Więzi krwi Tom 1: Przysięga - Emilia Kolosa - ebook

Więzi krwi Tom 1: Przysięga ebook

Emilia Kolosa

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ścigany przez zabójców szlachetny bohater... Nie, to zupełnie inna historia. Zacznijmy jeszcze raz:

Cassidy jest pyskata i każdego potrafiłaby doprowadzić do szału, w jej słowniku nie ma słowa "szlachetność", no i najważniejsze... za nic ma ludzkie życie. Mimo to, ceni rodzinne więzi i pragnie spełnić ostatnią wole swojego ojca. Towarzyszy jej banda zabójców wyklęta z własnej gildii, oraz rycerz, który porzucił swój zakon i złamał śluby. Cała ich historia to wirujące ostrza, szalone pościgi, zdrada, walka o dziedzictwo i życiowe cele. Ale przede wszystkim to opowieść o wiernej przyjaźni, lojalności i miłości, której zasmakują nawet zepsute serca…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 736

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Emilia Kolosa, 2023

Copyright © by Virtualo, 2023

Redakcja: Magdalena Świerczek-Gryboś

Korekta: Melanż

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Ilustracje: Emilia Kolosa

Projekt okładki: Małgorzata Drabina / Yellow Room

Wydanie I

Warszawa 2023

ISBN 9788327280978

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

Rozdział 1

– Cassidy, uciekaj!

Gwałtownie odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał krzyk. Dostrzegła cień i nim świst bełtu przeciął powietrze, rzuciła się na ziemię. Przeturlała się, unikając trafienia, i popędziła w głąb zatłoczonej uliczki.

Co, do cholery? – syknęła w myślach.

Ciepła krew płynęła po jej ramieniu. Starała się zgubić pogoń. Znała strategię zabójców i wiedziała, że pieszo nie zdoła przed nimi uciec. Kiedy prześlizgiwała się niczym dziki kot między powozami i stertami skrzyń, dostrzegła w oddali spętane konie. Ruszyła w kierunku wierzchowców. Dobyła miecza i przecięła pęta w momencie, kiedy kolejne bełty przeleciały nad jej głową.

Złapała się grzywy, włożyła nogę w strzemię i uderzyła konia piętami. Dzięki jej drobnej posturze zwierzę prawie nie poczuło dodatkowego ciężaru. Nie oglądała się za siebie. Pognała galopem na oślep. Wiedziała, że musi pozostać czujna i zdać się na intuicję. Przejechała przez miejską bramę i nie oszczędzając konia, ruszyła wąskim traktem w kierunku pobliskiego lasu. Za nią ciągnął pościg, jednak na szczęście był zbyt daleko, by dosięgnęły ją bełty. Dziewczyna pochyliła się, przeskoczyła nad zaroślami i wjechała między drzewa. Kierowała konia w gęściej porośnięte rejony.

Kiedy dotarła do strumienia, pognała rumaka jego nurtem, chcąc zmylić pogoń. Mimo że nie dostrzegała już prześladowców ani ich nie słyszała, nie zamierzała się zatrzymywać. Ostre gałęzie smagały jej ramiona i zaczepiały o długie, rude loki. Skręciła w las.

Zatrzymała konia dopiero, kiedy wybiegła na polanę. Rozejrzała się gorączkowo. Wyglądało na to, że była bezpieczna. Pozwoliła zwierzęciu napić się wody z kałuży pod jego nogami. Dyszało, jej oddech też był niespokojny. Na szczęście zapadała już noc. Cassidy ściągnęła wodzę i wolnym kłusem ruszyła dalej, na północ, kierując się mchem obrastającym pnie drzew. Jechała wiele godzin. Nie wiedziała, co właściwie powinna teraz począć. W jej głowie kłębił się milion myśli, jednak wszystkie wydawały się równie nieprawdopodobne.

Co się dzieje? – zastanawiała się. Dlaczego ludzie gildii zbuntowali się przeciwko mnie? Przecież nie było ku temu najmniejszego powodu. Co się stało z moim ojcem? A moi bracia?

Atak nastąpił niespodziewanie i nie potrafiła znaleźć dla niego żadnego wytłumaczenia, które byłoby racjonalne. Gildia to jej dom – miejsce, w którym się wychowała. Jako córka mistrza zabójców spotykała się tam z szacunkiem i poważaniem, a teraz polowano na nią jak na zwierzynę.

Kiedy pierwsze promienie słońca rozświetliły drogę, trafiła do wioski, gdzie mogła zmienić konia i posilić się przed dalszą podróżą. Na szczęście miała trochę srebrnych monet w sakiewce, ale pieniądze kończyły się w zastraszającym tempie. Szkoda ich było na kupno ubrania – udało jej się ukraść schnące na sznurze odzienie jakiejś wieśniaczki, dzięki czemu mniej rzucała się w oczy. Brązowa sukienka z białymi rękawami była niezbyt wygodnym strojem na podróż, jednak jej własna bluzka wyglądała podejrzanie kosztownie, poza tym zanadto przesiąkła krwią z rany zadanej bełtem. Krótki miecz wiszący na grubym skórzanym pasku był dość oryginalnym atrybutem chłopki, za którą chciała uchodzić, ale potrzebowała go w razie ataku. Miała nadzieję, że w tym stroju nikt nie zwróci na nią uwagi. Nie wiedziała, czy członkowie gildii podążyli jej śladem, ale na wszelki wypadek starała się ich zmylić.

Była zdeterminowana, by dostać się do posiadłości ciotki – wiedziała, że znajdzie u niej schronienie. Jej krewna nie była zabójczynią, a szlachcianką wywodzącą się ze znakomitego rodu. Niewiele osób o niej słyszało, dlatego Cassidy uznała, że tam będzie bezpieczna.

Wiejskie gospody przy głównych szlakach cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, niemal zawsze było tam mnóstwo ludzi. Właśnie w takich przybytkach zatrzymywała się Cassidy, chcąc uzupełnić zapasy i odpocząć podczas swojej długiej wędrówki. W tym, który opuściła przed kilkoma godzinami, siedziała teraz trójka rosłych mężczyzn odzianych w imponujące, srebrno-złote zbroje. Odpoczywali przed kolejną podróżą, wzbudzając ogromne zainteresowanie stałych bywalców. Ich oryginalny ubiór zwracał uwagę – miejscowi dobrze wiedzieli, z kim mają do czynienia. Rycerze zakonu Elieen byli szanowanymi obywatelami imperium i zawsze miło witanymi gośćmi.

Ciemnobrązowe oczy jednego z nich – najmłodszego, wysokiego chłopaka – obserwowały salę, kiedy kończył posiłek.

– Kyle, trzeba sprawdzić, czy konie są gotowe do drogi – mruknął rycerz o czarnych, lekko posiwiałych włosach. – Niedaleko Merwes orkowie atakują pobliskie wsie.

– Kolejne leże?

– Na to wygląda – odparł drugi mężczyzna, ten o jasnoblond włosach i pociągłej twarzy. – Ostatnio sporo ich w tych stronach.

– Wędrują za goblinami – powiedział Kyle w zamyśleniu. – To tereny obfite w żywność, istny raj. Daleko mamy do Merwes?

– Ze dwa dni drogi. Następną noc spędzimy w lesie.

Kyle skinął głową i podniósł się z miejsca, aby sprawdzić, czy stajenny skończył oporządzać konie przed ich dalszą podróżą. Rycerze chcieli jak najszybciej sprawdzić nowe zgłoszenia dotyczące orków, a potem udać się dalej, do innych miejsc wymagających ich interwencji. Nim jednak chłopak zdążył skierować się do drzwi, do gospody wkroczyło trzech strażników, którzy rozejrzeli się po zatęchłym pomieszczeniu.

– Czy widziana była tu młoda, rudowłosa dziewczyna? – rzucił jeden z nich do gospodarza.

– Rudowłosa? – zapytał starzec, przyglądając się im badawczo.

– Tak. Nazywa się Cassidy Hervor. Jest córką wpływowego kupca i najpewniej podróżuje sama. To drobna i charakterystyczna dziewczyna. Podobno nieźle włada bronią i może być niebezpieczna.

– Coś się stało?

– To morderczyni, za którą wyznaczono dużą nagrodę – wyjaśnił drugi ze strażników. – Jest poszukiwana w całej prowincji Havenster.

– Odwiedza nas mnóstwo osób, ale… – Głos gospodarza stał się mniej pewny, kiedy w pamięci przywoływał obraz ostatnich przejezdnych.

Młody rycerz, chcąc w końcu opuścić karczmę, wyminął stojących na jego drodze mężczyzn. Nie zwrócił specjalnej uwagi na ich słowa. Wieści o poszukiwaniach zbrodniarzach nie robiły na nim żadnego wrażenia – takie sprawy nie leżały w jego gestii. Spokojnie udał się do koni.

Wiele mil od stolicy imperium – Beldan – Cassidy starała się przetrwać samotnie w głuszy. Długie dni spędzone w podróży dawały się dość mocno we znaki zmęczonej już dziewczynie. Wciąż miała przed sobą długą drogę, a gęste lasy znacznie utrudniały jej wędrówkę. Chwile wytchnienia też nie należały do komfortowych – ostatnio koczowała na drzewach lub na gołej ziemi.

Siedząc na skraju lasu przy niedużym ognisku, wpatrywała się tępo w piekącego się na ogniu małego zająca. Przyjemny aromat rozchodził się po okolicy. Skromny posiłek, jednak drobnej dziewczynie wystarczał na cały dzień. Pochyliła się i chwyciła kij, na który była nabita jej zdobycz. Delikatnie obróciła drewno w palcach, czując nieprzyjemne gorąco, i ostrożnie urwała kawałek mięsa. Okazało się dość suche i bez smaku, jednak nie zamierzała narzekać. Jedząc, rozmyślała o sytuacji, w jakiej się znalazła. Dlaczego została zaatakowana przez ludzi z gildii? Przez te kilka ostatnich dni wszystko zaczynało wydawać się jeszcze bardziej irracjonalne. W jej głowie rodziły się kolejne nieprawdopodobne teorie.

Nim ułożyła się do snu, usłyszała niespokojne parsknięcie swojego konia, a chwilę później trzask łamanych przez czyjeś stopy gałęzi. Cassidy poderwała się na równe nogi.

Co, do cholery? – pomyślała, wyczuwając zagrożenie.

