Układy prawie idealne - Beata Kiecana - ebook + książka

Układy prawie idealne ebook

Beata Kiecana

4,2

Opis

Beti, samotna matka po trzydziestce, boryka się z problemami dnia codziennego. Jak wychować dziecko na normalnego człowieka, kiedy sytuacja normalna wcale nie jest? Jak zmusić Romana do płacenia alimentów? I za co kupić chociażby lody dla córki, kiedy komornicy pukają do drzwi? A przede wszystkim gdzie spotkać faceta, który oddali te wszystkie troski, pokocha i ją, i Melę?

I tu na scenę wkracza czarujący Mario, który ma same zalety i tylko jedną wadę – dziewczynę, która właśnie spodziewa się jego dziecka.

Układy prawie idealne” to zakazana miłość i mnóstwo zabawnych perypetii po drodze. Beti, choć na pozór nie radzi sobie z niczym, jak zwykle radzi sobie całkiem nieźle. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie pomoc córki, która nie raz musi potrząsnąć roztrzepaną mamą, i sąsiadek, które mimo własnych kłopotów, zawsze wyciągną pomocną dłoń.

Fabuła książek Kiecany dzieje się wszędzie i bez przerwy. To dobre, klasyczne opowieści podane w skrzącej się od dowcipnych dialogów formie. Książkowa Beti to nasza polska Bridget Jones. Nie, nie odchudzała się. O ten jeden problem miała mniej. Za to wszelakich innych bez liku.

Bogdan Falicki

Beata Kiecana skończyła polonistykę na lubelskim UMCS. Współpracowała z Tygodnikiem Zamojskim i miesięcznikiem „Twoje 9 Miesięcy”. W 2013 roku debiutowała powieścią „Stosunki mega przerywane”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
7
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DecuMoWi

Nie oderwiesz się od lektury

Jak to dobrze, że jest Kiecana. Jak to dobrze, że są maseczki. Przynajmniej ludzie nie patrzą na Ciebie dziwnie kiedy czytasz w miejscu publicznym i śmiejesz się. W sumie wszystko w tej książce mi się nie podoba, patrząc obiektywnie, ale ... uwielbiam poczucie humoru autorki.
00
Marta031978

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna komedia
00

Popularność




Nie pytaj o drogę

Właściwie zaczęło się w Święta Wielkanocne od wizyty ciotki Do u mojej mamy. Kiedy zobaczyłam tę potrójną rozwódkę (lat pięćdziesiąt osiem), wysiadającą z najnowszej wersji mercedesa, za kierownicą którego siedział niesamowicie przystojny facet (lat około trzydziestu), dosłownie opadła mi szczęka. Z samochodu najpierw wyłoniły się obłędnie długie nogi mojej ciotki, potem jej tyłek opięty w skórzaną mini (też obłędny, dacie wiarę? w jej wieku!), a potem cała jej powabna postać pruła przez podwórko, robiąc więcej zamieszania, niż cała ta sytuacja była warta.

– Co to był za facet? – pytam z nieuzasadnioną pretensją.

– A, taki jeden. – Ciotka wzrusza ramionami i rozgląda się za czymś do jedzenia. – Podwiózł mnie po prostu.

– A długo się znacie?

– Od pół godziny. Od kiedy mnie podwiózł.

Reszta wielkanocnego przyjęcia minęła jej na odbieraniu SMS-ów i odpisywaniu na nie. Telefon był rozgrzany do czerwoności i ona chyba również.

I tak to moja ciotka (która niedawno zakończyła płomienny romans z pilotem z Madrytu, chwilę potem już nie tak płomienny z jakimś gościem z Rzymu, w międzyczasie rozważała wyprawę do Nowego Jorku, bo poznała kogoś na Sympatii, a kilka dni temu wróciła z Belgii, gdzie – jak napomknęła – spotkała również kogoś niegłupiego) poznała kolejnego faceta.

– Czy myślisz, że ja na starość też będę miała takie powodzenie? – zagajam z czystej ciekawości.

– Moja droga, ja je miałam również w młodości – odgryza się.

No, to mi dopiekła.

O siedemnastej koleś podjeżdża i zabiera ciotkę z naszej imprezy. W tle słychać tylko marsz Mendelssohna, który nucę sobie pod nosem.

– Zazdroszczę jej – wzdycham.

– Czego? – oburza się moja mama, kompletne przeciwieństwo swojej zwariowanej siostry.

– Tego luzu, przygód, tej radości życia.

