Twarze 1863 - Władysław Terlecki - ebook + książka

Twarze 1863 ebook

Władysław Terlecki

0,0

Opis

Władysław Terlecki jest zaliczany do grona najważniejszych polskich twórców literatury XX wieku. W swoich książkach rozważał problemy kluczowe dla indywidualnej egzystencji człowieka i życia społecznego. Szczególnie istotne były dla niego zagadnienia wolności i zniewolenia oraz różnorodność, intensywność i zmienność relacji międzyludzkich. Terlecki tworzył oryginalny świat literacki charakteryzujący się obsesyjną powtarzalnością typów bohaterów, sytuacji fabularnych, konfliktów dramatycznych. Stawiał protagonistów w sytuacji wyboru pomiędzy zdradą a lojalnością, wyborem pragmatycznym a wiernością abstrakcyjnym ideom. Terlecki w sposób oryginalny wykorzystywał konwencje powieści kryminalnej, romansu, powiastki filozoficznej. W warstwie fabularnej wielokrotnie powtarzały się sytuacje przesłuchania, rozpoznawania i uświadomienia winy, lokowania jej źródeł w błędnych decyzjach podjętych w przeszłości, dążenia do ekspiacji za zaniechania i czyny popełnione. Terlecki stworzył swoistą odmianę powieści rozrachunkowej, której racją bytu uczynił temat śledztwa prowadzonego w celu „odkrycia i wyjaśnienia przyczyn klęski ponoszonej przez współczesność, przez zniewoloną zbiorowość i zdeterminowaną jej rytuałami jednostkę”.
Najnowsze wydanie Twarzy 1863 jest pierwszą edycją cyklu prozatorskiego o powstaniu styczniowym obejmującą wszystkie jego części. Spisek, Powrót z Carskiego Sioła, Dwie głowy ptaka, Rośnie las i Lament po raz pierwszy ukazują się zgodnie z intencją Autora – w jednym tomie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1506

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKTOR PROWADZĄCY: Hubert Musiał
REDAKCJA: Kamila Wincewicz
PROJEKT OKŁADKI I KART TYTUŁOWYCH: Paweł Siluk
KOREKTA: Kamila Wincewicz, Sylwia Majcher
Tekst oparto na wydaniach: Władysław Terlecki, Twarze 1863, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979 oraz Lament, Wydawnictwo Literackie, Kraków–Wrocław, 1984.
W toku prac redakcyjnych dokonano nieznacznych poprawek o charakterze ortograficzno-interpunkcyjnym zgodnie z obowiązującymi dziś zasadami pisowni polskiej.
Wydanie trzecie, rozszerzone i poprawione
Warszawa, 2019
© Copyright by Lucyna Terlecka © Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2019
ISBN 978-83-66272-87-3
KSIĘGARNIA INTERNETOWA
www.piw.pl
POLUB PIW NA FACEBOOKU!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Konwersja: eLitera s.c.

Przedmowa Autorado drugiego wydania Twarzy 1863

Po wydaniu Drezna, nim opowiadanie to znalazło się w zbiorze zatytułowanym Twarze 1863, pewien życzliwy Czytelnik z Lublina przysłał autorowi list, w którym zacytował ręczny dopisek pierwszego właściciela dziewiętnastowiecznej encyklopedii, na jaki natknął się przy haśle: Miniszewski. Z dopisku tego wynikało, iż na wiadomość o zasztyletowaniu usłużnego dziennikarza rządowej prasy margrabia Wielopolski, na którego zlecenie – dodajmy – Miniszewski pisywał swoje artykuły, miał rzekomo oświadczyć: „Szkoda. Złamało się piórko. Trzeba zatemperować nowe”. Margrabia Wielopolski jest postacią często pojawiającą się w różnych zresztą sytuacjach na kartach tej książki. Autor przyznaje, że postać ta fascynowała go od dawna i że nie sprostał dotąd przyjętemu kiedyś założeniu napisania książki, której byłby on postacią centralną. Czemu więc tej książki nie napisał? Czy dlatego, że Wielopolski stał się bankrutem politycznym? Czy też dlatego, że zbankrutować musiała koncepcja polityczna niezależnie od tego, kto był jej rzecznikiem? Oto węzłowe pytania, za którymi kryją się dylematy dotyczące sytuacji współczesnego również Czytelnika tej książki. Czy może stało się tak z powodu niechęci, jaką wśród swych biografów – obok niezaprzeczalnego podziwu – budzi ów mąż stanu sprzed stu z górą lat? Z czego ta niechęć wynika? – powtórzmy. Przecież nie z cech charakteru. Scena – nawet jeśli wymyślona, to przecież na swój sposób prawdziwa – z margrabią dywagującym po śmierci dziennikarskiego sługi – wiele z tych cech ilustruje. Ale to raczej powód do fascynacji.

Osobowość Wielopolskiego stanowi z pewnością dostateczną przynętę, aby pokusić się o opowiadanie bardzo doprawdy dramatycznych losów tego człowieka. A zatem jednak racje polityczne. Tak, to właśnie sfera poglądów politycznych budzi taką niechęć. Spytajmy: czy margrabia Wielopolski chciał być niewolnikiem? Nie ma, niestety, odpowiedzi na podobne pytania. Czy jego koncepcje były akceptacją niewoli? No cóż, były. Były z pewnością. Niewoli oświeconej, w granicach rozumnego prawa. Były przyjęciem kategorycznego poddaństwa. Poddaństwa władzy zaborczej, poddaństwa wobec istniejących struktur społecznych, zgody wreszcie na wygodne – jeśli to tylko możliwe – urządzenie życia w niewoli. Może więc dlatego nie starczyło autorowi sił, aby książkę, której bohaterem byłby ów polityk, dziś napisać.

Czytelnik spotka w tej książce również inne postacie historyczne. Romuald Traugutt, stający na czele przegranego powstania, Aleksander Waszkowski, załamujący się w perfidnym śledztwie, jakiemu zostaje poddany w Cytadeli Warszawskiej, Stefan Bobrowski, ginący w sprowokowanym przez przeciwników politycznych pojedynku. Pojawiają się i inni. Być może należałoby przedstawić zaraz na wstępie zwięzłe polityczne życiorysy wszystkich tych osób. Jeśli jednak autor – mimo rad, których mu udzielono – nie skorzystał z tego pomysłu, to dlatego, by Czytelnika, którego dramaty wymienionych tu postaci zaciekawią, odesłać do innych źródeł. Książka ta bowiem jest zaledwie przypomnieniem historii, która się zdarzyła. Zawiera też prawdę o autorze, który nie chciał uczyć historii, ale usiłował odtworzyć niepokój, jaki ona budzi. Współczesnym „pozytywistom” na koniec warto przypomnieć, że nie ma żadnych odwołań do postaw, które historia ujawniła. Ponieważ odmienna jest rzeczywistość, w której przyszło nam żyć i pracować. A także dlatego, że zasadniczo odmienna stała się perspektywa historyczna. Patrzenie zaś w przyszłość tak, jak widzieli ją poprzednicy dzisiejszych zwolenników pozytywistycznych idei, jest widzeniem umarłego czasu. Jeśli miary tego czasu chcą odnosić do przyszłości, to przypominać będą ślepców, którzy przywołane z historii obrazy biorą za wizerunek jutra.

Władysław Terlecki, maj 1982

SPISEK

.