Coraz bardziej spanikowany koń stanął dęba, ułamał konar, do którego był uwiązany, i pognał w las, nim dziewczyna zdążyła zareagować.

– Przeklęte zwierzę! – syknęła pod nosem.

Nagle doszedł ją potworny ryk.

Kiedy spojrzała w stronę, z której dobywał się dźwięk, dostrzegła trzech zielonych orków. Musiał je zwabić apetyczny zapach pieczonego zająca. Ogromne cielska pokrywały skóry dzików, a ich twarze zdobiły dziwne plemienne wzory namalowane krwią. Dwa kły wystające każdemu z dolnej wargi nadawały im upiorny wygląd. Maleńkie oczy taksowały dziewczynę złowrogimi spojrzeniami.

Cassidy dobyła miecza, szykując się do walki, ale dostrzegła kolejnych orków, zbliżających się z przeciwnej strony. Razem było ich przynajmniej sześciu. Kropla potu spłynęła jej po plecach. Szmaragdowe oczy dziewczyny oceniały przeciwników. Stwory wyglądały na głupie i agresywne. Widząc trzymającą miecz dziewczynę, od razu ruszyły w jej kierunku z przeraźliwym rykiem, niosącym się po całym lesie.

Mimo posiadanej broni Cassidy próbowała salwować się ucieczką. Była zwinna, dlatego przemykanie między gęstymi krzakami przychodziło jej bez większych trudności. Orkowie jednak nie byli tak niezdarni, jak mogłoby się wydawać. Obrali sobie dziewczynę za cel i próbowali ją dopaść, mimo że ta starała się ich zmylić. Kiedy kolejnych dwóch zagrodziło jej drogę, poczuła się osaczona. Musiało dojść do walki, której Cassidy bardzo się obawiała. Ruszyła na nich. Wywijając mieczem, raniła jednego z przeciwników. Przeskoczyła przez niego i pognała przez las, ile sił w nogach.

Nie zdołała uciec daleko. Dwaj kolejni orkowie pojawili się przed nią i dziewczyna krzyknęła, ruszając do ataku. Przemknęła pod toporem i raniła jednego z nich. Odskoczyła przed ostrzem kolejnego, starając się zniknąć w zaroślach. Nim jednak zrobiła następny krok, broń jednego z orków drasnęła ją w udo. Ból niemal natychmiast odebrał jej władzę w kończynie. Runęła na ziemię z głuchym hukiem. Próbując wstać, odpierała ich ataki. Raniła każdego, kto tylko znalazł się w jej zasięgu. Ignorując ból, starała się robić uniki przed przeszywającymi powietrze toporami.

Była już gotowa na śmierć, kiedy usłyszała rytmiczny stukot końskich kopyt. Nim zdążyła spojrzeć w stronę swoich wybawców, trzech rosłych rycerzy wpadło w grupę orków, rąbiąc ich zielone cielska. Dziewczyna wpatrywała się w ten pokaz zupełnie oszołomiona. Walczyli, jakby to była jedynie dziecinna zabawa. Ich granatowe płaszcze z białą ośmioramienną gwiazdą powiewały przy każdym ruchu. Czuła wdzięczność za ten niespodziewany ratunek, choć nie miała pojęcia, kim są przybysze.

Kiedy ostatni z orków dokonał żywota, rycerz o ciemnych, posiwiałych włosach podszedł w jej stronę.

– W porządku? Bardzo krwawisz – mruknął, spoglądając na sukienkę, która przesiąkła krwią.

Jego głos wyrwał ją z dziwnego otępienia. Odruchowo puściła miecz, po czym podniosła brzeg swojej sukienki i przyjrzała się głębokiemu skaleczeniu. Topór dość mocno wbił się w ciało, na szczęście jednak nie uszkodził tętnicy. Przerażona myślą, iż rana utrudni jej podróż, nie zwróciła uwagi na to, że odsłoniła skórzany pasek, w którym znajdowały się niewielkie noże do rzucania. Zacisnęła dłonie na udzie, chcąc zatamować krwawienie.

– Trzeba to przypalić – rzucił najmłodszy z rycerzy, który stał tuż za nią.

Niski i donośny głos chłopaka zwrócił jej uwagę. Był młodym, wysokim mężczyzną o wyrzeźbionej sylwetce i zimnym spojrzeniu. Ciemnobrązowe włosy przysłaniały mu czoło, a mocna szczęka wzbudzała respekt. Podszedł do swojego konia i zaczął przetrząsać niedużą torbę przyczepioną do siodła. Wyciągnął krzesiwo, odszedł kawałek dalej i zaczął rozpalać nieduże ognisko. Cassidy, wpatrując się w niego, poczuła nagle na nodze zimne rękawice drugiego z rycerzy. Chwycił pasek z nożami, by mocniej zacisnąć go wokół jej uda tuż nad raną.

– Dzięki – mruknęła.

– Jak masz na imię? – zapytał ciemnowłosy starszy rycerz, przyglądając się jej z uwagą.

– Marie… – Wymyśliła imię na poczekaniu, nie była pewna, czy może im zaufać.

– Mnie zwą Cedric. To Carney. – Wskazał na blondyna. – A młody ma na imię Kyle.

Chłopak spojrzał na nich, zaskoczony wylewnością kompana. Cassidy jednak tego nie zauważyła. Wciąż była wystraszona i skołowana.

– Jesteś stąd? Co robiłaś sama w lesie, tuż obok leża orków? – dopytywał.

Dziewczyna milczała, nie wiedząc, co właściwie mogłaby mu powiedzieć. Niepewnie spojrzała na młodego rycerza, który trzymał nieduży nóż nad płonącym ogniem. Mężczyźni nie wydawali się mieć wobec niej złych zamiarów. Przełknęła ślinę. Nie powinna ich zbywać. Bądź co bądź uratowali jej życie, do tego wciąż potrzebowała pomocy.

– Uciekł mi koń, kiedy podróżowałam – powiedziała po chwili z westchnieniem, nie chcąc zagłębiać się w kłamstwa. – Nie mieszkam w tych okolicach.

– A dokąd się wybierasz?

– Do ciotki. Mieszka w Hilsbor.

Gdy to mówiła, młodszy z rycerzy podszedł w jej stronę. Delikatnie dotknął jej rannego uda, unosząc wzrok, by sprawdzić jej reakcję. Twarz Cassidy pozostawała zupełnie spokojna, choć dobrze wiedziała, co ten chce zrobić. Kiedy przyłożył rozgrzane ostrze do rany, nie drgnęła. Zacisnęła zęby, przygryzając wargę do krwi. Nawet nie jęknęła pomimo ogromnego bólu, jaki rozszedł się po całym jej ciele. Zapach palonego mięsa uderzył ją w nozdrza; na chwilę zamknęła oczy, wstrzymując oddech.

– To kawał drogi. – Cedric jak gdyby nigdy nic kontynuował rozmowę. – Zmierzamy właśnie w tamtym kierunku. Możemy cię odstawić do pobliskiego miasta, jeżeli chcesz.

Jego słowa sprawiły, że dziewczyna odetchnęła z ulgą. Bez konia i z ranną nogą nie uszłaby zbyt daleko, a cel jej podróży wciąż znajdował się kilka dni drogi stąd. Wiedziała, że w tej sytuacji sama nie da sobie rady, a w towarzystwie rycerzy miała zdecydowanie większe szanse.

– Chętnie skorzystam z waszej pomocy. – Podniosła miecz i wsunęła ostrze do pochwy. – Tym bardziej że straciłam swojego konia.

Starała się podnieść, jednak noga odmawiała posłuszeństwa. Przeklęła w duchu.

– Miałaś dużo szczęścia – rzucił posiwiały mężczyzna i wsparł ją ramieniem. – Aż dziwne, że jeszcze żyjesz.

– Nie nazwałabym tego szczęściem – warknęła, zła na swoją niemoc. – Równie dobrze mogłabym w ogóle nie trafić na te cholerne monstra.

Cedric podprowadził ją do konia, a Kyle pomógł dziewczynie wdrapać się na siodło. Cassidy wciąż była trochę roztrzęsiona, ale towarzystwo rycerzy znacznie ją uspokoiło. Gdyby nie ich pomoc, z całą pewnością zginęłaby podczas ataku. Nie miała pojęcia, że w tych stronach żyli orkowie. Gdyby wiedziała, zachowałaby większą czujność. Była niezłą wojowniczką i dzikie zwierzęta nie stanowiły dla niej zagrożenia, inaczej miała się jednak sprawa z dużą grupą potworów.

Przemierzali gęsty las w kompletnej ciszy. Spokojny rytm kroków wysokiego konia działał na dziewczynę usypiająco.

– Dokąd teraz? – zagadnęła młodego rycerza, który prowadził jej wierzchowca.

– Do Merwes.

– I co zamierzacie tam robić? – drążyła.

– Mieliśmy zgłoszenia o grupach orków atakujących osady.

– Szkoda, że ja nie miałam takich informacji – prychnęła pod nosem. – Wyrzynacie potwory w tej okolicy?

– Mniej więcej.

– Znaczy? – dopytała, poirytowana jego zdawkową odpowiedzią.

Kyle spojrzał na nią zdziwiony, na co wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia, co robią w tych stronach i czym się właściwie zajmują. Ich zadbane, jednakowe zbroje sugerowały, że należą do jakiejś formacji, jednak znaki na ich strojach były jej obce.

– Mówi ci coś zakon Elieen? – zapytał.

– Elieen…? – powtórzyła, szukając w głowie tej nazwy. – Jesteście zakonnikami?

– Rycerzami.

– Jedna chwała – mruknęła. – Nie gorąco ci w tym wdzianku? To musi być cholernie niewygodne.

Rycerz zignorował jej pytanie i umilkł na dobre.

Przedłużająca się cisza sprawiała, że Cassidy robiła się coraz bardziej niespokojna. Milczenie chłopaka bardzo ją irytowało. Przez kilka dni była całkiem sama i brakowało jej towarzystwa. Poza tym straciła dość dużo krwi, była zmęczona i głodna, a kolejne godziny jazdy ją nużyły. Wszędzie widziała jedynie las i miała go już serdecznie dosyć. Ta monotonna podróż sprawiała, że odczuwała coraz większą nudę.

– Poszukamy jakiejś gospody? – odezwała się w końcu, widząc, że słońce zniża się nad horyzontem. – Jedziemy tym lasem już cały dzień.

