Wszystkie nasze tajemnice - Monika Sawicka - ebook + audiobook

Wszystkie nasze tajemnice ebook i audiobook

Sawicka Monika

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Napisałam tę powieść ponieważ się wkurzyłam.  Od średniowiecza dzieli nas tyle wieków, a ja mam wrażenie jakby się nic nie zmieniło.
Kobieta jest spychana na margines - jej prawa, jej seksualność, jej możliwość decydowania, jak i z kim ma żyć. Polska staje się coraz bardziej homo i ksenofobicznym krajem, w którym mniejszości są dyskryminowane i zastraszane, ludzie  podzieleni jak dawno nie byli. To jest złe.

W tej powieści pokazałam dużo Zła, sami stajemy się złem chodzącym. Ale ta powieść ma w sobie także wiele Dobra. Bo  "piękno jest płaszczem dobra" i jak pisał Platon "na początku jest dobro".

Monika Sawicka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 59 min

Lektor: Emilia Strzelecka

Oceny
4,2 (20 ocen)
8
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Monika Sawicka & e-bookowo

Fotografia na okładce: enriquelopezgarre (pixabay.com)

Korekta: Katarzyna Krzan

Skład: Katarzyna Krzan

ISBN e-book: 978-83-8166-107-2

ISBN druk: 978-83-8166-108-9

Patronat medialny:

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Miłość samaw sobie jest „nie do pojęcia”,

ale dzięki miłości możemy „pojąć wszystko”.

Ks. Józef Tischner

Książkę dedykuję moim Rodzicom.

Mamo, dziękuję, że wychowałaś mnie na dobrego

człowieka. I nawet fakt, że gdy byłam niemowlęciem

chciałaś udusić mnie poduszką, bo przeraźliwie

wrzeszczałam, nie zmieni tego, że Jesteś Moim Wszystkim.

Wypada też podziękować Tacie, że od tej poduszki mnie uratował. Być może dzisiaj tego żałuje ;)

Świat straciłby całkiem niezłą

(a na pewno zdystansowaną i pełną autoironii) pisarkę ;)

Kocham Was.

Prolog

– Będę cię kochał do końca życia. A jeśli jest coś potem, będę cię kochałtakże po śmierci.

Tak powiedział, gdy byłam bliska uznania, że moje życie to porażka, że przeszłość zdominowała teraźniejszość i sprawiła, że nie mam przed sobą przyszłości. Że życie nie ma mi nic do zaoferowania.

Tym jednym zdaniem sprawił, że powzięłam postanowienie: przyjmę, co podarował mi los. Drugą szansę.

– Każdego dnia będę przynosił ci kwiaty i nosił na rękach.

– Nie kwiatów chcę, lecz pewności, że jestem dla ciebie kwiatem i będziesz o mnie dbał, jak o najdelikatniejszą różę. Nie noś mnie na rękach, noś mnie w myślach i sercu, w każdym milimetrze skóry.

Każdego wieczoru, kiedy już leżę, układam głowę między jego prawym a lewym ramieniem.

Każdego ranka zanim otworzę oczy dotykam dłonią drugiej połówki łóżka, a gdy ta jest pusta, wpadam w panikę. Boję się, że całe to szczęście mi się tylko przyśniło i właśnie ten piękny sen się skończył. Ale po chwili do moich nozdrzy dolatuje zapach świeżo zmielonej i zaparzonej kawy. Nigdy wcześniej jej nie lubiłam, wolałam herbatę z miodem, ale jak zmiany, to zmiany. Kocham kawę, ale tylko tę, którą on przyrządza. Jest mi dobrze. Jest mi tak dobrze, że gdyby teraz z czajniczka wyskoczył Dżin i spytał, czego pragnę, powiedziałabym, że ze wszystkich moich sił pragnę zatrzymać tę chwilę. A jeśli mogłabym mieć drugie życzenie, chciałabym, aby moje życie już zawsze tak wyglądało. Nie wiem tylko, co zrobiłabym z trzecim życzeniem. Myślę, że podarowałabym je Ince, mojej córce. Siedzę, a właściwie wyleguję się na wygodnym fotelu na tarasie góralskiej chaty i uwierzyć nie mogę, że bajecznie piękny krajobraz przed moimi oczami to nie trójwymiarowa fototapeta, ale prawdziwe, żywe góry. Są wspaniałe. Szczególnie zimą. Majestatyczne, groźne, wręcz przerażające dają jasny przekaz wszystkim, którzy mają zamiar się z nimi zmierzyć, zdając się mówić: Zastanów się czy jesteś na nas gotowy.

Ale i wiosna potrafi sprawić, że w zachwycie wstrzymasz oddech. Maluje wszystko na zielono, a Pan Bóg koniuszkiem wskazującego palca stawia białe kropki na najwyższych szczytach gór, zatrzymując w ten sposób resztki zimy. Wiosna to życie, to powolne i leniwe budzenie się z długiego snu. W głowie wybrzmiewały mi dźwięki „Jeziora Łabędziego” Piotra Czajkowskiego, jakby grała tylko dla mnie obecna w moim salonie Orkiestra Kameralna Filharmonii Narodowej.

Otulona w pled, siedziałam na tarasie i od wielu miesięcy codziennie z takim samym wzruszeniem obserwowałam jak pory roku ustępują sobie miejsca.

Wszystko to jest dla mnie nowe, do tej pory widziane jakby przez szybę. Teraz stało się namacalne, realne, można tego dotknąć, poczuć, zaciągnąć się górskim powietrzem, zachwycić się, zapomnieć.

Każdy człowiek ma przypisane miejsce na ziemi.

Czuję, że to jest moje i wiem, że jestem gotowa na wielkie zmiany. Miałam dużo czasu na przemyślenia – tutaj złapałam oddech, ułożyłam prawie wszystkie puzzle w nową układankę, wiedziałam, że tak chcę żyć. Właśnie tak, właśnie tu i właśnie z nim. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że życiowe decyzje można podejmować tak szybko. Ładowałam akumulatory po zakończeniu najdziwniejszego i zarazem ostatniego śledztwa w mojej zawodowej karierze. Zrezygnowałam z pracy, w której spędziłam ponad piętnaście lat, a wliczając w to lata szkoły, dwadzieścia. Jestem szczęśliwą czterdziestojednoletnią emerytką i mam to, o czym nawet nie marzyłam. Miłość mężczyzny, uzdrowione relacje z ukochaną córką, rozwiązane wszystkie rodzinne zagadki z przeszłości. Mam też plecak pełen doświadczeń. To mój kapitał. Dobrze go zainwestuję.

Z chaty dobiegały odgłosy rozmowy – to Inka dyskutowała o czymś z pewnością ważnym z mężczyzną mego życia.

Mój wzrok padł na prezent od córki – zawieszoną nad drzwiami drewnianą tabliczkę z wypalonym napisem:

Miłość zaczyna się w domu, w rodzinie. W naszych rodzinach jest wielu samotnych ludzi. Nie mają czasu na uśmiech. Miłość zaczyna się tam.1

Inka. Uśmiechnęłam się do siebie. Ile ta dziewczyna przeżyła? Z czym musiała się zmierzyć? Jest dojrzała i dzielna. Wszystkie te tajemnice między nami były jak zaćma na oku. Poprawiłam pled, zmieniłam położenie fotela wygodnie opadając do pozycji leżącej, zamknęłam oczy i po raz ostatni wyruszyłam w podróż po całkiem nieodległej, ale jakże zaskakującej i dynamicznej przeszłości...

Tak wiele rzeczy wydarzyło się w czasie ostatniego roku, że można by napisać kilka życiorysów. Choć do niedawna wydawało mi się, że mało może mnie zaskoczyć, to przekonałam się o słuszności powiedzenia „nigdy nie mów nigdy” Oraz o prawdzie zawartym w drugim: „nigdy nie mów zawsze”. Nareszcie czułam, że żyję na nowo, że od początku zapisuję nowymi danymi korę mózgową.

Zamyśliłam się, lekko przekręciłam się na bok i zupełnie zapomniałam o leżącej na kolanach książce, ważnej książce. Czytałam ją po raz trzeci, lecz wciąż z takim samym zainteresowaniem jak wtedy, gdy po raz pierwszy dotknęłam jej wiele miesięcy temu. Upadła na podłogę. Delikatnie ją podniosłam, jak bezcenną relikwię.Ta powieść to także moja historia. Zerknęłam z czułością na okładkę. Wodziłam palcami po wypukłych literach tytułu. Był kwintesencją mojego życia. Tytuł brzmiał: Skąd miałam wiedzieć? Odłożyłam na chwilę książkę na drewniany stolik i poszłam do domu po okulary.

Gdy z nimi wracałam, spojrzałam na stojącą na kominku porcelanową figurkę, podeszłam, by ją nakręcić. Baletnica zatańczyła. Orkiestra w mojej głowie znowu zaczęła grać. Ta figurka, laleczka z saskiej porcelany – to była replika, oryginalna pozytywka wróciła do prawowitej właścicielki. Oryginał ma tyle lat, ile mam ja i wciąż działa.

Ja też znowu zaczęłam działać, choć było ze mną krucho.

Mam nawet siłę, by tańczyć ze szczęścia. Mam siłę i mnóstwo powodów, by wirować w powietrzu. Baletnica nie pasuje do wnętrza tego domu, ale do mojego pasuje doskonale.

Przysiadłam na oparciu fotela, zamknęłam oczy, ożywiłam wspomnienia. Zobaczyłam małą dziewczynkę. To był uroczy widok. Siedmiolatka stoi na puentach i nieporadnie wykonuje baletowe figury: Plié, Demi-plié, Grand-plié, a potem Relevé, w końcu Jeté2. Najbardziej lubiłam, gdy wykonywała Chasse au3. Patrzę na nią z rozbawieniem, ale i podziwem dla jej uporu i miłości do pasji, którą odkryła w sobie kilka miesięcy wcześniej. Mogła się jeszcze tak wiele nauczyć...