Aby się nie spóźnić. Jeszcze kilkanaście metrów. Ten, który go prowadził, biegł teraz przez tory w stronę oświetlonego budynku, zwabiającego przechodniów jak płomień, który zgarnia zwierzęta otrzepujące się ze śniegu i przewracające oczyma, kiedy zmęczone biegiem zatrzymują się na krótko w pełzającym blasku. Widział jego krótki płaszcz ze sztywnym kołnierzem, kolejarską czapkę. Tam stał pociąg. – Szybciej! – powiedział urzędnik. – Zaraz powinni wypuszczać ludzi na peron... – Zaklął w odpowiedzi i starał się przyśpieszyć kroku. Widać już było szereg wagonów. – Drugi wagon – powtarzał – trzeci przedział... – Na tyłach dworca w białej parze manewrowała lokomotywa. Wysoki komin rozpryskiwał gałęzie iskier. Wydawało mu się, że słyszy gwar dobiegający z budynku. Teraz dopiero zarys gmachu, wagonów, latarń stojących na peronie stał się wyraźniejszy, kontury wyostrzyły się. Znów potknął się, oparł rękami o szyny. Byłby upadł. Urzędnik nawet nie obejrzał się. Policzył: wagon pocztowy, potem dwa następne. Zatrzymali się wreszcie. Patrzył, jak tamten wyciąga klucz i otwiera drzwi. Już na stopniach odwrócił się i wyciągnął dłoń. – Proszę pamiętać – uczuł silny uścisk i przez chwilę w słabym blasku zobaczył zwróconą do siebie uśmiechniętą twarz z błyszczącymi oczyma, o siwych, krótko przyciętych bokobrodach – kolejarz, który zjawi się w przedziale, jest naszym człowiekiem. Może pan mieć do niego zaufanie. Proszę zamknąć przedział i zasunąć firanę... Uwolnił rękę, postawił neseser w korytarzu. Nie zamykając drzwi, pochylił się jeszcze do przodu. Urzędnik stał bokiem i patrzył na budynek. – Na mnie pora – powiedział, nie odwracając twarzy. – Wypuszczają na peron. Muszę znikać... – Podniósł rękę do czapki. Wtedy zamknął drzwi i stał przez chwilę przy oknie, patrząc, jak tamten odchodzi szybkim krokiem, wracając tą samą drogą w kierunku magazynów dworcowych. Gwar od wyjścia wzmógł się: wpuszczano pasażerów. Cofnął się w głąb korytarza, szarpnął drzwiami od trzeciego przedziału, wszedł do środka, zamknął drzwi i zasunął kotarę. Za oknem przesunęło się światło, rozjaśniając przedział; przez chwilę otarło się o lustro zawieszone na wysokości jego twarzy, którego wcześniej nie mógł dostrzec. Może to światło było żółte? Zdziwiły go oczy, rozszerzone, wbite w jeden punkt, kiedy połowa twarzy ginęła w cieniu – druga, skupiająca ten żółty kolor, rysowała się ostro. Oddychał spokojniej. Oczy przyzwyczaiły się do półmroku, ułożył neseser na półce, zdjął płaszcz i usiadł przy oknie. Chciał jechać na dworzec karetką z hotelu, to byłoby jednak – musiał przyznać rację tym, z którymi ustalał szczegóły wyjazdu – mniej bezpieczne; mówili: wpiszą cię na listę, kiedy już będziesz w wagonie... Zgodził się, to było bardziej bezpieczne. Zresztą niczego się nie obawiał, każdy przedostawał się tą drogą, trzeba było tylko smarować pieniędzmi, czasami, ale to się zdarzało rzadko, wsiadali na dalszych stacjach, tam, gdzie można było posmarować, jeżeli jechały dwie osoby – niektórzy zabierali żony! Żony przechowywały w futrach pieczęcie, te magiczne krążki, którymi otwierali sobie wielkie, z trudem uchylające się drzwi, znaki władzy, którymi pieczętowali niebieskie kartki, rozkazy, nominacje, wyroki i rachunki. W takim razie, gdy już pieczęć umieszczono w futrze i zamiast jednej wybierały się dwie osoby, trzeba było smarować więcej, jeśli nie na tej stacji, to na którejś z najbliższych, żeby było bezpieczniej. Usiadł i patrzył w okno: niżej, nad miastem, przysłaniały niebo białe, widoczne od świateł, które pokazały się na ulicach, sunące w bok obłoki, niektóre jakby różowawe, ale cała reszta – bez tych dodatków – miała kolor sukni, które noszą kobiety w dniu pogrzebu, jak na placu przed dworcem; minął go w pośpiechu, żeby nie spóźnić się na to spotkanie, na które i tak się spóźnił, nie biorąc dorożki, wiatr podrzucał jakiś stęchły zapach, błoto wyrzucane z jezdni przez podjeżdżające powozy rozpryskiwało się lekko na chodnik, w bramach kręcili się stróże, jeszcze z oszczędności nie zapalali lamp, ale stali już na posterunkach; co ważniejsze – myślał – spartaczona sprawa drukarni, którą trzeba było przerzucić bardzo szybko w inne miejsce, zanim wsypa nabierze urzędowej mocy, przeskoczywszy mury Cytadeli i dotoczywszy się do Zamku, szybkie, natychmiastowe wyprawianie kurierek – jeszcze tego samego dnia, bo przerwy przy uruchomieniu maszyn na nowym miejscu – właśnie, myślał gorączkowo – na nowym, gdzie? u kogo? Zerkał na mapę, zapomniawszy o spojrzeniu na zegarek, kiedy już powinien był wyjść na miasto, żeby o umówionej porze być przed dworcem – czy ten bezwład, w jaki wpadł w ostatnich dniach, myśląc więcej o sobie niż o tych wszystkich gromadzących się sprawach, którymi żyło miasto? Miasto. Kurierki wyprawiono w porę. Jeszcze żyło – ilu ludzi przeszło w tym czasie za rogatki? Nie będziemy tego badać, raport szedł do Petersburga, kopie chciał wziąć do kieszeni, dokładne dane, każdy stróż przyniósł je w zębach, z każdego domu, każdy cyrkuł dalej – to dobrze, że tej części biurokratycznej roboty nie musieli odwalać sami... W jednym porzuconym odprysku szyby odbijały się: zarys ścian, wilgotne ścięte dachy, zapalające się lampy. Mapy, sztychy, gazety – uśmiechnął się – szkoda, że nie zabrał w drogę porcji gazet. Zapomniał. Co powiedział konsul królewski? Tego samego dnia rano. Niezgrabne, kulfoniaste pismo, po którym poznać rękę służącego – ciekawe, czy i jemu smarują? – odpis listu do ministerialnej centrali. Wrzód. Dyplomatyczna poczta. Jest to zwiększający się wrzód na wyciągniętej ręce. Paraliżuje ruchy palców. Skąd ta felczerska terminologia w perfumowanej poczcie dyplomatycznej, na miłość boską? Organizacja opanowała miasto. Jej sieć jest sprawniejsza od sieci, którą starają się rozciągnąć urzędowe władze. Ma mniejsze oka. Urzędnicy są skorumpowani lub sterroryzowani. Na ulicach normalna żałoba i kozackie fajerwerki. Ale życie toczy się w ukryciu, 619, 003, 43... Szyfr. Ktoś otworzył drzwi od wagonu od strony peronu, kroki, nawoływania, dźwięk ostróg. Wsunął rękę do kieszeni. Odciągnął kurek. Jakiś niewidoczny mężczyzna zachrypniętym, skrzeczącym głosem wołał o światło, taszczono bagaże, znowu najpierw przesunęło się światło, potem szelest na korytarzu, kobieta... i znowu kroki, szybkie, energiczne. Zmusił się, żeby wyjąć rękę z kieszeni. Palce były mokre. Ruch w sąsiednim przedziale, śmiech – wysoki, gardłowy, ktoś siadał ciężko na kanapę, potem podniósł się – słyszał to wszystko, i układanie wysoko bagaży, i zgrzyt sprężyn; czy wszystko w porządku, proszę pani? Tak, człowieku. Czemu tutaj tak zimno, do diabła, chyba nie przez całą drogę... Komu oddają paszport? Nie martw się – głos męski – te chamy muszą wszystko obwąchać. Fe! Koszyk z jedzeniem. Ach, babrali w nim, czy to będziesz mogła brać do ust? Stara kobieta: Przesada, zaglądali tylko i wcale nie byli tacy nieprzyjemni. Ha, ha... Kolejarz. Stanął widocznie plecami do drzwi. Ósmy przedział! Niezadowolony głos nowego pasażera. Byle nie na resorach. I herbatę przed snem... A tutaj? Ten sam spokojny głos kolejarza: Zarezerwowane. Pańskie miejsce w ósmym przedziale... No, dobrze – kroki w głąb korytarza – byle nie na resorach, nie mam nerwów... Uchylanie okna. Szukam kupca Iwanowa. Nie tutaj. Znowu brzęk ostróg. Jakże trzeci wagon! Tu jest drugi. Cisza, ale człowiek za drzwiami stoi jeszcze, otwieranie sąsiednich drzwi. Mój drogi – to stara – jak długo potrwa postój na granicy?... Jak Bóg da, łaskawa pani. Będą nas budzić? Słyszeliście – w głąb przedziału – jak Bóg da!... Ha, ha, wyborne. Czy i w tę stronę też tak długo? Tak jest, łaskawa pani. Rzeczywiście – głos męski – kto tu chce się dostać, i tak się dostanie. Zabrałam żurnal, będziemy czytać do granicy. Głos męski: Ja nie mogę, zasypiam. Stara: I polowania! Trzask zamykanych drzwi, śmiech. Chwila ciszy. Po co ten pistolet? Przecież to najgłupszy pomysł. Oparł głowę i czekał, patrząc w szparę, za którą majaczyło światło; a więc ten człowiek tam stoi. Gdyby komuś powiedział, że weźmie broń, pomyśleliby, że zwariował. Paszport w porządku, opieka – uśmiechnął się, rozprostowując palce – niemal do granicy. Tak samo później, trzeba tylko uprzedzić o terminie powrotu. Za kilka dni, Boże drogi... Ile do odejścia? – to już ktoś nowy. Zapamiętał ich głosy. Tego jeszcze nie było. Pół godziny, dopiero pierwszy dzwonek. Tu ma pan miejsce, pułkowniku? – to ktoś odprowadzający z peronu. – Proszę uchylić okno! To się zacina, proszę – tutaj... – No i tak! – szczęk żelaza i nosowy, zaciągający głos: – Na szczęście. A pierogów pan nie przyniósł, no, czego te rumieńce? Co? Rozleniwiliście się. – Myślałem, że się spóźnię, pan wybaczy... – Biedaku! – śmiech – ściągnę pana do siebie, jak Bóg miły na niebie. – Mam nadzieję – śmiech – że nie rozkręcą szyn. – Na tej linii? Tu jeżdżą – ciszej – stare baby, pan, młody człowieku, wierzy w demony? – Odwrócił głowę i znowu popatrzył w szybę – miasto rozmazało się już, chmury, które przedtem przesuwały się nisko, nie były widoczne, tylko trochę silniejszych świateł, jakby od dalekiego pożaru, ślizgało się po dachach, więc taki będzie ten obraz do końca? Wyraźniejsze urywki i daleka, niewidoczna całość, bez perspektywy? Nie znam tego miasta – myślał – choć znam jego mapę tak dokładnie, że mógłbym oślepnąć, a palcem nie pomyliłbym się o żadne załamanie ulicy, więc tyle tylko – zanim reszta rozmaże się za szkłem na dobre? Usłyszał gwizd, potem lekkie szarpnięcie do tyłu. Doczepiają parowóz. Głośny śmiech w korytarzu. Drugi dzwonek... Odwrócił głowę, w drzwiach stał mężczyzna w kolejarskim mundurze. – Przyniosę światło – powiedział kolejarz. Zamknął drzwi i wrócił za chwilę z ręczną lampą. Zmrużył oczy. – Będą sprawdzać paszporty – powiedział, podnosząc rękę – są już w pierwszym wagonie. Jest pan na liście, mają paszport, może się pan nie denerwować... – Zrobiło się jasno. Widać było, że przygląda mu się uważnie. – A pana jeszcze nie widziałem – powiedział. – Nie? – zdziwił się. – To źle mi pana opisali – mruknął kolejarz. – Czemu? – Myślałem, że to ktoś stary... – Pochylił się i mówił dalej szeptem. – Dzisiaj poczty nie wieziemy, odeszła rannym pociągiem, żeby było bezpieczniej... Podobno była wsypa. Jeszcze nie wiem dokładnie, na jakiej stacji... – Kiedy? – przerwał, myśląc, że może przyszła jakaś wiadomość wieczorem. Niczego takiego nie zgłaszano. – Dziś – odpowiedział kolejarz – ale nic szczegółowego nie wiadomo... Jutro się wyjaśni... A może po drodze? Mamy swoich ludzi... – Chciał powiedzieć, żeby mu dał znać, gdyby taką wiadomość otrzymał, ale kolejarz cofnął się, na korytarzu słychać było kroki. Pukanie do sąsiedniego przedziału. Głos starej – teraz, dzięki otwartym drzwiom, jeszcze wyraźniejszy: – Da! – Trzaśnięcie obcasów. W przejściu sylwetka mężczyzny w mundurze, odwróconego plecami. Nagły zwrot i podniesienie palców do daszka. Ręka z chudymi, długimi palcami. Głos oficera rozmawiającego przez okno: – Wtedy pan zabierze karty, nieprawdaż? – No, myślę. Rozerwiemy się cokolwiek. – I w stronę stojącego obok z ręką przy daszku: – Opóźnienie? – Melduję, panie pułkowniku, że pociąg odejdzie w przewidzianym rozkładem terminie... – Ręka opada. – Rozkładem, powiadacie – przez okno. – Słyszał pan?... Przeklęte miasto!... – Uprzejmy śmiech w sąsiednim przedziale, zamykanie drzwi i oto nowa postać: oczy wąskie, skośne, znowu ręka przy daszku. – Nazwisko? – Podniósł głowę i odpowiedział, nie spuszczając spojrzenia z pytającego. – Jak długo pan tu się zatrzymał? – Tydzień – odpowiedział. – Siedem dni. – Kupiec? – Znowu skinął głową. Chwila milczenia, potem ruch za plecami tamtego. W drzwiach staje tęgi, łysy mężczyzna w rozpiętym płaszczu... – To miejsce wolne? – Grubas wszedł do przedziału. Rozejrzał się, położył małą walizkę i odwrócił się do oficera. – Byłbym się