– Zostaniemy tu na noc – odpowiedział jej ze stoickim spokojem Kyle. – Jutro w południe powinniśmy dotrzeć do miasta.

– Kolejna noc pod gwiazdami? – jęknęła. – Jestem głodna, przydałoby się coś złapać na kolację. Mój koń poniósł wszystkie moje zapasy. Przeklęte bydlę.

– Długo jesteś w podróży? – zapytał.

Wyprostowała się, zadowolona z tego, że w ogóle zadał jakieś pytanie.

– Od pięciu dni. Muszę koniecznie dostać się do Hilsbor, a bez pieniędzy i konia nie będzie to łatwe – odparła z rezygnacją. – Nie zmierzacie w tamtym kierunku?

– Zatrzymujemy się w Merwes. Mówiłem, że mamy tam zadanie do wykonania.

– Jedną grupę orków macie już z głowy. Dużo ich tam jest?

– Całkiem – rzucił i po raz kolejny zamilkł na dłuższą chwilę.

Cassidy zmierzyła go wzrokiem, czując ogarniającą ją frustrację. Dziwiła się, że on sam nie ma potrzeby zabicia tego dłużącego się czasu.

– Nie jesteś zbyt rozmowny, co? – burknęła pod nosem.

– Nie lubię tracić czasu na bezsensowne dyskusje – mruknął z cierpliwością godną pozazdroszczenia. – Zachowaj lepiej siły na dalszą podróż.

– Nudny jesteś – prychnęła, poprawiając się w siodle. – Twój kolega był bardziej rozmowny.

Na jej szczęście po kolejnych dwóch godzinach wreszcie rozbili obóz. Cass mogła w końcu rozprostować nogi, a chleb nigdy nie smakował jej tak bardzo jak ten, którym została teraz poczęstowana. Żując poczęstunek, czuła, jak powieki same jej się zamykają. Była naprawdę zmęczona i zmarznięta. Kiedy podróżowała całkiem sama, prawie nie spała, bojąc się czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa. Dzisiejszy dzień też był dla Cassidy pełen przeżyć, ale teraz, w towarzystwie mężczyzn, poczuła się bezpiecznie. Odrobina wina pozwoliła nawet zapomnieć o bólu.

Miała nadzieję, że w mieście zdoła zorganizować sobie konia do dalszej podróży. To było jedyne wyjście, jeśli chciała szybko dostać się do ciotki. Brak swobody ruchu ograniczał jej możliwości. Piesza wędrówka nie wchodziła w grę.

Otuliła się sukienką. Rycerze nie byli zbyt rozmowni, a ciepło ogniska i pełny żołądek ukołysały ją w końcu do snu. Mężczyźni nawet nie zaczęli szykować się na spoczynek. Mimo później pory pozostawali czujni, choć to nie czyhające wokół potwory zaprzątały ich myśli.

– To ta dziewczyna, której szukali strażnicy – rzucił Cedric, spoglądając na kompanów.

– Myślisz? – odezwał się jasnowłosy rycerz.

– Jestem pewny. Ile widziałeś wieśniaczek umiejących posługiwać się mieczem? – zapytał z uniesionymi brwiami. – Ma przy udzie pas z nożami, nie boi się bólu. Ewidentnie nie jest zwykłą dziewczyną.

Na te słowa Kyle spojrzał na śpiącą Cassidy. Jej rude włosy leżały w nieładzie. Rzeczywiście miała bardzo charakterystyczny wygląd. Niewiele widział w swoim życiu kobiet o podobnej urodzie. Jej zachowanie, opryskliwość i pewność siebie również były nietuzinkowe.

– Podobno zmierza do ciotki – mruknął, przenosząc wzrok na towarzyszy.

– Szuka schronienia. To jasne.

– Albo kłamie. Marie to nie jest jej imię. – Jasne oczy Cedrica również spoczęły na drobnej postaci dziewczyny. – Zapewne ukrywa także prawdziwy cel swojej podróży.

Mimo szmeru rozmów dziewczyna spała kamiennym snem. Nie czuła zagrożenia ze strony rycerzy. Gdyby mieli wobec niej złe zamiary, już dawno by się o tym przekonała. Była kompletnie bezbronna. Nie wiedzieć czemu, ufała towarzyszom.

Poczucie bezpieczeństwa było jednak złudne. Nie miała świadomości, że wyznaczono za nią pokaźną nagrodę. Groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo, a ona nawet nie znała przyczyny rzuconych oskarżeń.

Noc minęła zadziwiająco spokojnie. Wraz z pierwszymi promieniami słońca rycerze zaczęli szykować się do podróży. Cassidy siedziała przy ostatnich żarzących się kawałkach drewna, czując przenikliwy chłód poranka. Lekko drżała, nie mogąc się ogrzać. Cały czas układała w głowie plan na przyszłość, wiedząc, że już w południe mają dojechać do pobliskiego miasta.

– Chodź – usłyszała za sobą głos Kyle’a, który wyrwał ją z rozmyślań.

Skinęła głową i dźwignęła się z miejsca. Po przespanej nocy czuła się nieco lepiej. Kuśtykając, podeszła do czarnego konia. Nie czekając na pomoc rycerza, włożyła zdrową nogę w strzemię i trzymając się siodła, wgramoliła się na grzbiet wysokiego wierzchowca.

– Wsiadaj za mnie – rzuciła, widząc, że mężczyzna zamierza znowu prowadzić konia. – Tak będzie szybciej, a wolałabym dotrzeć tam przed zmrokiem.

– To dobry pomysł – zauważył Cedric, podjeżdżając do nich na swoim kasztanku. – Straciliśmy trochę czasu podczas wczorajszej podróży.

Młodszy z rycerzy przytaknął i usiadł za dziewczyną, przejmując wodze. Całą czwórką ruszyli dalej wąskim szlakiem, w otoczeniu śpiewających ptaków. Wokół roztaczały się przepiękne widoki, jednak Cassidy nie zwracała na nie większej uwagi. Zastanawiała się, co ma dalej robić i gdzie dzisiaj spędzi noc. Musiała dostać się jakoś do ciotki, która w tej chwili była jej jedynym ratunkiem.

Kiedy wyjechali z gęstwiny na polanę, Carney popędził swojego wierzchowca. Jak na komendę pozostałe konie ruszyły za nim kłusem.

– Niewygodny jesteś – burknęła pod nosem Cassidy, ocierając się raz po raz o płytową zbroję siedzącego za nią rycerza. – Miałam nadzieję, że mnie nieco rozgrzejesz.

– Sama chciałaś, żebyśmy tak jechali – odburknął.

– Bo cała ta podróż ciągnęłaby się jak flaki z olejem. – Odwróciła głowę, by na niego spojrzeć.

Kyle zerknął w jej szmaragdowe oczy. Były naprawdę hipnotyzujące i niepowtarzalne. Jej drobna twarz i burza niesfornych loków sprawiały, że wyglądała bardzo dziewczęco i niewinnie. Czar pryskał, kiedy tylko otwierała usta.

– Ale mimo to jestem wdzięczna za waszą pomoc. Gdyby nie wy, zapewne poćwiartowaliby mnie na kawałki. Całkiem nieźle machacie mieczami.

Zmiana tonu jej głosu sprawiła, że rycerz nieco się rozluźnił. Miała rację, nie poradziłaby sobie z orkami. Był zaskoczony, że takie spotkanie skończyło się jedynie raną uda – z całą pewnością dziewczyna była wyszkoloną wojowniczką. Jednak grupa liczyła sobie dziesięć potworów, co dla wątłej Cassidy stanowiło wyrok.

Tak jak zakładali, już w południe wyjechali na wzgórze, z którego roztaczał się widok na Merwes. Nie było to duże miasto, jednak dawało Cassidy więcej możliwości niż dziki las. Obserwowała niewielkie budynki, kiedy Kyle pospieszył konia. Chwyciła go za przedramię. Nie chciała tak jawnie zbliżać się do miasta. Wolała zniknąć, nim ktokolwiek ją zobaczy. Nie mogła zwracać na siebie uwagi, a w towarzystwie trzech rosłych rycerzy w lśniących zbrojach byłoby to nieuniknione.

– Zaczekaj! – krzyknęła tak głośno, że aż Kyle się skrzywił. – Dalej pójdę sama.

Przerzuciła nogę przez siodło, po czym zgrabnie wylądowała na ziemi, ignorując ból.

– Jesteś pewna? Podobno nie jesteś stąd. – Cedric podjechał do niej. – W mieście potrafi być niebezpiecznie.

– Poradzę sobie – odparła pewnie. – Nie jestem taka bezbronna, jak się wydaje.

– To na pewno. Nalegam jednak, byś poszła z nami – naciskał.

– Chodź, znajdziemy jakąś gospodę – zawtórował mu Carney. – Odpoczniesz przed dalszą podróżą. Pamiętaj, że jesteś ranna.

– Nie, dzięki za pomoc.

Nim jednak zdążyła odejść choć o krok, Cedric zeskoczył z konia i złapał ją za nadgarstek. Dziewczyna szarpnęła się, ale jego uścisk był na tyle silny, że nie mogła się wyrwać. Poczuła się zagrożona. Rzuciła mu wrogie spojrzenie i raz jeszcze szarpnęła dłonią, chcąc ją oswobodzić.

– Puść mnie! – syknęła.

Z drugiej strony podszedł Carney. Cedric chwycił mocniej szamoczącą się dziewczynę, by nie zdołała uciec. Cassidy nie rozumiała, co się dzieje. Dlaczego chcieli siłą zatrzymać ją przy sobie? Przecież dopiero co jej pomogli. Była z nimi w lesie, zdana na ich łaskę. A tymczasem to w mieście, już u celu podróży, okazało się, że nie powinna im ufać.

Próbując odskoczyć w bok, chwyciła wolną ręką rękojeść miecza. Gotowa była z nimi walczyć. Jasnowłosy rycerz powstrzymał ją jednak przed dobyciem broni.

– Nie radzę. – Przytrzymał jej dłoń.

– Co robicie?! – krzyknął Kyle, zeskakując z konia. – Zostawcie ją!

– Nie wtrącaj się, młody – rzucił Cedric, mierząc kompana wzrokiem. – Za tę dziewczynę wyznaczona jest spora nagroda. Srebro nam się przyda, a ona w tym stanie i tak daleko nie ujdzie.

