudziestu chłopaków w męskich czarnych garniturach, tradycyjnie jak na pogrzeb. I jeden, pół głowy wyższy i starszy. Nie dość, że na biało, to jeszcze w blezerku bez klap, w krótkich spodenkach, podkolanówkach i kremowych lakierkach.

Ta święta podfruwaja to ja.

— Siusiumajtek! — chichocze któryś z tak zwanych kolegów (choć nie są to moi koledzy). Niezbyt głośno, ale wystarcza.

Siusiumajtek! Siusiumajtek! Siusiumajtek!

Te cztery sylaby, powtarzane za mną z uporem maniaka przez wiele miesięcy, w szkole i na podwórku, na zawsze zniechęcają mnie do społeczności Pańskich owieczek. Nadal konsekwentnie odmawiam nawet jedzenia baraniny, nie wspominając o jakiejkolwiek modlitwie.

Na jednej z babć mszczę się okrutnie podczas najbliższej Wielkanocy. Sama się prosi: ledwie przyjeżdża, natychmiast wysyła mnie ze święconką. Z koszyczkiem, oczywiście ukrytym w reklamówce, przemierzam pół miasta i, obchodząc kościół jak trędowatego, wracam z niewinną miną Doroty Segdy w roli błogosławionej Faustyny.

Nikomu nic złego się nie dzieje, żaden grom nie uderza w nasz blok. Babcia wsuwa niepoświęconą kiełbasę toruńską, aż jej się uszy trzęsą.

Pocieranie

Nie mam pojęcia, kiedy i jak przychodzi na nie pora. Po prostu przychodzi, naturalnie niczym kolejna wiosna, i potrząsa moim woreczkiem mosznowym aż miło.

— Masturbując się, wyrażam miłość do samego siebie — wyjaśnia Woody Allen Diane Keaton w „Annie Hall”.

Dotykam się więc tam, gdzie nie należy, jak twierdził mój przyspieszony ksiądz, i wyobrażam sobie pulchną, rudą Hanię z siódmej be, która w przelocie cmoknęła mnie w czoło i z serdecznym przekąsem westchnęła:

— Ach, ty nasz uczony!

Albo myślę o Beatce, eterycznej blondynce.

— Ty przecież nic nie widzisz — zatroszczyła się kiedyś Beatka, zdejmując mi okulary. Po czym chuchnęła w obie szybki, przetarła chusteczką i jak manekinowi włożyła z powrotem na nos.

Od czasu do czasu, w wiadomym momencie, gdy w kołdrze drążę kolejną dziurę, gdzieś pod sufitem wyobraźni fruwa Ewka z szóstej. Pryszczata, lecz jaka hojna, a może właśnie dlatego? Pośród „całusków”, jakimi Ewka na odległość zasypuje chyba wszystkich chłopaków w szkole, jeden, niczym zbłąkana kula, leci pewnego razu w moją stronę...

Lecz skąd nagle nad kołdrą Krzysiek, sprężysty wirtuoz gry w koszykówkę, który na wuefie nigdy nie chce mnie przyjąć do swej drużyny? Jakim cudem na suficie pojawia się Daniel, czarnowłosy niczym Winnetou i zawsze przyglądający mi się z niesmakiem?

Pewnego razu wizytę na dobranoc Daniel składa mi razem z Hanią. Leżę pośrodku, w zachwyceniu klejąc się do prześcieradła. Hania jest miła, opowiada mi coś łagodnym tonem mamy. Daniel się nie odzywa.

Zasypiając, wtulam się w jego wrogie milczenie.

Klucze do osobowości

Ojciec ucieka. Najpierw pod pretekstem studiów, które robi, by nie zostać emerytowanym porucznikiem. Dyplom inżyniera może mu dać przynajmniej stopień kapitana, więc wraca z pracy i siada nad deską kreślarską.

Potem nie ma go za sprawą upragnionego talonu na samochód. Nasza syrenka 104 to z pewnością najbardziej wypieszczone auto na osiedlu. Garaże niemal nie istnieją, więc w pobliskim lasku ojciec ustawia blaszaną budkę z wojskowego demobilu i tam z zabawką swego życia spędza cały wolny czas, odkręcając, polerując i dokręcając, co się da.

Od prób zrobienia ze mnie mechanika samochodowego zdecydowanie wolę „Próby” Montaigne’a. Filozof pisze zresztą wyraźnie: Owo trudno jest zgwałcić przyrodzone skłonności; z czego wynika, iż, nie zmacawszy dobrze ich drogi, często zadajemy sobie trud na próżno i zużywamy wiele czasu, aby kształcić dzieci w rzeczach, do których zgoła nie są stworzone.

Niestety, ojciec Montaigne’a nie czytuje, a w archaicznym tłumaczeniu Boya mógłby doszukać się jedynie pornografii, z gwałtem, zmacaniem i golizną.

Tak więc, cierpiąc katusze, stoję nad silnikiem wydającym odgłosy zarzynanego gruźlika, w które tatuś wsłuchuje się jak ja w uwerturę do „Wesela Figara”. Nie nadaję się nawet na pomocnika.

— Trójka! Podaj mi trójkę! — dudni ojciec spod podwozia, domagając się któregoś z setki identycznych żelastw zwanych kluczami.

Cóż z tego, że do trzech akurat jeszcze umiem liczyć? Przecież uświniony smarem klucz muszę w tym celu wziąć do ręki. A jak ma to zrobić ktoś, kto nawet kurczaka jada widelcem, żeby się nie pobrudzić? Gdy pewnego dnia ojciec nakrywa mnie na intensywnym wpatrywaniu się w jakąś „trójkę”, „piątkę” czy „dziewiątkę”, tak by sama przefrunęła w jego rękę, raz na zawsze odsyła mnie do domu.

Katastrofą okazuje się też wspólna nauka matematyki i fizyki.

Pierwiastkowanie? Pasjonujące to mogą być losy rzymskiej cesarzowej Liwii, z upodobaniem trującej wrogów, by osadzić na tronie swego syna — telewizja nadaje serial „Ja, Klaudiusz”... Ale całkowanie? Najzwyczajniej obraża moją godność! Programowo nic nie rozumiem, bo nie próbuję, a tata, świeżo upieczony inżynier, szaleje.

Na podniesiony głos mamusia reaguje jak czujnik na dym.

— Daj mu spokój. Nie tędy droga! — wtrąca się, natychmiast stając w drzwiach mego pokoju.

— A którędy? — cedzi przez zęby pozieleniały ojciec, w tym momencie równie zły na mnie, jak na nią.

Jak się okaże, ta właściwa droga będzie wiodła na skróty. Przez butelkę najprawdziwszego francuskiego koniaku. Mama wyczaruje butelczynę Napoleona tuż przed moją maturą i uda się z wykwintnym eliksirem wprost do przekupnego nauczyciela matmy.

Gwoździem do trumny współpracy z ojcem jest niedzielna partia badmintona rozegrana w alejce przed naszym blokiem. Ślepy by zauważył, że oderwany od przyklejania w szafie Liwii i kulawego Klaudiusza, celowo i złośliwie nie trafiam w lotkę. A głuchy usłyszałby utyskiwanie matki z okna:

— Połamiesz mu obie ręce!

Czy to wtedy ojciec ucieka od nas ostatecznie?

Z pozoru nic się nie zmienia. Dzień dobry, pa, jak w szkole, wrócę na kolację... Tyle że już mnie do niczego nie namawia, a i swej żonie odpuszcza potencjalne dzieci. Genetyczna perspektywa posiadania kolejnego mutanta jest jednak dla niego zbyt przerażająca.

Jedynie syrenka 104, wciąż stojąca w leśnym blaszaku i nigdy niegotowa do podróży, zawsze umie przyjąć jego serce.

Wesołość ptasich gniazd

Obrażony na motoryzację, do dziś nie mam prawa jazdy. Ale za to wiem, co znaczy być artystką. Prawdziwą, festiwalową! Choć są to chyba jedyne na świecie festiwale poranne.

Zaczynam je tuż po siódmej, gdy mama z tatą tłoczą się w autobusie do pracy, a ja swój do szkoły mam za pół godziny. Za telewizor robi lustro i nawet mam prawdziwy mikrofon. Jest w wyposażeniu najnowszego krzyku techniki i mody — magnetofonu ZK 120, który dostałem na urodziny.

Cudownym zbiegiem okoliczności moda przyszła też właśnie na peruki i mama ma ich pięć, upchanych w szafie między prawdziwie estradowymi kreacjami. W tak sprzyjających warunkach nawet Kmicic Olbrychski — bożyszcze tłumów stojących w kolejce do kin — stałby się transwestytą, a co dopiero ja, maniakalny miłośnik festiwali w Sopocie!

W seledynowym szlafroczku z jedwabiu, inkrustowanym złotą nitką, wyglądam jak Miki Nakasone w najwspanialszym kimonie.

W kolorowej sylwestrowej sukni ze srebrną różą przy dekolcie — jak ognista Hiszpanka Conchita Bautista.

W wykończonej koronką białej halce i długich, czarnych włosach jestem bardziej rozpaczającą Faridą niż ona sama.

Włączam taśmę, staję przed lustrem, chwytam mikrofon i zawodzę we wszystkich nieznanych sobie językach. Po hiszpańsku „Selajlamor” i po włosku „Pensami staseeeeraaaa”. Nie udaję tylko Maryli Rodowicz, bo mama nie ma jeszcze spódnicy bananówy, hitu roku 1973. Zresztą Maryla trochę za mało jest dla mnie damą.