Słyszę, jak mówi:

– Zobaczysz, gdy dorosnę, zostanę sławną baletówką. Tak mówiła – „baletówką” zamiast „baletnicą”.

A ja odpowiadałam:

– Będziesz jak Odetta, Biały Łabędź. Będziesz najwspanialszą baletówką na świecie. Będziesz jak Sylvie Guillem!4

Zamyśliłam się. Kto wie, może moja Mała gdzieś tam jest i kręci piruety?

Opowiem ci historię mojego życia. Opowiem ci o wszystkich naszych tajemnicach.

Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, aniw przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc.

Dalajlama XIV

Klara

Ten cytat otworzył moje serce. Nie on jeden spośród wielu, których autorem jest Dalajlama XIV. Bardzo cenię filozofię buddyjską. Głównie za to, że tak pięknie szerzy miłość, współczucie i zrozumienie. Słowa tego buddyjskiego przywódcy – Tenzina Gjaco przeczytać i zignorować. Można potraktować jako mało znaczącą myśl, która tylko nieźle brzmi. Jednak, jeśli sami sobie damy szansę i podarujemy sobie nieco czasu by głębiej zastanowić się nad prawdziwym znaczeniem treści, znajdziemy tam dużo więcej.Jak ja to rozumiem? Każdy z nas ma swój czas tutaj na Ziemi. Nikt nie wie ile.Każde serce i tak kiedyś przestanie bić. Gdy nasz czas będzie dobiegał końca, każda sekunda będzie na wagę złota… ale teraz gdy wydaje nam się, że mamy go dużo, nie doceniamy go. Jesteśmy bardzo rozrzutni i niedbali. Aroganccy i butni. Myślimy, że ze wszystkim zdążymy. Wszystko załatwimy. Że odwiedzimy chorą babcię, pójdziemy z dzieckiem na lody, porozmawiamy z mężem, przytulimy przyjaciółkę, pomyślimy o swoich potrzebach, spełnimy marzenie. A gdy nagle zachorujemy, w panice próbujemy zdążyć, by odwiedzić chorą babcię, pójść z dzieckiem na lody, porozmawiać z mężem, przytulić przyjaciółkę, pomyśleć o swoich potrzebach, spełnić marzenie, zdążyć żyć naprawdę. Oczywiście tyle szczęścia mamy, przy założeniu, że płomień naszej świecy nie zgaśnie nagle. Bo jeśli tak, to wtedy nie dostaniemy żadnej szansy. Na nic te wszystkie zarobione w pocie czoła pieniądze, bo za nie wprawdzie można kupić wiele, ale ani jednego uderzenia serca, ani jednego oddechu.

Żyjemy w biegu. Każdego ranka biegniemy do łazienki, często jeszcze zaspani, z jednym otwartym okiem, potem w biegu pijemy kawę, gdyby to było możliwe to bieglibyśmy nawet stojąc w ulicznym korku. Biegiem do pracy, biegiem w pracy i biegiem do domu. W domu też wszystko robimy szybko – szybki obiad, szybka rozmowa z rodziną, szybki prysznic i szybki, krótki sen.

Żyjemy coraz dłużej, a jednocześnie coraz mniej mamy czasu, by to poczuć. Wpadamy w rutynę codziennych spraw. Z jednej strony narzekamy na monotonię zdarzeń, pragniemy przygody, szalonej zmiany, a z drugiej, gdy coś nowego pojawia się na horyzoncie, ogarnia nas strach i najchętniej schowalibyśmy się w mysią dziurę. Kiedy spoglądam wstecz, nie widzę człowieka z emocjami, potrzebami, pragnieniami, marzeniami. Widzę robota mechanicznie wykonującego zadania, do których został zaprogramowany. My, ludzie, pochłonięci codziennymi sprawami tracimy czujność, zmysły nie pracują jak kiedyś, choćby sto lat temu. Nie zauważamy tego, co dzieje się obok. W naszym domu. Oddalamy się od bliskich, bliscy od nas, a gdy orientujemy się w sytuacji, wydaje się nam, że jest już za późno. Za późno, by przytulić, by cofnąć wypowiedziane w złości słowa, by zapomnieć o wyrządzonych krzywdach. Za późno, by przeprosić, by powiedzieć o swoich pragnieniach, o żalu, który tkwi w naszych sercach jak drzazga. Wydaje się nam. Właśnie. Tylko tak nam się wydaje. Nigdy nie jest za późno na podjęcie próby poprawy swojego życia. Ostateczna jest tylko śmierć. Póki żyjemy, możemy wszystko.

Moje życie nie było łatwe, ale nikt mi nie obiecał, że będzie. W zasadzie z uwagi na moje dzieciństwo, miałam pod górkę już na początku. Jakoś jednak dawałam radę. Był nawet taki czas, gdy uważałam się za szczęśliwego człowieka. Ciekawa praca, mąż chirurg, zdrowa, fajna córka. Przyszedł jednak taki moment, kiedy straciłam kontrolę nad swoim życiem i zupełnie nie byłam tego świadoma. Pozornie wszystko było dobrze, ale zawiodła mnie intuicja. Zawsze powinniśmy jej słuchać.

Mówią na mnie Cicha, nie tylko dlatego, że potrafię chodzić jak kot, ale po prostu, nazywam się Ciszewska. To ksywa, imię też mam, mama jest wielbicielką Fredry, zwłaszcza Ślubów Panieńskich. I co? Wszystko jasne? Niezupełnie, mogła dać mi na imię Albin, Radost lub Gustaw, ewentualnie Aniela, ale zostałam Klarą. Aniela bardziej mi się podoba, ale Klara pasuje do mojej pracy i do mojego charakteru. Mamie bardzo imponowała ta feministka i przeciwniczka instytucji małżeństwa. W końcu jednak i ona uległa potędze miłości, choć nie obyło się bez intryg i komplikacji – wszak to hrabia Fredro. Mama – gdy tylko jej ojciec, a mój dziadek wywierał presję, by wyszła za mąż, przez całe swoje młode życie powtarzała za Klarą: „Ależ ja zawsze na przekór mu zrobię; on tak – a ja siak; on sobie – ja sobie...”5 Jednak i moja mama uległa i dzięki temu pojawiłam się ja. Nie powiem żebym nie była z tego zadowolona. Chciałam kontynuować rodzinną tradycję i migać się od małżeństwa, twardo twierdząc, że niezależność i brak kajdan jest najlepszym pomysłem na życie, ale gdy prawie odcięłam sobie nożem palec usiłując otworzyć wino (nie miałam korkociągu) i musiałam skorzystać z pomocy łódzkiego SOR, a dyżur miał rezydent o wyglądzie amanta filmowego... wystarczyło jedno spojrzenie na niego – mego przyszłego męża – bym z zimnej Klary zamieniła się w romantyczną Anielę. Smaczku całej tej mojej miłości dodawał fakt, że lekarz miał na imię Albin, w co na początku uwierzyć nie mogłam, ale identyfikator na białym fartuchu nie kłamie. Na szczęście mam ogromne poczucie humoru oraz inne, fajne cechy charakteru Klary. Ja odziedziczyłam je po mamie, a po mnie moja córka. Przez wiele lat byłam pracownikiem państwowym ciągle na służbie. Świadomie wybrałam sobie taki zawód. I nic mnie nie usprawiedliwia. Może jedynie fakt, że dopóki nie zaczniemy czegoś robić, to może nam się co najwyżej wydawać, że wiemy, jak to wygląda. Fakt, że mój ojciec był starszym sierżantem w wydziale zabójstw, nie czynił mnie specjalistką w tej dziedzinie, od znajomości realiów tej pracy dzieliły mnie lata świetlne. Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuję swojej decyzji, absolutnie nie. Może niech to będzie przestroga dla innych zapaleńców, którym się wydaje, że ta praca wygląda tak jak w filmach i serialach kryminalnych. Podstawowa różnica jest taka, że w życiu wszystko dzieje się naprawdę. Naboje są ostre, mordercy prawdziwi, trupy także. Prawdziwa jest krew i rany, prawdziwe są codzienne ludzkie tragedie. Pewnie, że praca jest fascynująca, ale nigdy nie wiadomo czy wychodząc rano z domu wróci się do niego wieczorem. Niby nigdy nie wiadomo, zawsze może spaść ci cegła na głowę, ale w tej robocie ryzyko utraty życia jest duże większe. W domu jestem się gościem, bywa, że wracam dopiero nad ranem, albo wieczorem następnego dnia. Nie można niczego zaplanować, nawet zwykłej kolacji z rodziną. I tu przechodzę do sedna – rodzina ma szansę przetrwać tylko wtedy, gdy łączy ją bardzo silna więź. Bo nie jest łatwo żyć z policjantką z wydziału kryminalnego. Nie jest też łatwo żyć z chirurgiem, ale nam jakoś szczęśliwie udaje się spotykać gdzieś w połowie drogi. Mamy fantastyczną córkę, prawie już dorosłą, choć „prawie” robi wielką różnicę.