– Nie macie prawa! – Podszedł bliżej. – Nie możecie jej oddać!

Nagroda? Słuchając ich rozmowy, Cassidy poczuła na plecach zimny dreszcz. Ogarnęła ją panika. Na myśl o wydaniu jej członkom gildii znów zaczęła się szarpać. Nie miała jednak z nimi najmniejszych szans.

– Zostawcie mnie, przeklęci! Nic nie zrobiłam! – krzyczała, kiedy Cedric wykręcił jej rękę.

– Chodź. – Popchnął ją w kierunku miasta.

– To niezgodne z kodeksem! – wrzeszczał Kyle, obserwując, jak jego kompani szarpią się z dziewczyną. – Puśćcie ją!

– Nie znasz życia, młody. Zamknij się i nie przeszkadzaj – rzucił Carney, który miał nadzieję, że dzięki dziewczynie zarobią na dalszą podróż.

– Masz charakterek – burknął Cedric, widząc, że dziewczyna nie zaprzestaje walki.

Cassidy szarpała się w uścisku rycerzy, podczas gdy w Kyle’u zawrzała potworna złość. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz z pochwy i zadał cios. Runiczne ostrze zagrało, a ręka Cedrica upadła na ziemię, ucięta w łokciu. Carney w szoku puścił dziewczynę, która runęła na trawę.

Cassidy spostrzegła leżącą obok niej odciętą kończynę i przerażona odskoczyła w bok. Kyle nie zwlekał. Wykonał krok w lewo, stanął za plecami Cedrica i zadał szerokie cięcie. Sama końcówka miecza sięgnęła karku starszego rycerza. Tyle wystarczyło. Cedric runął na ziemię jak worek kamieni. Cassidy spojrzała na chłopaka – miał oczy jak płynne srebro, choć wcześniej były niemal czarne.

– Co ty zrobiłeś, idioto?! – warknął Carney, patrząc na trupa kompana.

Dobył miecza i niewiele myśląc, rzucił się na młodego rycerza. Jednak Kyle był zły – bardzo zły. Bez trudu odbił cięcie swojego przeciwnika. Nie zastanawiał się. Jego ciało reagowało szybciej, niż wydawało się to możliwe. Obaj byli świetnymi wojownikami, jednak to Kyle dostrzegł słabość przeciwnika i natychmiast ją wykorzystał. W ułamku sekundy złapał swoje ostrze w połowie długości. Carney uniósł miecz, chcąc ciąć chłopaka z góry. Kyle spostrzegł ten błąd, doskoczył do niego bliżej, przechylił ramię, by padający na nie cios ześlizgnął się po zbroi, i zadał pchnięcie, wykorzystując siłę obu rąk. Ostrze miecza przebiło Carneya na wylot. Chłopak przez ułamek sekundy widział szok w oczach swojego byłego towarzysza, po czym twarz mężczyzny stężała. Rycerz osunął się na ziemię.

Cassidy nigdy wcześniej nie widziała niczego podobnego, mimo że wychowała się w otoczeniu dobrze wyszkolonych zabójców. Nie widziała nikogo, kto byłby równie szybki. Nie miała też pojęcia, dlaczego chłopak stanął w jej obronie.

Odgłosy walki przyciągnęły uwagę mieszkańców leżącego nieopodal miasta. Widać było, jak zbierają się w pobliżu domów, przyglądając się całemu zamieszaniu i pokazując je sobie w ożywieniu. Zaczynało się robić coraz bardziej niespokojnie. Cassidy chciała jak najszybciej zniknąć z ich pola widzenia. Dźwignęła się z miejsca, chcąc zniknąć między domostwami, kiedy nagle tuż przed jej nosem pojawili się strażnicy. Rzucili się do ataku, krzycząc:

– To ona, łapać ją!

Przestraszona cofnęła się, dobywając miecza. Wiedziała, że z ranną nogą im nie ucieknie i musi stanąć do walki.

Broniła się dzielnie, odpierając ciosy i starając się utrzymać odpowiedni dystans. Wymachując ostrzem, przecięła gardło jednego z napastników, odskoczyła w bok i wykonała serię szybkich cięć, raniąc dwóch kolejnych. Było ich jednak zbyt wielu, by dała im radę. Gdy ją pochwycili, pozbawiając broni, spostrzegła, że Kyle zamarł, tępo wpatrując się w leżące na ziemi zwłoki kompanów.

Kiedy ferwor walki minął, chłopak zaczął powoli odzyskiwać zmysły. Oczy miał teraz szeroko otwarte z przerażenia. Jego dłonie, silnie zaciśnięte na rękojeści miecza, lekko drżały. Kiedy podbiegli do niego strażnicy, nie bronił się. Był zbyt przerażony, by wykonać jakikolwiek ruch.

– Walcz, idioto! – wrzasnęła Cassidy, szarpiąc się. – Co ty robisz?!

On jednak pozostał głuchy na jej wołania. Uśmiercił dwóch zakonnych braci i dobrze wiedział, jaka spotka go za to kara. Nawet jeśli bronił zasad rycerskiego kodeksu, to w tej chwili nie było nikogo, kto mógłby za niego poświadczyć. Wiedział, że postąpił zbyt pochopnie i teraz już nikt mu nie uwierzy.

– Zabierzcie go – zarządził jeden ze strażników, patrząc na leżące na ziemi zwłoki. – To sprawa zakonu.

– Co z dziewczyną? – zapytał drugi, trzymający Cassidy w żelaznym uścisku.

– Zaprowadź do celi. Musimy przetransportować ją do stolicy. – Mężczyzna spojrzał na nią znacząco. – Tak się spodziewałem, że jesteś tu gdzieś pod samym nosem.

– Spieprzaj! – Splunęła na niego. – Nic nie zrobiłam, idioci!

– Każdy tak mówi – rzucił rozbawiony i skinął na swoich ludzi, by zabrali więźniów.

Idąc, obejrzała się w kierunku Kyle’a. Wpierw mnie broni, a potem odkłada miecz. Idiota – myślała, z trwogą obserwując spory budynek, do którego się zbliżali.

Kiedy sprowadzono ich do piwnicy, każde zostało zamknięte w osobnej celi. Przez cały ten czas Cassidy czekała na sposobność, by umknąć, jednak się nie nadarzyła. Kiedy jeden ze strażników wepchnął dziewczynę do celi, odwróciła się i przylgnęła do metalowych krat.

– Kto mnie oskarża?! – krzyknęła. – Jakie są zarzuty?!

– Narozrabiałaś, słodziutka.

– Mówię przecież, że nic nie zrobiłam – syknęła, niezrażona jego odzywką. – Odpowiedz mi! O co mnie oskarżają?!

– Jesteś oskarżona o zabójstwo. Mamy zawieźć cię do stolicy. – Mówiąc to, chwycił przez kraty jej brodę. – Komuś mocno zaszłaś za skórę, skoro twoje życie jest warte wysokiej nagrody. Bardzo wysokiej…

Cassidy szarpnęła głową, wyrywając się z uścisku. Wpatrywała się w strażnika nienawistnym wzrokiem, starając się zrozumieć te słowa. Skoro mieli przetransportować ją do stolicy, potwierdzało to jej przypuszczenia – oskarżenie wyszło z gildii. W końcu została zaatakowana przez należących do niej zabójców.

Co się tu, kurwa, dzieje? –zaklęła w myślach.

Odprowadziła wzrokiem strażników, którzy pozostawili po sobie jedynie głuchą ciszę. Nie rozumiała, co się stało. Mistrzem zabójców był jej ojciec. On nigdy nie stanąłby przeciwko niej i nie pozwoliłby jej pojmać. Wiedziała, że musiało dojść do jakiegoś przewrotu, i poczuła, jak nieprzyjemna gula urosła w jej gardle. Była niemal pewna, że jej ojciec nie należy już do świata żywych. Odszedł i miała świadomość, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Osunęła się na ziemię i oparła głowę o zimne kraty. Gęste włosy opadły na policzki. Zaczynała zdawać sobie sprawę, że jej dni są już policzone. Nie widziała szansy na ucieczkę. Nie miała broni, a rana na udzie przypominała, że nie będzie już tak szybka, jak by tego chciała. W ciągu kilku dni jej życie zmieniło się diametralnie. Niedawno pupilka ojca, członkini jednej z najbardziej wpływowych rodzin w imperium, dziś zwykła zdrajczyni oskarżona o coś, o czym nawet nie wiedziała.

Za niedużym, wąskim oknem, usytuowanym pod samym sufitem, widziała purpurowe niebo. Zapadał już zmrok. Jedynie pochodnia wisząca na korytarzu rozpraszała czerń nadchodzącej nocy. Dziewczyna, siedząc oparta o zimną ścianę, wpatrywała się w hipnotyzujący taniec niewielkiego płomienia. Cela nie była duża. W jej rogu stało jedynie wiadro. Nie miała łóżka ani koca. Zresztą i tak czuła, że tej nocy nie zaśnie. Wiedziała, że tuż obok, w sąsiedniej celi, siedzi młody rycerz, który tego dnia stanął w jej obronie. Nie odzywał się ani słowem, nie słyszała nawet szelestu jego ruchów. Spojrzała na ścianę, tak jakby mogła dostrzec przez nią skuloną w kącie postać. Nie prosiła go o pomoc, jednak miała świadomość, że znalazł się tu z jej powodu.

– Hej! – Cassidy chciała zwrócić uwagę chłopaka.

Głos odbił się głuchym echem po więziennych celach.

– Dlaczego to zrobiłeś? Po co w ogóle się wtrącałeś? Tak bardzo chciałeś mi zaimponować? – zadrwiła, niezrażona brakiem odpowiedzi. – Nieźle radzisz sobie z mieczem. Mogłeś ich wszystkich wyrżnąć w pień, a wtedy żadne z nas nie musiałoby tu siedzieć.

W ogromnym pomieszczeniu po raz kolejny zapanowała cisza, zagłuszana jedynie szybkim biciem serca dziewczyny. Nie dawała tego po sobie poznać, ale była przerażona. Ze wszystkich sił starała się czymś zająć, żeby nie oszaleć przez kłębiące się w jej głowie myśli.