Co innego Sośnicka. Owinięty w kupon aksamitu, jeszcze niewyniesionego do krawcowej, zakładam zdumiewające niedzielne kapcie mamy, na szpilkach i z różowym puszkiem wokół palców. Figury to kluchowata Sośnicka może mi tylko pozazdrościć, na dietę przejdzie później, ale jest prawdziwą diwą. No i ten głos, i dramatyzm!

Wesołość ptasich gniazd, od snu ciepły las i świeeeerszcza śpiew zaklęty w szept znajoooomyyy...

Do dziś nie wiem, o czym to jest, ale po piosence na taśmie następują dzikie owacje i mogę kłaniać się do woli, posyłając do lustra słodkie całusy rozentuzjazmowanej publiczności.

Pewnego ranka ja tu cały w ukłonach, a na zegarze ósma! Zrzucam aksamit okręcony wokół spodni, chwytam teczkę i wybiegam na autobus. Za rogiem wyrasta przede mną pani Łozińska, patrzy mi pod nogi i kamienieje, więc patrzę i ja. Różowe puszki rozkwitają na moich stopach zamiast trampek, jak świeże begonie... Co za szczęście, że Łozińską uważają na osiedlu za starą wariatkę, bo rozmawia z kotami, i nikt nie potraktowałby jej rewelacji poważnie.

Czy gdyby ojciec wiedział, że do pomocy przy syrence 104 ma Zdzisławę, Konczitę i Faridę w jednym, też kazałby mi babrać się w uwalonych smarem kluczach?

Ale, choć umiem poruszać się na obcasach jak rodzona matka, nie czuję się kobietą. Nie czuję się również mężczyzną, mimo że zaczął mi grubieć głos.

Stary malutki

Najchętniej chodziłbym w czapce niewidce.

Niewidoczny mógłbym uczestniczyć we wszystkim naokoło tak jak w życiu swoich bohaterów z książek i filmów. W wieczorach plotek odbywanych przez mamę z sąsiadkami i w zwierzeniach Majki i Justyny, która ma „narzeczonego” w ogólniaku.

Mógłbym brać udział w przechwałkach Trzech Kowbojów, czyli Krzyśka, Andrzeja i Daniela, o tym, co by zrobili Beacie z ósmej ce i kto najlepiej strzela karne. A nawet w rozmowach pana Zielińskiego z ojcem o lenistwie pani Zielińskiej.

Niestety. Choćbym był samą królową Elżbietą, Pierwszą i Drugą jednocześnie, koleżanki matki w pewnym momencie zamykają przede mną drzwi. Mogę z cesarzową Liwią wytruć pół starożytnego Rzymu, ale Majka i Justyna i tak po chwili uciekają ode mnie w kąt korytarza, by poszeptać.

Mogę kochać, nienawidzić i dokonywać najbardziej heroicznych czynów. Cóż z tego, skoro dla Krzyśków, Andrzejów i Danieli pozostaję jedynie cherlawym Nie Wiadomo Co, w idiotycznie poskręcanej burzy włosów i kretyńskich okularkach? Takiego nie dopuściliby do komitywy nawet za bezcenne kapsle, w które nieustannie grają, choćbym im przyniósł Heinekena, a nawet samego Guinnessa! No, może za Guinnessa pozwoliliby, lecz tylko na jedną partyjkę. Ale skąd wziąć taki kapsel?

W porównaniu z rzeczywistością podstępny dwór Tudorów, okrutny Rzym czy mroczny Paryż z czytanych po nocach „Nędzników” są najbardziej przyjaznymi miejscami na świecie. Nikt mnie z nich nie wyrzuca, nie wyśmiewa, nikomu nie przeszkadzam.

Niebawem przestaje mi to wystarczać. Hormony zaczynają swój taniec na dobre, na coraz więcej pytań brakuje odpowiedzi. Bezpowrotnie znika bezpieczny spokój wśród nieistniejących krain.

Kim właściwie jestem?

— Może i zdolny, ale wyrósł stary malutki — szepcze ciocia Stefa do cioci Magdy podczas imienin mamy. Właśnie stoję za nimi, by podać łyżeczki do ciasta. Nie wiedzą, że piekłem je razem z rodzicielką.

W starym malutkim „stary” rozgryza patos symfonii „Patetycznej” i moc przeznaczenia Jeana Valjeana z „Nędzników”. „Malutki” chadza na którąś z niezliczonych gór piachu — nasze osiedle, klasyka Peerelu, nigdy nie zostało ukończone ani posprzątane — by zrobić tak zwany sekret.

Sekrety są piękniejsze niż melodie z „Jeziora łabędziego” i cudze opowieści. Są moją sztuką. Obrywa się kilka okolicznych kwiatków, najlepiej w różnych kolorach, nakrywa szkiełkiem, na przykład wypukłym dnem butelki, i przysypuje piaskiem.

Koleżanki chodzą potem po górkach, szukając dyskretnie oznaczonych miejsc, aby pokazać je sobie nawzajem. Ja moje sekrety odkrywam tylko przed sobą, bo to oczywiście dziewczyńska zabawa.

Ale dziewczyną nie jestem. Świadczy o tym nie tylko mój gnat, stojący już niemal non stop. Nigdy nie zrobiłbym sekretu z różowych płatków, choćbym miał go nie zrobić wcale, a dla Majki i Justyny piękne oznacza różowe.

Trzy kluby

Nie będąc dziewczyną, mogę należeć tylko do drugiego z Klubów. Być jednym z Nich. Jeszcze nie mężczyzn, lecz już kandydatów. Albo zadatków, jak mówi pani Bagińska, prychając dla podkreślenia naszej nieważności. Na pana Zielińskiego, Morawskiego czy takiego pana jak mój ojciec. Na zwyczajnych facetów, żonatych i dzieciatych daltonistów, majsterkujących po pracy.

Oni są realni i wszędzie naokoło. I dlatego uprawnieni do istnienia.

Nie czuję się ani kandydatem, ani nawet zadatkiem.

Za żadne skarby Ermitażu nie wpadłbym na to, że mężczyzną był przecież także Chopin od ekstatycznych scherz wygrywanych w radiu przez uczestników kolejnego Konkursu.

Że mężczyzną, i to z sześcioma jajami, był niedawno zmarły staruszek od twarzy z krzywymi nosami i strasznego, czarno-białego obrazu o wojnie, który reprodukował „Przekrój”.

Że mężczyzną, najprawdziwszym, jest pan, który nakręcił sentymentalne „Love Story”...

Nie, to niemożliwe. To jakaś kosmiczna, osobna, wyłączona z osiedlowego życia rasa! W naszym miasteczku nie ma jej przedstawicielstwa, więc jak miałbym się starać o członkostwo?

Owszem, jest jeszcze trzeci Klub, ale przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby do niego należeć.

To Piekło Pośmiewiska.

Tworzą go „ta wariatka” Łozińska od kotów i pan Piątkowski, „ten dziwak” z pudelkami z bloku 16 ce. Całkiem niedawno był prawie łysy, a teraz ma lśniące, złotobrązowe włosy! Na idealną kandydatkę do wytykania palcami wyrasta też Ola Obuchowicz, nasza klasowa kujonka. Wszystkich troje łączy zaskakująca odporność i jakaś uspakajająca ignorancja wobec otaczającego świata: są obok, ponad lub czort wie gdzie.

— Chodźcie, chłopcy — woła swe pudelki pan Piątkowski, potrząsając czupryną.

Na osiedlu mówią, że zniewieściały pan Piątkowski wolałby mieć prawdziwych chłopców. Czy jemu też śnią się Daniel albo Krzysiek?

— Pedał! — krzyczy Andrzej, rzucając kamykami w stronę dwóch srebrzystych piesków.

Już wiem, co to może znaczyć. Ale tylko trochę.

— Chodźcie, chłopcy — pan Piątkowski woła pudelki jakby nigdy nic.

Pan Piątkowski wzbudza moje przerażenie. Na razie jako dziwak, a nie jako pedał. A jednak, gdy nocą znów nachodzą mnie Trzej Kowboje, on przechadza się tuż obok.

Za dnia jest inaczej. Z niego się natrząsają, mnie nie zauważają. Nie biją i nie obrażają, po prostu nie widzą. Jestem niewidoczny, ale nie tak, jak bym chciał. Nie mogę tego znieść. Nie mam ochoty być obok, nie umiem być ponad lub czort wie gdzie. Jestem na to zbyt próżny i mam za wiele oczu dookoła głowy.

By przeżyć, mądry cesarz Klaudiusz zgrywał niedorozwiniętego. Nawet Liwii, jego babce, nie przyszło do głowy truć takiego głupka. Lecz przeżyć to za mało. Pragnę żyć.

Dlatego decyduję się ratować inaczej: będę udawał normalnego! Upodobnię się do tła jak salamandra. A że po wakacjach mam iść do nowej szkoły, postanawiam stać się kimś innym.

Kursy supermeństwa

— Matko Boska, kto ci to zrobił? Dzwonię na milicję! — jęczy mama, gdy wracam od fryzjera, krótkowłosy po raz pierwszy od czasów niemowlęctwa.