Po maturze poszłam do Szkoły Podoficerskiej w Słupsku i to była wielka lekcja życia. Jeśli ktoś myśli, że tam nie ma fali lub że kobiety nie są molestowane i zmuszane do wszelkich nieprzyzwoitości – ten jest w błędzie. Trzeba mieć mocną psychikę i skórę nosorożca, żeby to przetrwać. Mnie się udało, choć w połowie nauki chciałam zrezygnować. Wytrwałam dla Niej, jednak nie bez uszczerbku na zdrowiu. Moja wrażliwość dostała potężny wycisk i musiała uciekać gdzie pieprz rośnie, jeśli chciałam wykonywać ten zawód. Po ojcu odziedziczyłam silny charakter, to znaczy on taki miał, zanim wydarzyła się w naszym życiu tragedia, po której wszystko się zmieniło. On stał się kimś innym. Kimś, w kim nie umiałam rozpoznać taty. Wszyscy się zmieniliśmy, szybko i dramatycznie, ale największe konsekwencje nieszczęścia, które nas dotknęło, odczuwam po dziś ja. Pod swoim pancerzem bardzo głęboko schowałam emocje. A przynajmniej chciałam wierzyć, że tak jest. Ale ukrywanie uczuć to niestety miecz obosieczny. Odstrasza, czasem nawet rani wroga zewnętrznego, nie pozwalając mu nas skrzywdzić, ale i nam, wewnątrz, sprawia ból. Każdy człowiek nosi w sobie przynajmniej jedną tajemnicę. Ja także. Mój największy sekret był powodem, dla którego podjęłam pracę w policji. Dość szybko zdałam sobie sprawę, że wielką naiwnością było myśleć, iż dzięki temu, że będę strzec prawa i porządku, odkupię swoje winy. Miałam znikomy wpływ na bezpieczeństwo innych, a moje wyrzuty sumienia rozpychały się łokciami – miały się świetnie. Do tego wszystkiego chwilami zachowywałam się nieprofesjonalnie, kiedy trafiała mi się sprawa związana z zaginięciem dziecka, moja przeszłość nie pozwalała mi na obiektywizm. Emocje brały górę nad rozsądkiem, nie pozwalały myśleć logicznie i analitycznie, byłam zwykłą rozedrganą, rozemocjonowaną matką, zamiast sprawną policjantką. Skoro ja to dostrzegałam, mój przełożony też musiał zdawać sobie z tego sprawę. Ale Mocarny nigdy nikogo nie zwolnił, miał gołębie serce. O, mógłby pracować w Tybecie albo w żłobku. Ma anielską wręcz cierpliwość i spokój tybetańskich mnichów. O dziwo jednak, nigdy nie było na mnie żadnych skarg, niczego nie zawaliłam, dostawałam nawet pochwały, więc może byłam wobec siebie zbyt krytyczna, oceniałam siebie poprzez pryzmat przeszłości? Nie wiem, ale robiłam co do mnie należy starając się niczego nie zaniedbać. Do tej pory, przez te wszystkie lata udawało mi się być matką, żoną i nie zwariować, choć coraz częściej mój mąż miał obiad w książce kucharskiej zamiast w lodówce, a córka częściej oglądała mamę na fejsbukowym Messengerze, niż w domu. Na szczęście w szpitalnym bufecie karmili całkiem nieźle, w policyjnym nieco gorzej, ale za to szkolna stołówka dawała radę, poza tym, że... jedzenie było bez smaku. Problem przygotowywania obiadów odpadł, choć to fatalnie dla rodziny. Wspólne posiłki zbliżają i są okazją do rozmowy. Ubolewam, że mamy tak mało czasu dla siebie, by spotykać się częściej przy stole i pomówić bez pośpiechu o tym, co u kogo słychać.

U mnie ostatnio coraz częściej, nie wiem dlaczego, słychać było przeszłość. Najpierw stukała cicho, dość nieśmiało. Nie usłyszałam. Albo może udawałam, że nie słyszę. Gdy stała się niecierpliwa, natarczywa i gdy ciche pukanie zamieniło się w głośny łomot, było już za późno.

Nie sposób przygotować się na koszmary nocne. Dopadają cię, gdy jesteś najbardziej bezbarwna siejąc spustoszenie i raniąc dotkliwie, a ty jesteś wobec nich zupełnie bezradna.

Sylvia June Day, „Płomień Crossa”

Klara

Mam czternaście lat. Jestem młodą dziewczyną. Powinnam być nastolatką z głową pełną marzeń i planów, przede mną wybór szkoły średniej, myślę już też o studiach. Pragnę zostać aktorką. Uwielbiam deklamować wiersze, uczę się ich na pamięć, zawsze na języku polskim dostaję piątkę z recytacji i interpretacji. Kocham język Puszkina, fragmenty „Anny Kareniny” mówię w oryginale z pamięci. „Bagnet na broń” Broniewskiego przedstawiam z taką energią, że moje koleżanki i koledzy z ławki drżą ze strachu lub płaczą ze wzruszenia. Gdyby mi z aktorstwem nie wyszło, miałam też plan B – dziennikarstwo. Wypracowania piszę hurtem dla połowy kolegów z klasy, co jest nie lada wyzwaniem, bo to same orły i sokoły. I oto pewnego dnia ktoś postanowił, że zniszczy mi resztę dzieciństwa i naznaczy mnie na całe moje przyszłe życie. Nie, nie pytał, czy może, nie – nie miał zaproszenia. Wszedł w moje życie i w sercu zostawił drzazgi. Nikt mnie nie pytał, czy tego chcę. Jednak tak właśnie się stało. Mam czternaście lat. Jestem młodą dziewczyną. Powinnam stać na scenie szkolnego amatorskiego teatru i wypowiadać kwestię Julii, tuląc się do Romea. Lecz zamiast słów: „Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo? Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! Lub jeśli tego nie możesz uczynić, to przysiąż wiernym być mojej miłości, a ja przestanę być z krwi Kapuletów.”6 cicho wypowiadam inne: „Mamo, gdzie jesteś, mamo? Co tu się stało?” Stoję na środku dużego salonu w moim rodzinnym domu. Właśnie ją zobaczyłam, leży na podłodze, nieruchomo. Lekarz próbuje ją ocucić, bezskutecznie. Podbiegam i walę ją mocno w klatkę piersiową, krzyczę na nią tak jak ona na mnie w górach. Z rany na głowie płynie cienka strużka krwi, rozcięta warga puchnie i krwawi. Mama jest zdezorientowana tak, jak ja, bo zupełnie nie wiem, co się dzieje, wokół pełno obcych ludzi, niektórzy w mundurach, inni nie. Nikogo nie znam. Jest ze mną tata. Rozmawia z kimś, nie wiem, z kim. Klęka przy mamie, płacze. Drugi raz w życiu widzę płaczącego tatę. Pierwszy był na pogrzebie. Płacze teraz, składając na dłoni mamy czuły, delikatny pocałunek. Mama nie odpycha taty, tak jak robiła to przez ostatnie pół roku. Głaszcze go po policzku, jej dłoń jest mokra od jego łez. Oddalali się do siebie z każdym dniem, tygodniem, miesiącem. Każde uciekało do swojego, naprędce zbudowanego świata, w którym na wyciągnięcie ręki obowiązkowo musiała stać gotowa do spuszczenia na wzburzone morze, szalupa ratunkowa. Teraz mama uśmiecha się do taty łagodnie, ma w oczach spokój, którego od dawna u niej ani u niego nie widziałam, głaszcze swojego męża po policzku. Jeśli miłość ma formę i kształt, to wtedy ją zobaczyłam. Wtedy nie wiedziałam, że tamte łzy miały wiele znaczeń. Dziś wiem, że tata wtedy natychmiast zrozumiał, co zaszło. Wiedział, że zawiódł jako mąż i jako ojciec. Płakały jego wyrzuty sumienia i poczucie winy. Ale ja wtedy odbierałam to co widziałam dosłownie, tak jak robią to dzieci. Nie doszukiwałam się drugiego czy trzeciego dna. Mama patrzy na mnie, przez kilka sekund na jej twarzy pojawia się uśmiech, który znika, a w jej oczach pojawia się strach. Mama właśnie sobie coś uświadomiła. Podążam za jej spojrzeniem – spogląda w kąt pokoju, na miejsce tuż przy wersalce, wtedy dopiero dostrzegam zwłoki mężczyzny. Chyba go nie znam. Nie przypominam sobie, żebym go wcześniej widziała. Skąd wiem, że nie żyje? Bo ma wielką dziurę na środku czoła, wokół jego głowy pojawiła się ogromna kałuża krwi. Może nie powinnam tego robić, boję się, ale podchodzę i patrzę w jego szeroko otwarte oczy, w których widać zdziwienie. Nie spodziewał się śmierci. Patrzę i powoli zaczyna docierać do mnie, że jednak nie jest mi obcy. Już go gdzieś widziałam. Szukam w pamięci twarzy mężczyzny i po krótkiej chwili znajduję. Widziałam jego zdjęcie w mamy torebce. Ja i cała Polska widzieliśmy go w telewizyjnych wiadomościach, prowadzonego przez policjantów, skutego w łańcuchy. To ten człowiek wszedł do naszego domu i zabrał mi marzenia. Zabrał nam wszystkim też coś znacznie ważniejszego. Staram się zrozumieć sytuację, w jakiej się znalazłam, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Nagle czuję obecność kogoś jeszcze. To mała dziewczynka. Stoi i przygląda się z zaciekawieniem temu, co tu się dzieje. W przeciwieństwie do mnie, wcale nie jest przestraszona. Po chwili dociera do mnie, że ją dobrze znam. Chcę do niej podejść, robię krok w przód, ale ona ucieka, biegnie z salonu do kuchni, a potem wraca i szybko z kuchni wbiega na schody. Zupełnie jakby się chciała ze mną bawić w berka albo w chowanego. Słyszę jej śmiech. Śmiech szczęśliwego, beztroskiego dziecka. Ta mała doskonale zna ten dom. Zupełnie nie zwraca uwagi na mamę, tatę, na zwłoki faceta, na mnie. Wydaje się być całkiem pochłonięta zabawą, nie sprawia wrażenia gościa, lecz gospodarza tego domu. Podskakuje, kręci się dookoła, śmieje w głos. Ale nikt, poza mną jej nie widzi. Przyglądam się jej dokładnie i zauważam, że jej ciało nie jest materią, jest mgiełką. Mała rozpędza się, biegnie prosto na ścianę, chcę krzyknąć, by ją ostrzec, że zaraz zrobi sobie krzywdę, ale ona gładko wnika w mur. Wybiega z drugiej strony i przebiega przez ratownika. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę – dziewczynka wchodzi plecami mężczyzny, wychodzi jego klatką piersiową. Uszczypnęłam się w rękę, ale to naprawdę się działo. Rozglądam się, szukając jej, bo gdzieś zniknęła. Nagle pojawia się nie wiadomo skąd, tuż obok mnie i mówi: „Chodź pobawić się z Agniesią. Agniesia stęskniła się za swoją starszą siostrą”.