spóźnił. – Pańskie nazwisko? – zapytał oficer, podnosząc głowę znad listy. Pasażer podszedł bliżej, przesunął wzrokiem po liście, potem wskazał palcem jakieś nazwisko. Oficer skinął potakująco głową. – Przez bydlaka kelnera, którego musiałem szukać do ostatniej chwili. – Pan do Berlina? – Tak – odpowiedział, odwracając głowę. Gdzie jest kolejarz? – myślał. – Znakomicie! – Grubas rozsiadł się, nie zwracając uwagi na oficera. – A więc myślę, że nie będziemy mieli spóźnienia... – Uśmiechnął się i świdrował małymi, bacznymi oczyma. – Paszporty zostaną panom zwrócone na granicy – powiedział oficer. Znowu ruch ręki do daszka i znowu trzask następnych drzwi. Potem wszedł tragarz z walizkami. Dlaczego go ulokował tutaj? – powtarzał sobie, obserwując ruchy nieznajomego. Walizki były już na półce, kiedy wreszcie znalazł się kolejarz, wszedł do przedziału. – Pańskie miejsce jest w innym przedziale – rzekł stanowczo. Nieznajomy wzruszył ramionami. – To samo chamstwo – mruknął po francusku. – Jest tutaj, gdzie mnie pan widzi, dobry człowieku. Tutaj! – kolejarz cofnął się. – Ten pan – odwrócił się – powiedział, że przedział jest wolny, nieprawdaż? No więc? Proszę tu dłużej nie stać, jeżeli chcecie uniknąć awantury. Jasne? – grubas obruszył się. Podniósł się i zaczął wymachiwać rękoma. Wtedy obawiając się, żeby nie wezwał jeszcze kogoś – powiedział kolejarzowi, że może tu zostać, że to nie ma znaczenia... Nieznajomy drgnął, obrócił się na pięcie. – A może jednak pofatygujecie się – mówił teraz po rosyjsku – wezwać kierownika pociągu albo zawiadowcę? Życzyłbym sobie – im głośniej zaczynał, tym bardziej jego głos stawał się skrzekliwy – poznać tych panów! Znam się cokolwiek na przepisach, nigdzie tu nie jest napisane, że przedział zarezerwowany. Pan także wszedł tu, nie pytając, czy łaskawie pozwoli się panu zająć miejsce, czy tak? – Wstał i siląc się na pojednawczy uśmiech, chciał powiedzieć krzykaczowi, żeby się uspokoił. Kolejarz także tłumaczył coś; był jednak blady, rozglądał się po korytarzu. Potrzeba tylko tego – myślał ze złością – żeby ściągnął kogoś na kark. Mogłoby się zacząć przeglądanie dokumentów, spisywanie zeznań. – Niech się pan uspokoi – powiedział wreszcie, odczekując do chwili, kiedy tamten nabierał powietrza. – Można mu ostatecznie wybaczyć. Zwrócił panu uwagę... – Ale grubas nie pozwolił skończyć. Szarpnął się do tyłu. – Tak to pan nazywa? – krzyknął. – A może wypadałoby ich nauczyć grzeczności?... – Do przedziału zajrzał oficer, ten, który rozmawiał przez okno z odprowadzającym go na dworzec młodzieńcem. – Ach, więc może pan być świadkiem, pułkowniku – rzucił się w jego stronę, opierając się krótką ręką o brzeg kanapy. Oficer potrząsnął w odpowiedzi głową, był bez czapki, w rozpiętym wojskowym płaszczu. Znał tego człowieka. Ale skąd? – myślał, stojąc za plecami wymachującego krzykacza. Gdzie tę twarz widział?! Wysokie, spłaszczone czoło, nastroszone, szerokie brwi, duży, prosty nos; gdy pochylił się, żeby podać rękę grubasowi, i przez chwilę jego oczy zatrzymały się na nim, przelotnie tylko, na urywek chwili – był już pewny, że tego człowieka widział, ale nagle pamięć, która pozwalała mu szybko kojarzyć takie sceny z czymś, co zdarzyło się dawniej – zawiodła, gubił się w przypuszczeniach. Gorzej, bo zdawało mu się, że tamten również patrzył na niego przez chwilę z uwagą, raz jeszcze wyrywając rękę grubasowi – i szukając jego twarzy w głębi przedziału. Usłyszał jego głos. – Na miłość boską – mówił – chce pan, przyjacielu, opóźnić odejście tego pociągu? – Widocznie i z innych przedziałów, zaniepokojeni pokrzykiwaniami grubasa, wychylili się pasażerowie, poprawił płaszcz i spojrzał w tamtą stronę: – A ja chciałem się położyć. Pani, nieprawdaż, chciała uczynić to samo?... – W odpowiedzi głos starej: – Ależ tak – po francusku. – Cóż tu się stało, okradli kogoś? – Pułkownik: – Tego tylko potrzeba! – W pierwszej klasie, łaskawa pani... – Stara: – Wszystko teraz możliwe... – Usiadł i wsunął rękę do kieszeni. Gdyby przynajmniej było ciemno, mógłby schować broń we wgłębienie kanapy. Krew napływała mu do skroni. – Trzeci dzwonek! – krzyknął ktoś z peronu. Pułkownik wrócił do swojego okna, wyciągnął rękę, dłoń, którą teraz ściskał, widać było przez chwilę. Pociąg ruszył, rozległo się trzaskanie drzwi, okrzyki odprowadzających, gwizdki żandarmów. Grubas jakby nieco oklapł, oddychał ciężko, wyjął chustkę i wycierał spocone czoło. – Wybaczy pan – powiedział po chwili – jestem bezradny wobec chamstwa. Nic na to nie mogę poradzić. Rozumiem, że człowiek narażony bywa tutaj na różne wątpliwe przyjemności. Ale na ulicy. Żyjemy w czasach – złożył starannie chustkę i z bocznej kieszeni wyjął mały flakonik, roztarł kilka kropel na dłoni i palcami zaczął nacierać czoło – wyzwolonego terroryzmu. Chamstwo nie jest czymś nadzwyczajnym... – W oknie przesuwały się bardzo blisko kreski światła, co kilka metrów paliły się przy wjeździe lampy, koła przeskakiwały na zwrotnicach, chmura pary pełzła wzdłuż toru, mijali szare parterowe budynki, w kilku oknach paliło się blade światło, słuchał narzekań grubasa i patrzył w te oddalające się punkty. Zdrada. Czemu przed wyjazdem nie napisał tego listu? Jeszcze przed godziną odsuwał tę myśl jak najdalej, następnego dnia albo w dwa dni później odczytywaliby ten list na placu Trzech Krzyży, w zagraconym pokoju nad salą, w której przygotowywał się chór kościelny. Miało to swoje dobre strony, gdyby zdarzyło się coś niespodziewanego, mogli łatwo zmieszać się z grupą ludzi, w tym samym korytarzu zresztą mieścił się urząd kancelaryjny, pełno było takich, którzy zgłaszali się po wyrobienie metryk, opłacenie nabożeństw, zgłaszanie pogrzebów. Wybrali więc to miejsce i ksiądz, trzeba przyznać, palił się do tego pomysłu najbardziej: kobiet nie ma, siostrzyczki zajmujące się porządkowaniem mieszkania, w którym zresztą nie założono żadnego archiwum, potrafią milczeć – zapewniał, zgarniając z czoła wielką, spadającą na oczy czuprynę i założywszy na plecy ręce, chodził między nimi dużymi krokami, potrącając krzesła i stoliki. Kilka taktów organowych, przyciszony, załamujący się głos prowadzącego chór: „Użycz nam w Cię wierzącym – i w Tobie ufającym – siedmiu darów światłości...” List? I komu go oddać? Najpierw Tytus: europejski policjant, talent – och, urządzaliśmy – zmrużenie oka – przed siedmiu laty bal szlachecki dla cara – dzisiaj urzędnik biura marszałka szlachty guberni warszawskiej. Nie, z listem – myślał – mógłby przyjść Niezabitowski – dobry naczelnik wydziałowy – adiunkt, geometra wydziału dóbr i lasów Komisji Rządowej Skarbu. Zgadza się. Następny! Nazwisko? Rozmanith... O, coraz ciekawsze nazwiska. Imię? Antoni. Urodzony 1843. To jest już w urzędowych papierach, wszystko odnotowane bardzo starannie, z metrykalną ścisłością, ha, ha... Członek organizacji... Ma się rozumieć – miejskiej. Dyrektor Ekspozytury Sekretariatu Rządu Narodowego. Wyprowadzić!... Zygmunt Laskowski, student czwartego roku Akademii Medyko-Chirurgicznej. Umiński Piotr, ten sam, który dnia 8 kwietnia zatrzymał był powóz jadący do Zamku, teraz urzędnik spraw wewnętrznych. Data urodzenia? 1832... Otworzył oczy. Ktoś chodził po korytarzu, pociąg nabrał już szybkości. Bzdura, otrząsnął się, od kilku dni przyłapywał się na takim półśnie, krew spływała do rąk. Drzwi do przedziału nie były jeszcze zamknięte, pułkownik stał w korytarzu. Grubas rozkładał naprzeciwko duży wełniany koc. – Stan wyjątkowy – mruczał, nie zwracając na niego uwagi – nie obowiązuje ludzi, którzy przechodzą przy najdrobniejszej okazji przez policyjne sita: w hotelu, w dorożce, w poczekalni... Chamstwo zawsze znajdzie ujście, ach, cóż za lekkomyślność! Skazywać się – dobrowolnie! – na przerzucanie z rąk do rąk, przez ludzi, którzy w nadmiarze gorliwości łapią złodzieja w spokojnym przechodniu, pozwalając uciekać właściwemu sprawcy. To jest styl! – Przechylił się. – Jest pan pewnie człowiekiem interesu?... Bardzo mi przykro. Ale mnie dotyka to w większym stopniu... – I nie czekając na odpowiedź: – Rozumiem. W takim wypadku można sobie pozwolić na każde ryzyko, co? Byle się opłacało. Tak myślę, bo nie jeździłby pan z innych przyczyn. Przynajmniej w takim czasie... – Zmusił się wreszcie do odpowiedzi. – Miał pan rację, ten incydent nauczy gbura rozumu. – Miejmy nadzieję – odpowiedział grubas z niedowierzaniem. – Jestem człowiekiem dobrej woli. I to mnie zbyt często gubi. – Uśmiechnął się. Widać dość kwaśno, bo grubas kiwnął tylko głową. Pochylił się, żeby rozluźnić sznurowadła, wsunął rękę pod kanapę. – Grzeją – mruknął. Kiedy podnosił się, kątem oka zobaczył lśniące oficerskie buty. – To pan, pułkowniku! – Nerwy w porządku? – zagadał tamten w drzwiach, patrząc jednocześnie w głąb przedziału. – Tak – odpowiedział grubas – przynajmniej w części – poprawił się – w porządku. Tłumaczyłem właśnie temu obcokrajowcowi – podniósł głowę na oparcie, jak bardzo zmęczony człowiek, z przymrużonymi oczyma – że chamstwo znajdzie zawsze swoje ujście... – A cóż pan na to? – spytał oficer. – Był pan świadkiem tego zajścia... – Odpowiedział, nie poruszając się z miejsca: – Przykry, godny ubolewania incydent. – Prawda? – westchnął grubas. Ale pułkownik nie zwracał na niego uwagi. – Przyglądam się panu – powiedział bardzo wolno – bo wydawało mi się, że widziałem pana kiedyś... – Wzruszył ramionami. – W hotelu? – Ach, nie – skrzywił się – w Kijowie, u grafa Kirsanowa. Chciał sięgnąć po okulary, żeby przyjrzeć mu się jeszcze uważniej, ale ręce leżały nieruchomo. – Przykro mi – odpowiedział. – Nie byłem jeszcze w Kijowie... – Mój Boże – uśmiechnął się grubas – to ciężki grzech! – Zatarł ręce z zadowoleniem. Pułkownik machnął ręką. – Majaki! – Potem, odwracając się do grubasa: – Przed snem szklanka mocnej herbaty! Dobranoc panom... – Ostrożnie zamknął drzwi. Przez chwilę słychać było w korytarzu jego ciężkie kroki, potem zmieszały się z trzaskiem, z jakim wagon przepychał się w tę noc, cienie na suficie załamywały się, stukot był coraz bardziej monotonny wstał i zasunął firanką okno... Szklanka gorącej herbaty. Nie, nie był u Kirsanowa, nie słyszał o żadnym Kirsanowie. Czy to może ktoś ze sfer handlowych? Uśmiechnął się, gdyby pułkownik został jeszcze na chwilę, mógłby o to zapytać, domyślał się odpowiedzi, zanim jeszcze tamten machnął ręką, nie spuszczając z niego swojego uważnego spojrzenia: Ach, nie – odpowiedziałby – to ktoś z towarzystwa. – A jakie, jeśli wolno wiedzieć, prowadzi pan interesy handlowe? – Otworzył oczy. Grubas składał ręcznik, zapachniało mydłem. Wyciągnął nogi, uniósł za brzegi ręcznik i strzepnął go starannie, robił to wszystko spokojnie, jakby nie zdarzyło się nic, co jeszcze przed chwilą wyprowadziło go z równowagi. Twarz miał bladą, skupioną, bez grymasu, z jakim wszedł do przedziału zdecydowanym, pewnym krokiem, uśmiechając się, a potem krzycząc do kolejarza i wymachując rękoma. Teraz było w tej twarzy coś innego, jakby tamta, którą dostrzegł pierwszy raz, była umiejętnie przybraną maską. – Interesy? – odpowiedział. – Zajmuję się budowaniem linii kolejowych. Ściślej mówiąc, projektowaniem tych linii... – Grubas podniósł powieki. – Wyciągacie ręce wprost do naszego gardła – skrzywił się – wy, panowie kupcy i projektanci. Uszczęśliwiacie nas! – Odłożył ręcznik, wstał i wspiąwszy się na palce, manipulował przy lampie, klosz napełnił się światłem. – W ten sposób nie będziemy musieli sprzedawać swoich majątków i skróci się skok do Azji, na którym niejedni połamali nogi. – Zmrużył porozumiewawczo oczy, ale wyraz twarzy został ten sam. – Świat będziemy mieli za oknem, na parapecie. Lubi pan przysłowia? Undank ist der Welt Lohn... U nas się powiada inaczej – dodał uspokajająco. – A cóż w tym złego? Wyruszymy w świat. Z czym? Z pszenicą choćby. Nie mówiąc o nerkach wymagających leczenia, nostalgii i o tęsknocie do