Z okularami idzie gorzej. Pomysł, że je zdejmę, choćbym miał wejść na ścianę, muszę niestety porzucić, a szkła kontaktowe są jeszcze domeną science fiction. Czy jednak jestem skazany na oprawki, w których wyglądam jak Jadzia Andrzejewska, zmartwychwstała z przedwojennych komedii? Znajduję neutralne, gołe szkła na drucie, nierzucające się w oczy.

Lecz jak nabyć luz i w naturalny sposób rzucać „pierdolonymi kurwami”, a rzuca nawet syn dyrektorki... Jak polubić sport?

Zamieniam swoje poranne festiwale piosenki na popołudniowe kursy supermeństwa. Mam na nie godzinę, nim mama wróci do domu. Jak Daniel walę teczką o podłogę i jak Krzysiek zapalam caro trzymane przez ojca w drewnianej kasetce. Szybko uczę się zaciągać i bardzo mi to smakuje.

— Ty chuju, jebana szmato, popierdoliło cieeee? — wrzeszczę jak Andrzej do krzesła, spluwając na nasz pseudoperski dywan.

Efekt jest tyleż piorunujący, co odwrotny do zamierzonego. Zamiast nabierać pewności siebie, oblewam się zimnym potem, zapalam następnego papierosa i w panice sprawdzam, czy aby wszystkie okna są zamknięte i nikt nie usłyszał popisu. Zdecydowanie lepiej wychodzi mi jednak Sośnicka.

Sport postanawiam wziąć sposobem. Uroczyście naklejam na szafę wielki plakat „złotej drużyny” piłkarzy Górskiego wydarty z prenumerowanej przez mamusię „Panoramy Śląskiej”. To jest trzęsienie ziemi i prawdziwa orgia.

Grzegorz Lato bez pardonu siada na Miki Nakasone.

Deyna na Glendzie Jackson z „Elżbiety, królowej Anglii”.

Gadocha na Kleopatrze.

Szarmach na ślicznej Starosteckiej — ileż łez wylałem przy „Trędowatej”!

I tak naprawdę ta nowa wersja szafy podoba mi się nawet bardziej... Orgii dogląda naklejona z boku Kalina Jędrusik w „Ziemi obiecanej”.

Od wejścia do pokoju nikt nie ma prawa mieć wątpliwości, kto tu mieszka: cycata Kalina w otoczeniu kilkunastu nakręconych kopaczy piłki tłumaczy wszystko.

I wtedy — drżyjcie bogowie! — desperacko decyduję się wyjść na boisko.

Biegają akurat jakieś młodsze małolaty i bez problemu przyjmują mnie do gry. Ale co ja sobie, kurwa jebana twoja mać, wyobrażam? Że umiejętności Laty i jego koleżków spłyną na mnie drogą iluminacji? Po chwili piłka leci mi wprost na głowę, więc odruchowo usuwam się, zamiast tą głową ją odbić. Śmiech. Za moment druga szansa. I fanga prosto w nos. I krew. I wstyd.

I matka z zawodzeniem, przy którym „Lament świętokrzyski” brzmi jak weselna przyśpiewka.

— Obiecaj mi, synku, że nigdy już nie zrobisz takiego głupstwa i nie będziesz grał w tę całą nogę!

Obiecuję, bo jeszcze pozostaje druga tutejsza bogini — koszykówka. Ale i niegranie w kosza mogę śmiało przyrzec. Piłka jest sto razy cięższa i boję się jej jak bomby, zwłaszcza że moja opuchlizna po zagranym meczu schodzi dwa tygodnie.

Akcja „Przemiana” udaje się więc połowicznie. Wyglądam już znośniej, co zaś tyczy się reszty, to i tak by nie wyszło. W naszym miasteczku są tylko dwa ogólniaki i w ławkach mojej nowej klasy zasiądzie połowa starej.

Synek i córeczka

— Wsio mogut karali! — śpiewa owego lata Ałła Pugaczowa. — Królowie mogą wszystko!

I to jest właśnie o nas. Czujemy się z matką, wówczas jeszcze mamą i mamusią, właśnie jak królowie, którzy mogą wszystko. Jesteśmy w Sopocie, na wczasach, i pierwszy raz sami. Ojciec wyłgał się jakąś kontrolą z ministerstwa, czego wcale nie mamy mu za złe.

Na wczasy do któregoś z wojskowych ośrodków jeździmy od lat. Dlaczego, będąc razem, czujemy się zawsze dziwnie skrępowani? Matka, bo ojciec i ja. Ojciec, bo ja i matka. Ja, bo matka i ojciec.

Na wakacjach dusimy się do kwadratu, ponieważ nie ma szkoły, pracy, sprzątania, zakupów ani syrenki 104. Nie ma awantur, nie ma miłości i nie ma się gdzie schować. Nikt nie rozchodzi się do własnych zajęć. Wspólny wieczór, normalnie skracany do paru chwil, rozciąga się na cały, nieznośnie długi turnus.

Tym razem jest inaczej. Szczęśliwe dnie mijają błyskawicznie. Nie dusimy się. Oddychamy. Szybko i łapczywie, biegając z mamusią po Monciaku aż po czubek mola, w tę i nazad, jak wściekłe charty na wyścigach.

Ple ple przy jagodziance w piekarni Świtońskiego. Ona bułeczkę z budyniem.

Ple ple ple przy wuzetce w Złotym Ulu. Ona koniaczek.

Ple ple ple przy serniczku w cukierni Sopotek. Ona kawkę.

— To były niezapomniane dwa tygodnie. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia! — będzie powtarzała przez lata przy każdej okazji, a nawet bez.

Tyle do powiedzenia. O czym? O słońcu i o pani w idiotycznym rafiowym kapeluszu. O chmurach i o panu, który do mamusi natarczywie puszcza oczko. O szynkowej na śniadanko i o Parasolniku, szurniętym facecie z brodą i w sukience, fotografującym się z turystami na deptaku za parę złotych.

Wspólne lato już się więcej nie powtórzy. Przejdzie do osobistej legendy mamusi, razem z moją kretyńską komunią i wierszem, który dla niej piszę, smażąc się na plaży tuż przy Grand Hotelu.

— Kochanie, masz wielki talent! — wybucha matka, walcząc z piaskiem przysypującym moje arcydzieło. — To prawdziwy skarb! Nie możemy go zmarnować, nie pozwolę na to twemu ojcu. Samochód może reperować każdy!

Wyznanie z tego wiersza, że nie mówię jej wszystkiego, ale wystarcza mi, że mogę, wkrótce przestanie być aktualne. Na razie, choć nad morzem, zdobywamy Giewont. Zaufania.

— Chciałam mieć syna. Ojciec przez lata upierał się jeszcze przy córce. Ale po co, skoro jesteś mi i synkiem, i córeczką? — mówi przy lodach Carpigiani, przeboju sezonu.

Włoskie lody wyjeżdżają z maszyny skręcone w esy-floresy. Tak samo pokrętna jest prawda matki o jej małżeństwie, choć ona sama nigdy już nie będzie bliżej mojej tajemnicy.

Ostatniego dnia pobytu szalejemy na całego: kupujemy bilety do Opery Leśnej na jeden z koncertów festiwalu.

Od roku nie jest to jakiś tam festiwal, ale Festiwal Interwizji! Impreza ma konkurować z zachodnią Eurowizją, a gospodyni wieczoru, Irena Dziedzic, przybrana w futrzaną etolę, ze wszystkimi gwiazdami Hollywood.

— Kupię ci taką etolę, ale jeszcze droższą — obiecuję matce wpatrzonej w Irenę D. jak w monarchinię.

— Wiem, kochanie. Gdy już zostaniesz wielkim pisarzem i dostaniesz Nagrodę Nobla, będziesz miał dużo pieniążków — obiecuje mi matka.

Tak, mam wielki talent! To prawdziwy skarb! Nie pozwolimy go zmarnować, nawet mojemu ojcu! Samochód może reperować każdy! Napiszę genialny poemat i wybitną powieść i dostanę Nagrodę Nobla, i...

... i powiozą mnie windą do nieba... — śpiewa Elżbieta Dmoch z Dwa Plus Jeden — i powiozą mnie windą do nieba...

... i powiozą mnie windą do nieba! — kończę razem z artystką.

Król pozorów

Wyjątkowy talent to coś, co w miasteczku należy wyjątkowo ukrywać. Gdybym się ujawnił, natychmiast zaliczono by mnie do klubu z wariatką Łozińską od kotów i panem Piątkowskim z pudelkami. Nadal więc, zgodnie z planem, robię, co mogę, by nie rzucać się w oczy.

Egzaminów do ogólniaka jeszcze wtedy nikt nie zdaje. Tylko ja, na własne żądanie.

Z nieprzemądrzalstwa. Z nieskarżypyctwa. Z niesiedzenia w pierwszej ławce. Z niesłodzenia sfrustrowanym belferkom, łasym na komplementy jak przedszkolak na czekoladowe wafelki.

Po histerycznej awanturze z matką zdaję też egzamin z nienoszenia sterty kanapek robionych przez nią co rano chyba dla pułku wojska. Znajduje się sposób na nieszczęsny sport: znajomy lekarz matki wypisuje mi zwolnienie z wuefu do końca świata.

Ale co zrobić z nową polonistką, która od razu poznaje się na moim geniuszu?

— Wojtek napisał wspaniałe opowiadanie, wzór dla was wszystkich! — chwali mnie zachwycona pani psor Strusińska.