Bo moje wygląda tak. Rano odprowadzam Melę, moją czteroletnią córkę, do przedszkola, wracam do domu, pracuję chwilę (nie lubię się przemęczać), ucinam sobie dwugodzinną drzemkę (bo jestem zmęczona), wstaję, odbieram Melę z przedszkola, wracamy, smażę jej dwa jajka (nic innego nie miałam czasu przygotować), puszczam jej bajkę, wychodzę na fajkę, potem śpiewam Meli kołysankę, a kiedy już śpi, wychodzę na balkon, wypalam trzy fajki i idę spać. I tak dzień w dzień. A nie, zapomniałabym… Trzy razy w tygodniu przychodzi do mnie na fajkę sąsiadka Margo, kiedy już położy dwójkę swoich dzieci spać, a raz na dwa tygodnie wypijam kilka piw z Doris, moją drugą sąsiadką. Bo raz na dwa tygodnie nasze dzieci nocują u swoich ojców i mamy chwilę dla siebie (czyli na to, żeby się w piątek upić, a w sobotę wytrzeźwieć).

Wszystko jak w zegarku. Kompletnie przewidywalne.

– Mamo, ja naprawdę ciotce zazdroszczę – powtarzam, pakując rzeczy do torby.

Mama puka się sugestywnie w czoło.

Chwilę później wyjeżdżam do Warszawy, gdzie staram się ułożyć sobie życie od mniej więcej siedmiu lat.

***

Jakiś mądry człowiek powiedział: „Uważaj, o czym marzysz, bo może się to spełnić”. I chyba miał rację, bo na drugi dzień moje życie nabrało tak szaleńczego tempa, że nie panowałam już nad niczym, nie mówiąc już o przewidywaniu czegokolwiek.

***

Rano odstawiam Melę do dziadków i jadę na spotkanie z klientką, na Wolę. Deszcz leje niemiłosiernie. Na mapie znam się jak Zabłocki na mydle – mimo że przestudiowałam ją w domu milion razy, w rzeczywistości te ulice jakieś większe są i leżą zupełnie nie po tej stronie, gdzie sądziłam. I nie mogę tej cholernej ulicy znaleźć, mimo usilnych starań. Przede mną jakiś mężczyzna w czapce z daszkiem na głowie i słuchawkami w uszach. Jedyna nadzieja.

– Przepraszam, nie wie pan, gdzie jest ulica Złocienia? – zagajam.

Wyjmuje słuchawki.

– Nie wiem, ale zaraz mogę pani na GPS znaleźć.

Szuka w swojej komórce, a mi deszcz leje się na głowę.

– Dobra, niech już sobie pan da spokój – mówię, bo postanawiam w nagłym olśnieniu zadzwonić do tej kobiety. Ruszam naprzód. Po chwili, ku mojemu zdziwieniu, facet zaczyna za mną biec. Zboczeniec jakiś?

– To nie może się tak skończyć – wyrzuca z siebie.

– Jezu! Ale co? – Nie wiem, o co mu chodzi.

– Jak pani ma na imię? Wypijemy kawę?

– Beti.

– Ja jestem Piotr. – Podaje mi rękę.

– Ale o co chodzi?

– Jesteś piękna.

– Słucham? – Niby dziś rano myłam uszy…

– Musimy się jeszcze spotkać.

– To masz tu mój numer i zadzwoń kiedyś, teraz nie mam czasu.

Przyspieszam kroku i staram się zapomnieć o całej sytuacji, bo może tylko mam jakieś omamy i to nie wydarzyło się naprawdę.

Dzwonię jeszcze tylko do Margo.

– Poznałam faceta…

– To dobrze.

– No, nie wiem, czy dobrze…

– A ja ci mówię, że dobrze

– No dobrze, to cześć.

– Dobrze, cześć.

Ulicę znalazłam, spotkanie odbębniłam i szybko wróciłam do domu, żeby uciąć sobie drzemkę, póki Meli nie ma w domu, a swoją drogą bardzo mnie to wszystko zmęczyło. Budzę się, a tu cztery nieodebrane połączenia z obcego numeru. Nie, nie, nie oddzwaniam.

***

Rano przychodzi do mnie sprzątaczka, którą wezwałam do siebie, kiedy już nie mogłam drzwi do własnego mieszkania otworzyć i zaczęłam podejrzewać, że chyba mam bałagan. Mela angażuje się w robienie porządków, właśnie walczy o to, kto ma odkurzać, kiedy dzwoni telefon.

– No hej, tu Piotr.

– Aha…

– Wiesz który?

– Aha… – Litości, jaką ja inteligencją popisuję się podczas tej rozmowy…

– Nie mogę przestać o tobie myśleć…

– Słuchaj, człowieku – ucinam ten melodramat. – A skąd ty wiesz, że ja nie jestem mężatką?

– A jesteś?

– No nie…

– To dobrze.

– Ale są może inne przeszkody?

– Może dla ciebie to są przeszkody, a dla mnie nie?

– Muszę kończyć. Cześć.

Chwilę później wpada Doris.

– Wiesz co, jakiegoś wariata poznałam – mówię.

– Co ty?

Nie wiem, dlaczego ją to dziwi, skoro normalnych facetów od lat nie możemy poznać i omawiamy ten problem co drugi piątek.

– No, wariat, zobaczył mnie na ulicy i stwierdził, że taka piękna jestem.

– No, to rzeczywiście wariat, a może jeszcze niewidomy.