– Mogłam trafić na lepszą towarzystwo… – westchnęła, opierając rozczochraną głowę o ceglaną ścianę. – Szkoda, że nie trafiłam. Porozmawiałabym sobie z kimś, zanim mnie zetną albo powieszą. Nie wiem, co jest gorsze. Najlepsze jednak jest to, że nawet nie mam pojęcia, za co…

– Nikogo nie zabiłaś? – usłyszała głos Kyle’a.

– No cóż… – Zaśmiała się pod nosem. – Nie mogę tego powiedzieć. Upuściłam w swoim życiu wiele krwi. Należę do gildii zabójców z Beldan. Mam sporo na sumieniu, ale co mogliby mi udowodnić?

– Czyli nie jesteś bez winy.

– A kto jest? – żachnęła się, marszcząc brwi. – Czy ci, którzy płacą mi za powierzone zlecenia, są ode mnie lepsi? Ja jestem jedynie bronią w ich rękach. Każdy z nas ma swoje demony i winy, do których nie chce się przyznać. Mniemam, że ty też nie machasz tym swoim mieczem dla zabawy. Jesteś mordercą tak samo jak ja.

Słowa dziewczyny ubodły mężczyznę. Nie podzielał jej zdania w tej kwestii, jednak przez swoje ostatnie czyny nie odważył się głośno zaprzeczyć. Był pewien, że teraz również on zostanie oskarżony o morderstwo. Sam nie wiedział, co powinien o tym wszystkim myśleć. Z jeden strony jego honor, wewnętrzne wartości mówiły mu, że postąpił słusznie. Z drugiej jednak ciążyło mu brzemię tego występku.

– Zresztą to nieistotne – usłyszał ponownie melodyjny głos Cassidy. – Zapewne teraz oboje pożegnamy się z życiem. Jedyna z tego pociecha, że może znów spotkam się z ojcem.

Dziewczyna skuliła się i schowała twarz między kolanami. Tęskniła za nim i myśl o jego śmierci była dla niej okropną torturą. Nie wiedziała też, co stało się z jej braćmi – Sigridem i Vigarem. Wyglądało na to, że cała jej rodzina znalazła się w niebezpieczeństwie. Ta niewiedza, niepewność tego, co działo się wokół niej, były niezwykle trudne do zniesienia.

– Nie wiem, co się stało. Jak umarł. Mój ojciec był mistrzem gildii. Brian Hervor, pewnie znasz. Wszyscy drżeli na dźwięk jego imienia, a teraz nie żyje. Wierzył we mnie i chciał, bym spełniła jego marzenia. Obiecałam mu to i niestety nie będę mogła dotrzymać danego słowa. – Urwała na chwilę, bo jej głos zaczął się łamać. – Nie mam pojęcia, po co właściwie ci o tym mówię.

Jej oczy zaszły łzami, które pospiesznie otarła. Tak jakby bała się, że Kyle może zobaczyć jej słabość przez ścianę. Cała ta sytuacja ją przerastała. Z dala od domu, rodziny i przyjaciół po raz pierwszy poczuła się samotna. Oparła policzek o splecione na kolanach dłonie, czując ogarniającą ją niemoc.

Kiedy dziewczyna zamilkła, rycerz pomyślał o dziwnym splocie zdarzeń, który doprowadził ich do tego miejsca. Kierowali się zupełnie innymi wartościami, każde z nich podążało zupełnie inną drogą, a jednak ich życiowe ścieżki na chwilę się skrzyżowały.

– Skąd pochodzisz? – odezwała się w końcu, chcąc odgonić na chwilę złe myśli, jednak odpowiedziało jej jedynie milczenie. – Mógłbyś się bardziej wysilić. Nie krępuj się. I tak nas stracą za kilka dni.

– Nie wiem – zaczął ostrożnie. – Wychowałem się w cytadeli w Cathal. Nie mam żadnej rodziny.

– Dlaczego zabiłeś tamtych rycerzy? – wykorzystała moment. – Nie powiesz mi przecież, że stanąłeś w mojej obronie bez powodu.

Kyle po raz kolejny zamilkł. Cassidy nie ciągnęła wątku, wiedząc, że i tak nie uzyska odpowiedzi. Późna pora sprawiła, że dziewczynę zaczął morzyć sen. Noc była wyjątkowo zimna, a surowe ceglane ściany tylko potęgowały chłód. Słabe światło pochodni migotało przyjemnie, ale było zbyt daleko, by móc się przy nim ogrzać. Cassidy otuliła się szczelniej swoją sukienką, czując, że powoli odpływa, kiedy nagle wyrwał ją z tego stanu cichy dźwięk odległej szarpaniny. Niepewnie podniosła zaspane oczy w kierunku wyjścia, nasłuchując dziwnych odgłosów. Kyle też to usłyszał i lekko zmarszczył brwi, przewidując kolejne kłopoty. Trwało to dłuższą chwilę, kiedy w końcu drzwi prowadzące do lochów otworzyły się z impetem. Do środka wbiegło dwóch mężczyzn, w których dziewczyna od razu rozpoznała przyjaciół ze swojej gildii – Edgara i Troya. Uradowana ich widokiem poderwała się z miejsca. Nie mogła uwierzyć, że nadszedł nieoczekiwany ratunek.

– Cass, szybko! – zawołał Edgar, ten starszy, o czarnych włosach związanych w kucyk.

Skoczył do krat i wyciągnął klucze, by wydostać dziewczynę z celi.

– Jakoś się wam nie spieszyło – burknęła z ironią.

– Niełatwo było cię znaleźć. – Edgar otworzył zamek. – Dobrze się kryłaś.

– Jak to Cass – zawtórował młodszy, dobrze zbudowany chłopak. – Ale wiedziałem, że w końcu wywołasz jakąś burdę i zrobi się o tobie głośno. Wystarczyło cierpliwie zaczekać.

– A spadaj! – parsknęła i chwyciła klucze. Zabrała je Edgarowi.

– Co robisz? – Popatrzył pytająco na dziewczynę, która go zignorowała i ruszyła do sąsiedniej celi.

Sytuacja była dziwna, ale bądź co bądź rycerz uratował jej życie przed orkami. Stanął też przeciw swoim towarzyszom w jej obronie. Była mu winna wolność.

– Chodź! – Przekręciła klucz i otworzyła wrota celi.

Kyle jednak nawet nie drgnął. Wpatrywał się tępo w podłogę, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Cassidy dopiero teraz dostrzegła, że strażnicy pozbawili go zbroi – siedział półnagi pod jedną ze ścian. Na ciele malowane miał intrygujące niebieskie wzory podkreślające jego muskulaturę. Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziała. Tworzyły skomplikowany labirynt pełen poukrywanych runicznych znaków. Była to dość dziwna ozdoba, jednak dziewczyna nie miała czasu się przyglądać.

– Mówię: chodź! Uciekaj stąd! – ponagliła go bardziej stanowczo.

Nie było żadnej reakcji na jej słowa. Poirytowana weszła do środka.

– Cass, nie mamy czasu! – usłyszała za swoimi plecami głos Edgara.

– Kyle! Słyszysz mnie?! – zawołała, łapiąc go za ramię. – Rusz się i chodź ze mną. Nie bądź skończonym idiotą! Jeśli tu zostaniesz, wszystko się skończy. Idąc z nami, masz inne możliwości! Zginąć zawsze zdążysz!

Rycerz spojrzał na dziewczynę. Widział ogromną determinację w jej oczach. Nie rozumiał, dlaczego nie chciała zwyczajnie go tu zostawić. Nie była mu nic winna.

– Nie daj się głupio zabić. Chodź – ponagliła go raz jeszcze, już spokojniej, mocniej zaciskając ręce na jego ramieniu. – Nie mamy czasu.

Czując, że próbuje go dźwignąć, podniósł się w końcu. Cassidy posłała mu delikatny uśmiech i pociągnęła w stronę wyjścia.

Edgar, który wszedł do celi za dziewczyną, oniemiał na widok rosłego wojownika. Widząc tatuaże na jego ciele, zorientował się, z kim mają do czynienia. Zastanawiał się, co rycerz zakonu Elieen robi w celi i skąd Cassidy może go znać.

– Chodźcie – rzucił, nieufnie obserwując Kyle’a.

Kiedy znaleźli się w korytarzu, Cassidy puściła rycerza i wsparła się na ramieniu Edgara, kuśtykając na prawej nodze. Ten chwycił dziewczynę w talii i pobiegł, niemal ją unosząc. Nieopodal drzwi znajdowało się składowisko broni; leżały tam miecze Cassidy i rycerza, a obok jego zbroja.

Kyle rzucił dziewczynie jej broń, złapał swój oręż i chciał już wbiec po schodach, kiedy usłyszał głos Cass za swoimi plecami:

– Tylko miecz? Nie zabierasz zbroi?

– A mam czas, żeby ją założyć?

Na te słowa Cassidy uśmiechnęła się cierpko.

– No nie… – mruknęła, podążając za nim na wyższe piętro.

Kyle ruszył przodem. Wokół panowała zupełna cisza, zakłócana jedynie odgłosami ich stóp. Wyszli przed budynek. Był środek nocy, jednak okoliczne latarnie oświetlały teren wokół łagodnym światłem. Kiedy ruszyli naprzód, usłyszeli nadciągających strażników. Serce zabójczyni raz jeszcze zatrzepotało nerwowo. Nie miała siły walczyć, a przeciwników było zbyt wielu, by mieć pewność wygranej.

– Stać! – krzyczeli, zbliżając się z bronią w ręku.

Nim ktokolwiek z zabójców zdążył zareagować, Kyle wyszedł im naprzeciw. Przywołał aurę bitewną, jego oczy zalśniły srebrnym blaskiem. Strażnicy dobrze wiedzieli, z kim mają do czynienia, i żaden z nich nie miał ochoty stanąć do walki z rycerzem. Cassidy oniemiała, widząc, jak zaczęli się wycofywać w przerażeniu, zostawiając im tym samym wolną drogę ucieczki. Wiedziała, że rycerz był znakomitym wojownikiem, jednak nie spodziewała się takiej reakcji przeciwników.