Sama prawda. Tylko jak z nią wyjść na przerwę, by nie dostać łokciem w bok, nie być pchnięty na kwietnik i nie oberwać kulką plasteliny wystrzeloną z lufki?

Na szczęście ludzkość wymyśliła papierosy, a ja już przecież umiem palić.

Trujący zachwyt pani psor Strusińskiej odkażam w męskim kiblu. Gdy staję w wejściu i wyjmuję Caro, o smrodzie cudownego wypracowania nikt nie pamięta. W mig zyskuję bezcenne punkty, dokładnie pięćset pięć. Pięć za uczestnictwo w obrzędzie jarania i pięćset za fajki dla współjaraczy, coraz bezczelniej kradzione ojcu z kasetki.

— No, no — Krzysiek spluwa z uznaniem, wyciągając swoją wielką łapę w stronę mojej paczki. On też gustuje w Caro.

Jaranie na przerwach wyklucza też pokusę stawania w kółeczku z dziewczynami jak kiedyś.

Umarł laluś! Zdechł siusiumajtek! Poległ babski król!

— Zmężniałeś — smętnie zauważa matka, znów wtykając mi pośliniony palec do oka, by wyjąć nieistniejący paproch.

I choć nowego mnie powinno to wkurzyć, teraz mogłaby mi to oko nawet wydłubać. Pada słowo, które tak wiele dla mnie znaczy.

Zmężniałem! Udało się!

Tak się udało, że z rozpędu gram nawet przed własną matką, jedynym sprzymierzeńcem, jeszcze niedawno ciuciuciu mamusią od koniaczku i wuzetki w Złotym Ulu.

Poległ babski król. Narodził się król pozorów.

Maskować muszę jednak coraz więcej. Jakby wszystkiego było mało, jeszcze zagustowałem w operze: szczyt obciachu!

Maaatkooo mooojaaa miłaaaa... O maaatkooo mojaaa miłaaa! — wyśpiewuje potworny synek Gołasa, świeżo upieczony meloman, w filmie „Dzięcioł”. I w dodatku ślicznie haftuje.

— Kim chcielibyście być? — pyta pani psor Strusińska na lekcji bez lekcji w Dniu Nauczyciela. Odpytuje pojedynczo, według listy.

Nie być synkiem Gołasa. Byleby nie być synkiem Gołasa — chciałbym odpowiedzieć.

I mówię: wojskowym!

— To nie pisarzem? — pani psor Strusińska jest zdegustowana.

— Nie! — protestuję i, zablokowany, wybiegam z klasy.

Wyrozumiała Strusińska tłumaczy mój wybryk huśtawką dojrzewania, a ja walczę. Żeby nie wyśpiewywać i nie haftować. Lecz Dalile, Baterflaje, Gildy czy inne Mimi pieją u mnie w pokoju całymi dniami, pieczołowicie zgrywane z radia na taśmę za pomocą najwierniejszego przyjaciela, magnetofonu ZK 120.

Tragiczne bohaterki drą się tym głośniej, im bardziej wyje we mnie, że jednak za cholerę nie pasuję do otoczenia.

Mogę przestać czulić się do matki, spluwać w szkolnym kiblu, nie gadać niepytany, powiesić w szafie fotkę nowego mercedesa, a potem w tejże szafie powiesić się sam. Bo ostatecznie jestem kompletnie sam.

— Sola, perduta, abbandonata...! Samotna, opuszczona... — lamentuje Manon Lescaut. To o mnie.

Ale życie nie stoi w miejscu. Hermaszewski leci w kosmos, Karol Wojtyła zostaje papieżem, Marlena Dietrich kręci swój ostatni film, Bonnie Tyler chrypi na cały świat o bólu serca: It’s a heartache... A ja idę właśnie na pierwszą randkę.

Zakochany? Bynajmniej. Idę, bo zostałem wybrany. I to przez kogo? Przez Agę. Zaś Aga, wiadomo, najpiękniejsza w klasie, bez dwóch zdań, param — pam — pam...

Skutki pewnego seansu

Fakt, że wyglądam już całkiem cywilizowanie. Nawet chuderlawą sylwetkę nieco poprawiłem, w największej tajemnicy robiąc pompki w rytm moich operzydeł. Ale dlaczego Aga wybrała mnie, a nie któregoś z Trzech Kowbojów biegających wokół niej na trzy zmiany jak koty z pęcherzem?

Woli mózgi od mięśni? Założyła się z koleżanką? Robi na złość komuś albo sobie?

W każdym razie podchodzi i pyta:

— Pójdziemy na rynek na ciastka, a potem do kina?

Są propozycje, którym się nie odmawia.

Zatem idziemy. Na rynek na ciastka, a potem do kina. Na „Pasję” Różewicza. Opowieść o Edwardzie Dembowskim, działaczu rewolucyjnym z czasów powstania krakowskiego 1846, nie jest zapewne idealnym tłem dla romantycznej randki, lecz nic innego nie grają.

Nie trzymam jej za rękę, nie próbuję całować. Jest na tyle sympatyczna, że ośmielam się zadeklamować mój ulubiony fragment z Puszkina:

Daremnie wzlecieć chcę na gór Syjońskich szczyty,

Trop w trop, jak luty zwierz, gna za mną grzech niesyty.

Ten grzech rzeczywiście mnie gna, ale dokąd, skoro nie w stronę najpiękniejszej dziewczyny w klasie?

Więcej już się nie umawiamy. Ona nie nalega, ja nie proponuję. I to jest bardzo miłe, nawet jeśli szło o zakład. Lecz najmilej jest dzień później, gdy w kiblu na fajce spogląda na mnie Andrzej i cedzi z podziwem:

— Jak ty to, kurwa, zrobiłeś?!

Wzruszam ramionami, że niby takie randewu z obiektem powszechnego pożądania jest dla mnie jak pryszcz, który Krzyśkowi zrobił się na czole. A przecież sam nie mogę się nadziwić, że coś takiego mi się przytrafiło.

O ile częstowanie fajkami dało mi pięćset pięć punktów, o tyle tą jedną jedyną randką Aga dokłada mi cały okrąglutki tysiąc. Chłopaki patrzą na mnie z uznaniem, zazdrością i niedowierzaniem, choć nasz spacer po rynku widziało pół miasteczka.

— Ma zwinny języczek?

— Latał ci po ząbkach jak jaszczurka?

— A tam niżej?

— Po ciastkach zrobiła ci loda?

— Uważaj, jej ojciec jest majorem!

Komentarzom nie ma końca. Chodzę dumny jak paw, ale baranieję, gdy niebawem podchodzi do mnie najpotężniejszy z Trzech Kowbojów, Daniel. Nie dość, że bez nieodłącznej obstawy, to jeszcze w miejscu publicznym! Poza kiblem, co graniczy z cudem, bo tylko tam są uprzejmi mnie zauważać.

Spostrzegam na przystanku, że sunie w moją stronę, i ciemnieje mi w oczach. Jak przed zgonem przelatuje mi przez głowę film z czasów podstawówki. I nie ruski melodramat, ale thriller, upiorniejszy niż „Psychoza”. Podchodzą pod sam nos, boleśnie kopią w kostkę i niewinnie pytają: co tam, siusiumajtek?

Tymczasem Daniel wyciąga szuflę, miażdży moją i pyta jak kumpla:

— Znasz Gabryśkę z drugiej a? Taka duża...

Znać, nie znam, ale kim jest, wie cała szkoła. Gabryśka to nasza Mae West, Kundry, Anita Ekberg, Halina Kowalska, Kalina Jędrusik i w ogóle kusicielka Ewa w jednym!

Cóż z tego, że z seksbombami łączy ją tylko gigantyczny biust, bo wdziękiem przypomina przerośniętego mamuta? Chodzi przecież tylko o te cyce.

Powszechnie wiadomo, że Gabryśka uwielbia pożyczać je do macanek. A że odkręcić się od niej nie dają, w całości składa po szkole wizyty w wybranych mieszkaniach. Warunek: lokale muszą być puste.

— Masz chatę, nie? Zabawimy się razem jak chuj — mówi Daniel, błyskając reklamowymi zębami.

— Razem?! — otumaniony powtarzam jak echo.

— No co? Proste. Ja, ty i ona w środku... Ma lepsze poduchy od Agi! — rzuca jeszcze, wsiadając do autobusu.

Proste. Każda miałaby lepsze od dziewczyny, która dała mu kosza.

Jasne. Nadaję się do tej draki, bo byłem z Agą w kinie.

I logiczne: u Daniela w domu są siostry, bracia, pies oraz sparaliżowana babcia.

Ja, on i ona w środku

On, ja i ona w środku. Ja i on. Aha, i ona w środku. W najbliższą środę, gdy najmniej lekcji, czyli pojutrze... Podczas obiadu mama znienacka kładzie mi dłoń na czole.

— Nie, jednak nie masz gorączki. A oczy pałają ci, jakbyś był chory!

Chowam te oczy, spuszczając wzrok, bo w tropieniu moich stanów matka wygrywa z Herkulesem Poirot, Maigretem, agentem 07 i 007. Tak, jestem chory. Z zachwytu, zdumienia i przerażenia.

— Nic ci nie jest?

— Nie jest.

A jest mi wszystko, wszystko! Także i to, że po raz pierwszy nie dzieje się jak w moim maminsyńskim wierszyku. Już nie mogę ci, mamusiu, wszystkiego powiedzieć. I niebawem będę mógł jeszcze mniej...