– Oj, spadaj!

– Ale ja też dziś wariata poznałam.

– Ty, może to ten sam? Ha, ha, ha.

– Byłam na randce – zaczyna. (No, no, ja tak daleko jeszcze w swoich wyczynach nie zaszłam).

– No i? – aż dyszę z ciekawości.

– Przez Internet go poznałam, no i się umówiłam w końcu. Boże, tragedia. Pytam, czym się zajmuje, a on, że niczym w sumie. „Jak to?” – dziwię się. „No, bo te sprawy w sądzie…” „Jakie sprawy?” „No, te z Moskwą”. W tym momencie się wyłączyłam, bo zaczęłam kombinować, jak stamtąd zwiać. Kiedy się włączyłam, ten coś mówił. Pytam: „Co mówiłeś?” „Carrefoura mamy na Targówku”. „Co?” „Carrefoura mamy na Targówku”. W tym momencie wyciągnęłam sześć złotych i zapłaciłam za swoją colę. Powiedziałam, że muszę na Mokotów pilnie jechać.

– A on co?

– No to, że jakby co, to na mejla. Na co ja: „No, na mejla, na majla”.

***

Ósma czterdzieści rano. Mela odprowadzona do przedszkola, a ja zasiadam do porannej kawy. Sielankę burzy dzwonek telefonu.

– Halo?

– Tu Piotr, pamiętasz mnie?

– No, coś mi świta.

– Śniłaś mi się dzisiaj – wyznaje na wstępie.

– Boże! – przerażam się. – No i co?

– Było cudownie…

– Dobra, już nie opowiadaj mi – chcę uciąć temat.

– Spotkajmy się.

– Słuchaj, ja jestem naprawdę bardzo zajęta. Nie wiem, kiedy bym mogła.

– A czym ty się zajmujesz? Chcę wiedzieć coś o tobie.

– Ale po co?

– Zauroczyłaś mnie wtedy. Stąd moja szybka reakcja. Nadal nie mogę otrząsnąć się po naszym spotkaniu.

– Mam firmę kosmetyczno-wizażową.

– A ja pracuję w radiu.

– Jakim? – pytam, bo brzmi to ciekawie.

– A, takim regionalnym, legionowskim.

No, to już tak ciekawie nie zabrzmiało, ale trudno, ustawię tę randkę.

– To może w piątek…

– Dobrze, to w piątek.

– No, to w piątek.

– A co byś chciała w piątek porobić?

– Nie wiem, jest poniedziałek rano, skąd mam wiedzieć, co będę chciała robić w piątek?

– A może… – Zawiesza głos. – Może masz ochotę na wieczór we dwoje?

– Słucham?

– Wieczór we dwoje… Wiesz, ja tak pod wpływem tego snu o tobie. Przepraszam.

Cholera jasna! Co on mi chciał zaproponować? Bzykanie z piątku na sobotę?

– Zadzwonię do ciebie bliżej piątku – kończy.

Przez to wszystko kawa mi wystygła. I z zimną wychodzę na balkon, żeby zapalić i odreagować. Dzwonię jeszcze do Doris.

– Ty wiesz, że on mi wieczór we dwoje zaproponował? – oburzam się.

– Ha, ha, co to za propozycja? We dwoje chyba, bo co on, chciał z kolegami wpaść?

– No, z dupy ta propozycja, mówię ci.

– I to jeszcze jak z dupy! – potwierdza Doris.

Dobra, opuszczam balkon, bo muszę się zbierać do pracy. Pakuję kosmetyki do trzech toreb i idę na autobus. Znów leje deszcz. Jadę. Kurczę, którędy do tej Wesołej? Na mapie nie miałam czasu sprawdzić, zresztą co by to dało? Przesiadam się już czwarty raz. No dobra, poddaję się. Dzwonię do klientki, żeby to odwołać i wrócić do domu. Ale ta uparta, twierdzi, że czeka. No, to jadę dalej. W autobusie poznaję uroczą, dziewięćdziesięcioletnią staruszkę, która twierdzi, że też jedzie do Wesołej i mam się jej trzymać, to nie zginę. Razem przesiadamy się do kolejnego autobusu. Wreszcie wysiadam na przystanku Wesoła – Ratusz i żegnam się czule ze staruszką, nie wymieniwszy się jednak numerem telefonu. Każda z nas idzie w swoją stronę, z tym że ja nie wiem, w którą stronę mam iść. Stoję więc pod ratuszem i moknę. Na horyzoncie widzę faceta. Jest światełko w tunelu.

– Przepraszam, nie wie pan, gdzie jest ulica Gibalskiego?

– Nie wiem, ale mogę pani na GPS sprawdzić.

Czy ja mam déjà vu? To już było grane! Ale dobra, przeżyjmy to jeszcze raz.

– To niech pan sprawdzi.

– Teraz idę do ratusza po dowód rejestracyjny, ale jak wyjdę i pani tu nadal będzie, to sprawdzę.