towarzyskiego życia. Cywilizacja? – mówił dalej. – Jeśli już tak trzeba, bądźmy cywilizowani. Nic się nie zmieni, kolację będziemy jadać przy świecach, i to z najlepszego wosku. A to, że przy takich kolejowych liniach – parsknął śmiechem – padają krowy, toż to przesąd, w który, dalibóg, nie wierzą nawet pokojówki. Tak samo ci, którzy mówią, że czas biegnie teraz szybciej – przy waszej pomocy. Niech pan przyłoży ucho do zegara, który ustawia się w hallu, żeby budził śpiących lokai. No i cóż? Ten sam szmerek. Byle go tylko nakręcać w porę. Łatwowierni miłośnicy cywilizacji! – uśmiechnął się. – A potem oddech staje się coraz żywszy, zaczyna się niepokojąco szybkie krążenie krwi, trzeba dusić spiski, uniemożliwiać przewroty, wpychać żandarmów tam, gdzie zdołano uśpić czujność i gdzie pokazuje się płomień... – Wzruszył ramionami. Grubas dostrzegł ten ruch. – Szkoda, że pan zasłonił okno, z tych iskier bierze się ogień, najprawdziwszy, mój drogi, z samego środka – podniósł rękę i skierował wskazujący palec w dół – z najgłębszych pokładów piekła... – Sięgnął po ręcznik, wsunął pod pachę i otworzył drzwi. Stukot znowu stał się wyraźniejszy, ale na korytarzu było cicho. Widocznie pozamykano drzwi i nikt tam się nie kręcił. Uśmiechnął się: z najgłębszych pokładów piekła... Stał jeszcze przez chwilę, potem odwrócił się i zniknął w półmroku. Mógł wyjść za nim, żeby sprawdzić, czy oficer jest u siebie, albo odszukać kolejarza. Histeria! – pomyślał. Mógł go rzeczywiście widzieć w Kijowie, i cóż z tego?... Odczekał chwilę, potem wyjął z kieszeni rewolwer i wsunął go za oparcie kanapy tak, żeby go móc łatwo wyjąć, ale żeby nie był widoczny. Potem rozpiął marynarkę; za drzwiami przesunął się chłopak z tacą. W białej kurtce, z wyciągniętymi rękoma, balansował ostrożnie, marszcząc brwi i zaciskając wargi, zaraz za nim starszy, z serwetą przewieszoną przez rękę; śmiał się, słychać było, jak otwiera sąsiednie drzwi (szeptem: pukaj, durniu!): – Samowar!... – Oczywiście, histeria. Pośpiech, z jakim stało się to wszystko, kilka ostatnich dni, przygotowania do wyjazdu – myślał. Co mówił ten grubas? Co on powiedział? Rzeczywiście – czas jakby wyłamywał się swoim miarom. Miał rację. Iluż ludzi myślało teraz podobnie! Choćby Nałęcz. Śmiał się z Nałęcza. Już wtedy, na wiosnę dwa lata temu, zanim jeszcze Nałęcz wyjechał z Kijowa do Warszawy, żeby być bliżej ruchu i choć raz dostać nahajką przez plecy. Wówczas już nie umiał się śmiać. – Pal diabli – mruczał – muszę tam być, choćby po to, żeby dostać nahajką przez plecy; czy nie widzisz – Nałęcz patrzył na niego dużymi, rozognionymi oczyma, w których łatwo można było wyczytać ślad gorączki, skarżył się już na bóle głowy, które przychodziły rzekomo z przepracowania, choć inne były ich prawdziwe źródła – że to wszystko jest podobne do suchego lasu, w którym się zaprószyło ogień?... – Nie czekał na odpowiedź, odkaszlnął i wytarł chustką czoło. – Wszystko, co teraz zacznie się dziać, zmierza do jednego końca. – Do jakiego? – Duże oczy tamtego rozszerzyły się jeszcze bardziej. – Czas pokaże – powiedział. – Odbierz prasę litograficzną i pilnuj, żeby dotarła do Ławry. – W Ławrze Peczerskiej mieściła się tajna drukarnia... – I jedno jeszcze – uśmiechnął się Nałęcz – cokolwiek by się stało, pamiętaj: im głębiej w las, tym trudniej z niego wrócić... – Zwłaszcza wtedy – poprawił go, ściskając chudą, silną dłoń szwagra – kiedy się ścina drzewa za sobą... – Nie słyszał dalszych słów, pociąg był już wtedy podstawiony, śpieszył się; chociaż w duchu często, wyrzucając to sobie później, wyśmiewał owe poetyckie odskocznie, które tak ukochał Nałęcz, ta wydała mu się jednak prawdziwa. Kto z nas do tego lasu zapuści się głębiej? – pomyślał, wchodząc do wagonu i dźwigając pakę z prasą. – I która droga jest bliższa? – Jego? Nałęcza? Sowińskiego, zachłystującego się Szewczenką w małym kijowskim mieszkaniu? Kryłowskiego może, z którym potem uciekał za granicę? Antonowicza, którego miejsce w organizacji zajął w tym czasie? Czuł jednak, że droga, którą mieli przed sobą, nie jest długa, a cel, do którego miała prowadzić, bliski. Czy nie zbyt bliski? Znowu przypomniał sobie szwagra. Śnieg topniał już, w południe ścieżka, którą teraz szli, wracając do domu, przypominała grząski strumień, jeszcze nie ściął jej nocny przymrozek. Wydawało się nawet, że tam, gdzie ustąpił śnieg, na niewysokich wzgórzach, pojawiła się zieleń; może to tylko niebo było zielone? Został mu ten kolor w pamięci, szedł ze spuszczoną głową, żeby nie patrzeć na twarz tamtego, zresztą i tak nie mógłby jej widzieć – Nałęcz pozostawał w tyle, słyszał więc tylko jego głos. Do tej pory mówił on sam. Powtarzał to, co mówił poprzedniego dnia Tadeuszowi. W bracie miał jednak innego słuchacza. Nałęcz unosił się wtedy, chodził po pokoju pochylony, poprawiając włosy, które opadały na wysokie blade czoło, kiedy Tadeusz przerywał mu krótkim, nagłym pytaniem, zanim jeszcze ucichł jego spokojny, drwiący głos, Nałęcz zatrzymywał się, podnosił ręce do czoła i wybuchał z taką żarliwością, że Tadeusz urywał w połowie słowa, pochylał głowę na oparcie fotela i pozostając przez jakiś czas w cieniu, pozwalał mówić dalej Nałęczowi, obserwując jednocześnie twarze pozostałych. Matka siedziała z opuszczoną głową, czasami tylko podnosiła ją i patrzyła na córkę, potem opuszczała głowę znowu. Igła, którą trzymała w palcach, zatrzymywała się na chwilę, ale to nie trwało długo, wracała do przerwanego zajęcia. – Czekać? – pytał Nałęcz. – Na co? Żeby zatracić świadomość narodową? Żeby zgubić poczucie odrębności teraz właśnie, kiedy to poczucie decydować może o naszym dalszym losie, kiedy wreszcie pragnienie wolności wyzwala w ludziach dawno niespotykaną siłę na całym świecie, a tutaj, w tych granicach, szczególnie? Zamykać oczy, czekać, aż to, co nabiera życia – to pragnienie wolności – zdeptane zostanie raz na zawsze przy pomocy żołdaków i zwolenników ugody, którzy widzą w swoich planach interes własny, zapominając o cenie, jaką wypłacić musi nie tylko to pokolenie, ale i wszystkie następne? Bo przecież nie ukazy, prześladowania, zbrodnie, którymi chce się nas zdławić, są największym niebezpieczeństwem, nie bezmyślne okrucieństwo i narzucone prawa, ale to, co okrucieństwa te tłumaczy interesem narodowym, koniecznością, żebractwem czy jak chcecie... – Urwał, podszedł do Ewy i położył ręce na jej ramionach. Poruszyła się, podniosła swoją dłoń i położyła ją na jego palcach. – Nigdy nie byliśmy żebrakami – mówił teraz spokojniej. – Ale nawet gdybyśmy mieli nimi zostać – cóż moglibyśmy wyżebrać?... – Matka odłożyła koszyk; siedział wtedy bardzo blisko, mrużąc oczy, widział jej twarz, jeszcze niedawno niezmarszczoną – teraz, może od słabego światła, które spływało z okien, gęsto pokrytą zmarszczkami. Miała jasną cerę i na niej zmarszczki te rysowały się jeszcze wyraźniej, jakby przysunąć do rozjaśnionego klosza świeżo podniesiony liść, były tak dokładnie widoczne – bolały go oczy – nieco dalej widział jeszcze białe dłonie Nałęcza oparte na ramionach siostry, ale już ich twarze ginęły w tle, na tej samej wysokości, na której za oknem zatrzymały się nieruchome, ciężkie chmury. Za kilka dni miał wyjechać do Kijowa, wejść w czerwone uniwersyteckie mury, zgubić się w nich, tak jak człowiek wychodzący z cienia gubi się w ostrym świetle, mając za sobą twarze bliskich, wciśnięte w mały obszar, którego topografia pozostanie w pamięci, ale do którego nie można już wrócić, ulegając nakazom czasu. – Dobrze. Jaka świadomość narodowa? – spytał Tadeusz, odwrócił się i spojrzał na brata. – Ta – odpowiedział Nałęcz – która z niewolnika czyni człowieka wolnego. – Jaka wolność? – pytał dalej. – Ta, którą człowiek otrzymać może bez względu na poczucie narodowej odrębności? Czy ta, która z niej wynika? Czy w planach waszych nie istnieje i ta możliwość, że ktoś w zaspokojeniu tego głodu może was wyręczyć? – Któż to? – zapytał Nałęcz. – Mógłby to zrobić zaborca. Byłby to jednak cios śmiertelny zadany własną ręką. – Sprawiedliwość? – pytał dalej Tadeusz. – A może to poczucie jest najważniejsze? Co się za nim kryje? Czy pojmujemy ją podobnie, ty i ja? – zaśmiał się. – Czy może tak jak Żyd, którego wysłałem dzisiaj ze zbożem do Humania? – Machnął ręką. – Aby mówić o sprawiedliwości, trzeba najpierw przekonać tych, którzy się tym słowem posługują, jaka treść się za nim kryje – mówił, tłumiąc gniew, jakby w obawie przed obecnością siostry – na czym się ona opiera i komu ma służyć – mruknął pogardliwie. – Nie jest to tak efektowne, zapewne. Praca taka jest długa – wstał z fotela i podszedł do matki – ale też wtedy tylko, kiedy poczucie sprawiedliwości upowszechni się, kiedy zmniejszy się ciemnota i prymityw umysłowy – sprawa narodowa nabierze właściwego wymiaru. Nikt też nie będzie podsycał nienawiści narodowej, aby odwrócić uwagę ciemnego tłumu od tego wszystkiego, co rzeczywiście utrzymuje go w jarzmie. Niezależnie od języka, którym się na co dzień posługuje. Jest to więc sprawa reform, ale przedtem musielibyśmy sobie dokładniej powiedzieć, co jest tą upragnioną wolnością. – I to ma być trzeźwość? – mruknął Nałęcz; był zmęczony, może i on również starał się uniknąć chwili, w której obaj musieliby sobie powiedzieć znacznie więcej. Opanował się, z niedowierzaniem tylko kiwając głową. – Jakby to poczucie nie było przyrodzone każdemu człowiekowi i jakby na przestrzeni swojej historii ten naród i inne narody nie udowodniły, czym ona jest... – Czyja? – przerwał Tadeusz. – Masz rację – odpowiedział, zanim Nałęcz podniósł z irytacją ręce i nim jeszcze zdążył wybuchnąć na nowo, z jeszcze większym zacietrzewieniem. – Szkoda, że nie powiedziałeś, co z tego pięknego frazesu wynika... – Przez cały czas nie odzywał się, słuchał tylko, żeby nie zdradzić się niepotrzebnym słowem. I tak przyglądali mu się z coraz większą uwagą. Siadał w cieniu, odwracał twarz do okna. Księżyc musiał świecić ostro. Mrużył oczy, widział tylko jaśniejszą plamę na górnej szybie. Milczał. A przecież przychodziło mu to z trudem. Po chwili dopiero usłyszał głos matki. Spojrzał w jej stronę. Prosiła, żeby podać książkę. Przesunęli także świecę. To była chyba Ewa. Stała obok matki, za jej krzesłem, i trzymała w wyciągniętej ręce książkę. Czytała: – „Nie budźcie, niech snem lubym młody umysł mami, dopóki nie zna świata, póki nie zna ludzi, zapłaczę, gdy się przebudzi...” – Słuchali zdumieni, ale matka przestała czytać. Oddała Ewie książkę i podnosząc się, powiedziała, że idzie do swojego pokoju i że ma dosyć kłótni, które między sobą prowadzą. Ewa wzięła ją pod rękę. W chwilę potem bez słowa wyszedł Nałęcz. Nie zjawił się na kolacji. Przy stole zresztą rozmawiano już o czymś innym. Zastanawiał się wtedy, czy w tym określeniu: ciemny tłum, bo tak przecież mówili, kryło się uczucie lekceważenia czy współczucie. Może jednak nie to było prawdziwie ważne. Najbardziej zdziwił się, kiedy na postawione mu pytanie Tadeusz odpowiedział, że nigdy nie ogarnia go uczucie lęku wobec siły, którą ten tłum wyrażał. Nie pytał go o więcej, nie chcąc wzbudzać podejrzeń brata, ale wierzył, że to, co powiedział, było prawdą. Skąd to poczucie siły czy spokoju? Przy kawie ktoś wspomniał o doktorze Placerze. Był to jeden z życzliwszych sąsiadów, wzywany czasem do konsylium. Wydawało się, że dobry nastrój wróci – z Placerem związane były różne rodzinne sprawy, często wplątywany bywał w nie przypadkowo, jak niejeden sąsiad uczestniczący w życiu okolicznych współziomków – ale nieobecność Nałęcza i smutna mina Ewy robiły swoje. Raz tylko Tadeusz zwrócił się do niej, tłumacząc się, że nie chciał nikogo obrazić, mówiąc o ludziach bez majątku, że chodziło mu o coś więcej, ale to tłumaczenie wypadło blado. Słuchała go z niewzruszonym grymasem na twarzy. – Zawsze to robisz – odpowiedziała – nigdy nie usiłowałeś tego ukryć...