Dwa wieczory spędzam przy radiu na zgraniu na taśmę jakichś nieludzkich hałasów. Przecież nie włączę Pugaczowej czy Marii Callas oszalałej po zdradzie ukochanego Turiddu w „Rycerskości wieśniaczej”! Daniel dostanie takiego ataku śmiechu, że straci całą chcicę.

W środę docieram do szkoły z dwugodzinnym opóźnieniem. To nie w moim stylu, ale przecież właśnie zmieniam styl. Zamiast siedzieć na geografii, przygotowuję pokój. Czyli przynoszę z pokoju rodziców dwie cepeliowskie poduszki i rozrzucam na biurku kilka papierosów.

No i szafa. Zamykam ją na klucz, by przypadkiem się nie otworzyła, bo po wewnętrznej stronie drzwi czai się cała moja prywatna menażeria. Nad Lucyną Winnicką i szalonymi mniszkami z „Matki Joanny od Aniołów”, leżącymi pokotem w klasztornej sali, unosi się niczym aniołek młody Strasburger — śliczny Agent nr 1.

Na zewnątrz szafa prezentuje się idealnie: wciąż uśmiechają się chłopcy Górskiego, a obok Kalina Jędrusik-Zuckerowa, opierająca dwie tony biustu na złotym mercedesie. To oczywiście fotomontaż: tych dzwonów nie wytrzymałaby żadna gablota!

W przerwie na fajce Daniel puszcza do mnie oko i w przelocie szepcze:

— Czekaj w domu o wpół do drugiej.

Jeszcze ostatnia lekcja. Muszę być blady jak Anna Boleyn przed ścięciem, co pani psor Landowicz bierze za znak, że nic nie umiem, bo natychmiast wzywa mnie do odpowiedzi. Cholerna biologia nigdy nie była moją mocną stroną, ale żeby nagle nie pamiętać nic?

Psor Landowicz, zwana Muchą od rachitycznych kości i wybałuszonych oczu, z satysfakcją rozkoszuje się podwójną ciszą. Milczę jak drzewo, o które mnie spytała. Nie odróżniłbym teraz kory od kornika! I klasa milczy: kostnieje bezszelestnie w oczekiwaniu, kto następny. Na szczęście rozlega się zbawienny dzwonek.

— Nie myśl, że nie zdążę wpisać ci dwójki — śpiewnie oświadcza wyraźnie zadowolona Mucha.

Nie myślę. Już nic nie myślę, byle do domu.

— Może tak byś się ukłonił? Mieszkamy na tym samym piętrze — słyszę w autobusie panią Marczakową.

Jak mogłem nie zauważyć trzystu kilo żywej wagi w krwistoczerwonej kremplinowej garsonce! Kłaniam się. Ale choćbym bił czołem o jej zdezelowane obuwie, zrzędliwa wdowa po sierżancie Marczaku już znalazła temat do narzekań.

— A byłeś kiedyś takim miłym chłopcem. Czego was w tej szkole uczą?

— Lepiej, żeby pani nie wiedziała — odpowiadam w duchu, pędząc co tchu do mieszkania.

Powinni być za kwadrans. Włączam taśmę. Black Sabbath. Trudno o większy koszmar, ale Daniel ich uwielbia, a w „Muzycznej Poczcie UKF” na Trójce dawali wczoraj cały longplay.

Hipnoza

Przychodzą punktualnie. Cześć, cześć i Gabryśka wtarabania się na sam środek kanapy, jak gdyby miała w tyłku linijkę. Czyżby ją Daniel poinstruował? On sam zasiada po jej lewej stronie, wyjmuje z teczki butelkę piwa i wskazuje mi głową miejsce z drugiej strony.

Siadam. Butelka przechodzi z rąk do rąk.

— Niemieckie jest lepsze, ciotka przywiozła — odzywa się wreszcie Gabryśka.

Daniel kładzie dłoń na jej udzie opakowanym w wycierane dżinsy z Peweksu. I wzrokiem każe mi zrobić to samo. Więc robię. Ale spocony jestem niebotycznie i nie mogę opędzić się od myśli, że za moment odbije się na tych dżinsach mokra „niewidzialna ręka”, znak akcji pomocy z „Teleranka”.

— Nie macie jakiejś innej muzyki? — pyta Gabryśka.

Nie mogła mi zrobić większej przysługi. I nie chodzi już o Black Sabbath, tylko o tę rękę, którą na szczęście muszę z niej zdjąć, by wstać i zmienić taśmę.

Po chwili trajkocze Boney M., i nawet na temat: She’s crazy like a fool...

Gdy odwracam się w ich stronę, poduchy Gabryśki są już na wierzchu, a Daniel schyla ku nim głowę. Słynne cycki wyglądają niczym dwa wielkie krowie łajna, które raz widziałem na wsi u wujostwa. Mam nieodparte wrażenie, że jeszcze moment, a Daniel wybrudzi się nimi, jak kiedyś ja na wycieczce.

Sam zupełnie nie mam ochoty ich dotykać, a znudzona właścicielka patrzy w sufit, jakbym tam miał telewizor nadający program dla rolników „Przypominamy, radzimy”.

Daddy, Daddy Cool, Daddy, Daddy Cool!

Daniel rozpina rozporek, o mnie już się nie troszczy. Przenoszę wzrok na jego ptaszka. Choć napęczniały, jest znacznie mniejszy od mojego. Ale to nie ma znaczenia, nie ma go zresztą już nic. Stoję jak zahipnotyzowany i nie oderwałbym od niego wzroku, gdyby nawet Gabryśce wyrosły teraz piersi na czole, nogach i plecach.

Ten ptaszek jest zniewalająco piękny.

Daniel pociera go z wprawą mistrza.

Po kilku sekundach, trwających całą wieczność, na jedną z cepeliowskich poduszek tryska żywy krochmal. Gabryśka beznamiętnie chowa piersi i z butelki, którą cały czas trzymała prawą ręką, upija spory łyk.

— Muszę już iść — oświadcza i wstaje, poprawiając bluzkę.

Budzę się z hipnozy dopiero wówczas, gdy Daniel zapina rozporek. Gabryśki już nie ma.

— Co cię tak zatkało? — zapala papierosa i, wydymając usta, wypuszcza przed siebie kółka dymu. — Jaja przyrosły ci do majtek?

Iluminacja

— Nie pójdę dziś do szkoły — chcę nazajutrz powiedzieć matce, ale w ostatniej chwili gryzę się w język.

Po co? Mogę przecież nie iść i nie mówić.

Gdy zostaję sam, zanurzam się w fotelu przed telewizorem i wyjmuję kutafona. Zapalam caro, wydymam wargi, próbuję wypuścić dymne kółko. Wychodzą mi kolejno: trójkąt, trapez, kwadrat i prostokąt. Wszystko, tylko nie kółko.

Pocieram, co trzeba, z myślą o Gabryśce i jej krowich plackach.

Nie, nie!

Ale może dlatego nie, że jest za duża, jakaś ospała i ma koniowatą twarz jak Fernandel?

Materializuję Agę. Jest naprawdę ładna i raczej drobna, i taki chyba ma biust.

I nic. Nie, po prostu nie!

Na wybiegu wyobraźni pojawia się Majka, a potem Justyna, Kaśka, Beata...

Kutafon ani drgnie, a z dymu wciąż trójkąt, trapez, kwadrat i prostokąt. Wszystko, tylko nie kółko.

Posuwam się do ostateczności. Oto po szkolnym korytarzu wędruje, kołysząc się jak gondola, seksbombowa pani profesor Borciak od przysposobienia obronnego, zwana Usta-Usta. Całkiem goła! Lecz mój kutafon, choć napięty jak strzała Winnetou, uparcie odmawia wystrzelenia.

Zapalam drugą fajkę. Choć nie wydymam warg, kółko robi się samo. W okrągłej ramce z dymu, jak w komiksie, pojawia się twarz Daniela.

— Co cię tak zatkało? — pyta.

A mnie właśnie w tej chwili odtyka... Jego twardy ptak, naprężone ramię, zwężone oczy, białe zęby...

Krochmal z kutafona natychmiast zalewa telewizor i spływa po nosie uśmiechniętej Edytki, ulubionej spikerki mamusi. Popularna prezenterka zapowiada odcinek „Rodziny Połanieckich”.

Więc to tak!

Daniel, Krzysiek, Andrzej. I Irek z maturalnej czwartej be o urodzie Delona. I jeszcze Adam. Napisałem mu wyjątkowo dobre wypracowanie. I... pan podporucznik Zagórny z szóstego piętra: zabójczy przystojniak w typie Strasburgera, który strasznie się kiedyś upił i wyzywał swoją żonę na całą klatkę.

Tama puszcza, walę dalej.

— Stachu...! — wzdycha Marynia Połaniecka.

Zapalam następnego caro. Więc to tak...

I naprawdę wcześniej nic do mnie nie dotarło? Taki jestem uczony, mógłbym rządzić Anglią za Elżbietę I, a jeszcze sobie nie uzmysłowiłem, że wolałbym się lizać z Danielem niż z Agą, Majką, Justyną, Kaśką i Beatą, nie wspominając o Usta-Usta?

— Maryniu...! — wzdycha Stach Połaniecki.

Kolejna porcja krochmalu strzela w ekran i spływa teraz po nosie Maryni.

I jeszcze jedna fajka. A fiut nie wstaje, bo wcale się nie kładzie. Dym nie przybiera już żadnych kształtów. Dalej czochram gnata i własną osobowość.