– Nie sądzę, żebym się ruszyła stąd gdziekolwiek.

Super! Ciekawe, ile to potrwa? Godzinę? Przecież ja tu moknę! Nagle z ratusza wybiega ten sam facet.

– No nie, źle to wymyśliłem. Pani daje te torby i idziemy do mojego samochodu. Zawiozę panią.

Świetnie. Sunę więc za nim jak ślepe kocię we mgle. Prowadzi mnie do najfajniejszej bryki na parkingu, więc wszystko zapowiada się obiecująco.

Chcę wsiąść od strony pasażera, ale on na to:

– Nie, nie, tu moja mamusia siedzi!

Siadam więc z tyłu i grzecznie mówię: „dzień dobry”.

– Mariusz, kto to jest? – dziwi się hetera.

– A to, mamusiu, jest taka pani, którą muszę gdzieś podwieźć.

– Ja nic nie rozumiem! Gdzie masz ją podwieźć?

– Na Gibalskiego.

– Gdzie? Na Kondratowicza? – Jakaś nienormalna albo przygłucha.

– Oj, mamo!

– A dowód rejestracyjny załatwiłeś?

– Oj, mamo!

– No, cały ty!

– Wiesz co, mamo? Wysiadaj!

– Co?

– No, wysiadaj!

– Jak to?

– Idź na pocztę, pozałatwiaj swoje sprawy, bo ja naprawdę na spokojnie muszę tę panią zawieźć.

Zatrzymuje się, wysadza kochaną mamusię na deszcz, a ja grzecznie mówię jej: „do widzenia”. Po czym wybucham nieopisanym, niekontrolowanym śmiechem. A on, ku mojemu zdziwieniu, również.

– No, to swoją przyszłą teściową już pani poznała.

– To samo pomyślałam.

I znów padamy ze śmiechu. Ale nagle uderza mnie coś w tym stwierdzeniu.

– To pan jest wolny?

– No, wolny.

– Ja też.

– To cudownie!

– No!

Chwila ciszy.

– Mariusz jestem.

– Beti.

– To zapraszam do przodu.

Jedziemy, byle jak najdalej od toksycznej mamuśki.

– Wiesz co? – mówię. – Ostatnio śniło mi się, że poznaję faceta i od razu, ale to po prostu od razu, zaczynamy się dogadywać. Jakbyśmy się znali całe życie. Ale rano opowiedziałam ten sen sąsiadce i zgodnie stwierdziłyśmy, że to niemożliwe.

– No, popatrz, a jednak…

– A jednak…

– Już jesteśmy na miejscu. Ale co to? Przedszkole? Do przedszkola idziesz?

– Najwidoczniej…– Też się dziwię.

– Tylko nie pobudź maluchów, bo pewnie mają leżakowanie o tej godzinie.

– Wejdę na paluszkach i po cichutku zrobię im makijaż we śnie.

– No, to leć.

– Ale, Mariusz…

– No co?

– Nic. Za godzinę kończę.

– To daj mi swój numer. Albo nie, weź mój. Już sam nie wiem…

– Najlepiej ty weź mój, a ja wezmę twój, bo na odwrót to bez sensu, gdybyś ty wziął swój na przykład.

Wysiadam, opieram się o płot i jeszcze długo trzęsę się ze śmiechu, ale po cichutku, żeby przedszkolaków nie obudzić. Okazało się jednak, że klientką jest właścicielka tego przedszkola. W godzinę robię ją na bóstwo i lecę.

Nie ma go. Dzwonię. Nie odbiera. Nic to. A miało być tak pięknie… Cholera! Idę na autobus. Nagle patrzę, a ja trzy domy od ratusza jestem. Czy mi się wydaje, czy my tu z pół godziny jechaliśmy? W autobusie telefon. Mariusz.

– Gdzie ty jesteś?

– W autobusie.

– No i co teraz będzie?

– Zawsze mogę wysiąść.

– To wysiadaj.

Wysiadam. Stoję i moknę gdzieś pod jakimś lasem. Z nadmiaru wolnego czasu postanawiam zadzwonić do Doris.

– Słuchaj, faceta poznałam!

– Coś ty?

– No, znów zapytałam o drogę.

– Cholera, że też ja samochodem jeżdżę!

– Ty się natychmiast na autobus przesiądź. I koniecznie pytaj o drogę.

– Ale pewnie żonaty?

– Nie, wolny. To było moje następne pytanie, zaraz po pytaniu o to, gdzie jest ta ulica.

– Sprytna jesteś.

– Dobra, kończę, bo on już jedzie.

– To wieczorem mi opowiesz.

– No, nie wiem, nie wiem, czy ja do wieczora wrócę…

Wsiadam, patrzymy na siebie i znowu w śmiech.

Mariusz odwozi mnie pod blok. Trudno się rozstać. Patrzymy na siebie jak zahipnotyzowani. Nagle przypominam sobie o rzeczywistości.

– Przecież ja mam jeszcze jedno spotkanie dziś!