Wyciągam do niej rękę, ona podaje mi swoją dłoń, ale zanim nastąpi dotyk, znika, rozmywa się w powietrzu. Zostają po niej tylko coraz mniej słyszalne słowa – to nie twoja wina, to nie twoja wina, to nie twoja...

Budzę się zlana potem. To już kolejna taka noc, wciąż ten sam powracający, męczący sen. Minęło tak wiele lat, myślałam, że to wszystko już jest za mną, ale od jakiegoś czasu Ona znowu do mnie przychodzi. Jakby chciała mi o czymś powiedzieć. Czy jest jeszcze coś do zrobienia? Coś, co ja powinnam zrobić?

Dzieci jak są małe to są takie słodkie, że chciałoby się je zjeść. Jak dorosną to się żałuje, że się tego nie zrobiło.

Autor nieznany

Klara

Miałam ogromne szczęście – pierwszy urlop od lat i trafiła nam się wymarzona pogoda. Błękitne bezchmurne niebo, spokojne, leniwe fale.. Najbardziej lubię przychodzić tu przed zachodem słońca. Mój mąż, córka, krzyk mew i spacerujący ludzie. Ubieramy się w ciepłe swetry, zawsze dbamy, by mieć jakieś nakrycie głowy, bo wiatr potrafi wiać naprawdę mocno. Tylko wtedy, gdy plaża jest niemal pusta, można nacieszyć oczy pięknem, które rozciąga się aż po horyzont. Trzymamy się za ręce, niespiesznie spacerując wzdłuż brzegu, brodząc w wodzie. Gdy słońce chyli się ku zachodowi, siadamy na wydmach i czekamy. Słońce znika za horyzontem, by rano pojawić się znów. Czasem wymykam się bardzo wcześnie, gdy moja rodzina jeszcze smacznie śpi, po cichutku wychodzę, biegnę na plażę, pustą o tej porze, spieszę się, by zdążyć, zanim wzejdzie. Z mocno bijącym sercem, jakbym czekała na przyjście ważnego gościa obserwuję horyzont. I oto jest. Mówię wtedy: „Witaj, nowy dniu. Bądź dla nas dobry.”

Dni zaczynały od śniadań, które wykupiliśmy w pensjonacie, naprawdę były bardzo urozmaicone i smaczne. Podobno nawet jajka, masło, twarożek, pomidory, ogórki i kiełbasa były własnej roboty. Ja tam żadnych biegających kur ani świń, tym bardziej pasących się krów nie widziałam, ale faktycznie wszystko było pyszne. Jeśli będę dalej pochłaniać takie ilości jedzenia, to nie zmieszczę się w dmuchane koło ratunkowe. Po posiłku pakowaliśmy koce, ręczniki, parawan, książki, kapelusze, okulary, emulsje przyspieszające opalanie, mleczko łagodzące skutki opalania, olejek po opalaniu i tak uzbrojeni ruszaliśmy, gdzieś po drodze dołączając do reszty karawany zmierzającej do oazy, czyli na plażę, która, jak się okazało, rozszerza się pod wpływem ciepła. Podobno kobiety przed czterdziestymi urodzinami wpadają w depresję. Jeśli o mnie chodzi, to ja w depresji jestem od czternastego roku życia, z krótszymi lub dłuższymi przerwami, więc nie miałam w co wpaść. W tej chwili musiałam jedynie uważać, by nie wpaść w dołki wykopane przez dzieci, które uzbrojone lepiej niż nasi drogowcy budujący autostrady, okupowały każdy centymetr kwadratowy nadmorskiego raju. Lawirując pomiędzy parawanami, omijając przeszkody, niosłam swoim bliskim urodzinowe lody. Zawsze przykładałam się do zajęć sprawnościowych, więc jedynie to pozwoliło mi dotrzeć do celu w całości i rekordowo krótkim czasie, zanim lody się rozpuściły. Depresji urodzinowej nie miałam, ale specjalnej ochoty, by to wydarzenie jakoś szczególnie celebrować też nie. Zresztą, za następnym parawanem miałam wszystko, co mi do szczęścia potrzebne. Moją rodzinę. Na wieczór planowałam, jednak mimo niechęci do celebry, przygotować kolację i kupić jakieś dobre wino, seksu nie uprawiałam dłużej niż moja mama swojego ogródka na działce pracowniczej, liczyć trzeba w miesiącach, żeby nie powiedzieć, w latach, rosnę sobie więc wszerz, niestety nie wzdłuż, jak nasza Puszcza Kampinoska sprzed rządów ministra Nyszki. Takie sobie oto erotyczne plany na wieczór snułam, powoli znikając pod kolejnymi warstwami piasku, którym zasypywała mnie Inka.

Ten wyjątkowy dzień obchodziłam w sposób, jaki mogłam sobie tylko wymarzyć, bo z najbliższymi mi osobami na świecie. Nieważne, gdzie, mniej ważne w jaki sposób, najważniejsze z kim. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio dane mi było w ten sposób świętować. Jeśli ja miałam wolne, to Albin – mój mąż, miał dyżur. Ten dzień choćby z tego powodu był wyjątkowy. A teraz cieszyliśmy się wspólnym urlopem, pierwszym od niepamiętnych czasów. Odganiałam złe myśli, miałam bowiem przeczucie, że ktoś zechce nam ten urlop zepsuć. Wiedziałam nawet kto, ale miałam nadzieję, że to tylko przeczucie, nic więcej. Od rana nuciłam piosenkę z „Czterdziestolatka”, a teraz moja licealistka, Karolina, w skrócie Inka zasypywała mnie piaskiem i niewiele jej już brakowało do zakończenia pracy. Jest uparta i konsekwentna, wdała się we mnie. Choć to już niemal dorosły człowiek, ciągle mieszka w niej dziecko i mam nadzieję, że tak pozostanie. Wciąż uwielbia zabawy w piasku i każde nasze wyjście na plażę kończy się prawie zawsze dla mnie tak samo. A odkąd przegrałam zakład, musiałam godzić się na wszystko, co Inka wymyśli. Patrzę na nią z miłością i wzruszeniem, naprawdę nie wiem, kiedy z dziecka stała się nastolatką, a potem młodą kobietą stojącą u progu dorosłego życia. Praca, ta moja cholerna praca spowodowała, że przegapiłam moment, kiedy z larwy narodził się motyl. Tego czasu nie da się nadrobić. Moja córka... Najlepiej niech nigdy nie wyrasta z dzieciństwa. Zawarłyśmy z Karoliną umowę, że ręce będę miała wolne. Tak na wszelkim wypadek. Obydwie wiedziałyśmy doskonale, że ten „wszelki wypadek” to ewentualny dzwonek telefonu. Miałam urlop, całkiem zasłużony, ale jak każdy funkcjonariusz państwowy, byłam zawsze na służbie. Tylko dlatego nie mogłam pierwszego dnia utopić komórki w Bałtyku. Chociaż okrutnie mnie kusiło. Stało się odwrotnie. Podświadomości pokazała, że naprawdę ma wielką moc. Myślałam, myślałam i ściągnęłam myślami ten cholerny dzwonek. Telefon zagrał muzyką filmową z mojego ulubionego serialu „07 zgłoś się”. To mógł być tylko mój szef. Miałam jeszcze nadzieję, że dzwoni, by mi pogratulować, że pracując w policji dożyłam czterdziestki, ale nadzieja okazała się płonna. Wiedziałam kto telefonuje, ale nie zdawałam sobie sprawy, że ten niewinny dźwięk da początek mojej największej zawodowej porażce, że zmieni całe moje życie.

Albin zaczął składać koc, a Inka książki. Niczym potwór z Loch Ness z wody (szczerze to wolałabym użyć innego porównania: niczym Afrodyta z morskiej piany, ale jestem na to zbyt szczera) ja wyłoniłam się z piasku, starałam się otrzepać z niego sama, choć okazało się to niemożliwe. Z pomocą pospieszył mąż, zwany przeze mnie pieszczotliwie Aniołem. Delikatnie strzepnął z pleców, pośladków i ud resztki żółtych ziarenek (pomimo że byliśmy w miejscu publicznym, robił to tak zmysłowo, że nie chciałam by przestał) i najwyraźniej się gdzieś wybierał, bo oprócz koca spakował wszystkie nasze rzeczy. Zadziwiające, w jaki sposób rodzina reaguje na moją pracę.

– A ty dokąd? – spytałam Anioła.

– No jak to? Przecież wracamy, tak?

– Nie, kochanie. Ja wracam. Ty z Inką możesz zostać. Jadę tylko na jeden dzień.

– Jasne. Jeden dzień. Kochanie, dajże spokój. Dobrze znamy ten twój jeden dzień. Jeśli nie wrócimy z tobą teraz, to zobaczymy się za dwa tygodnie, akurat, gdy urlop się skończy. Zamiast szumu Bałtyku wolę słuchać twojego oddechu, obojętnie, o której godzinie do naszego łóżka się położysz.

Wzruszał mnie jak zwykle. Co za facet! W dodatku cały mój! Tak czy siak, z moich wieczornych planów nici, nie wiem, o której wrócę do domu. Ale, co się odwlecze...

Nagle staliśmy się mimowolnymi świadkami krępującej rozmowy, która toczyła się za parawanem obok:

– Czy naprawdę wciąż musimy do tego wracać? – pytał męski głos.

– A co ty sobie wyobrażasz, że przejdę nad tym do porządku dziennego i będziemy żyli jakby nic się nie stało? – mówiła roztrzęsiona kobieta.

– Dokładnie tak sobie to właśnie wyobrażam. Cóż takiego się stało?

– Jak możesz tak mówić! Zdradziłeś mnie! – Kobieta rzucała coraz ostrzejsze oskarżenia.