Jak mogłem nie zauważyć, że na pięknego hrabiego Essexa patrzyłem oczami rozkochanej królowej Elżbiety?

Że zamiast zazdrościć ordynatowi Teleszyńskiemu „Trędowatej” Starosteckiej, to jej zazdrościłem jego?

Że podczas ostatniego pocałunku kochanków w „Love Story” nie całowałem umierającej Ali MacGraw, lecz zrozpaczonego Ryana O’Neala?

Wizja barczystego Ryana w podkoszulku sprawia cud: tryskam jeszcze raz. Tego krochmalu starczyłoby na usztywnienie wszystkich firan w całym bloku.

Resztką sił wycieram telewizor, dywan i poręcz fotela i dowlekam się do swego pokoju, by paść na kanapę. Z zachwytu i przerażenia, od walenia, palenia, myślenia i głupkowatej twarzy Stacha Połanieckiego jest mi na przemian zimno i gorąco. Nie wiem, kiedy pojawia się nade mną matka.

— Jednak jesteś chory?

— Jestem.

— Byłeś w szkole?

Jak miło znów wreszcie powiedzieć prawdę:

— Nie.

Dziwna choroba

Przyglądam się chłopakom i facetom. Niby tak jak zawsze, ale inaczej. W tym celu nie wsiadam nawet do autobusu i wracam ze szkoły na piechotę. Nikt po drodze w niczym nie przypomina pana Piątkowskiego. Ja również nie. Ale skoro wszystko dzieje się w głowach, pedałem może być każdy.

A jeśli jednak... tylko my dwaj?

Ta perspektywa mnie dobija. Oznaczałaby, że gdy stanę się dorosły, wypadną mi włosy, a potem odrosną i w równie dziwnych okolicznościach przyczepią się do mnie dwa srebrne pudelki. Jeśli to jest choroba, jestem znacznie bardziej chory, niż myśli mama. Lecz nikt mnie nie zmusi, bym przechadzał się po osiedlu z takim psim pośmiewiskiem!

Czy jednak ktoś słyszał o chorobie, na którą na całej Ziemi zapadłoby tylko nas dwóch? Nonsens, muszą być jacyś inni chorzy. W najgorszym wypadku daleko, na Antarktydzie lub Nowej Zelandii, ale muszą.

Lecz jak to sprawdzić?

Dziś włączasz komputer i sprawa załatwiona. Zresztą dziś to musiałbym spaść z księżyca, żeby nie wiedzieć. Lecz wówczas?

Cóż z tego, że jako jedyny z otoczenia interesuję się starożytną Grecją, skoro popularne opracowania milczą jak grób? Cóż z tego, że po usłyszeniu Koncertu skrzypcowego Karola Szymanowskiego przez całą noc chłonę jego biografię, skoro jest niekompletna? Cóż z tego, że pedalstwo jest stare jak świat, skoro ten, w którym żyję, kantuje mnie, zaokrąglając wszystkie kanty?

Po drodze do domu zahaczam o bibliotekę w ratuszu, największą w mieście. Otwieram szufladki z fiszkami. Czego jednak mam szukać? Pod „p” jak „pedał” oczywiście nie ma nic. Pod „h” nawet nie zaglądam. Nastolatek z prowincjonalnej dziury w PRL nie zna terminu „homoseksualizm”.

Nie mam pojęcia, że Heniek, niepozorny średniak, siedzący w klasie trzy ławki dalej, ma ten sam kłopot. Tyle że nie znając pana Piątkowskiego od pudelków, wyobraża sobie, jak wyrasta na swojego wujka Romka z Łodzi: otłuszczoną ciotę, tolerowaną w milczeniu przez rodzinę tylko dlatego, że bogata i hojna. Heniek tak się przerazi, że nie będzie w stanie się uczyć i zostanie na drugi rok.

Wiele lat później w jednym z warszawskich klubów podejdzie do mnie dziwadło o wzroście Empire State Building, na gigantycznych koturnach i z metrowymi rzęsami.

— Pamiętasz Heńka z ogólniaka? Siedział niedaleko ciebie przez dwa lata, potem kiblował. To ja.

Akcja „Motor”

Niczym zakochana panienka, którą staję się tamtej środy, przez następne dni unikam Daniela jak dentysty. Nie chodzę nawet jarać i tu akurat mam szczęście, bo Usta-Usta w kolaboracji z Muchą robią nieoczekiwany nalot na kibel i wszyscy palacze lądują u dyrektorki. Gdy jednak Mój Bohater znów dopada mnie na przystanku, nie mam gdzie uciekać.

— Ona przyjdzie jeszcze raz — oświadcza. — W najbliższą środę, jak poprzednio.

— Sama?!

— Skąd ty się wziąłeś? — Daniel kręci głową. — Ciesz się, że masz drugą szansę!

Skądkolwiek bym się wziął, mam drugą szansę. Drugą szansę, by podejrzeć go jeszcze raz w takiej samej sytuacji! Oczywiście nadal nie zamierzam dotykać Gabryśki, chociaż... Gdyby jednak się do tego zmusić i położyć głowę na jej lewym cycku, mógłbym być bliżej Daniela, a nawet przypadkiem potrzeć go nosem o nos, nie mówiąc o lepszym widoku na ptaszka.

A może skręci mu się skórka napletka lub nagle zerwie się wiatr i strumień krochmalu spłynie prosto na mnie? Jeśli nie strumień, to chociaż kropelka... Pokusa jest większa niż niechęć do jej cycków.

Właśnie że położę się na tych piersiach! W końcu fakt, że wyglądają jak dwa krowie placki, nie znaczy, że podobnie cuchną!

Do poduszek i papierosów dostawiam butelkę piwa i dorzucam na biurko ostatni numer pisma „Motor” prenumerowanego przez ojca. Gdyby Gabryśka sobie nagle poszła, jak wtedy, może mój ukochany zostanie chwilę dłużej. Ma przecież kompletnego bzika na punkcie samochodów.

Pięć po drugiej otwieram drzwi. W progu stoi tylko Daniel i zagląda do pokoju.

— Jest już?

— Nie ma.

— Zaraz powinna być.

Znów siada po lewej stronie kanapy i znów wyjmuje z teczki piwo, otwierając je jednym pociągnięciem o rant parapetu.

— Ruchałeś już jakąś? — pyta jak o godzinę.

— A ty?

— Ja pytam! — pociąga łyk, odwracając głowę.

Milczę, bo nie wiem, co powiedzieć. I milczę, przyglądając mu się, gdy nie widzi. Jest doskonały.

I wtedy, powoli jak paszcza zaspanego smoka, otwiera się moja niezamknięta szafa... Przed Danielem leżą szalone mniszki z „Matki Joanny od Aniołów”, a nad nimi Strasburger!

— Co to za jedne?

— Zmarłe siostry mojej mamy — odpowiadam natychmiast, pomijając agenta nr 1.

— Kurwa, ty to masz pomysły... Są jakieś szlugi?

Niby od niechcenia wskazuję biurko. Daniel razem z fajką bierze „Motor” i siada z powrotem. Postanawiam też się napić, podchodzę ze swoją butelką do parapetu i usiłuję zrobić to samo, co on. Za trzecim razem udaje się otworzyć...

Też zapalam i siadam na miejscu przeznaczonym dla Gabryśki. Daniel przegląda gazetę, która zasłania mu twarz. Cisza. Duszkiem wypijam niemal pół butelki i mocno się zaciągam. Efekt jest niemal natychmiastowy.

W głowie diabelski młyn. A jej nie ma...

Zakręcony, już nie mogę się powstrzymać. Wysuwam rękę i powoli rozsuwam mu u spodni zamek. Dostanę w ryło od razu czy za chwilę?

Ale Daniel nie reaguje, a gdy uwalniam mu ptaka, niezauważalnie poprawia pozycję na wygodniejszą. Pisklę rośnie mi w dłoni jak na drożdżach i ogrzewa palce. W górę i w dół, w górę i w dół. Nabrzmiewają żyłki, zaczyna się lepić.

Oceniam sytuację: jeśli się postaram, zmieszczę się Danielowi między nogami. Nie przerywając masażu, ześlizguję się z kanapy jak jaszczurka i obracam się.

Teraz albo nigdy, najwyżej pchnie mnie na szafę.

Lecz gdy już przed nim klęczę, nadal nie dzieje się nic. Dotykam językiem nacięcia na czubku ptaszyska. Bordowy grzybek jest słony. I śliski. I do ust wsuwa się sam. Zza gazety, którą Daniel jest szczelnie zakryty jak arabska niewolnica, słyszę coraz szybszy oddech.

Niemal od razu gardło zalewa mi gorąca rtęć. Przełykam ją i odchylam głowę. Na wargi spada jeszcze kilka kropel.

Oblizuję je i językiem wycieram z kleju czubek pały, a potem chowam mu ją do majtek.

Ledwie słyszalny szmer zasuwanego rozporka brzmi, jakby do pokoju wjeżdżał traktor.

Podnoszę się i przypalam papierosa. Słyszę, że Daniel odkłada gazetę i wstaje. Nie odwróciłbym się teraz w jego stronę, choćbym miał go więcej nie zobaczyć! Ale on nie czeka.

— To pierdolona dziwka jeszcze popamięta! — złorzeczy i zamyka za sobą drzwi, zabierając egzemplarz „Motoru”.