– Olej to. Jedziemy na obiad.

– W sumie…

Dowiaduję się, że Mariusz jest właścicielem całodobowego sklepu z alkoholem na Targówku. Doris będzie ze mnie dumna, że nawiązałam tak intratną znajomość.

Wieczorem docieram do domu. Zmoknięta, ale szczęśliwa. Cóż chcieć więcej? Zaraz zaręczyny, ślub na pewno, ale to tylko formalności. No i umówiliśmy się na piątek. Ale zaraz… czyżbym w piątek miała dwie randki?

***

Rano Doris podwozi mnie do przedszkola, spragniona informacji o moim niechybnym ślubie. Co do daty, to nie mam jeszcze jasności, ale…

– Wszystko układa się po prostu cudownie!

– On naprawdę jest taki doskonały? – dziwi się Doris.

– Jak z bajki – rozmarzam się. – Wysoki, szczupły brunet, a co najfajniejsze – ma sklep z alkoholami. Kochana, całodobowy!

– Ty, to rzeczywiście ideał. A gdzie ten sklep?

– No, niedaleko nas.

– Beti, co za przypadek. Ten sklep prowadził kiedyś mój kolega. Sprzedał go jakieś dwa lata temu. I wydaje mi się, że znam kolesia, który to od niego kupił.

– Jak to?

– Jak to ten sam, to uwierz mi, nie jest to ideał…

– Doris, nie denerwuj mnie! Mów mi wszystko!

– Powiem tyle: miał wiele mówiącą ksywkę „Gówno”.

– Co? – Jestem w szoku.

– Beti, ty masz jednak pecha – zasmuca się Doris.

– Ty mi lepiej powiedz, co za typ może mieć ksywkę „Gówno”?

– Nie wiem już, od czego to się wzięło, ale nic dobrego taki pseudonim nie wróży, jak zapewne się domyślasz.

– Doris, żarty się skończyły. Gadaj!

– Powiem ci, czym się zajmował. Narkotyki, burdele i tym podobne.

– Nie! – Natychmiast doznaję załamania nerwowego. – I jak ja mam go o to wszystko zapytać?

– Sprawdź nazwisko. Gołębiewski.

– Mam go wylegitymować?

– Nie masz wyjścia. Bo może to jednak nie on?

– Oby… Doris, módl się.

Wysiadam pod przedszkolem.

– Chodź, Melu – mówię. A w myślach dodaję: „Mama umówiła się z wujkiem Gównona piątek… Możesz być ze mnie dumna, córko”.

Zrezygnowana docieram do domu i kładę się na łóżku. Ludzie! A miało być tak pięknie… No cóż, trzeba działać. Piszę SMS-a. „Czy mówi Ci coś nazwisko Gołębiewski?” (z Gównem na razie nie będę mu wyjeżdżać) Po chwili odpowiedź. „Gołębiewski w Wiśle – tak. Fajny hotel”. Ufff.

Dzwonię.

– Doris, to jednak nie ten sam koleś.

– Całe szczęście!

– Także jutro wsiadaj w autobus i pytaj o drogę. Cuda się zdarzają.

***

Wieczorem wpada rozemocjonowana Doris.

– Chciałam jechać dziś autobusem, wyobraź sobie – zaczyna.

– No i? No i?

– Poszłam na przystanek i dosłownie nie wiedziałam, jak mam się tam zachować.

– I co zrobiłaś?

– Na początek powiedziałam wszystkim: „dzień dobry”. Ludzie spojrzeli na mnie dziwnie. Jedna pani mi odpowiedziała.

– Ha, ha, nie mogę z tobą! Kiedy ty ostatnio autobusem jechałaś?

– Z pięć lat temu chyba. – Doris zastanawia się głęboko. – A może w liceum?

– I co dalej było? No, opowiadaj.

– Chciałam kupić bilet. Baba w kiosku pyta, czy normalny. Ja, że tak. Ona, po chwili: „Ale normalny czy ulgowy?”. Ja, że normalny normalny. Ona: „Ale dzienny?”. Ja: „A czy są też nocne?”. Tak mnie zmęczyła, że w końcu zadzwoniłam po taksówkę i odjechałam stamtąd. To by było na tyle.

– Jak na pierwszy raz, to i tak nieźle ci poszło.

***

Jutro mam randkę. I to do tego podwójną. Kurczę, jak z tego wybrnąć? Trzeba odwołać Piotra.

– Ty tego Piotra nie odwołuj, tylko go przełóż po prostu – wcina się w moje myśli Doris. – Nigdy nie wiadomo, na wszelki wypadek nie pal mostów.

– Na razie nic nie mogę zrobić, bo nie mam do niego numeru. Nie zapisałam sobie. Ma się odezwać.

– Tylko jutro zbytnio nie szalej, bo w sobotę urodziny mojego syna. Musisz być w formie. W sobotę robię imprezę dla przyjaciół z dziećmi, a w niedzielę dla rodziny.