Następnego dnia padał deszcz, po południu rozpogodziło się. Wyszli z domu i Nałęcz powiedział mu, że przygotowuje się do wyjazdu. Jedzie do Kijowa, ale potem musi się przenieść do Warszawy. Wtedy też – kiedy po kilku godzinach wracali rozmokłą, grząską ścieżką i kiedy powiedział Nałęczowi, że przed wyjazdem do Kijowa, rozmawiając z bratem, nie wspominał o zasadniczym celu, dla którego opuścił uniwersytet, i że tym celem są sprawy ruchu, który Tadeusz potępiał, widząc w nim tylko szaleńczy, do niczego nieprowadzący zamiar, Nałęcz uśmiechnął się i uścisnął jego rękę. Szli przez chwilę, milcząc. Prosił też, aby zatrzymał tę wiadomość dla siebie. Wiedział, że będą występować przeciwko niemu. Liczyć mogę tylko na ciebie – tłumaczył. – Nie będziemy sami, ściągnę Ewę do Kijowa – odpowiedział Nałęcz. Mówił o tych planach z właściwym sobie zapałem, był tak pewien, że uda im się pokonać przeciwności, tak bardzo ufał temu, co ich łączy, że kryło się w jego słowach dużo łatwo udzielającej się radości. Nad ziemią przesuwały się już wąskie zielone pasma, pierwszy kolor nadchodzącego wieczoru. Słuchał, idąc z pochyloną głową. Czego zdołają uniknąć? Co może im ofiarować los? Czego im czas oszczędzi? Myślał o siostrze. – Słyszysz? – zapytał Nałęcz. Dochodzili do domu. Pierwsze krople uderzały w ziemię

