Sztuka marketingu - Jacek Kotarbiński - darmowy ebook

Sztuka marketingu ebook

Jacek Kotarbiński

3,9
0,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Sztuka marketingu" Jacka Kotarbińskiego jest książką napisaną przez doświadczenie. Twórca "Subiektywnego bloga o sztuce marketingu" wybrał swoje najciekawsze teksty, które zostały wydane w formie e-booka. Książkę zdecydowanie powinni przeczytać szefowie firm, profesjonaliści marketingu i sprzedaży oraz właściciele innowacyjnych startupów. Autor został wyróżniony przez Onet.pl nagrodą "Blog Roku 2012" w kategorii "Profesjonalne i firmowe".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 172

Oceny
3,9 (12 ocen)
4
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




2013

© 2013 Jacek Kotarbiński

ISBN 978-83-919078-2-5

Przygotowanie ebooka:

eLitera s.c. e-mail:[email protected] www:www.elitera.pl

Przygotowujemy profesjonalnie e-booki we wszystkich formatach (epub, mobi), także w wersji multimedialnej. Prowadzimy również ich dystrybucję w księgarni iBookstore firmy Apple® Zapraszamy do współpracy!

OD AUTORA

Zachęcony przez wiele osób, postanowiłem wydać teksty opublikowane na moim blogu w postaci bezpłatnego i ogólnodostępnego e-booka.

Mam nadzieję, że znajdziesz w napisanych przeze mnie słowach odrobinę inspiracji i przekrojowego spojrzenia na dziedzinę marketingu. Dziś w moim przekonaniu, samo słowo zaczęło mieć znaczenie pejoratywne, przede wszystkim ze względu na bardzo różne, powszechne jego rozumienie.

Pozorna prostota tej dziedziny wiedzy, zarówno w wymiarze akademickim, naukowym jak i praktycznym stworzyła pole do popisu dla licznych manipulacji czy wręcz nadużyć. Ufam, że dzięki tym treściom spojrzysz trochę pod innym kątem na rynek, klientów, kompetencje czy procesy marketingu.

Mam nadzieję na rozpoczęcie w różnych środowiskach, rozmów i debat na temat marketingu „bez ściemy” i jego roli jaką pełni w rozwijaniu konkurencyjności przedsiębiorstw. Czas również na efektywne łączenie doświadczenia naukowego, akademickiego – z praktycznym, funkcjonującym w codziennej pracy rynkowej wielu przedsiębiorstw w Polsce.

To nie marketing oszukuje ludzi. To ludzie oszukują innych, używając narzędzi marketingu.

Jacek Kotarbiński

Dziękuję Joannie Ćwiklak z eLitera za zgrabne stworzenie e-booka oraz współpracującym z nią dystrybutorom – za jego rozpowszechnienie.

Dziękuję za możliwość uzyskania patronatu medialnego: Barbarze Żbik (Grupa Onet – Blog.pl i Biznes.pl), Karolinie Liberce („Marketing w Praktyce”), Jackowi Szlakowi („Marketing przy Kawie”), Maciejowi Sękowskiemu („Marketer+”) i Piotrowi Stohnijowi („Harvard Business Review Polska”).

Dziękuję wszystkim moim Przyjaciołom, Znajomym i Fanom za dobry, pozytywny doping.

Dziękuję Dominice i Maćkowi za ich cierpliwość, inteligencję, wyrozumiałość oraz ciekawe pomysły i celne riposty.

Zapraszam do poczytania.

[ e-booka dedykuję mojej żonie Joannie, najlepszemu przyjacielowi, z wyrazami miłości ]
KONCEPCJE
Sztuka marketingu

W jednym z telewizyjnych wywiadów, Jerzy Stuhr powiedział: – Czy wie Pan, za co kochają mnie Ci wszyscy reżyserzy? Za to, że potrafiłem po dwadzieścia, trzydzieści razy odegrać tę samą scenę, tymi samymi emocjami, tymi samymi gestami. Tak, prawdziwą sztuką jest dobrze zagrać, ale jednocześnie nie wypaść z kadru.

Kilka godzin później, w wywiadzie dla Kino Polska, Andrzej Wajda opisywać będzie kunszt Zbyszka Cybulskiego. – Wszyscy wiedzieli, że kiedy on gra, to żadna powtórka nie będzie taka sama. Cała sztuka polegała na uchwyceniu go w kamerze – mówił Wajda.

Czy aktorstwo to naturalny dar i zdolność czy wynik profesjonalnego rzemiosła? Bardziej liczą się umiejętności „przesunięcia ciężaru ciała na lewą nogę” jak mówił Jerzy Stuhr, by być lepiej ujęty przez kamerę i ich powtarzalność czy zaangażowanie w rolę i wejście w nią w sposób całkowicie entuzjastyczny i naturalny?

Ten wydawałoby się typowo aktorski problem pojawia się w ciekawym filmie „Mój tydzień z Marylin”. Podobno geniusz aktorstwa Marilyn Monroe polegał na owym entuzjastycznym i naturalnym wejściu w osobowość granej postaci. Wystarczyło jedynie kontrolować pracę kamery. Niemniej owe „genialne” wejścia nie były czymś powtarzalnym i częstym. Stąd tak wiele drastycznych ocen aktorów, którzy zawód ten traktują wyłącznie w wymiarze klasycznego rzemiosła.