– To mam aż dwa dni sobie zarezerwować?

– Ojej, no, jak już musisz, to przyjdź dwa razy.

– Skoro tak ci zależy, to będę. Przecież cię nie zawiodę.

– Ale, Beti…W niedzielę będzie też ten mój wujek.

– To zobaczę w końcu to cudo.

– Już mogłaś go dawno zobaczyć, gdybyś nie zaręczyła się na dzień przed waszą randką.

Doris nie może mi wybaczyć, że wystawiłam jej osławionego wujka do wiatru. No, ale czy to moja wina, że dzień wcześniej wpadł do mnie Borys z pierścionkiem zaręczynowym? Zwabiona obietnicą małżeństwa, domku nad Świdrem, życia i bycia ze sobą na dobre i na złe, przyjęłam pierścionek i z bólem serca odwołałam wujka (nawet nie przełożyłam). A wujek z rozpaczy pogodził się ze swoją dziewczyną. Po tygodniu, kiedy przypomniałam sobie na nowo wszystkie wady Borysa i wyrzuciłam pierścionek, randka z wujkiem Doris stała się jakby nieaktualna.

– Chyba sobie woskowanie nóg zamówię na jutro – zmieniam drażliwy temat.

– Jak jeszcze wywoskujesz okolice bikini, to naprawdę pomyślę, że to miłość.

– Nie sądzę, by istniał na świecie facet, który zasługiwałby na takie poświęcenie z mojej strony.

– Tak, tak samo, jak nie istnieje facet, dla którego posprzątałabyś swoje mieszkanie.

– A to, moja droga, to sobie wypraszam – oburzam się. – Ostatnio była pani Grażynka i sprzątała.

– Mam na myśli to, że bierzesz ścierę w swoje dziesięciocentymetrowe, czerwone pazurki i jedziesz sama z tematem.

– Chyba cię ponosi za bardzo, Doris. No naprawdę! Oszalałaś.

– No, co ja plotę? Ty i mop? Nie!

– Bo trzeba mieć w życiu zasady, Doris. Ja mam trzy: nie sprzątam, nie płacę za siebie i nie wychodzę z domu bez makijażu.

– Chyba masz cztery, bo czwarta to ta, że nie depilujesz okolic bikini.

– Coś ty się tak na mnie uwzięła dzisiaj? – wkurzam się w końcu. – Melu, wysiadamy!

Ale Mela jeszcze nie skończyła dyskusji z Jasiem, chyba równie burzliwej jak nasza.

– Jasiu, to będę mogła przyjść na twoje urodziny?

– Nie, Melu, to nie jest impreza dla ciebie. – Jasio jest nieprzejednany.

– Ale, Jasiu, proszę. – Mela robi minę kota ze Shreka

– Już sam nie wiem, Melu.

Dobra, przekonała go. Możemy już iść do przedszkola.

***

Przygotowania do randki trwają. Mela śpi dziś u ojca, na Karminowej, pani Grażynka sprząta moje mieszkanie, a ja udaję się na woskowanie nóg. Kładę się na leżance u mojej zaufanej specjalistki od depilacji.

– Już nie mogłam się doczekać, kiedy się tu położę i wyluzuję… – zaczynam. – Auuuu! Zapomniałam tylko, że to tak boli! Auuuu! Błagam, niech pani mi tego nie robi! Proszę natychmiast przestać! Auuuu!

– Wezmę się niebawem za te pani okolice bikini – grozi mi pani Maria.

– Ja się nie zgadzam! – wrzeszczę.

– Ja się nie pytam, czy się pani zgadza, ja tylko panią informuję. Ale jeszcze nie dziś. To wasza pierwsza randka?

– Tak.

– Więc okolic bikini nie robię. Żeby pani głupoty do głowy nie przyszły. Na to jeszcze za wcześnie.

– Aha, czyli dziś może mnie tylko złapać za moje wywoskowane kolano? – upewniam się.

– Owszem. Na bikini proszę przyjść przed trzecią randką.

Biegiem wracam do domu. Wszystko tam lśni. Przebieram się w nową sukienkę i czekam na telefon od Piotra, którego muszę dziś spławić. Co ja mu powiem? Ale zaraz… Jest już osiemnasta. Już bliżej piątku niż osiemnasta w piątek być nie może. Zdaję sobie sprawę, że on nie zadzwonił i raczej już dziś nie zadzwoni. Czyli to by było na tyle, jeśli chodzi o Piotra i piorunujące wrażenie, jakie na nim wywarłam. Dobrze, że mam Mariusza w zapasie. O, dzwoni właśnie.

– No cześć, Mario. Za ile będziesz?

– Właśnie o to chodzi, że nie będę.

– Jak to? – Szczęka opada mi do samej (lśniącej zresztą jak nigdy) podłogi.

– Muszę jechać do Mińska Mazowieckiego.

– Ale wracasz dzisiaj?

– Tak. Wiesz co, zdzwonimy się potem. Może uda mi się wszystko szybko załatwić.