Spostrzegła pędzące w ich stronę konie, na których grzbietach rozpoznała swoich kolejnych przyjaciół – Mereid i Aidana. Szczerze ucieszyła się na ich widok, jednak nie był to najlepszy moment na radosne powitania. Mieli ze sobą trzy wolne, osiodłane wierzchowce. Edgar, chwytając Cassidy w pasie, posadził ją na jednym, a sam wskoczył za nią i objął ją ramionami. W normalnych okolicznościach dziewczyna zaoponowałaby przeciwko takiemu traktowaniu, ale teraz nie było na to czasu. Chciała jak najszybciej stąd uciec i znaleźć się w miejscu, w którym mogłaby poczuć się choć odrobinę bezpieczniej. Kyle i Troy dosiedli pozostałych dwóch wierzchowców i cała grupa ruszyła galopem w kierunku lasu, gdzie mieli zamiar się skryć.

Rytmiczny stukot kopyt i ciepłe ramiona Edgara działały na Cassidy niezwykle kojąco. Przywracały jej równowagę. Nigdy wcześniej nie czuła się taka zdezorientowana i bezsilna. Ona, poważana zabójczyni, jeszcze przed chwilą była bezbronna niczym małe kocię.

– Co się stało? – zapytała, kiedy odjechali kawałek od miasta. – Co z gildią?

– Jesteś w ogromnym niebezpieczeństwie, Cass. – Edgar nieco zwolnił. – Oskarżają cię o zabójstwo twojego ojca.

Dziewczynie zadrżało serce.

– Ojca…? A-a-ale dlaczego? Edgar, na bogów… – mamrotała. – On… naprawdę nie żyje?

– Niestety…

– Ale jak?! Co się stało?! – drążyła łamiącym się głosem, zrozpaczona. – Edgar…

Zabójca westchnął i spojrzał na nią z czułością.

– Jestem niemal pewny, że to sprawka Sigrida… Nietrudno było przekonać ludzi, że chciałaś w ten sposób przejąć kontrolę nad gildią. W jego sercu znaleziono twój sztylet. – Głos zabójcy brzmiał groźnie. – Sigrid cieszy się dużym poważaniem i został ogłoszony nowym mistrzem gildii. To on zrzucił na ciebie winę i wydał wyrok śmierci.

– Mój sztylet… – Wsparła się o tors mężczyzny, czując, jak uchodzą z niej siły. – Kilka dni wcześniej oddałam mu go do naprawy. Nie zwrócił mi go.

– Teraz już rozumiesz, co się stało.

– To niemożliwe. Próbujesz mi powiedzieć, że Sigrid zabił naszego ojca?! – Niedowierzała. – Ale po co? Sukcesja wciąż nie została rozstrzygnięta. A on był najpoważniejszym kandydatem.

– A może została? – Spojrzał na dziewczynę. – Moim zdaniem Brian chciał, żebyś to ty przejęła jego obowiązki. Sigrid jest bardzo ambitny. Mógł nie zgadzać się z jego decyzją.

– A Vigar?

– Niestety, stanął po stronie brata.

Na te słowa na twarzy zabójczyni odmalował się dojmujący żal.

Zakłopotana Mereid założyła za ucho złote, falowane włosy. Chciała jakoś podnieść przyjaciółkę na duchu.

– Cass, w gildii wciąż masz duże poparcie – dodała. – Ludzie czekają na twój powrót. Pomogą nam, gdy przyjdzie pora. Musimy przekonać pozostałych, że ścigają nie tę osobę, którą powinni.

– Mam walczyć z własnym bratem? – Ściągnęła brwi.

– Z mordercą Briana Hervora! Twojego ojca! – warknął Edgar. – Nie chciałabyś tego zrobić? Pomścić ojca? Sigrid dopuścił się zdrady, zrzucając na ciebie swoją winę! To ty powinnaś zostać nową mistrzynią gildii, Cass!

Dziewczyna zamilkła, chcąc sobie wszystko jakoś ułożyć w głowie. Z jednej strony miała w niej niesamowity chaos, jednak z drugiej ich słowa składały się w logiczną całość. Nie dziwiła się, że – skoro została oskarżona o zabójstwo ich mistrza – ludzie z gildii byli wobec niej tak agresywni. Nie mogła tylko uwierzyć, że jej bracia dopuścili się zdrady. Zamordowali własnego ojca, człowieka, którego ona tak bardzo kochała. Poczuła, jak rośnie w niej wściekłość. Nienawiść do braci, którzy zaślepieni władzą zapomnieli, jak ważna jest rodzina. Na myśl o tym paliło ją żywym ogniem w sercu. Nie mogła tego tak zostawić. Gildia to był jej dom, który chciała odzyskać.

Kiedy wjechali dostatecznie głęboko w las, postanowili się zatrzymać, by zaczekać na świt. Zręczne ręce Aidana szybko rozpaliły nieduży ogień, przy którym wszyscy mogli się ogrzać. Zwłaszcza Cassidy miała ogromną potrzebę spędzenia chwili przy ciepłym płomieniu. Mimo że przytulona do Edgara zdążyła się nieco rozgrzać, wciąż odczuwała chłód po tym, jak zmarzła w celi. Z lekką trwogą spojrzała na Kyle’a, który zupełnie niewzruszony siedział bez koszuli, w całkowitym bezruchu, jakby ktoś zaklął go w posąg.

– Głodna? – zapytała Mereid, podając Cassidy kawałek chleba.

Dziewczyna wyrwana z rozmyślań, spojrzała w ciemnie oczy przyjaciółki. Skinęła głową i przyjęła poczęstunek.

– Jak nigdy – westchnęła. – W tym pierdlu nie dali nam nawet zwykłej wody.

– Co się stało? – zainteresował się Troy. – Dlaczego dałaś się tak głupio złapać?

– Nawet mnie nie wkurwiaj. Wszystko szło dobrze, dopóki nie spotkałam pieprzonych orków w lesie.

– Orków?

– Nooo… – Cass ugryzła kęs pieczywa. – Spłoszyły mi konia. A później jeden z nich dosięgnął mnie toporem, dlatego nie mogłam chodzić. Gdyby nie Kyle i jego towarzysze, już gryzłabym ziemię.

– Ale co to ma wspólnego z waszym uwięzieniem? – Troy podrapał się po krótkiej, okalającej jego szczękę brodzie.

Cassidy zamilkła, nie wiedząc, co właściwie mogłaby im powiedzieć. Spojrzała na Kyle’a, który bez słowa wpatrywał się w żarzący ogień. Odmówił nawet posiłku, którym go poczęstowali.

– Cass? – Rosły chłopak starał się zwrócić uwagę milczącej przyjaciółki.

– Muszę się odlać. – Podniosła się z miejsca i lekko kulejąc, zniknęła w ciemności.

Dokończyła chleb, który trzymała w dłoni, po czym kawałek dalej zatrzymała się przy jednym z drzew i oparła o szorstki pień. Chciała chwilę pobyć sama, przemyśleć wszystko.

Noc była wyjątkowo chłodna. Bezchmurne niebo obsypane tysiącem gwiazd rozciągało się nad ich głowami, a księżyc bliski pełni rozświetlał okolice. Myśli dziewczyny krążyły wokół ostatnich wydarzeń. Cieszyła się z widoku swoich towarzyszy. Dzięki nim nic nie wydawało się już tak trudne i niemożliwe jak jeszcze chwilę temu. Doceniała to, choć zazwyczaj broniła się przed przejawami troski. Swoim niewinnym wyglądem, drobną posturą i dziewczęcą buzią wzbudzała w innych raczej potrzebę ochrony niżeli szacunek – w przeciwieństwie do Sigrida. Jej brat odziedziczył po ojcu nie tylko dostojeństwo, ale także i spryt, który pozwalał mu wyrobić sobie pewną renomę. Wielu członków gildii widziało w nim przyszłego przywódcę. Nie rozumiała, dlaczego to ją ojciec miałby wyznaczyć na swoją spadkobierczynię. Nie czuła się dostatecznie dobra, by to unieść.

Narastający szelest zwrócił jej uwagę. Odruchowo się spięła, tak jakby oczekiwała śmiertelnego ciosu.

– Cass? – usłyszała głos Edgara. – W porządku?

– A gdybym siedziała z dupą na wierzchu? – fuknęła. – Mówiłam, że idę się odlać. To chyba oczywiste, że chciałam pobyć sama.

– Co zamierzasz? – zapytał, niezrażony jej słowami. – Masz jakiś pomysł, dokąd uderzymy najpierw?

Dziewczyna spojrzała w rozgwieżdżone niebo. Nie chciała się głupio kłócić. Tak naprawdę cieszyła się z towarzystwa.

– Do tej pory kierowałam się do mojej ciotki, Laveny – mruknęła, spuszczając z tonu. – Wiem, że mi pomoże. Nie mam nic poza tym, co noszę na własnym grzbiecie.

– To dobry pomysł. – Edgar stanął obok dziewczyny. – Mamy trochę pieniędzy i zapasów, ale nie jest tego zbyt wiele. Wyjechaliśmy w pośpiechu.

– Długo mnie szukacie?

– Kilkanaście dni – westchnął. – Wyruszyliśmy, gdy tylko dostaliśmy informację, że jesteś poszukiwana.

– Miło mi, że nie wszyscy widzą we mnie morderczynię ojca – mruknęła z goryczą. – Dlaczego myślisz, że to ja miałam zostać mistrzynią?

– Brian mi o tym wspomniał, nie wprost, ale jednak.

Cassidy osunęła się po pniu na miękką trawę i podciągnęła kolana pod brodę. Wiedziała, że temat sukcesji wcześniej czy później będzie musiał zostać rozstrzygnięty. Nie chciała zawieść swojego ojca, choć bała się tak ogromnej odpowiedzialności. Nie była pewna, czy potrafiłaby tak skutecznie rządzić jak Brian. Edgar usiadł obok niej i oparł się o chropowaty pień drzewa.

– Prosił mnie jakiś czas temu, żebym zadbała o nasze wpływy w Irandal – odezwała się po chwili Cassidy. – Chyba tym samym sugerował mi, że to ja mam być jego następczynią. Może gdyby użył innych słów albo…

– Nie ma sensu się nad tym rozwodzić – wszedł jej w słowo. – Nie zmienimy tego, co było.

– No nie – przyznała zrezygnowana, opierając głowę o ramię przyjaciela. – Wciąż jednak mam wrażenie, że można było zapobiec jego śmierci.

Edgar zamilkł. Czuł, że dziewczyna drży. Nie był pewien, czy była to reakcja na zimno, czy strach. Westchnął jedynie i lekko obejmując zabójczynię, pozwolił jej się ogrzać. Mimo że Cassidy zazwyczaj nienawidziła, gdy tak się o nią troszczył, dzisiaj było to na swój sposób kojące.