Na marginesie

Mogę już nie grać w kosza, w siatę, w nogę, w nic. Mogę już nie jarać w kiblu i nie odróżniać ferrari od trabanta. Mogę nie kląć i nie uczyć się trudnej sztuki plucia na odległość.

Mam coś, co przebija wspólnotę Trzech Kowbojów jak as króla i nigdy ich nie połączy.

Mam z Danielem tajemnicę.

Większą, niż gdybym z nim zrobił skok na bank. Nie muszę już marzyć o czapce niewidce, by podsłuchać, jak zwierza się Krzyśkowi czy Andrzejowi z wsadzania rąk pod bluzki panienek. Dotarliśmy razem za granicę, której ze swymi kumplami nie przekroczy.

Cena jest wysoka. Robiąc mu laskę, ostatecznie pozbawiam się szansy, by kiedykolwiek potraktował mnie jak równego. A raczej złudzeń, że taka możliwość w ogóle istnieje, bo przecież nigdy tak by się nie stało. Dla Daniela od podstawówki jestem siusiumajtkiem, kimś z marginesu śmieszności. Teraz przesuwa mnie na pobocze, gdzie jest miejsce „jebanego zboczeńca”. Tak z pewnością mnie teraz nazywa. Ale jako mój wspólnik musi zachować to dla siebie. Mając jego kutasa, mam też jego wstyd.

Daniel już nigdy nie spojrzy mi w oczy. I nigdy się o tym nie dowiem. Bo w rzadkich chwilach, gdy przypadkowo wejdziemy na siebie, obaj będziemy patrzeć pod, nad, w bok i na przestrzał, jakbyśmy byli przezroczyści.

Nie spotkamy się wzrokiem nawet wtedy, gdy będzie przychodził. A będzie, mniej więcej raz w tygodniu, przez kilka miesięcy.

Jestem wniebowzięty, gdy następnej środy mija mnie na przystanku i, nawet nie zatrzymując się, rzuca:

— Siedź w chacie. Może dziś wpadnę oblukać nowy „Motor”...

Rytuał

Zawsze jest tak samo. Wchodzi, siada, teczka, piwo, fajka, nogi w lekkim rozkroku i parawan z gazety. Bez żadnej gadki i już bez moich cyrkowych sztuczek — od razu ustawiam się przed nim na klęczkach. Niekapitalistyczna gospodarka PRL sprawia, że popyt na „Motor” jest znacznie większy niż podaż i czasem ojciec go nie dostaje. Poszerzam więc asortyment, kupując w kiosku u pani Stefy gazety sportowe.

Coraz częściej marzę jednak o poszerzeniu innej oferty. Ale jak to zrobić? Mam do dyspozycji tylko rozporek. Jego spodnie nieruchomo pozostają na straży moralności jak nasze socjalistyczne państwo, w którym nawet pan Rysiek, handlujący mydłem i powidłem na targu przy straży pożarnej, nie ma jeszcze pornoli.

Jak mam powiedzieć Danielowi, żeby się odwrócił albo chociaż podniósł tyłek, to mu go z chęcią wyliżę?

Nigdy to nie nastąpi, a koniec raju obciągania zbiegnie się z początkiem końca raju komunistów.

Mój Kowboj zacznie prowadzać się z jakąś siksą, która chyba szybko wejdzie w moją rolę, bo Daniel przestanie przychodzić. Bogobojny aktorzyna Reagan zasiądzie w Białym Domu. Piękną balladą „Nim przyjdzie wiosna” Niemen wygra kolejny festiwal w Sopocie. Następny będą transmitować w telewizji tak, by nie pokazywać widowni. A nuż ktoś rozwinie transparent z napisem: „Stocznio, jesteśmy z tobą!”?

W kraju zapachnie rewolucją. Obyczajową też. U pana Ryśka, w astronomicznej cenie kawioru, pojawią się duńskie świerszczyki.

Skąd ja to wiem?

Świerszczyki są oczywiście męsko-damskie, bo choć pan Rysiek dla zysku sprowadziłby bez pardonu nawet zeszycik z pawianem dymającym porwaną księżniczkę, nikt w miasteczku nie ośmieliłby się czegoś podobnego nabyć. Zresztą o istnieniu pedalskich pornoli nie mam jeszcze pojęcia, a gdy je kiedyś zdobędę, heteryckie okażą się znacznie ciekawsze. Oglądasz i wyobrażasz sobie, że jesteś Nią i On ci coś za chwilę zrobi. Albo że jesteś Nim i jako prawdziwy maczo zaraz weźmiesz się do rzeczy.

Na obrazkową opowieść o umięśnionym policjancie i pani domu idzie kieszonkowe przeznaczone na radziecki longplay z symfonią „Reńską” Schumanna. A zamiast albumu pejzaży holenderskich funduję sobie historię pewnego przystojnego dyrektora z grubą pałką i jego sekretarki. Dumna Dunka oddaje mu się na drabinie, na którą weszła, by zdjąć segregator.

Patrzę i nie wierzę. Na rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałem, wpadłem całkowicie sam! Przecież nie opowiadały o nich na lekcjach ani Mucha, ani pełna wiecznej chcicy Usta-Usta, nie mówiąc o mamusi czy tatusiu. Tymczasem Pani Domu robi Policjantowi dokładnie to, co ja Danielowi, klęcząc w znajomy sposób. A Dyrektor wylizuje Sekretarkę właśnie tak, jak planowałem zająć się Kowbojem. Skąd ja to wiem? Czyżbym miał to we krwi?

Przez pierwsze dni kutafon o mało mi nie odpada. Ale poza autofrajdą pornole mają przecież służyć rozwinięciu akcji „Motor”.

Krzysiek i Andrzej, choć skręca mnie na ich widok, nie wchodzą w grę. Są zbyt blisko Daniela. Przez jakiś czas myślę o Marcinie z równoległej trzeciej ce. Widzę, że kręci się koło Gabryśki, a to oznacza tylko jedno i mógłbym udostępnić chatę... Ale jak im to powiedzieć? Na moje „cześć” piersiasta mamucica wzrusza ramionami, jakby mnie nie znała, a potem gdzieś przepada, nie dochodząc nawet do matury.

Nie udaje mi się też zwabić Mirka. Wielki misiek, trenujący zapasy, wydaje mi się kandydatem idealnym. Z równowagi nie jest w stanie wyprowadzić go nawet pani psor Rybak, chemiczka dotknięta aberracją złośliwości, skrzypiąca na jego widok:

— Wysoki jak brzoza, a głupi jak koza!

Mirek nie reaguje na moje zaczepki, choć jestem coraz bardziej namolny. Przygoda z Danielem wyzwala we mnie samobójczą odwagę i energię. Wobec gmerania przy cudzym kutasie dłubanina w szczegółach pejzaży Ruysdaela z symfonią Schumanna w tle jest śmiertelnie nudna.

Z ekstazą obciągania może się tylko równać frajda pisania wypracowań, choć i one coś słabsze. Jak szczerze pisać o powabie Zosi, skoro kasuje ją sam Pan Tadeusz? I ile można pisać? Regularnie popełniam jeszcze elaboraty dla Marka, Grześka i oczywiście dla Adama.

Może któryś z nich da się namówić na wspólną lekturę duńskich świerszczyków, a potem na „Motor” lub „Przegląd Sportowy”?

Asystent bezrękiej dziwki

— Beznadzieja! — wzdycha matka po powrocie z wywiadówki.

Nie jestem zaskoczony. Od dawna wykonuję tylko program minimum. Nic więc dziwnego, że nawet z polskiego i historii nie mam na półrocze piątek.

— Beznadzieja z tymi twoimi nauczycielkami! — kontynuuje najwierniejsza strażniczka mojego geniuszu. — Skoro Strusińska dała ci czwórkę, to ja się pytam, kto umie na piątkę? No kto? Bo na pewno nie ona! Powiedziałam jej, że gdy kiedyś będziesz pisał wspomnienia, opiszesz, jak cię sekowała! A mogłaby przejść do legendy jako nauczycielka polskiego wielkiego pisarza!

Co do „wielkiego pisarza” jesteśmy zgodni, choć ojciec słucha tego jak bajki o żelaznym wilku.

— Cóż to za zawód dla mężczyzny? — wzrusza ramionami.

— To nie zawód, to powołanie — odpowiada matka.

— To przede wszystkim nic pewnego — stwierdza ojciec.

— A co jest takie pewne? — droczy się matka.

— Na przykład wojsko. Zawodowy oficer zawsze będzie potrzebny, tak jak mechanik samocho... — ojciec urywa w pół słowa, gdy wchodzę do pokoju, i bacznie mi się przygląda. — Ale nie upieram się przy wojsku.

Nie zmienia frontu. Po prostu widzi, że byłby ze mnie taki oficer jak mechanik. I już zbiera się do garażu.

Mama ma w głowie „wielkiego pisarza” od czasu sławetnego wiersza, jaki dla niej napisałem. I w związku z moim wiecznym siedzeniem w pokoju nad jakimiś papierami. Któż miałby siedzieć non stop za biurkiem, jeśli nie przyszły noblista?

Lecz rozpoczęte wiersze idą w kąt. Zamiast tworzyć, gapię się w moje świerszczyki, choć w gabinecie napalonego duńskiego dyrektora znam już nawet wzory na tapecie. A gdy już siadam nad kartką, bezwiednie kreślę jakieś kółka i rozważam sytuację, w której zostaję asystentem bezrękiej dziwki, niezbędnym do otwierania kolejnych rozporków albo wręcz nią samą. Wówczas jednak milej by było z rękami.