– Dobra.

„Zdzwonimy się”? Co za tekst. Od razu mógł mi powiedzieć, że to koniec. Po co przeciągać? Nie, nadciąga załamanie nerwowe. Otwieram sobie piwo i wychodzę z papierosem na balkon. Tylko spokojnie. Oddychaj, Beti…

– A ty co? – krzyczy spod balkonu Doris, która też wyszła właśnie na papierosa.

– A ja nic – odpowiadam po prostu.

– Dwie randki na dziś ustawione i nic? – nie może uwierzyć.

– Nic. Oprócz tego, że mam wysprzątane mieszkanie i wydepilowane nogi. I jeszcze córkę na zesłaniu.

– No nie! Umrę ze śmiechu zaraz. Ha, ha, ha!

– Oj, działasz mi na nerwy od kilku dni, wiesz?

– Bo to niby ja umówiłam się z tobą i nie przyszłam, tak?

– Może jeszcze Mario zadzwoni…

No, to zasiadam z piwem, już drugim, przy telefonie i czekam. Cholera, w głowie mi się kręci. Z wrażenia nic cały dzień nie jadłam. Nic to, piję sobie i czekam. Zadzwoni? Nie zadzwoni? Zamglonym wzrokiem patrzę na zegarek. Dwudziesta trzecia dwadzieścia. Już raczej nie zadzwoni. Biorę ten telefon, wpatruję się w niego i…nie wierzę! Cały wieczór czekałam na telefon przy wyłączonym telefonie. To trzeba być mną jednak! Kiedy on się rozładował? Szybko, ładowarka! Jest! Cztery nieodebrane. Mario. Oddzwaniam.

– Beti, co się dzieje? Byłem pod twoim blokiem, dzwoniłem, ale miałaś wyłączony telefon, a ja nie znałem numeru mieszkania.

– Mario, długa historia… Ale gdzie ty teraz jesteś?

– Pojechałem do domu.

– To wracaj.

– To wracam.

***

Zrywam się z kanapy. O nie! Zataczam się. Chyba się upiłam. Patrzę w lustro. Raczej na pewno się upiłam. Prysznic, i to zimny. Suszę głowę. Robię od nowa makijaż. Ostatni rzut oka na mieszkanie. Porządek jest. Ale te zabawki Meli… Przecież on nie wie, że ja mam dziecko! Nie powiedziałam mu. Jak to możliwe? A jeśli on mnie przez to nie zechce? Chowam zabawki do szafy. Nie! Wyciągam je znowu. Chowam. Wyciągam. Nie wyprę się własnego dziecka. Dzwonek do drzwi. Niech się dzieje co chce.

Padamy sobie w objęcia i zaczynamy się całować. Niebezpiecznie zbliżamy się w stronę łóżka. Stop!

– Co się stało? – Mariusz jest skołowany.

– Pokaż dowód.

– Co?

– Dowód!

Wyciąga posłusznie dokumenty.

Patrzę na nazwisko. Żaden z niego Gołębiewski ani nawet „Gówno”. Zwyczajny Kowalski.

Znów się całujemy. Nie, to nie może iść w tym kierunku. Okolice bikini – trzecia randka. Stop!

– Co się stało?

– Muszę ci coś powiedzieć – wypalam. – Mam córkę.

– Naprawdę? – Potrząsa mnie za ramiona. – Ja uwielbiam dzieci. Ile ma lat? Pokaż zdjęcia. Jaka śliczna!

„Boże, Ty naprawdę istniejesz!” – myślę w przypływie nagłego szczęścia.

– Beti, ja też muszę ci coś powiedzieć.

– Co?

– Ja też będę miał dziecko. Moja dziewczyna powiedziała mi właśnie, że jest w ciąży.

– Twoja… dziewczyna?

– Właściwie to moja była dziewczyna – wyjaśnia. – Tylko nie płacz mi tu.

– Nie płaczę.

– Widzę, że płaczesz.

– Idź już.

– Beti, ja od dawna już się z nią nie dogadywałem. A teraz ta ciąża… I jeszcze poznanie ciebie. Jestem skołowany.

– Ja też. Nie wiesz nawet jak bardzo.

***

Budzę się. Wiem, że coś jest nie tak, ale co? Promyki słońca wpadają do środka, wino stoi na stole, ja jestem w jakimś pięciogwiazdkowym apartamencie… Wiem już, co jest nie tak. To nie apartament, tylko moje posprzątane mieszkanie. A to wino przyniósł wczoraj Mario, ale nie zdążyliśmy wypić. No, bo już się przestraszyłam, że w jakimś hotelu jestem. A tu wszystko OK, tylko ten kac gigant. Trzeba mimo wszystko iść po Melę, bo o trzynastej urodziny Jasia. To idę. Moja była-niedoszła teściowa patrzy na mnie podejrzliwie.

– Myślałam, że jak Mela jest u nas, to ty wypoczywasz, ale widzę, że jesteś bardziej zmęczona niż wczoraj.