Jego zarost mierzwił jej rude włosy. Pachniała znajomo wiatrem i słońcem, kiedy tak wtuliła się w jego bok.

– Skąd, u licha, wziął się tu rycerz zakonu Elieen? – zapytał po chwili, kiedy dziewczyna wyraźnie się rozluźniła.

– Znasz go? – Spojrzała w złote oczy przyjaciela. – W życiu nie spotkałam nikogo kierującego się tak pokręconą logiką.

– Dlaczego tak mówisz?

– Nie tylko uratował mnie przed grupą orków. Później, kiedy zmierzaliśmy do Merwes, jego kumple chcieli wydać mnie władzom za nagrodę. Nawet nie wiedziałam, że moje życie może być tyle warte – prychnęła. – Kyle się na ten układ nie zgodził i doszło do walki. Zabił tych dwóch rycerzy, a potem, jak skończony idiota, pozwolił strażnikom nas pojmać.

– Zabił innych rycerzy? – zapytał Edgar z niedowierzaniem.

– Toż mówię, że to czubek – żachnęła się z ironią. – Gdybym go nie zmusiła, żeby uciekł, czekałby go stryczek. Nie rozumiem, dlaczego stanął w mojej obronie. Przecież mógł zagarnąć swoją dolę za mój łeb.

– Czyli wszystko jasne… – Edgar zamyślił się nad jej słowami.

– Ciebie też popierdoliło? – syknęła. – Co tu jest jasne? Idiota z mojego powodu może zawisnąć!

– Nie bronił ciebie, ale rycerskiego kodeksu – parsknął, patrząc na Cassidy z politowaniem. – Nie wszystko kręci się wokół twojej osoby.

Nim zdążył coś jeszcze powiedzieć, dziewczyna uderzyła go łokciem w splot słoneczny. Włożyła w to sporo siły, Edgar na chwilę aż stracił dech. Chciała się wywinąć z jego objęć, jednak ten tylko mocniej ją ścisnął.

– Uspokój się.

– Palant – rzuciła. – Wcale nie uważam, że wszystko kręci się wokół mnie. Nie rozumiem tylko, dlaczego mnie bronił. Niczego tym w zasadzie nie zmienił, później sam pozwolił nas uwięzić. Idiota.

– Widzisz, rycerze zobowiązani są do przestrzegania pewnych zasad – wyjaśnił spokojnie zabójca. – Jedną z najważniejszych jest zachowanie neutralności, niemieszanie się w sprawy imperium i w jego prawo. Nie ścigają więc przestępców, niezależnie od tego, jak straszne zbrodnie ci popełnili. Rycerze nie podlegają też rządom imperatora. Są niezależni. To samotnicy mający wytyczony jeden cel: zabijanie potworów. Do tego został powołany zakon. Wygląda na to, że towarzysze Kyle’a złamali jedną z żelaznych zasad swojego kodeksu.

– Mimo wszystko dalej uważam, że jest idiotą.

– Jest po prostu wierny kodeksowi – kontynuował, a w jego głosie słychać było szacunek. – Zapewne niedawno dostąpił inicjacji. Ma najwyżej dwadzieścia parę lat i myślę, że uczył się pod okiem doświadczonych rycerzy.

– I to był powód, żeby ich zabić?

– Widzisz, każde odstępstwo od zasad kodeksu jest surowo karane. Rycerze mają obowiązek pilnować respektowania tych praw i karać renegatów. Kyle właśnie to zrobił.

– To dlaczego go uwięziono? To brzmi, jakby zrobił coś dobrego.

– Nie znam się na tym aż tak dobrze – Edgar uniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo – ale podejrzewam, że sprawa jest o tyle trudna, że chodziło o ingerowanie w prawo imperium. Jesteś poszukiwana, a Kyle, broniąc kodeksu, przy okazji ci pomagał. Teraz trudno to rozgraniczyć. Jego towarzysze nie żyją. Nie ma żadnego dowodu na to, że to nie on złamał kodeks, rozumiesz?

– Jestem jedynym świadkiem. – Odwróciła wzrok.

– A w oczach wszystkich poszukiwaną morderczynią. Twoje słowo raczej nie miałoby tu większego znaczenia.

– Porąbane to. – Zmarszczyła brwi. – Skąd o tym wszystkim wiesz? Od razu go rozpoznałeś.

– Pochodzę z okolic Hilsbor. Te tereny od zawsze obfitowały w potwory, więc rycerze byli tu częstymi gośćmi.

– Myślisz, że zakon skaże Kyle’a na śmierć za to, co zrobił? – Cassidy spojrzała niepewnie na oszpeconą blizną twarz Edgara. – Nawet jeśli jest niewinny?

– Pewnie tak – rzucił smutno. – Szkoda chłopaka, ale teraz lepiej martw się o siebie.

Podniósł się.

– Chodźmy. Niedługo wyruszamy.

Dziewczyna westchnęła i dźwignęła się z miękkiej trawy. Rzeczywiście, jej sytuacja również nie przedstawiała się najlepiej. Groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo, a miała przed sobą bardzo trudne zadanie. Cały czas jednak rozmyślała o rycerzu, nie mogąc uwierzyć, że Kyle kierował się takimi wartościami. Nie rozumiała tego, mimo że ona – jako członkini gildii – również podlegała pewnym normom i prawom. Nie były one jednak tak restrykcyjne jak te, o których opowiedział jej Edgar. Zastanawiała się, jak chłopak teraz pokieruje swoim życiem.

Wróci do zakonu, gdzie mogą go skazać? Czy wybierze inną drogę?

Był dziwnym mężczyzną. Bardzo skrytym i małomównym. Intrygował ją swoim zachowaniem, którego nie rozumiała. Zastanawiała się, czy Kyle, kiedy już wie, kim ona jest, zdecyduje się kontynuować wspólną podróż.

Kiedy wrócili do obozowiska, usiadła na powalonym pniu obok rycerza i zapytała:

– I co zamierzasz? Jesteś teraz wolny.

Mężczyzna skierował na nią swoje ciemne oczy, które w słabym świetle ogniska zdawały się niemal całkowicie czarne. Miał bardzo przenikliwe spojrzenie. Teraz, w świetle ognia, nie wydawał się jej już tak groźny, jak na początku znajomości. Widziała w nim pewną łagodność.

– Masz trzy opcje – kontynuowała, niezrażona jego milczeniem. – Dasz się głupio zabić w imię własnych zasad, wyruszysz w zupełnie innym kierunku… albo się do nas przyłączysz. –Uśmiechnęła się lekko. – Przyda nam się ktoś taki jak ty. Dobrze władasz bronią i wygląda na to, że mogę ci zaufać. Co ty na to?

Kyle się zastanowił. W jego sytuacji tylko śmierć wydawała się odpowiednim wyjściem – a jednak był tutaj. Jakaś dziwna siła popchnęła go ku tej niepozornej dziewczynie. Przyglądając się małej, wątłej zabójczyni czuł, że jego życie może mieć jeszcze jakiś cel. Desperacko próbował się go doszukać. Chciał mieć o co walczyć, jedynie to nadawało jego życiu sens.

Nieoczekiwanie podniósł się z miejsca i stanął przed Cassidy. Następnie przyklęknął na jedno kolano, dobywając miecza. Dziewczyna patrzyła na to z rozdziawionymi ustami. Nie tego oczekiwała i czuła się nieco przerażona tak oficjalną formą przyjęcia jej luźnej propozycji.

– Czekaj! To nie… – Urwała, bo Edgar zacisnął dłoń na jej ramieniu.

Dziewczyna czuła się nieco zażenowana zachowaniem Kyle’a, jednak zrozumiała gest przyjaciela. Pospiesznie dźwignęła się z powalonego drzewa i stanęła przed rycerzem. Wiedziała, o co mu chodzi. W gildii zabójców również był zwyczaj przysięgania wierności swojemu mistrzowi i sama niegdyś zrobiła to przed swoim ojcem. Ten chłopak jednak zupełnie jej nie znał. Nie był zabójcą i nie rozumiała, dlaczego właściwie chciał to zrobić.

Kyle pochylił głowę, trzymając miecz ostrzem ku ziemi.

– Ja, Kyle, przyzywam przysięgę krwi.

Chwycił ostrze i przejechał nim po skórze. Popłynęła krew i kropla po kropli spadała na trawę.

– Niech ta krew splecie mój los z twoim – kontynuował swoim niskim, przyjemnym głosem. – Przysięgam ci walczyć w twojej obronie. Bronić niezłomnie twojego honoru. Stać nieugięcie na straży twojego życia. Dochować wierności nawet w obliczu klęski. Niech ta przysięga zwróci się przeciwko mnie, jeżeli nie zostanie wypełniona.

Po tych słowach rycerz podniósł się z ziemi i spojrzał na dziewczynę z niezwykłą przenikliwością.

Cassidy uśmiechnęła się lekko, kiedy ich oczy na krótką chwilę się spotkały. Serio? – skomentowała ironicznie w myślach. To było niewiarygodne. Człowiek, który w ogóle jej nie znał, właśnie złożył jej przysięgę krwi.

Cała reszta stała w lekkim osłupieniu, obserwując to wydarzenie. Mniej więcej rozumieli jego znaczenie, ale nie spodziewali się takiego rozwoju sytuacji.

– Wiesz, że jesteś nienormalny? – parsknęła Cassidy, spoglądając na rycerza znacząco. – Ty pamiętasz w ogóle, kim jestem?

– Cass… – syknął Edgar.

Jako jedyny z obecnych wiedział dokładnie, co przysięga oznacza, i domyślał się, co mogło kierować młodzieńcem. Tracąc swój zakon, Kyle desperacko próbował znaleźć sobie nowy cel w życiu. Coś, co pozwoliłoby mu iść naprzód. Edgar się ucieszył. Z kimś takim u boku Cassidy była bezpieczna.

Dziewczyna wywróciła oczami na jego upomnienie i raz jeszcze spojrzała na rycerza, na którego twarzy malowała się niezachwiana powaga.

– Słuchaj… – Westchnęła z rezygnacją, a jej głos przybrał oficjalny ton. – Jestem Cassidy Hervor. Jak już ci kiedyś mówiłam, córka Briana Hervora, dawnego mistrza gildii zabójców. Przyjmuję przysięgę, choć nie do końca wiem, o co ci chodzi.