drzemał pan? – otworzył oczy. Grubas wrócił już, rozsunął firany i patrzył w szybę. Nic nie było widać. – Rzeczywiście – powiedział – zasnąłem... – Zdjął okulary, przetarł je. – Nie słyszałem, kiedy pan wrócił do przedziału. – Och! – tamten kiwnął ręką, odwracając głowę i mrużąc oczy, miał teraz oświetloną twarz – w krótkiej chwili przypominała czyjąś fotografię, którą musiał niedawno oglądać, chociaż tamten człowiek był starszy: te same wargi, zmysłowe i zarysowane mocno, uniesiony podbródek, krótki, płaski nos i wysokie czoło z siwymi kosmykami opadającymi na skronie. Skrzywił się, czemu miałby oglądać jego fotografię? Oprócz fotografii musiałby widzieć jeszcze inne rzeczy, dokumenty, odpisy listów. Wszystko przekazane przez zaufanego hotelowego lokaja. Może zresztą inna była kolejność. Może zagraniczna poczta przekazała to zdjęcie z wiadomością, że należy oczekiwać przyjazdu tego człowieka i że jest to ktoś niebezpieczny; ma szukać kontaktów z miejscową policją; fotografia powędrowała dalej – do rąk hotelowego lokaja. Gdyby przyjechał, dostarczono by mu meldunek. Od dworca – ci, którzy mieli dostęp do przyjeżdżających, jeszcze przed przeprowadzeniem odprawy paszportowej posiadali rysopis – do hotelu i potem dalej, krok za krokiem, między śniadaniem w restauracji hotelowej (w tym czasie obejrzano by przedmioty pozostawione w numerze) i jazdą powozem, wynajętym na cały dzień, między jednym adresem i jednym spotkaniem a rozmową w hallu hotelowym z kimś – podobnie jak i ten człowiek obserwowanym, gdyby tylko pojawił się w mieście i gdyby to był ten sam człowiek, choćby nie wiadomo jakie przybrał nazwisko, musiałby o tym wiedzieć, znałby jego sprawy, jeśli nie wszystkie – to te przynajmniej, które potwierdzałyby istniejące podejrzenia. Nie spał już, trzymał szkła i patrzył przed siebie, nie rozróżniając rysów twarzy siedzącego naprzeciw. Pomyślał, że nie panuje nad nerwami i że każda myśl, nie tylko te graniczące ze snem myśli, od których nie mógł się uwolnić – prowadzi nieuchronnie w jednym kierunku. Ale bronił się! Kiedy przed wyjazdem siadał do pisania listów – napisz w dzień – mówił – w pełnym świetle – czuł pot gromadzący się na skroniach. Nie stawiał dat, uciekał od tych myśli, bał się, żeby nie zanotować ich istnienia. Czytał list Zygmunta. Rozerwana koperta leżała obok. Kiedy sięgnął po pióro i na czystym papierze zaczął pisać odpowiedź, wiedział już, że pisze wbrew sobie... Nałożył szkła, twarz nieznajomego wypłynęła znowu, nabrała innego, weselszego wyrazu. Nie przypominała żadnej fotografii! – W tym wieku – mówił grubas – mogłem zasypiać wszędzie. Siedząc na koniu, w drodze na nabożeństwo, w ogrodzie, kiedy rozdawano karty i trzeba było czekać, aż ktoś odezwie się pierwszy. I zawsze budziłem się w porę. Nic dziwnego, że nie słyszał pan, kiedy wróciłem – uśmiechnął się. Wagon obijał się o dwie ciemne ściany, czasem przez szkło w oknie przebiegały iskry ognia, nikt nie poruszał się na korytarzu. – Może – mówił dalej, uśmiechając się – nikt nie rozkręci szyn? – Zamilkł na chwilę. – Niech pan śpi. Nic takiego nie powinno się zdarzyć. Przynajmniej w tej podróży. Zdarza się, że ci, którzy kryją się w lasach, napadają na pociągi, ale oni mają dobre wiadomości. Wiedzą, kiedy przejeżdża cenniejszy transport i kiedy coś takiego warto zrobić. – Skąd pan o tym wie? – zapytał grubasa. – Z gazet. – Podniósł rękę i przesunął palcem po szybie. – Któż może mieć pewność, że kolejarz, który wdał się z nami w tamtą sprzeczkę, nie jest kimś takim, albo oficer, który zaglądał do tego przedziału? – Parsknął śmiechem, odsłaniając drobne, równe zęby. – Gdyby to był kolejarz – odpowiedział, nie czekając, aż grubas przestanie się śmiać – musiałby wysiąść, wyprzedzić pociąg i rozkręcić szyny. To przesada... – Grubas zamilkł, przyglądał mu się. – A oficer? – zapytał po chwili. – Ten ma długie nogi. Mógłby zdążyć... – Wzruszył ramionami. – Nie! – powiedział. – Widział pan, jaki jest podejrzliwy? Nie mógłby tak dobrze udawać. – Cóż nam pozostaje? – westchnął grubas. – Każdemu miła skóra, którą nosi na grzbiecie. No – poprawił się – może nie każdemu, są i tacy, dla których własny grzbiet nie przedstawia wielkiej wartości, to prawda... – Znowu uśmiechnął się. Sięgnął po koc leżący obok i rozłożył go starannie; minęła niedawna gwałtowność, teraz ruchy jego były opanowane, strzepnął jakiś pył, przez chwilę przyglądał się swoim krótkim palcom, obrócił ciężki pierścień z czerwonym kamieniem i znowu podniósł do góry głowę. – Dziwi się pan? – śmiał się tak samo, chociaż nie był to śmiech naturalny, przebijała spoza tej maski uwaga, z którą patrzył przed siebie, w oczy rozmówcy, przez cały czas, ta sama od pierwszej chwili, kiedy wszedł do przedziału i spojrzał w głąb, wyciągając jednocześnie rękę do góry, aby zwiększyć płomień i w jaskrawym świetle rozejrzeć się po wnętrzu, zanim jeszcze wszedł kolejarz i zaczęła się ta awantura; wyglądało to tak, jakby czegoś nie był pewny. Pod pozorem spokoju, z jakim przesuwał ręką po łokciu, i w tym uśmiechu kryła się próba odwrócenia uwagi od czegoś, o czym myślał naprawdę. A może mu się tylko tak wydawało? Ciekawe – myślał, obserwując ruch ręki posuwającej się po oparciu – że nie zaprzeczył, kiedy mówili o oficerze, o podejrzliwości, z jaką wypytywał o zamieszkałego w Kijowie Kirsanowa. Cóż za Kirsanow, nigdy nie spotkał się z takim nazwiskiem. Zgodził się więc, że oficer zachowywał się podejrzliwie, powiedział, że wszystkich ich cechuje podobne uczucie, że boją się o skórę na swoim grzbiecie. Przecież nie strach przed rozkręceniem szyn wzbudził tę gadatliwość. – I nic dziwnego – mówił dalej, mrużąc oczy i zadzierając do góry podbródek. – Będąc w tym wieku, nie lubiłem przesady – podniósł rękę, jakby chciał uprzedzić pytanie, które mogło paść – ale dużo myślałem o takich sprawach, nigdy na przykład nie byłem pewny, czy ci, którzy by nam pragnęli zacisnąć palce na szyi, nie mają przypadkiem racji. – Skinął głową. – Jakich? – spytał. – Chce pan wiedzieć? – przymknął powieki i przestał poruszać ręką. Znów wpadł w ten sam drażniący ton. – Wiem przecież, co pan myśli – zawiesił głos i mrugnął porozumiewawczo... Milczał, nie chciał przerywać. Takie zaprzeczenia mogłyby się wydać podejrzane. Słuchał. – Nic nadzwyczajnego. – Tak – pomyślał – mówią ludzie zabierający się do śledztwa. Wyobrażał sobie, że muszą to wszystko powiedzieć, zanim posłużą się innymi argumentami. – Odczuwamy bunt przeciwko krzywdzie. Dopiero potem zastanawiamy się, dlaczego współczucie budzi w nas zarazem ofiara i kat. Czy dlatego, że te role bywają zmienne? – Odczekał, wreszcie już bez uśmiechu patrząc w szyby, machnął ręką. – Nie takie to proste. I role nie zmieniają się tak łatwo. – Czyżby i to była maska? – zastanowił się. Często spotykał podobnych ludzi. Lubili takie podziały. Mówili o tym samym dawniej. Z mniejszą zadumą. Powstanie. Czy to wszystko – myślał – nie zdarzyło się po to tylko, aby utwierdzić ich raz jeszcze w przekonaniu, że naprawdę te role nie zmieniają się łatwo, że kat – któremu współczują – nie pozbędzie się swoich nawyków. Obrzydzeniem napawało go to uczucie. Język nawet, jakim posługiwali się w takich wypadkach, przypominał czarny zarys drzewa na murze, gdzie prowadzono skazańców, ten sam, w którym czytano wyrok na krótko przed łoskotem werbli, który szarpnie powietrzem. – Nie myślałem o tym – powiedział, ukrywając ziewanie – mam w głowie inne sprawy: niezałatwione transakcje, kiepskie umowy. Oto przeciwko czemu się buntuję. – Słusznie! – Grubas odwrócił głowę od okna. – Zapomniałem, że taki jest cel pana podróży. Oparł się wygodniej, założył ręce na brzuchu. – Przed wyjazdem spotkałem pewnego oficerka – mówił dalej. – Jego ojciec był moim przyjacielem. Mieliśmy wspólne sprawy. Chłopak jest do niego bardzo podobny. Spotkaliśmy się w restauracji hotelowej. – Czego tu szukasz, bracie? – zapytałem. – Sławy... – Wypiliśmy. Pomyślałem, że nie on jeden. Czy słyszał pan o oficerach przechodzących na ich stronę? – Nie – odpowiedział. – Czyżby pan to przeczytał w gazecie? – Grubas zamrugał, uśmiechnął się. – Nie, skądże – wyjaśnił – mówił mi o tym ten oficer. – Wybiera się tam? – przerwał. – Wybił mu pan chyba z głowy podobne pomysły? – Grubas pochylił się, wyciągnął rękę na stolik. – Nie! – skrzywił się. – Gdyby miał taki zamiar, nie zdradziłby się nigdy. To są fanatycy, proszę mi wierzyć. Z pewnością nie miał podobnych planów. Chciał po prostu sławy. Mówił prawdę. Jest bogaty, pewny siebie. Tacy uśmierzają bunty. Powiedziałem mu, że wielu ich zapewne zginie. Po obu stronach. Ale garną się jak ćmy do ognia. Byłem ciekaw, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym przeniesieniu. Nie należy do typu pospolitego awanturnika, choć i tacy zdarzają się w dobrych domach. – Ależ odpowiedział panu – przerwał grubasowi. – Szuka sławy. Widziałem wielu do niego podobnych. – Sławy – parsknął tamten – między policjantami? – Nie tylko – odpowiedział. – Na ulicach? – pytał dalej grubas. – Wśród kozaków?... – Płomień w lampie zaczął się zmniejszać, drgał, po kilku silniejszych rozbłyskach, które wypełniły przedział, skurczył się, jakby miał zgasnąć. Grubas siedział nieruchomo. – Wśród kozaków? – powtórzył. Nie odpowiedział. Podniósł się, dotknął ręką rozgrzanego klosza. Przez palce obejmujące szkło przesączało się blade światło. Pociąg nabierał szybkości, już dawno minęli ostatnie domy, którymi zabudowano przedmieście. Coraz rzadziej pokazywały się łąki, pokryte teraz śniegiem i nawet wieczorem dobrze widoczne. Przy torach zaczynały wyrastać drzewa. Długie szeregi, nad którymi przesuwał się księżyc. Zwiększył płomień – tak jednak, aby zachować półmrok. Pomyślał, że o tej porze – gdyby nie podejmował tej podróży – przynosiliby mu meldunki. Czekałby u siebie w domu, naprzeciwko lampy stojącej na przenośnym rzeźbionym stole. Twarz miał w cieniu. Raziło go światło. Im dłużej siedział w jego promieniu, tym bardziej piekły oczy. Ale twarze tych, którzy do niego przychodzili z wiadomościami zebranymi w ciągu dnia, pozostawały rozjaśnione, wpatrywał się w ich oczy, kazał sobie czytać przyniesione dokumenty. Tam czuł się najlepiej. W wynajętym mieszkaniu. W murach. Wysokie, zasłonięte ciężką firaną okno wychodziło na podwórze, widać było w jego szczycie szare, niskie niebo – tyle, ile potrzeba. Na ulicy potrącał przechodniów, nie rozpoznawał ich twarzy, zwracał na siebie uwagę. Musiał być czujny. Tutaj – w tym wynajętym po powrocie z zagranicy mieszkaniu – czuł się pewnie. Słyszał kroki kobiet spacerujących w sąsiednim pokoju, przyciszone rozmowy, brzęk szklanek, w których zaparzały herbatę. Wieczorem schodzili się ci, którzy znali jego adres. Poczta, rozkazy, meldunki. Czy udało się poruszyć miasto? – myślał, słuchając szelestu rozkładanego papieru, na którym wyrysowano szereg znaków, kreski wytyczające linie ulic i place, punkty, w których założono posterunki; naprzeciw tego domu także. Pod wieczór ktoś wszedł do pokoju, cicho, na palcach. Odłożył pióro. Była to jedna z tych kobiet. Myślał, że czeka na jakieś polecenie. Powiedział, że nie ma żadnej prośby. Zbliżyła się do okna, odsunęła firanę. Wtedy wstał od stolika i podszedł w jej stronę. Między liśćmi wyciągniętymi na szybie, pnącymi się z dużej stojącej na parapecie doniczki, dojrzeć można było fragment ulicy. Brudny śnieg, wyłom muru, za którym rosły jakieś drzewa rozpięte teraz czarnymi gałęźmi na szarzejącym niebie. Ogień. Na chodniku rozpalono ognisko. Karabiny ustawione w kozły. Kilku kozaków. Odwrócił się. Zobaczył biały profil i utkwione w tamtym ogniu spojrzenie kobiety. Dotknął palcem szyby, starł z niej wilgoć. – Mróz będzie – powiedział cicho, dotykając dłoni. – Zmarzną... – Cofnęła rękę i skinęła głową. Potem bez słowa zbliżyła się do drzwi, czekał, aż klamka wróci na swoje miejsce, raz jeszcze spojrzał na dół, poprawił firankę i sięgnął po rozłożone na stole papiery. Musiał nisko pochylać głowę, żeby dojrzeć kształt pisma, niektóre litery rozmazywały się, na małej kartce papieru mieścił się obszerny zapis. Była to właściwie bibuła. Można ją zgnieść w odpowiedniej chwili. Zegar za ścianą uderzył kilka razy. Jeszcze nie zaczęli się schodzić. Nie mógł doczytać do końca. Należało poprosić o lampę. Odłożył bibułę, przetarł oczy. Zawsze starał się tak określać godziny, w których składali meldunki i odbierali polecenia, żeby nikt nie tracił czasu na czekanie. Załatwiano bieżącą pocztę, niszczono wykorzystane materiały, których nie zatrzymywano w archiwum, prowadzono krótkie, rzeczowe rozmowy. Wstał. Ściany nabrały ciepłego połysku. Na stoliku odbijał się różowy refleks. Mur widoczny z okna płonął ostrym światłem, tamci pochylali się nad ogniskiem, wyciągając ręce i tupiąc nogami. Może chciała go ostrzec? – pomyślał o kobiecie, która tu była przed chwilą. Przecież to nic nie znaczy, na każdym kroku można zobaczyć taki obrazek. Myślała o sobie? Chciał otworzyć drzwi i poprosić o lampę, ale zatrzymał się. Jeśli tak jest naprawdę? Nigdy nie zastanawiał się nad tym, co czują tamci przebywający w sąsiednim pokoju. Wiedział o ich istnieniu, słyszał, jak poruszają się, czasami przypatrywał się ich twarzom. Ale ich nie znał. Powiedziano mu, że to mieszkanie będzie najlepsze. Zgodził się, zresztą – oprócz tych wizyt nieznajomych ludzi, którzy go odwiedzali, nie dostarczał kłopotów. Zabawne! – stał pośrodku pokoju i obserwował różowiejące tapety – dlaczego mogło mu przyjść do głowy coś takiego? Muszę przecież myśleć o sobie, nadsłuchiwać, czy nie zapuka ktoś, kto nie posługuje się umówionym sygnałem, czy nie zadźwięczą ostrogi w korytarzu. Czy przed bramą nie pokaże się jakiś podejrzanie wyglądający człowiek. Podejmując decyzję o wynajęciu tego pomieszczenia, musieli znać rozmiar ryzyka – tłumaczył sobie. Ilu jest podobnych ludzi? Takich kobiet ukrywających zbiegów, przenoszących pocztę, opiekujących się rannymi? Ale te – znajdujące się obok – powinien znać. Interesowali się nim. Unikał zbędnych rozmów. A przecież dowiedziały się o Nałęczu. Opowiadały o listach przychodzących z zesłania, recytowały jego wiersze. Widział wtedy, jak spojrzenia ich nabierają wyrazu, oczy wypełniają się blaskiem. – Wiemy, że to jest ktoś bliski. Pan musi o nim dużo myśleć. – Podniósł głowę. O Nałęczu? Nie, myślał często o siostrze. O jej los lękał się najbardziej. Przychodziły, co prawda, złe wiadomości o zdrowiu Nałęcza, ale ile razy rozprawiało się o tym, a Nałęcz trzymał się zawsze dobrze. – Tak – odpowiedział. – To ktoś mi bliski... – Kobieta położyła rękę na stole. Bez kłopotu poznał wiersz Nałęcza. Kobieta mówiła cicho, ale bardzo wyraźnie, z egzaltacją. Wiersz nie podobał mu się teraz szczególnie, kiedy własnymi rękami dotykał spraw, o których te wiersze opowiadały. Może było to niesprawiedliwe odczucie? Może był zmęczony po prostu i wszystkie wielkie słowa układały mu się w długi szereg spraw drobnych, uciążliwych, o których musiał pamiętać? Mógłby teraz przyznać rację Tadeuszowi! Ten słuchał zawsze wierszy Nałęcza ze źle ukrywanym grymasem. Za dużo w nich mgły i patosu. A może wcześniej nie przyłapał się na takim wrażeniu, bo zawsze słyszał je po raz pierwszy od samego Nałęcza? Wtedy ulegał. Podziękował, kiedy skończyła recytować. Nigdy później do tej rozmowy nie wracał. Zastanawiał się tylko, w jaki sposób dowiedziała się o ich pokrewieństwie. Powiedziała, że jest to ktoś bliski. Warto by to tak czy inaczej wyjaśnić. Czekał, czy ktoś się odezwie. Bił zegar. Za drzwiami nie rozległ się żaden szmer. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim usłyszał pukanie. Odpowiedział, że można wejść. W uchylonych drzwiach stał Umiński. – Nie masz światła? – Odwrócił się. Plama na ścianie zbladła, ognisko na ulicy dopalało się. – Nie – wstał. – Trzeba poprosić o lampę. – Są wiadomości z Cytadeli – powiedział Umiński