To, że mama, najlepszy barometr moich stanów, niczego nie zauważa, zawdzięczam ojcu. Niebawem wychodzi bowiem na jaw pani Jadzia. Wychodzi klasycznie: ojciec wraca do domu z malinką na szyi.

Mama krzyczy przez wszystkie ściany:

— Jaki komar? Co ty do mnie mówisz? Masz tu odbite ludzkie zęby!

Okazuje się, że sympatyczna bufetowa z pobliskiej kantyny spotyka się z tatusiem nie od wczoraj. Bardziej niż mną mama zajmuje się więc przez moment swoim małżeństwem, a raczej tym, co z niego pozostało.

Urażona w swej dumie, zachowuje się jak pies ogrodnika. I to wyjątkowo przebiegły pies. W trzech pokoikach o łącznej powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych trudno nie uczestniczyć w jej targach.

— W takim razie musimy się rozwieść! — oświadcza, doskonale wiedząc, że rozwód utrudni, a może i zatrzyma awans ojca na podpułkownika. Polska specjalność, czyli Wizerunek Rodziny (nie mylić z samą rodziną) w socjalistycznym wojsku jest rzeczą świętą.

— Po co ci rozwód? — pyta zdruzgotany ojciec.

— Żebyś miał wolną rękę i nie musiał tłumaczyć się jadowitym komarem — warczy matkopies.

Tatuś, przyparty do muru, podpisuje akt bezwarunkowej kapitulacji. Poświęca panią Jadzię dla spokoju oznaczającego rychły awans.

— Dobrze, już nigdy się z nią nie spotkam! — dudni zza ściany łazienki, w której akurat bezskutecznie próbuję obciągnąć własne prącie.

Obietnicy nie spełnia. Pewnego popołudnia widzę okrąglutką bufetową zmierzającą w stronę naszego garażu. Nie donoszę matce, bo mi to bardzo odpowiada. Dzięki tym randkom mam pewność, że ojciec nie wezwie mnie na dyżur przy syrence 104. Niech więc już sobie leży pod podwoziem z panią Jadzią, która od czasu do czasu romantycznie poda mu jakiś kluczyk.

Tam mogą się czuć bezpieczni. Mając do wyboru wyprawę do garażu i zsyłkę na Sybir, wybralibyśmy z mamą Sybir.

Czarna Kiki

Rok z wyrokiem zrobienia matury zbliża się nieuchronnie. Wiem, że niebawem gdzieś wyjadę, w naszym miasteczku nie ma przecież uniwersytetu. I choć mama też zaczyna dopuszczać do siebie tę myśl, spada z fotela, gdy oświadczam, że w ostatnie przedmaturalne wakacje zamierzam nadrobić zaległości natury społecznej.

Postanawiam wybrać się na obóz młodzieżowy organizowany co roku z jej pracy.

— To będzie taki chrzest bojowy, zaprawa przed dorosłym życiem! — tłumaczę rezolutnie.

— Doskonały pomysł — cieszy się ojciec w przebłysku ostatniej nadziei, że jeszcze będzie ze mnie człowiek, a nie jakiś, pożal się Boże, pustelnik.

— Kochanie, nie wiesz, co robisz — martwi się matka. — Zjedzą cię w tym stadzie!

Ale ja dobrze wiem, o co mi chodzi... Powód rozrywa mi jądra. Rozrywa tak, że rezygnuję z tradycyjnego lata wśród książek, płyt i pisaniny. Skoro nie mogę na żadne ptactwo zapolować na swoim terenie, muszę pilnie spróbować gdzie indziej.

Uzbrojony w przeszmuglowany do bagażu karton Caro, inteligencję i determinację, bez żalu zamieniam „Symfonię alpejską” na prawdziwe Bieszczady, operowe arie Dalili na romanse typu „Biały miś”, a „Wino gałganiarzy” z wiersza Rimbauda na sikacza z miejscowego spożywczaka.

Obóz okazuje się idealnym poligonem. Odnoszę prawdziwy triumf na niemal wszystkich frontach, korzystając z dotychczasowych doświadczeń.

Jako wieloletni szkolny lizodup zostaję ulubieńcem kadry i szefem obozowego samorządu. Talent do paplaniny z dziewczynami sprawia, że staję się najbardziej rozchwytywanym męskim towarzystwem. Niejaka Mirella — z imienia ofiara swego tatusia, fana plastikowej szansonistki Mireille Mathieu — próbuje na moją cześć popełnić samobójstwo, zjadając pięć aspiryn. Dziękuję ci, Mirella! Melodramat pomaga mi zdobyć szacunek chłopaków, niezbędny do zajrzenia im w spodnie bez podejrzeń.

Rano, podczas apelu, perfekcyjnie odbieram i składam raporty. Ojciec byłby dumny! Wieczorami, po całodniowych górskich wycieczkach, jestem gwiazdą ognisk z kretyńskimi quizami i jeszcze głupszymi piosenkami.

Puenta ballady o czarnej Kiki do dziś przyprawia mnie o dreszcze swoją powalającą logiką: I choć ona czarna jak noc, to ja kocham ją, bo jest dziewczyna mą, laj laj laj, laj laj laj!

Dziewczyną mą zostaje Ania. Śliczna i ślicznie nieśmiała, co oznacza, że w przeciwieństwie do Mirelli nie doprasza się o pieszczoty. Rzecz jasna, nie dopraszają się też o nie moi koledzy. Ale wkrótce zaczną...

Trzymam za rękę Anię i śpiewam co sił o czarnej Kiki, zerkając w stronę równie czarnego Mariusza, zwanego „Cyganem”. Już nie mogę się doczekać spania w dwudziestoosobowej sali z dziewiętnastoma byczkami. Większość z nich — może poza dwoma pokurczami — nadaje się do zjedzenia żywcem i w całości. Laj, laj, laj, laj, laj!

Zwycięzca

Przywódcą dziennym, wobec kadry i w słońcu, może być niemal każdy. Żeby zdobyć to, po co przyjechałem, muszę zostać Szefem Nocy. Skład grupy sprzyja, nie widzę konkurencji. Gdy gaśnie światło, a gaszą o dziesiątej, natychmiast zapalam papierosa i, kręcąc kółko żarem, daję znak rozpoczęcia imprezy.

Najpierw niewinnie, butelka wina w obieg i konkurs na najbardziej sprośną opowiastkę. Przebojem jest moja historia trójkąta, nieco zmodyfikowana na potrzeby publiczności. Obaj z Danielem zajmujemy się w niej Gabryśką, do złudzenia przypominającą seksowną Debbie Harry, tę z Blondie od „Heart of Glass”. Oczywiście rżniemy ją tak, że pęka całe szkło.

Następnej nocy chłopaki czekają niecierpliwie na mój kolejny pomysł. Do nowego turnieju wystarcza linijka, a konkretnie ekierka, bo innej nie mają w pobliskim sklepie, i wojskowa latarka mego ojca. Tym razem nie byłby chyba zachwycony.

— A kto ma największego kutasa, co? — rzucam od niechcenia w stronę towarzyszy rozgrzanych już kilkoma jabcokami krążącymi po sali.

Rechoczą nawet najbardziej zbydlęceni spośród moich koleżków. Rechoczą i równo ściągają obowiązkowe portki od piżamy. Pomysłodawca konkursu jest oczywiście głównym jurorem.

Jeszcze jedna butelka w obieg i ja w obieg, jak butelka, od łóżka do łóżka. Mierzona pała musi dobrze stać, ale wskażcie mi taką, która w podobnej sytuacji umiałaby spokojnie leżeć!

Stoją przede mną te pały rzędem i na baczność jak przed ministrem obrony narodowej na inspekcji. By dokładnie zmierzyć od czubka do nasady, każdą muszę wziąć do ręki. Jedna twardsza od drugiej, a piękne jak jutrzenka. Lecz jakieś małe. Siedemnaście, szesnaście, czternaście, osiemnaście centymetrów... Ale może przesadzam? Rozeznanie mam słabe, wszystkiego cztery kutasy: dwa widziane w świerszczykach, Daniela i mój.

Tyle że ten mój...

W pewnym momencie ekierka wskazuje dwadzieścia centymetrów. Bingo!

Laureatka, gruba, prosta i z żyłkami, należy do „Cygana”. Dumny właściciel podnosi się na łóżku, ktoś otwiera ostatnie winko, a ja efektownie podświetlam zwyciężczynię, wdzięczącą się jak Helena Vondráčková w blasku sopockich jupiterów.

— Jeszcze twój — kwili Januszek, mały chuderlak spod drzwi.

— Dawaj, dawaj! — podchwytuje reszta.

Jeden wyjmuje mi z rąk latarkę. Drugi próbuje zsunąć piżamę, ale nie ma takiej potrzeby. „Mój”, naprężony do ostateczności, sam wychodzi z rozporka. „Cygan”, na swoją zgubę, przykłada ekierkę. Gdy chwyta mnie za jaja, prawie mdleję.

— No, ile ma?! — kwili Januszek.

— Dwadzieścia... dwa — oświadcza smętnie wstrząśnięty „Cygan”. — A jaki, kurwa, grubas!

— Dwadzieścia dwa?! No coś ty! — słychać z sali.