Rycerz z ulgą skinął głową.

– To co? Rozumiem, że jestem na ciebie skazana? – zażartowała, chcąc rozładować niezręczną sytuację i przerwać ciszę. – Tylko co to za zaręczyny bez pierścionka?

Edgar szturchnął ją karcąco, nie podobały mu się te kpiny. Nie pozostała mu dłużna – wywinęła się i naskoczyła na przyjaciela.

– Przestańcie! – zaoponowała Mereid. Złapała Cassidy za ramię i odciągnęła od Edgara. – Oszaleć można!

– To on zaczął!

Cassidy próbowała wyrwać się z uścisku przyjaciółki, a Troy z Aidanem ryknęli śmiechem.

– Cała Cass! – rzucił Troy. – Nawet na własnym pogrzebie nie zachowa powagi!

– Jakim pogrzebie? Śmierć zastanowi się kilka razy, zanim do niej podejdzie – dodał Aidan, który prawie płakał ze śmiechu, słuchając ich wymiany zdań.

Kyle pozostał zupełnie niewzruszony ich zachowaniem i to jeszcze bardziej ich bawiło. Był strasznym ponurakiem, ale cóż, dodatkowy miecz zawsze się przyda.

Rozdział 2

Wraz z pierwszymi promieniami słońca cała grupa wyruszyła w dalszą drogę. Kierowali się na północ, gdzie Cassidy miała spotkać się ze swoją ciotką. Zabójczyni była wprawną wojowniczką, jednak bez pieniędzy i poparcia wpływowych ludzi niewiele mogła zdziałać.

Odczuwała coraz większe zmęczenie spowodowane nieprzespaną nocą. Rytmiczny stukot kopyt, łagodne ruchy konia i ciepło ciała Edgara, z którym jechała, sprawiały, że zaczynała odpływać. Ze wszystkich sił starała się o niego nie opierać, jednak z każdą upływającą godziną było to coraz trudniejsze. Kiedy nieświadomie przysnęła, gwałtowny skok konia nad niewielką przeszkodą brutalnie wyrwał ją ze snu.

– Cholera! – syknęła, po tym jak uderzyła czołem o szyję zwierzęcia. – Szukajcie jakiejś gospody! Mam dość koczowania po lasach!

– Jesteśmy zaledwie dzień drogi od Merwes. Na pewno cię szukają, nie bylibyśmy tam bezpieczni – ostrzegł Edgar.

– Pieprzyć ich! W razie czego będziemy się bronić. Mamy Kyle’a – powiedziała wystarczająco głośno, by reszta też usłyszała.

– Nie przeginaj – skarcił ją. – Zorganizujemy niedługo postój. Jedziemy wzdłuż rzeki. Zaraz znajdziemy jakieś miejsce z łagodnym zejściem.

– Świetnie, marzę o kąpieli. Tobie też się przyda, wiesz? Strasznie śmierdzisz.

Niezrażony mężczyzna zaśmiał się na jej uwagę. Najdalej za dwa dni powinni być na miejscu, a wtedy czekał ich należyty wypoczynek. On również był pewien, że ciotka Cassidy nie odmówi im wsparcia. Wiedział, jak bardzo kochała młodą zabójczynię, dostrzegając w niej cień zmarłej siostry.

– Myślicie, że będziemy bezpieczni w Hilsbor? – zapytał nagle Aidan. – Ludzie w gildii wiedzą, że Lavena jest ciotką Cass. Nie będą u niej szukać?

– Mam nadzieję, że tu nie dotrą. Wątpię, żeby w ogóle o niej pamiętali – odparł Edgar. – Ale na wszelki wypadek zostaniecie w lesie, a ja pojadę przodem i dopilnuję, żeby jedynie najbardziej zaufane grono służących wiedziało o naszym przybyciu.

– To ta kobieta, do której zabierałeś Cass na naszych wyprawach? – Troy podjechał bliżej Cassidy i Edgara.

– Tak, to siostra jej matki. Bardzo wpływowa i zamożna kobieta. Może nam pomóc.

– Obyśmy tylko nie sprowadzili na nią kłopotów. – Mereid dołączyła do rozmowy. – Nie znam jej, ale podejrzewam, że wolałaby nie wchodzić w konflikt z prawem.

– Nie odmówi pomocy Cass – rzucił Edgar pewnie, na co siedząca przed nim dziewczyna się odwróciła.

– Nie wybaczę sobie, jeśli gildia ją zaatakuje. – Ściągnęła brwi. – Musimy być ostrożni.

Edgar jedynie uśmiechnął się pod nosem i nieco popędził konia. Lavena zawsze dochowywała wierności własnej rodzinie, a Cassidy do niej przecież należała. Była jedyną córką jej zmarłej siostry, z którą łączyła ją niegdyś ogromna zażyłość. Zabójca wiedział, jak bardzo śmierć Norah ubodła Lavenę.

Dalsza wędrówka upłynęła spokojnie. Kiedy w końcu zatrzymali się przy brzegu rzeki, Cassidy miała wrażenie, że wrosła w siodło. Z trudem zgramoliła się na ziemię, boleśnie odczuwając zranienie na udzie. Podeszła do brzegu i przeciągnęła się, aby rozprostować obolałe mięśnie. Wzięła głębszy oddech i poczuła charakterystyczny zapach rzeki. Przemyła twarz w zimnej wodzie. Natychmiast ją to otrzeźwiło. Przysiadła na trawie, wpatrując się w spokojny nurt i ciesząc z nieruchomego lądu pod sobą. Była coraz bliżej celu, choć nie miała zielonego pojęcia, co zrobi później.

– Daj nogę – usłyszała za sobą głos Mereid.

– Co?

– Nie co, tylko nogę. Podobno znowu oberwałaś. – Przyjaciółka usiadła tuż obok z drewnianą miseczką w dłoni.

Cassidy podniosła sukienkę, spoglądając na zranienie, które wcześniej przypalił Kyle. Nie wyglądało zbyt dobrze. Skóra wokół przybrała barwę fioletu, zaś z samej rany sączyła się limfa. Złotowłosa dziewczyna westchnęła, zanurzyła palec w rozdrobnionych liściach i zaczęła nakładać pastę na babrzące się miejsce.

– Jak nie będziesz o siebie dbała, to w końcu szlag cię trafi, zobaczysz – burknęła, starannie pokrywając ranę. – Tu się mogło wedrzeć zakażenie.

– Wybacz, w więzieniu nie zapewnili mi takiego komfortu – odparła sarkastycznie Cassidy.

– Dobrze, że choć ją przypaliłaś.

– Kyle to zrobił. – Dziewczyna zerknęła w jego kierunku.

Rycerz zaprowadził konie kawałek dalej, by mogły się napić przed dalszą drogą. Miał na sobie luźną, białą koszulę, którą dostał od Edgara. Zauważyła, że chłopak nigdy nie rozstawał się ze swoim mieczem.

– Miałaś szczęście, że na niego trafiłaś. – Mereid podążyła za jej wzrokiem.

– Nooo… Szkoda, że on nie może tego samego powiedzieć o mnie.

Przyjaciółka uśmiechnęła się na jej słowa, kończąc nakładać pastę z liści. Nie było tak źle. Miała nadzieję, że to wystarczy i Cassidy niedługo odzyska pełną sprawność. Potrzebowała tego, w razie gdyby zostali zaatakowani. Mereid wyciągnęła z kieszeni zwitek czystej tkaniny i obwiązała udo dziewczyny.

– Dzięki. – Cassidy już czuła, że maść działa kojąco. – Muszę się umyć. Śmierdzę jak stary cap.

– To chodź. – Mereid pomogła jej wstać. – Poszukamy ustronnego miejsca.

Rudowłosa skinęła głową i obie powędrowały wzdłuż brzegu. Było chłodno, jednak to nie zniechęciło zabójczyni. Choćby miała zamarznąć – musiała się umyć.

Zatrzymały się kawałek dalej, gdzie gęsto porośnięty brzeg dawał im nieco prywatności. Cassidy odpięła pas z mieczem ze swoich bioder i ściągnęła wysokie oficerki zawiązane na rzemień. Ukradzioną wieśniaczce sukienkę przerzuciła przez gałąź, krzywiąc się na jej widok, pasek z nożami rzuciła obok.

– Tęsknię za moim strojem. Ta sukienka jest do niczego – burknęła, odwracając się w stronę wody.

– U ciotki dostaniesz pewnie coś nowego. – Mereid ściągnęła bluzkę.

– No… nową suknię – zażartowała. – Bufiastą, z falbanami i dużym dekoltem. Znam jej gust.

– Myślisz, że paradowanie w stroju zabójczyni jest dużo lepszym pomysłem?

– Wystarczą mi koszula i spodnie – westchnęła, zanurzając stopę w lodowatej rzece. – Moje ubrania poniósł koń, kiedy zaatakowali mnie orkowie. Teraz wiele bym oddała, żeby je odzyskać.

Przeszedł ją dreszcz, jednak wiedziała, że musi się choć odrobinę opłukać. Weszła nieco głębiej, ochlapała się, uważając, by nie zamoczyć rany, a potem zanurzyła w wodzie swoje długie rude włosy, które nie układały się już wcale w urocze loki. Delikatnie wyciskając pojedyncze pasma, wpatrywała się w kamieniste dno, nad którym pływały małe, srebrne rybki. Mimo zimna ta prawie kąpiel okazała się bardzo przyjemna i pozwoliła zmyć z siebie trudy podróży.

– Zimna… – usłyszała głos przyjaciółki, która stanęła po kostki w wodzie.

Cass spojrzała na zabójczynię. Mereid była piękną kobietą o atrakcyjnej figurze i ciemniejszej karnacji. Kształtne biodra, pełne piersi. Bardzo różniła się od filigranowej i bladej z natury Cassidy.

– Da się wytrzymać. – Skończyła wyciskać mokre loki. – Od razu mi lepiej.

– Mam mikstury wzmacniające przy siodle. – Mówiąc to, przyjaciółka pochyliła się, by zanurzyć dłonie w rzece. – Dam ci trochę. Schudłaś i wyglądasz jak cień samej siebie.

– Przestań mi matkować – burknęła oburzona Cassidy, wychodząc na brzeg. – Wystarczy, że Edgar zachowuje się, jakbym była małą dziewczynką.

– To nic złego, że się martwi. Jesteś w końcu przyszłością gildii.