– Nie dramatyzuj, wielkie mi rzeczy, zdrada.Nie cofnę czasu. Stało się i już. Ona nic dla mnie nie znaczy. Zresztą, to już skończone.

Wymieniliśmy z Albinem spojrzenia i bez komentarza wyruszyliśmy slalomem ku naszemu pensjonatowi. Czułam się zażenowana rozmową, której byłam świadkiem. Nie widziałam ani jej ani jego, ale nigdy nie zapomnę smutku w głosie kobiety i obojętności w głosie mężczyzny.

Nie przypuszczałam, że za jakiś czas będę mówić tak samo jak ta kobieta zza parawanu.

Ustaliliśmy, że Anioł i Inka skoczą jeszcze na deptak kupić parę absolutnie niepotrzebnych pamiątek, magnesy, muszelki i inne pierdoły, a ja pójdę do pensjonatu, by w spokoju spakować walizki. Słowo ciałem się stało, najpierw wrzuciłam swoje ubrania, następnie spakowałam męża i córkę i za pół godziny byłam gotowa do wyjazdu. Gdy moi bliscy wrócili, rzuciliśmy okiem na pokój i upewniwszy się, że niczego nie zapomnieliśmy, pożegnaliśmy smutnym wzrokiem miejsce, w którym było nam naprawdę dobrze. Wróć! Tak wygląda to zazwyczaj, gdy ludzie opuszczają miejsce, w którym przebywali przez jakiś czas. W naszym przypadku obowiązuje specjalna procedura i jest ona bardziej skomplikowana – my wychodzimy ze wszystkimi bagażami, a wchodzi Inka i zaczyna przeczesywać teren, centymetr po centymetrze. Zagląda wszędzie, w każdą dziurę. Otwiera szufladę po szufladzie, szafkę po szafce, odsuwa meble i wybebesza sejf, jeśli jest. To bywa irytujące i czasochłonne, ale bardzo skuteczne – kiedy byliśmy na Majorce (sto lat temu) zdarzyło się, że znalazła w nim moje złote kolczyki, które schowały się pod wykładziną, bransoletkę zostawioną przy umywalce czy zapomniane spinki do koszuli. Inka opuszczała pokój z miną pod tytułem: a nie mówiłam? I mogliśmy wyruszać w drogę do domu. Przez kolejne pół godziny słuchaliśmy wyrażanych na głos wątpliwości Inki: Ale czy nic nie zostawiłam? Czy na pewno wszystkie wzięłam? Mamo, myślisz, że na pewno niczego nie zostawiliśmy. Mamo, boję się, że czegoś nie zabrałam. Mamo, chyba jednak o czymś zapomniałam. W tym momencie miałam ochotę podać jej ziołowy środek nasenny, żeby przestała gadać. Zdecydowałam, że ja poprowadzę auto i pomknęłam A1 w stronę Łodzi. Dziękuje ci, Unio, za autostrady. Ruch na drodze niewielki, mimo pory urlopowej, jak dobrze pójdzie powinniśmy dotrzeć na miejsce popełnienia przestępstwa najpóźniej za pięć godzin.

Zanim dojechaliśmy, porucznik Borewicz, a w zasadzie mój szef – Mocarny, zadzwonił do mnie pięć razy, czyli i tak niewiele, bo wyszła mu średnia – jeden telefon na godzinę, co nie jest jego rekordem. Cel wykonania telefonu zawsze był ten sam – czy daleko jeszcze masz do nas? Mój szef zachowuje się jak osioł ze Shreka.

Powiedziałam mu wreszcie, że mógł po prostu wysłać po mnie helikopter policyjny, to już bym lądowała, że jego telefony nie sprawią, że dystans się zmniejszy, natomiast jeśli da mi spokojnie prowadzić, to jest szansa, że dojadę w jednym kawałku. Uspokoił się i mogłam zwolnić Albina z przykrego obowiązku odbierania mojego telefonu i pośredniczenia w rozmowie. Nie wzięłam zestawu słuchawkowego, w końcu urlop to urlop.

Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Wisława Szymborska, „Kot w pustym mieszkaniu”

Klara

Gdy dojechałam na miejsce, wszyscy już byli. Gapie niestety też, z dość marnym skutkiem przepędzani przez moich kolegów. Mąż dał mi całusa na pożegnanie, córka przytuliła i pojechali do Łodzi, a ja zostałam z ekipą z firmy. Miałam nadzieję, że po oględzinach do domu zabiorę się z kumplami. Technicy nie mieli łatwego zadania, a każdy ślad był na wagę... zakończonego sukcesem śledztwa. Co bardziej pomysłowi gapie robili zdjęcia i nagrywali filmy. Założę się, że w sekundę lądowały na fejsbuku. Nic dziwnego, że ludzie tak się zachowują, skoro swego czasu pracownicy firmy pogrzebowej robili sobie selfie z nieboszczykami. Dziwny świat, dziwni my. Rozejrzałam się wypatrując kogoś znajomego. No tak, oczywiście byli także dziennikarze, tych zawsze pełno, węszą sensację. Rozumiem, taka robota. Chore natomiast jest to, że im więcej krwi, tym lepsza sprzedaż gazety, wyższa oglądalność programu w telewizji, większa liczba wyświetleń. Ludzie pragną krwi. Dajmy im igrzyska i chleb. Ech, od Nerona w ludzkiej mentalności nic się nie zmieniło. Od grupki dziennikarzy odłączyła się bardzo atrakcyjna kobieta, w której rozpoznałam moją namolną szwagierkę. Była tu, chociaż tym razem to nie ja dałam jej cynk. Już od dawna podejrzewałam, że oprócz mnie ma jeszcze jakiegoś informatora w wydziale. Co ja plotę, właśnie zrobiłam z siebie dziennikarskie ucho. A przecież tak nie jest. No, może trochę. Czasami przekazuję jej tak naprawdę nieistotne dla śledztwa informacje, ona się cieszy, bo ma materiał na artykuł, ja się cieszę, bo mam spokój. Justyna Bednarska, z domu Ciszewska. Moja szwagierka. Zjawiskowo piękna, inteligentna (choć mówią, że to nie idzie ze sobą w parze), ale przede wszystkim niesłychanie tajemnicza, z przeszłością, którą udaje jej się ukrywać przez nami ponad dwadzieścia lat. Oprócz urody, ponadprzeciętnej inteligencji, poczucia humoru i niesamowitego wewnętrznego spokoju, którego też jej zazdroszczę, Justyna ma także talent aktorski. Bez zbędnych wstępów powiedziałam:

– Justa, niczego ode mnie się nie dowiesz. Przyjechałam prosto z urlopu, jeśli chcesz dostać oficjalne oświadczenie, to idź do Szefa – powiedziałam i wskazałam jej Mocarnego.

Żeby była jasność – Mocarny to on jest tylko z nazwiska, bo straszna z niego pierdoła. Tak straszna, że od dziesięciu lat zastanawiam się jak ktoś taki został szefem wydziału. To najlepszy człowiek jakiego znam, prawdziwy gołąbek pokoju. Jest jak kwiat lotosu na spokojnej tafli jeziora, jak pociąg pełen medytujących tybetańskich mnichów. Powinien pracować w żłobku, nie wydziale kryminalnym, ale chyba już o tym wspominałam..

– Wiesz, że Mocarny nic mi nie powie, a ja muszę mieć coś do porannego wydania.

Nic nie powie, bo pewnie guzik wie – pomyślałam i autentycznie zrobiło mi się żal mojego szefa. Od lat zachodziłam w głowę jaka tajemna siła sprawia, że Mocarny wciąż siedzi na swoim naczelnikowskim stołku. Musi być to siła tajemna, ale niezwykle potężna. Bo on się jakoś specjalnie tego stołka nie trzyma, a nikt go z niego nie strąca. Mocarny przeżył już czterech naczelników, wszyscy stracili stanowiska po zmianie władzy, a on tkwi na swoim jak zapomniany żołnierz w okopach.

Tak się zamyśliłam, że zapomniałam o Justynie, która teraz dyskretnym chrząknięciem przypomniała, że nadal tu jest. Ta dziewczyna bywa strasznie upierdliwa, ale rozumiem, taką ma pracę. Kocham ją jak siostrę, choć jest tylko, a może aż – siostrą mojego męża. Mam do niej słabość. Kiedy patrzę na tę piękność, sama czuję się jak Miss Świata. Mam poczucie, że część jej urody spływa na mnie. Staram się szybko z tego poczucia otrząsać, bo jeszcze gotowa będę uwierzyć, że bez makijażu, w wytartych dżinsach i wyciągniętym tiszercie, z włosami od tygodnia mytymi suchym szamponem o zapachu egzotycznych owoców, można być atrakcyjną dla kogoś więcej niż dla psa, który leci na ciebie, tylko dlatego, że z policyjnego bufetu wracasz z niezjedzonym schabowym. Dziwię się, że mój Anioł mnie jeszcze nie zamienił na atrakcyjną pielęgniarkę w seksowym fartuszku, z przypadkiem niedopiętymi dwoma guzikami i zbyt kusą spódniczką, w drewniakach lub kroksach. Taki miałam stereotyp pielęgniarki, choć moja ostatnia wizyta w szpitalu, gdy odwiedzałam koleżankę z pracy, nieco go złamała, okazało się, że rzeczywistość dalece od niego odbiegała. W związku z tym poprawiło mi się samopoczucie, a samoocena poskoczyła. Sama nie wiem, dlaczego, ale myśli o niewierności mojego męża zdarzały mi się coraz częściej. Na szczęście wypierał je głos mojej nawet na chwilę nie przestającej mówić, szwagierki. Wypełniała całą sobą mój czas i moje myśli.

– Klaro, zlituj się, że mój naczelny ma obsesję na punkcie tej sprawy, jeśli nie wrócę z czymś do redakcji, wywali mnie. Tak w ogóle to wydaje mi się, że mi gdzieś tu mignął w tłumie.

– Namolny? Tutaj?

– No tak, Namolny. Swoją drogą nazwisko ma adekwatne do charakteru.