– Przepracowana jestem – wymyślam naprędce wyjaśnienie swojego stanu.

– Ty się, dziecko, wykończysz – składa mi wyrazy współczucia.

– Znowu nie dostałam alimentów od Romana – zmieniam gładko temat na lżejszy.

– Dlaczego wy się nie możecie dogadać? – wzdycha ciężko teściowa.

– A jak można dogadać się z kimś, kto w ogóle nie mówi?

– Pogódźcie się – fantazjuje już na całego starsza pani.

– Żeby się pogodzić, to musielibyśmy się najpierw pokłócić – tłumaczę jej. – A ja się wyprowadziłam po tym, jak dwa lata się do mnie nie odzywał.

– Oj, dzieci, dzieci…

– Roman to nie dziecko – wtrącam się. – Przypominam, że on ma pięćdziesiąt dwa lata. Choć w sumie zachowuje się, jakby miał dwa.

– Idź do niego na górę i pogadaj.

– Nie idź, mamo, bo tata się znowu zdenerwuje – ostrzega mnie Mela.

– Idę.

Wchodzę do tej jaskini lwa, w której przeżyłam trzy lata. Nic się tu nie zmieniło, nawet moja bluzka, której nie zabrałam, wisi tak samo przekrzywiona na krześle. Od roku. Roman też zajmuje standardową pozycję – leży na kanapie przed telewizorem.

– Kiedy mi zrobisz przelew? – pytam.

Cisza.

– Muszę Meli przedszkole opłacić.

Cisza.

– Roman! – wrzeszczę. – Czy ty możesz się do mnie wreszcie odezwać?

– Odsuń się, bo mi telewizor zasłaniasz – mówi spokojnie.

Schodzę na dół.

– No i? – pyta teściowa.

– No i… przemówił – przekazuję wiadomość roku.

– Co powiedział? – Nie może uwierzyć.

– Nic wiążącego. – Wzruszam ramionami.

Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że Roman pracuje jako doradca finansowy. Już sobie wyobrażam, jak przychodzi do niego inwestor i pyta:

– Jak pan myśli, w co powinienem zainwestować?

Cisza.

– Czy to prawda, że jest kryzys, a będzie jeszcze gorzej?

Cisza.

– Czy mimo to powinienem zainwestować?

Cisza.

– Więc jest pan pewien, że na tym zarobię?

Cisza.

– Czy może mi pan, do jasnej cholery, już dać te dokumenty do podpisania? – krzyczy doprowadzony do ostateczności inwestor.

I tu Roman podsuwa mu wszelkie papiery.

Mniej więcej tak to się musi odbywać. Innej możliwości nie ma.

*

Ubieram Melę w różową suknię balową i ruszamy do sali zabaw. Bardzo liczę na to, że dadzą mi tam coś do picia. O, są soczki dla dzieci w kolorowych kubeczkach. Wypijam pięć na dzień dobry. Siadam na małym krzesełku przy małym stoliczku i czekam końca tej imprezy.

– Mam dobre wino – mówię szeptem do Doris.

– Co? – Nic nie słyszy, bo gra muzyka.

– Mam wino w domu – powtarzam szeptem.

– Co?

– Wino mam! – wrzeszczę i wszyscy patrzą na mnie jak na wariata, bo akurat ucichła muzyka.

Pięknie. O której to się kończy? To najdłuższa impreza w moim życiu. Dolewam sobie soczku. Trzeba to jakoś przeżyć. SMS od Mario. „Żyjesz?” „Tak, ale co to za życie?” „Ja idę pobiegać. Muszę to wszystko odreagować”.

Nudę przerywa pojawienie się ojca Jasia. Doris sztywnieje i przestaje być moją roześmianą sąsiadką. Zamienia się na moich oczach w kogoś zupełnie innego. Zabijam kolesia wzrokiem za cały ten koszmar, przez który z jego powodu przeszła.

Po wszystkim Doris wiezie nas do domu.

– Przyjdź wieczorem, pomożesz mi w przygotowaniach na jutro – mówi mi. – Zaprosiłam chyba siedemnaście osób.

– Przyjdę, jak położę Melę.

– I weź to wino ze sobą.

***

Doris przydziela mi łupanie orzechów. Zabieram się do pierwszego. Wpada mi pod kanapę. Spróbuję z innym.

– Wiesz, że jednak wczoraj miałam randkę? – mówię.

– I jak było?

– Wspaniale, do momentu, kiedy obwieścił mi, że będzie ojcem.

– Co ty gadasz?

– Doris, jakiego ja mam pecha – jęczę. – Auuua!

– Co się stało?

– Dziadek do orzechów mnie zaatakował. Zobacz. – Podnoszę bluzkę i pokazuję wielkiego siniaka na brzuchu.

– Ja myślałam, że ty te orzechy to będziesz pośladkami łupała, a ty się tak guzdrzesz.

– A co ja, Jagienka z