wśród kozaków? Kiwnął potakująco głową. Grubas nie przestał się uśmiechać. – To już przesada – powiedział. Wyjął zegarek. Ktoś otworzył drzwi w sąsiednim przedziale. Roznoszono herbatę. – Niech pan pije – napój był mocny, pił drobnymi łykami, grzejąc palce o szklankę. – Może rumu? – Grubas sięgnął po neseser. – Teraz dobrze? Nie mogę spać w podróży. Taki nawyk, leżę z zamkniętymi oczyma i nie śpię. Nawet nie ogarnia mnie drzemka – myślę. Pewien lekarz, który leczył mnie niedawno... Czy na to jest lekarstwo? Powiedziałem przecież, że to jest nawyk. Och, nic. Wmawiał mi, że jeśli skupić całą uwagę, cały wysiłek myśli na jednej osobie i jeżeli – co czasem się zdarza – nie zważać na nic innego, co dzieje się w pobliżu, mając przed oczyma jedynie obraz tej osoby – choćby była nie wiadomo jak daleko – w tym samym czasie musi się w niej coś poruszyć – o, coś podobnego do odbicia światła. Tak mówią; niech pan sobie wyobrazi duże, ciemne pomieszczenie. Pod jedną ścianą stoi ktoś z małą latarką. Po przeciwnej stronie ktoś drugi z lusterkiem. Potem zapala się latarka. Pokój pozostaje ciemny, nie sposób go oświetlić przy pomocy tak mizernego światła. A przecież w lustrze – które ten drugi człowiek trzyma pod przeciwległą ścianą – w tej samej chwili, no – może niezupełnie w tej samej – odbija się to światło. Nic panu to nie mówi? Teraz są modne takie rzeczy. Ale czemu pan, doktorze, u diabła, porównuje myśli do światła? Przeprowadzano takie eksperymenty. I podobno z dobrym skutkiem. No więc, kiedy nie mogę zasnąć i leżę, słuchając tego stukotu kół, i kiedy wprowadzam się w stan, w którym rzeczywiście nie obchodzi mnie nic, co się dzieje dokoła – czasem udaje mi się coś takiego, słowo honoru – myślę. Najpierw z tego przesuwającego się pod powiekami mroku – jeśli chodzi o tamtego lekarza, to już światło lepiej porównywać do czasu, też chce się wierzyć, że to coś materialnego – otóż z takiej ciemności, pogłębiającej się z upływem czasu, zdaje się wydobywać twarz. Jeszcze nie ta, nie wyraźna. Wiem już – kto to będzie. No i co – odwraca się w pewnej chwili, poruszając wargami – pomyślałeś? Słyszę głos; tak – to bardzo zabawne. Oczywiście – odpowiadam – Bóg mi świadkiem, przypominałem sobie wiele razy i tę twarz, i inne tak samo bliskie. Co robisz? Podejrzane interesy, niepotrzebne podróże... Leczę się – odpowiadam. A z czego? Sam nie wiem, jaka to jest choroba. Ale czuję ją. Jest silniejsza. Rośnie we mnie. O, za wcześnie! Teraz, kiedy oddałem własny los w cudze ręce... Nie, to już nie są moje myśli. To jest tropienie cudzych. Czy wierzę w takie rzeczy? Muszę. Bez tego czułbym się zupełnie wolny. Oswobodzony od przymusu. Kim jestem? Rozumiem tę ciekawość. Sam ją zresztą wzbudzam. Lubię mówić. A więc kim jestem? Mam pieniądze, to widać. Moim majątkiem rządzą inni. Nie zazdroszczę im tego. Mogę się swobodnie poruszać. Mam otwarte konta w bankach. Moje papiery są w najlepszym porządku. Najczęstszym powodem moich podróży są choroby. Prawdziwe i urojone. One pozwalają mi zmieniać miejsca pobytu. Czemu więc wspomniałem o podejrzanych interesach? To samo pytanie zadaję sobie wiele razy. Chciałem na przykład wiedzieć, co robi tamta broń wsunięta między poduszki? Tak, ta. Można jej nie zakrywać. Lepiej nosić przy sobie. Mógłbym się zapytać, czemu ma służyć? Och, proszę położyć ręce. Nic nie mam zamiaru zrobić. Zobaczyłem ją już dawno. Po wyjściu żandarma. Jest nowa? Prawie nowa, to widać po uchwycie. O, widzę już... ciężka. Przy podnoszeniu drży ręka. Wypróbował pan ją? Jeszcze nie. Możemy o tym nie mówić. Czy mam jakiś zamiar? Śmieszne rzeczy. Proszę się napić rumu! Odpowiedź jest zupełnie prosta. Gdybym chciał coś zrobić – samo podejrzenie napawa mnie obrzydzeniem – nie mówiłbym o tym. Wyszedłbym z przedziału. Wróciłbym prawdopodobnie wtedy, gdy przedział byłby pusty. Myślę, że nie miałby pan okazji wypróbować tymczasem działania tego przyrządu. Mogę to zrobić później? Mamy jeszcze spory kawałek do granicy. I w takim wypadku pochwaliłbym się przed panem? Jestem człowiekiem bezinteresownym. Prawdopodobnie dlatego podejmuję te podróże, z tych samych powodów wdaję się w podobne rozmowy. Milczy pan. Widzę jednak, że przywiązuje pan duże znaczenie do tego drobiazgu. Trudno się dziwić. Niech pan przełoży poduszkę. O, tak. Gdyby przyszli po szklanki, mógłby ktoś jeszcze to zobaczyć. Teraz zupełnie dobrze, chociaż powinien pan, jak sądzę, nosić tę broń przy sobie. Wiem! Jest pan kupcem, agentem handlowym. Nic mnie to nie obchodzi. Teraz jest moda na te przedmioty. Przyjmuję to do wiadomości. Proszę się nie martwić. Nie wie pan, dlaczego stoimy? Nic nie widać. Powiedziałem: moda? Przepraszam – nie chciałem pana obrazić. Och, wy zaraz musicie się obrażać! Ów oficerek, o którym opowiadałem, robił podobne miny, kiedy zapytałem go, czy szuka tylko sławy. Także miał powody. Oczywiście, innej natury. Przyzna pan jednak, że były to powody patriotyczne. Słucham? Czego pan oczekuje? Wreszcie ruszamy. Niech pan spojrzy, czy wyglądam na człowieka, który przywiązuje znaczenie do takich odkryć? Wpojono we mnie pewne zasady współżycia. Obowiązują w cywilizowanym świecie. To przecież jest świat cywilizowany. Czy nie gorąco panu? Jeśli można – zdejmę kamizelkę. Przepraszam, powiedziałem, że wpojono we mnie pewne normy, na których opierają się stosunki między ludźmi. Otóż przestrzegam podziału zadań. Przynajmniej staram się o to. Nie interesuje mnie to, czym zainteresowani są żandarmi i policja. Nie tylko. Po cóż w takim razie interesuję się takimi, jak by to można określić, drobiazgami jak ta broń, którą ukrył pan tak niezdarnie? Słucha pan? Nie cel, któremu ona służy, wydaje mi się interesujący. Ale powody. Nie rozumie pan! W ogóle to pana nie ciekawi? Niepotrzebny gniew. Przecież nie wyrzuci mnie pan, mam nadzieję, w biegu z pociągu. Jesteśmy więc skazani na siebie podczas tej podróży. Do granicy? Dlaczego? Jedzie pan dalej. Mogą pana zatrzymać? Nie sądzę. Skoro nie zrobili tego dotychczas. Ależ... Niech pan otworzy drzwi! Po co to? Mocniej trzeba nacisnąć klamkę. Teraz dobrze. Wie pan – dziwię się... Będzie pan pił herbatę? Nie, zabierzcie szklanki. Dlaczego staliśmy tyle czasu? Zamknięty przejazd. Domyślałem się. Będziemy mieli jakieś spóźnienie. A my podobno posiadamy najlepsze koleje w Europie! Po co pan zamykał te drzwi? Bał się pan, że... Proszę się nie gniewać, ale to dziecinne. Widział pan, jakie miny mieli ci posługacze. Pan się trząsł, oddając im swoją szklankę. Wiem, czego się pan obawia. Nic mi się nie stanie. Nie będzie pan do mnie strzelał, nie wyrzuci mnie pan z pociągu. Uważa pan, że lepiej będzie, jeśli nie opuszczę przedziału na stacji. Nie miałem najmniejszego zamiaru. Właśnie chciałem się wygodniej ułożyć na kanapie. Nie ma pan nic przeciwko temu? Jednak stopy mam chłodne. Wieje od korytarza. Przykryję się kocem. Niedługo nie będziemy mieli najlepszej kolei w Europie, jak pan myśli?