– W przeciwieństwie do mojego przełożonego. Nie martw się. Nie wywali cię, nie wywali. – Spojrzałam na Justynę i coś mnie w jej wyglądzie zastanowiło. To głęboki smutek, nie tylko na jej twarzy, ale cała była ze smutku utkana. Wydawało mi się także, że miała zaczerwienione od płaczu oczy. W ogóle była jakaś taka nieobecna albo, jak kto woli – obecna nieprzytomna. Nie miałam czasu teraz tego analizować, powiedziałam tylko: – Czy coś się stało? Płakałaś?

– Nie, nie, coś ty – odpowiedziała szybko Justyna. Za szybko. Byłam pewna, że płakała.

– To tylko alergia, znowu coś pyli, wiesz, że jestem uczulona na pyłki.

– To coś nowego. Znam cię dwadzieścia lat i pierwsze słyszę.

– W takim razie zapomniałam ci powiedzieć.

– Myślałam, że z alergią człowiek się rodzi.

– Nie z każdą. Na pyłki na przykład możesz się uczulić nawet w dojrzałym wieku. Klara, nie gadajmy o alergiach tylko obiecaj mi, że gdy skończysz, zadzwonisz do mnie.

Westchnęłam ciężko przyjrzałam się uważniej szwagierce. Najwyraźniej coś ją trapiło. Ale znając Justynę, nie dowiem się, co to jest. Ewentualnie za jakieś ćwierć wieku.

– Skoro nie chcesz mi powiedzieć, jakie masz zmartwienie, to musisz się z tym gryźć sama. Dobrze, zadzwonię do ciebie, gdy tylko będę wiedziała coś więcej. Tylko nie wydzwaniaj do mnie co kwadrans, tylko cierpliwie czekaj. Wiesz, że moje słowo jest droższe pieniędzy. A teraz bądź tak miła i daj mi popracować. A tak poza tym – cieszę się, że cię widzę, siostro – powiedziałam łagodniejszym tonem. „Naprawdę ją kocham” – dodałam w myślach.

– Kocham cię, wiesz? – Justyna chyba w nich czytała. –Załatwię sprawę w okolicy i pokręcę się w pobliżu.

Przytuliła mnie, a ja nabrałam pewności, że coś ją trapi. Ten uścisk był inny niż zazwyczaj. Bardziej czuły, silniejszy i dłuższy. To było przytulenie pod tytułem: „boję się, ale nie umiem ci o tym powiedzieć. Potrzebuję pomocy, ale nie wiem jak o nią poprosić, dlatego po prostu tak chwilkę będę trwać w twoich ramionach, przyjaciółko. O nic nie pytaj, bo choćbym chciała, nie mogę ci powiedzieć”.

Pożegnałyśmy się w samą porę, już w moją stronę szedł Mocarny.

– Cicha, a co ty tu… – szef zrobił zafrasowaną minę i podrapał się po prawym zakolu. Chyba zapomniał, że po mnie zadzwonił.

– Co ja tu robię? Albo jesteś bezczelny albo masz straszną sklerozę. Sok z buraka pij, podobno świetnie poprawia pamięć. Dzwoniłeś przecież – przypomniałam mu. – Czekaj, czekaj... – Spojrzałam na mój telefon. – Dziesiąta piętnaście, wtedy wybrałeś mój numer po raz pierwszy na swoim telefonie, właśnie wtedy leżąc zza jednym z tysiąca parawanów pracowałam nad zawiązaniem sadełka po obfitym śniadanku i gigantycznych lodach. Przerwałeś mi urlop, mimo że obiecałeś, że tego nie zrobisz. Ściągnąłeś mnie prosto z plaży, jeszcze mam piasek, nie powiem z grzeczności, gdzie. A miałeś dzwonić tylko w szczególnym przypadku. Dodam, że telefonowałeś do mnie jeszcze cztery razy, więc nie udawaj, że nie pamiętasz.

– No tak, faktycznie, ja cię strasznie przepraszam, że cię tu ściągnąłem. Naprawdę jest mi przykro, mam nadzieję, że mi to wybaczysz, gdy sama się przekonasz się, Cicha, że ten przypadek taki właśnie jest – szczególny – wszystko opowie ci Młody.

Kamil, zwany Młodym, jak na policjanta jest stanowczo zbyt łatwowierny. Faceci, z którymi pracuję to same oryginały, jak babcię kocham. Muszę go chyba jeszcze trochę powychowywać. Z nim mam szansę na sukces, inni są już straceni.

Gdy przyszedł do naszego wydziału nie miałam zbyt wielkich nadziei na to, że tu wytrzyma. Taki eteryczny, delikatny, wrażliwy. Jak ktoś taki może w ogóle pracować w policji – pomyślałam. Skarciłam się w myślach, czemu się dziwię? Jaka naprawdę, pod tą skórą słonia, byłam? Dokładnie taka sama jak on. Z czasem doświadczenia spowodowały, że na skórę słonia założyłam jeszcze pancerz żółwia i całkiem nieźle dawałam sobie radę z tym okrucieństwem, ludźmi złymi do szpiku kości i brakiem człowieczeństwa, którymi wypełniony był mój zawodowy świat. Czasem po ciężkim dniu, po kolejnych znalezionych zwłokach, pytałam siebie – a ty co się tak dziwisz? Nie wiedziałaś, że wydział kryminalny to nie przedszkolny plac zabaw? Ogródek Jordanowski? Że słodko i pachnąco to tutaj nigdy nie będzie? Daję sobie porządny opierdziel, ale... wcale nie jest mi lepiej. Dzieciństwo to najpiękniejszy czas w naszym życiu. Przynajmniej tak być powinno. Moje dzieciństwo było całkiem dobre. Do czasu. Zanim pojawił się ON i wszystko mi zabrał. I wtedy właśnie zapadły moje życiowe decyzje.

Ta sytuacja sprawiła, że zaczęłam myśleć o swojej córce, bo przecież giną młode dziewczyny. Nie ma szkół dla rodziców. Popełniamy wiele błędów. Mamy do nich prawo, ale mamy też obowiązek wyciągać z nich wnioski, uczyć się. Na chwilę cofnęłam się myślami do czasów, kiedy moja Inka była sześcioletnim dzieckiem. Kiedyś pojechałyśmy w góry. Wymyśliłam sobie, że nauczę ją jeździć na nartach, sama śmigałam na deskach całkiem nieźle. Wykupiłam kilka lekcji w szkółce narciarskiej, a potem sprawdziłam, czego mała się nauczyła. Ale ona bardzo się bała, nie chciała ruszyć się z miejsca, a ja byłam nieugięta. Wjechałyśmy wyciągiem orczykowym na niewysoki stok, kazałam jej zjeżdżać. Wydawało mi się, że to bardzo mała górka. Naprawdę była niska, ale w oczach mojej córki to był Giewont. Mała płakała i prosiła byśmy wróciły do domu, a ja ją pchnęłam. Zaczęła zjeżdżać, bez kijków. Jechała w tym pędzie zupełnie bez kontroli, bezradnie i chaotycznie machając rączkami i krzyczała: „Mamo, boję się, mamo, ja nie chcę”.

Przewróciła się, upadła na rękę, płakała, że ją bardzo boli. Ale moje dziecko nie mogło być mięczakiem. Pochyliłam się nad leżącą sześciolatką i nie swoim głosem wysyczałam:

– Co jest, dzieciaku? Leżakowanie to masz w przedszkolu, natychmiast wstawaj, nie mazgaj się, w życiu trzeba być twardym, słyszysz?

Ona przytaknęła przerażona, łzy płynęły jej po policzkach. Ja byłam niewzruszona i ciągnęłam dalej:

– Natychmiast przestań płakać! Wstawaj, mała gówniaro, życie to bitwa, a nie bajka!

Kiedy to powiedziałam, poczułam się tak, jakby we mnie mieszkał jeszcze ktoś. Byłam złą matką i czułam to.

Wieczorem, od razu po dyżurze w szpitalu dojechał do nas Albin i stwierdził, że mała ma złamaną rękę. Czułam się beznadziejnie. Gdzie się podziała moja miłość i empatia? W tamtej chwili na stoku ich nie było.

Wrócili ze szpitala w nocy, Inka miała gustowny, lekki gips i chyba była z tego powodu nawet dumna. Ból minął, emocje opadły. Przytuliła się do mnie:

– Wiem, mamusiu, że chciałaś dobrze. Bo życie jest ciężkie. Ty to wiesz najlepiej. Będę twarda, ale czasem też chcę być po prostu dzieckiem. Mogę?

Takie pytanie zadała sześciolatka. Tym razem to moje policzki znaczyły łzy. Wzięłam w ramiona moje mądre dziecko i wyszeptałam:

– Oczywiście, że możesz, córeczko.

Zasnęłyśmy wtedy razem, zmęczone minionym dniem.

Rano czekały na nas pyszne pachnące placuszki z jabłkami, kakao, kawa i ogromny słoik Nutelli. Albin jest nieoceniony. Nawet w kuchni gaździny potrafi wyczarować nasze ulubione śniadanie. Mało góralskie, ale pełne miłości.

Przepędziłam wspomnienia, nie było na nie czasu. Musiała zająć się pracą. Po kilku godzinach byłam już gotowa do powrotu, chłopaki pakowali swój sprzęt, więc zgodnie z danym Justynie słowem wyjęłam telefon i wybrałam jej numer. Okazało się, że rzeczywiście czekała na mnie niedaleko, w restauracji. Na wszelki wypadek wolała mnie mieć na oku, na pewno się bała, że zmienię zdanie i zostanie bez tematu dla szefa. W sumie było mi to na rękę, odwiezie mnie do Łodzi. A po drodze opowiem jej czego się dziś dowiedziałam. Oczywiście powiem tylko tyle, ile mogę, dla dobra prowadzonego śledztwa. Niezwykły talent mojej szwagierki objawia się tym, że z kilkuzdaniowej informacji potrafi zrobić dwustronicowy artykuł.

Żyj! Właśnie to, że widzisz martwych, świadczy o tym,

że nie powinieneś umierać.

Katt Lett, „Hunting for online demons”

Inka –dwa lata wcześniej

Hej, mam na imię Inka. Karolinka. Karol – Inka.. Dziś jestem już prawie dorosła, mam piętnaście lat, więc wolę, jak się mówi do mnie Ina. Ale Ina to pies naszych sąsiadów, urocza suczka, dlatego też, by uniknąć zabawnych sytuacji (zawsze odwracałam się, gdy ktoś wołał psiaka), zostałam Inką. Teoretycznie powinnam być szczęśliwą nastolatką, bo przecież moja rodzina to wzór wszelkich cnót – elita, rzec można, matka policjantka, ojciec chirurg. No i jestem jedynaczką, co jest dużym plusem. Kiedyś chciałam mieć rodzeństwo, ale praca mamy raczej nie skłania do posiadania większej liczby dzieci niż sztuk jedna, ciąża nie jest tym, co da się pogodzić z byciem aktywną, aż do rozwiązania, policjantką. Mamy szef, niejaki Mocarny, chciał jej iść na rękę i posadzić ją na ten czas za biurkiem, ale ten pomysł nie uszczęśliwił mamy, wręcz przeciwnie – wkurzyła się bardzo. Gdy byłam młodsza, mówiłam, że chciałabym mieć siostrę. Często to powtarzałam i zauważyłam, że na słowo „siostra” mama się kurczyła, tak, robiła się mniejsza, jakby składała się do środka. Nie wiem dlaczego tak reagowała, to moja wina, że chciałabym mieć kogoś, dla kogo byłabym całym światem, a ten ktoś byłby moim? Teraz już mamy nie namawiam, ale samotność jak mi doskwierała, tak doskwiera. Nigdy nie lubiłam i nadal nie lubię być sama. Ale los sprawił, że z tą samotnością musiałam się oswajać. Był taki czas w moim życiu, gdy wyobrażałam sobie, że mam siostrzyczkę i na zabawie z nią spędzamy długie godziny. Miałam wtedy sześć czy siedem lat i czułam się bardzo samotna. Mama była ciągle w pracy, tata na dyżurze w szpitalu, a z babcią się nudziłam, więc nawet jak przychodziła do mnie, by mnie pilnować, to dużo czasu spędzałam sama w swoim pokoju. Już wtedy lubiłam czytać książki, szybko opanowałam tę umiejętność, czytałam samodzielnie już jako pięciolatka. Więc czytałam, rysowałam, oglądałam filmy przyrodnicze, a gdy na ekranie pojawiał się komunikat: „ogłoszenie płatne” – wyłączałam telewizor ze strachu przed opłatami. Umiałam sobie wypełnić czas, nigdy się nie nudziłam, ale straszna była we mnie tęsknota za rówieśniczką, z którą mogłabym się wygłupiać. Wyobraziłam więc sobie, że mam siostrę, często rozmawiałam z nią na głos, aż wreszcie się pojawiła, akurat wtedy, gdy miałam przerwę od szkoły, bo siedziałam w domu ze złamaną ręką, po wypadku w górach. Uderzyłam się też wtedy w głowę i nabiłam solidnego guza, tata zdecydował, że powinnam odpocząć. I właśnie wtedy pojawiła się ona. Była moją rówieśnicą. Kogoś mi przypominała, ale nie zastanawiałam się nad tym. Byłam taka szczęśliwa, że wreszcie nie byłam sama. Czy ona była prawdziwa, czy nie, skąd się wzięła? Jakie to miało znaczenie, skoro była ze mną? Przychodziła do mnie codziennie, czasem zostawała na noc. Pojawiała się znikąd. Nigdy nie weszła drzwiami. Po prostu pewnego dnia nagle stanęła obok mnie, a potem tak samo niespodziewanie zniknęła. To nie ja, lecz ona decydowała o tym, kiedy chce przyjść i czy chce zostać. Kiedy długo jej nie było, martwiłam się. Wtedy chodziłam po mieszkaniu i cicho ją wołałam. Szeptem, by nikt nie słyszał mówiłam: „Gdzie jesteś, Aga, mówiłaś, że jesteś moją przyjaciółką, że będziemy jak siostry, a teraz mnie zostawiłaś?”

Gdy zaczynałam płakać, pojawiała się. Pamiętam, jak którejś soboty – mama miała akurat wolny dzień, poszła do sklepu, by zrobić porządne zakupy, w lodówce mieliśmy głównie światło – bawiłyśmy się z Agą w berka. Biegałyśmy jak szalone, nigdy nie miałyśmy dość zabawy. Agnieszka się zagapiła i wpadła na mnie, a ja na komodę, na której stała porcelanowa figurka z pozytywką. Przedstawiała baletnicę. Zrzuciłam figurkę, uderzyłam w nią gipsem, spadła i rozbiła się na kilka kawałków. Stałam i patrzyłam przerażona, narastał we mnie strach przed tym, co powie mama, gdy wróci ze sklepu. Ta figurka była dla niej jak relikwia, drogocenny skarb. Nie miałam pojęcia, dlaczego była tak ważna, ale nikomu nie pozwalała jej dotykać, sama ścierała kurz, sama też tuląc mocno do serca gdzieś z nią wychodziła i nie było jej wtedy dość długo. Gdy wracała, miała wilgotne policzki i zaczerwienione oczy. Dlatego tak bałam się jak zareaguje na to, co się właśnie stało. Gdy mama wróciła, od razu zauważyła leżącą na podłodze potłuczoną baletnicę. Wpadła w szał, torbę z zakupami rzuciła na podłogę, jajka się potłukły, soki rozlały, zaczęła na mnie strasznie krzyczeć, nie słuchała, gdy próbowałam jej wszystko wyjaśnić. Nie chciałam wydać Agnieszki. Mama krzyczała i krzyczała, jak wtedy, w górach, gdy nie chciałam jeździć na nartach. Znowu się jej bałam. Zaczęłam płakać, ale Agnieszka szepnęła mi coś do ucha i kazała powtórzyć mamie. Pamiętam to jak dziś, pewnym, mocnym, jakby nieswoim głosem powiedziałam:

– Ona prosiła, żebym ci powiedziała, że to nie moja wina, TO po prostu stało się i już.

– Kto prosił? Jest z tobą ktoś jeszcze? – mama przestała na mnie krzyczeć, ale nie uspokoiła się. Mięśnie jej twarzy były napięte, podobnie jak żyły na szyi.

Nie zwracając uwagi na pytania mamy, powtarzałam, jak medium, za Agnieszką:

– Ona mówi, że WTEDY to też nie była twoja wina. Stało się, bo się musiało stać. Kocha cię cały czas i już jest szczęśliwa.

Mama szarpnęła mnie wtedy za ramię i wrzasnęła:

– Z kim się bawisz? Co to za ona? Kim jest?

– Z koleżanką – odpowiedziałam przez łzy, wypadając z transu.

Mama krzyczała:

– Każ jej wyjść z ukrycia, niech natychmiast się pokaże. – Nie poznawałam jej.

– Ona mówi, że nie może. Tylko ja ją widzę. Ale prosi, żebyś się nie denerwowała, bo figurce nic się nie stało. Spójrz, mamo... – powiedziałam i podniosłam baletnicę. Była cała, piękna, idealna. Kompletna. Bez śladów potłuczenia. Sama byłam zdziwiona, jak to się stało? Przecież widziałam, jak spada, uderza o podłogę i rozbija się na kawałki. Teraz podniosłam nieuszkodzoną figurkę, postawiłam ją na stole i nakręciłam.

Mama stanęła przed komodą i z niedowierzaniem patrzyła na tancerkę.

Była już spokojna. Oddychała wolno, głęboko wdychając i powoli wydychając powietrze. Przykucnęła przede mną i cichym głosem, rozglądając się wkoło, spytała:

– Jak ma na imię twoja przyjaciółka? – Spokój mamy mnie zwiódł.

– Powiem ci, bo mi pozwoliła. Ma na imię Agnieszka. I mówi, że ta figurka zawsze będzie przy tobie. Tak jak jest przy tobie ona.

Spokój mamy był zwodniczy, uderzyła mnie w twarz. Złapałam się za piekący policzek, bolało, ale bałam się zapłakać.

Mama znów krzyczała:

– Kłamiesz, przestań zmyślać!

Agnieszka wzięła moją rączkę w swoją. Uspokoiłam się, poczułam siłę, łzy na moim policzku nagle wyschły, choć skóra wciąż mnie paliła. Spojrzałam na mamę bez wyrzutu, pretensji, lecz z miłością i zrozumieniem i powiedziałam nie swoim głosem:

– Mamo, ona prosi, bym ci powiedziała coś, co pozwoli ci uwierzyć, że jest tutaj w tej chwili. Ja z pewnością nie mogłam o tym znikąd się dowiedzieć. Prosi, byś mnie spytała, gdzie znalazłaś tę figurkę. Spytaj mnie, mamo.

Mama, jak automat, powtórzyła:

– Gdzie znalazłam tę figurkę?

– Gdy wyłowiono Agnieszkę z maleńkiego stawu za naszym domem, miała ją w kieszeni sukienki. Jeśli jeszcze mi nie wierzysz, to Aga prosi, bym cię spytała, kim chciała zostać, jak dorośnie.

– Powiedz – wyszeptała mama. Trząsł jej się podbródek.

Spojrzałam na moją złamaną rękę, na gipsie zaczęły pojawiać się litery.

„Ba..le...tów...ka”

Agnieszka chciała zostać baletówką.

Mama zaniosła się płaczem i pobiegła do swojego pokoju. Nie wyszła z niego nawet wtedy, gdy wrócił tata, któremu opowiedziałam, co się stało. Tata nie wypytywał mnie o szczegóły, wysłuchał spokojnie, a potem mnie przytulił. Na dobranoc przeczytał mi bajkę. Byłam pewna, że nie uwierzył w ani jedno słowo mojej opowieści. Zanim zasnęłam spytałam go, kim jest baletówka.