z Cytadeli? Wnieśli lampę. Teraz tylko szyby zachowały ten różowy odblask, pokój napełnił się światłem. Umiński rozcierał zmarznięte palce. – Siadaj! – wskazał mu krzesło. – Jakie wiadomości? – Ustalono termin – powiedział. – Musimy zrobić wszystko, żeby jak najstaranniej przebiegały przygotowania na zewnątrz. – Konkretnie? – zapytał. – W bliskiej odległości od miasta – mówił Umiński – przeprowadzić koncentrację oddziału, który miałby wziąć udział w ataku na twierdzę z zewnątrz. Ustalić dokładne szczegóły współdziałania. Plan jest w robocie, można się spodziewać, że podrzucą go nam w najbliższym czasie. – Tą samą drogą? – przerwał. Umiński skinął głową. – Jeden kontakt to nie za dużo. – Poprawił się w fotelu i pytał dalej: – Czy nie spodziewają się zmiany garnizonu? – Jeśliby coś takiego miało nastąpić – myślał – cały ten i tak szalony plan może wziąć w łeb. – Trzeba więc sprawdzić, czy w Zamku nie planuje się takich zmian. – Pomysł jest dziecinnie prosty – powiedział. – Tylko takie udają się najczęściej – przerwał Umiński. – Nie należy z tym zwlekać. Wszystko i tak zależy od nich. Jeśli uda im się opanować choćby jeden pawilon w twierdzy, musi powstać popłoch, to jest ich szansa. – Pośpiech – mruknął – ile czasu trzeba będzie na zorganizowanie takiego oddziału? – Umiński wzruszył ramionami. – Dobrze – wyjął notes i zapisał kilka słów. – Postarać się o wyznaczenie ludzi, powołać człowieka, który mógłby takim oddziałem dowodzić. I jeszcze jedno. Mogą przecież wywieźć ich z Cytadeli. – Na coś takiego się nie zanosi – odpowiedział Umiński. – Są jeszcze potrzebni. To się nieprędko stanie. Byliby szaleńcami, gdyby ich zesłali. – Przecież – powiedział – śledztwo w ich sprawach jest skończone. – A jednak są potrzebni. Mogą pomóc w rozpoznawaniu nowych aresztantów, w rozszyfrowywaniu ich przeszłości... – Wierzysz w to? – pochylił się nad stolikiem i złożył notes. Umiński spojrzał zdziwiony. – W co? – Przyglądał mu się uważnie. – W to, że coś przedostaje się od nich, że sypią? – Tego nie powiedziałem! – skrzywił się. – Mogą jednak trzymać ich w nadziei, że czegoś wreszcie się dowiedzą. Mają sposoby. Zresztą... – Znowu oparł głowę, jeszcze przed chwilą, zanim wrócił do poprzedniej pozycji, twarz Umińskiego widział wyraźnie. Teraz słyszał głos. Przymknął powieki. Oczy bolały go. Zresztą – domyślał się, co tamten chciał powiedzieć – ci, o których mówili, nie sypią. Aresztowani najwcześniej, poddawani torturom, nie złamali się. Trwali. Potem wsypy zdarzały się częściej. Cytadela się zaludniała, przybywali nowi. Tego nie można było uniknąć. Mieli co prawda informacje ze śledztwa. Mogli wiele przewidzieć, zanim zaalarmowana eskorta policyjna zjawiała się pod wskazanym adresem. Im bardziej powstanie rozszerzało się w głąb, im szersze stawały się kręgi ludzi zgłaszających do niego swój akces – przypominał sobie słowa księdza Sykstusa – tym większe trzeba było podjąć środki ostrożności. Sędziowie urzędujący w Cytadeli rozwijali ten długi, splątany węzeł, tu czas się liczył. – Mówiłeś o Sykstusie? – zapytał Umiński. – Nic ważnego – otworzył oczy, przetarł szkła. – Raz już sprawdziły się przecież twoje obawy. Wypaple wszystko, przesiadywały u niego jakieś dewotki. Wypłaszał je, kiedy miało się zacząć zebranie, ale zaglądały tam za często. Rząd powinien się spotykać w innym miejscu. Trzeba było najpierw je znaleźć. – I co? – uśmiechnął się Umiński – ksiądz Sykstus nabrałby wody w usta? – Zaklinał się – odpowiedział – że zdarzyło mu się to tylko jeden raz. Że podejmie wszelkie środki ostrożności. – Jakie? – Poruszył się, położył rękę na stoliku. – Nie wiem – starał się panować nad sobą, chociaż wspomnienie tamtej sprawy budziło w nim zawsze odruch złości niełatwej do stłumienia. Gdyby okazało się, że z tych zapewnień nic nie wynika i że ksiądz nie może powstrzymać swojego języka, trzeba będzie go przepędzić. To za dużo powiedziane. Będzie musiał wyjechać. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Dywan tłumił kroki. Słyszał tylko szelest papieru, który wyjmował Umiński. Rząd pracuje – skoro z tego najwyższego kręgu wtajemniczenia przedostają się na miasto wiadomości, których nie powinno się rozgłaszać pod najsurowszą odpowiedzialnością, i jeśli nie można tego ukrócić – przypomniał sobie purpurową twarz księdza Sykstusa, ręce obejmujące czoło gestem tak samo rozpaczliwym, co śmiesznym – jaką można mieć pewność, że z własnej winy ta praca nie zostanie przerwana i że wszystkie nici sprawy nie znajdą się w rękach wroga? Czy zdoła się temu zapobiec? Któż miał o tym myśleć? Powierzono mu władzę nad miastem. To był stos pacierzowy powstania, tutaj ono żyło, stąd promieniowało dalej. – Dewotki? – ciągle jeszcze przypominał sobie rozmowę z księdzem. Umiński pisał coś pochylony nad stolikiem. – Może się ksiądz posłużyć inną nazwą – mówił spokojnie, mrużąc oczy i wypatrując jego spojrzenia. – Zasługiwały na zaufanie – bąkał. – Wspomniałem im o rzeczach, które nie mają znaczenia. Trzeba wreszcie wzbudzać zaufanie u ludzi... – Połapał się jednak, że powiedział za dużo. Może to wyraz twarzy tego, który stał naprzeciwko, sprawiał, że podniósł ręce teatralnym gestem do czoła. Powiedział cicho, że bierze za ten czyn odpowiedzialność. Że nic takiego się nie zdarzy. Wspomniał jeszcze tego samego dnia o sprawie księdza Sykstusa na posiedzeniu. Obiecał więcej do niej nie wracać. Musiał jednak powiedzieć o tej sprawie wszystkim pozostałym, aby uniknąć niepotrzebnych pytań – w jaki sposób przedostają się na zewnątrz informacje, które wymieniają między sobą, i czyja to jest zasługa! Wreszcie chciał, żeby sprawa Sykstusa – tak ją nazwał – stała się ostrzegawczym przykładem dla innych. Miał podstawy, żeby podejrzewać nie tylko Sykstusa. Gadulstwo księdza wynikało z głupoty, nie z politycznego rozsądku. Czuł jeszcze inne niebezpieczeństwo. Droga do pomieszczeń, w których zainstalowała się komisja śledcza przesłuchująca więźniów, mogła prowadzić okrężnie, poprzez granice zaborów. Czytał przecież przysłane stamtąd gazety. W listach było też coś niecoś. To już nie była głupota. Minęło sporo czasu. Zaczęła się dyktatura. Lęk został. Umiński skończył pisać. Podniósł głowę i spojrzał w stronę okna. – Stoją tam jeszcze? – Zbliżył się, rozsunął firanę. Było ciemno. Ogień na chodniku płonął. Widać było na jego tle niewyraźne, rozpływające się sylwetki. Daleko, na wysokości najbliższych dachów tkwiła w niebie czerwona, wąska drzazga. Słońce, dawno już przesłonięte horyzontem, oświetlało jeszcze to pasmo. Pomyślał, że zbiera mróz. Odwrócił się. Podszedł do stolika, pochylił się nad nim. Umiński wskazał palcem na plan. – Jeżeli wszystko się uda – mówił z wyraźnym zadowoleniem – można będzie również wysadzić w powietrze prochownię. Byłby to największy fajerwerk, jaki zdarzył się w tym mieście. – Nie mówiąc już o tym – powiedział, odrywając oczy od kartki, na której wyrysowano dokładny plan murów otaczających Cytadelę – że musieliby przystąpić do budowy nowej twierdzy. – Chciał jeszcze coś powiedzieć. Ołówek, który Umiński trzymał w ręce, wskazywał na kilka punktów wyraźnie oznaczonych na planie, ale usłyszał szybkie kroki i energiczne pukanie do drzwi