– Baletówka? – zdziwił się. – Mówi się baletnica. Skąd ci to słowo przyszło do głowy?

– Agnieszka mi to napisała na gipsie, zobacz! – Podwinęłam rękaw pidżamy.

Napis zniknął. Zasnęłam.

* * *

Ale myliłam się. Następnego dnia rano, gdy spotkaliśmy się przy stole, tata powiedział mi do ucha, że za jakiś czas o wszystkim się dowiem. Że mama nie jest jeszcze gotowa. Czekałam na jakiś jej gest, miałam nadzieję, że mnie przeprosi, czekałam na uścisk, pocałunek. Nie zrobiła tego. Dziś wiem, że prawdopodobnie wstydziła się tak bardzo, że chciała o tym zapomnieć. Ja jednak pamiętam.

Tamtego dnia widziałam Agnieszkę po raz ostatni.

Nigdy nie ciągnęło mnie do wirtualnych dzienników, ekshibicjonizm innych mnie drażnił, choć go trochę rozumiałam. Przyznaję, że nie przyłożyłam się do przeanalizowania tego społecznego globalnego problemu – tak, problemu, ponieważ od niedawna zdaję sobie sprawę, że przyczyną tej ogromnej potrzeby pisania o swoich najintymniejszych sprawach, bardzo często jest samotność. Ogromna pustka rozrywająca serce i tęsknota za drugim człowiekiem sprawiają, że rozpaczliwie szukamy kogoś, kto nas zobaczy, wysłucha, porozmawia z nami. Dziś mi wstyd, bo zdarzało mi się krytykować tych, którzy prowadzili blogi. Uznawałam to za stratę czasu i niepotrzebną, szkodliwą formę lansu. Ale gdy poczułam się jak ostatni człowiek na Ziemi, usiadłam do laptopa i wysłałam S.O.S. do świata. Wirtualnego świata. Co się stało, że zmieniłam zdanie? Otóż niestety jestem ciekawska, a nawet wścibska, wiem, to drugie to bardzo brzydka cecha, nie jest trudno odróżnić ciekawość od wścibstwa. Między nimi jest mniej więcej taka różnica jak między oszczędnością a skąpstwem. Jestem ciekawa świata i ludzi też, ale tu zdecydowanie ciekawość zamieniła się w najgorszą formę, czyli we wścibstwo. Miałam przygotować prezentację do szkoły i potrzebne były mi stare rodzinne zdjęcia. Naprawdę stare, takie z początku XX wieku. Mama wskazała piwnicę jako miejsce przechowywana rodzinnych pamiątek i zdjęć. Cóż za brak szacunku. A może po prostu brak miejsca w nie powalającym powierzchnią, mieszkaniu. Zeszłam tam więc i gdy otworzyłam drzwi, myślałam, że... padnę trupem. Fakt, prawda jest taka, że za często tu nie bywam. Żebym tylko ja nie bywała, ale sądząc po tym, co ujrzałam, zaczęłam podejrzewać, że ostatni człowiek, który tutaj był, to neandertalskie dziecko przetrawione przez dużego ptaka, znalezione niedawno w Polsce, w Jaskini Ciemnej w Małopolsce. Miało podobno sto piętnaście tysięcy lat. Tak właśnie wygląda nasza komórka w piwnicy. Jakby od stu piętnastu tysięcy lat ludzka stopa tu nie postąpiła. Już miałam dzwonić po archeologów, paleontologów i antropologów, ale postanowiłam sama zostać matką sukcesu pod tytułem „Odnalezienie prawdopodobnie jeszcze starszego człowieka przetrawionego przez kurz”. Wiadomo, matek sukcesu jest wiele, za to porażka jest sierotą. Porażki nie przewidywałam, ja jestem po prostu skazana na sukces. Dlatego też podwinęłam rękawy i zabrałam się za przebijanie przez kartony, kartoniki, pudła, pudełeczka, skrzynki, skrzyneczki, stare telewizory, monitory, a nawet beczki. Przy beczkach mnie na chwilę zmroziło, ale mama znalazłaby inny sposób, by pozbyć się mojego niechcianego rodzeństwa. Dobra, charakteryzuje mnie czarny humor, jak na córkę policjantki z wydziału kryminalnego przystało. Jak można mieć taki syf gdziekolwiek? Nie było innego sposobu jak zrobić tam czystkę. Trochę to trwało, ale wydrążyłam sobie niewielki kanał. Prawdziwy korytarz życia.

No przecież niczego nie wolno wyrzucić, bo „nie wiadomo, kiedy się przyda”. Dokopałam się do opisanego mi ze szczegółami przez mamę drewnianego kufra, w którym miały być przechowywane rodzinne albumy. Sądząc po wielkości wspomnianego kufra, mama trzymała zdjęcia naszej rodziny sięgające prawdopodobnie czasów Mieszka I. Dobrze, że z urodą u nas zdecydowanie lepiej niż w rodzinie księżniczki Dobrawy,córki czeskiego księcia Bolesława Srogiego, która ponoć wyjątkowo szpetna była. Korzeni czeskich nie mamy, dlatego ludzie na nasz widok nie uciekają. Założyłam trzecią już parę rękawiczek i zabrałam się za przeglądanie albumów. Moją uwagę przykuł nieduży stosik równiutko poukładanych zeszytów. Zdmuchnęłam kurz z pierwszego z nich i otworzyłam. Żałowałam, że nie mam maski antysmogowej. Upłynęło kilka minut zanim dotarło do mnie, co czytam. To były pamiętniki mojej mamy. Spędziłam w komórce wiele godzin, z rosnącą ciekawością, przerażeniem i smutkiem odkrywałam nieznaną mi przeszłość mojej rodziny. Płakałam, znacząc stare pomarszczone i poszarzałe kartki śladami wzruszenia. Rozumiałam, dlaczego zaczęła je pisać. Zrobiła to, bo była samotna. Zrobiła to, bo w tragicznych okolicznościach straciła siostrę. Młodszą siostrę...

Zrobiła to, bo tylko w ten sposób potrafiła wołać o pomoc. Kiedy chciałam odłożyć zeszyt na miejsce, spomiędzy kartek wypadło zdjęcie dziewczynki. Zdmuchnęłam kurz, przetarłam dłonią fotografię i wpatrzyłam się w nią. Przypomniały mi się zabawy z wymyśloną siostrą. Ze zdjęcia patrzyła na mnie Agnieszka. Dziewczynka, z którą bawiłam się w dzieciństwie. Podniosłam fotografię do słabego światła. Przyświeciłam sobie latarką z telefonu.

Zamarłam. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz – Agnieszka, nieżyjąca od trzydziestu lat siostra mojej mamy, trzymała w dłoni porcelanowa figurkę baletnicy. Od dnia odnalezienia skarbu w piwnicy (bo ta tajemnica rodzinna to mój prawdziwy skarb) zaczęłam pisać swój blog.

Mężczyźni nigdy nie bywają mili i uprzejmi, jeśli dziewczyna nie jest ładna, kobiety zaś wręcz przeciwnie.

Agatha Christie, „Mężczyzna w brązowym garniturze”

Klara

Dni mijały jeden za drugim, czas płynął bardzo szybko. Zbyt szybko. Zawodowo – porażka. Traciłam serce do mojej pracy, przestałam wierzyć, że uda mi się zamknąć prowadzone śledztwo. Panował ogólny marazm, przerywany tylko wizytami Justyny. A jak układało mi się w życiu prywatnym? Byłam wykończona, prześladowały mnie koszmarne sny. Odbijało się to nie tylko na mojej twarzy, ale na efektywności, a co najgorsze, stałam się nerwowa i opryskliwa. Albin bardzo dużo pracował, lekarze z jego oddziału wyjechali do pracy zagranicą, a nowych nie było. Nudziłam się udając, że pracuję, przerzucałam dokumenty na biurku. Widziałam, że Młody robi dokładnie to samo. Liczyliśmy, że sprawa rozwiąże się sama. Promyczkiem słońca była Justyna, ona nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Wczoraj na przykład, wiedząc, że Albina nie będzie w domu, wpadła i uprowadziła mnie do Fitness Klubu na zajęcia, które ostatnio zdominowały jej życie. Zgodziłam się, ponieważ uznałam, że powinnam nieco o siebie zadbać, od tego siedzenia za biurkiem kości mi się zastały. Ostatnio wbijałam się w dżinsy i straszliwie się spociłam, wciągając je w pozycji leżącej. Ktoś tu przytył i nie miało sensu dłużej udawać, że nie byłam to ja. Coraz większa ja. Indoor cycling lub spinning – jak kto woli – to wyczynowa jazda na rowerze stacjonarnym, w rytm muzyki, przy migających światłach. Kiedy weszłam do sali, zobaczyłam trzydzieści rowerów i trzydzieści miłośniczek ostrego pedałowania wpatrzonych w instruktorkę. Po kwadransie, mimo że naprawdę mam dobrą kondycję, żałowałam, że nie wzięłam ze sobą służbowej broni, bo zastrzeliłabym w pierwszej kolejności instruktorkę. Następnie pozbawiłabym życia Justynę, a na końcu siebie, chociaż, jeśli chodzi o mnie, to zeszłabym z przyczyn naturalnych, prawdopodobnie z powodu ostrej niewydolność krążeniowo-oddechowej. Moja fantazja poszybowała i wyobraziłam sobie, że sekcję robiłby mi mój kolega patolog, w jednej ręce trzymając skalpel, a w drugiej kiszonego ogórka, sok z ogórka kapałby na moje nagie ciało, a on patrząc na mnie, mruczałby pod nosem: „A myślałem, że miała większe cycki”. Jeszcze mniej spodobały mi się nagłówki w gazetach, które ujrzałam oczami wyobraźni: „Policjantka dostała zawału podczas zajęć fitnessu”.