Na pytanie czy aktorstwo jest sztuką czy rzemiosłem nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Podobnie jak w przypadku marketingu. Te dwie dziedziny łączy wiele. Przedsiębiorstwa, podobnie jak aktorzy – pojawiają się na scenach (rynkach), kreując określone osobowości (marki), opowiadając różne historie, próbują zachwycić swoich widzów (klientów), aby powracali do nich w miarę często. Zarówno w przypadku aktorów jak i przedsiębiorców, liczą się jeszcze pewne dodatkowe wartości czy przesłania. Aktor będzie próbował wskazywać rolę miłości w życiu człowieka, a dobry przedsiębiorca starał się o rozwój własnych ludzi. Młode, kubańskie dziewczęta pracujące, jako zawijaczki cygar na Kubie, były tam jedną z najlepiej wykształconych grup społecznych. Podczas wielogodzinnej pracy czytano im po prostu książki.

Dobry przedsiębiorca nie będzie myślał kategoriami oszukiwania swoich klientów, bo będzie miał świadomość, że prędzej czy później sprawa wyjdzie na jaw. Dziś, dzięki niezależnym mediom społecznościowym czy organizacjom konsumenckim – bardziej prędzej, niż później. Żaden biznes zakładający nieświadomość zakupową klientów nie jest już dziś biznesem pewnym. Również wielkie, bezosobowe i niekontrolowane korporacje, dotykać będzie presja internetowej opinii publicznej, której ani nie będzie można kupić tak jak klasyczne media, ani oszukać – świat w globalnej sieci będzie miał zawsze w sumie lepszych ekspertów niż choćby najbogatsza korporacja. Gra aktorska (przedsiębiorstw) staje się tym wartościowa im bardziej jest naturalna, prawdziwa, rzetelna i prawa. Cenniejsza niż ta będąca wynikiem sztuczek, tricków, chwytów czy gwiazdek stawianych przy punktach najróżniejszych umów. Sztuka marketingu wraca do matecznika. Do źródeł, których podstawą rzetelności był bardziej Stanisław Wokulski niż Lech Grobelny.

Dziś coraz częściej poszukujemy nazwisk. Autorytetów sztuki biznesu, których wartości są zarówno wymierne w kontekście wyniku finansowego, umiejętności rynkowych jak i siły wewnętrznego personelu. Sztuka rzetelnego marketingu, staje się kanonem tworzenia i rozwijania rynków, ale i ich opuszczania. Umiejętność schodzenia aktora ze sceny (bankructwa firmy na rynku) jest również specyficzną umiejętnością marketingową.

Ile w końcu? Naturalności czy rzemiosła? Pasji czy warsztatu? Wydaje się, że nie można tego w żaden sposób rozdzielić. Stuprocentowy, warsztatowy profesjonalista, będzie musiał zawsze ulec przez jednoprocentowym błyskiem geniuszu. Stuprocentowy błysk geniuszu, zawsze ulegnie przed jednoprocentowym specjalistą – mistrzem jednego zadania. Bardziej obrazowo? Żaden prawdziwy aktor, nie zagra tak halabardzisty, jak prawdziwy halabardzista, który był nim całe życie. Ale i żaden prawdziwy halabardzista, nie zagra zadania aktorskiego tak, jak prawdziwy aktor, który był nim całe życie.

Dziś rzemiosło aktorskie (umiejętności operacyjne firmy) stają się wyznacznikiem, jakości, profesjonalizmu aktora (firmy). Ale jego pasja, osobowość, zaangażowanie to bagaż emocji, za który kochamy aktorów (marki). Przenikanie się nawzajem tych dwóch elementów, bez wskazywania szczególnych proporcji, staje się kluczowe dla tworzenia wartości. Z małym zastrzeżeniem, emocje zawsze pozwalają wybaczać potknięcia merytoryczne.

Mordobicie w marketingu

Jest ciepłe, kalifornijskie lato. 2 sierpnia 1964 r. Long Beach. Delikatna bryza na Signal Hill. Pierwsze, międzynarodowe, poważne mistrzostwa karate w USA. Ed Parker’s Tournament. Ze wszystkich stron USA, przyjechali tutaj przedstawiciele najróżniejszych szkół walki. Hala Municipal Auditorium pęka w szwach. Turniej okazał się wyjątkowym sukcesem. Niedzielny wieczór zamienił się w feerię fantastycznych pokazów sztuk walki. John Rhee łamiący ponad pięciocalowe deski. Ben Largusa, zachwyca filipińską odmianą ciosów karate. Takuyki Kubota realizuje pokaz, o którym magazyn „Czarny Pas” napisze później „szokujące wyczyny”. Na niewielkiego Chińczyka, ubranego w czarny mundur i dziwaczne, czarne buty mało, kto początkowo zwraca uwagę. Ale on bywa arogancki. Zarozumiały. Pewny siebie. Nachalny. Ale dowcipny. Ekstrawagancki. Młodzieniec z Hong Kongu. Piekielnie szybki. Mały Smok. Bruce Lee. Bruce wskakuje na ring. Rzuca wyzwanie. – Koncentrujecie się na formach. A w walce chodzi o uproszczenie! O jak najszybsze pokonanie przeciwnika! Publiczność buczy. – Jestem w stanie pokonać każdego w ciągu minuty! Tłum skanduje: – U-do-wo-dnij! U-do-wo-dnij! – Będę z nim walczył! Na ring wskakuje długowłosy Chińczyk. – Już raz go pokonałem!

[Walkę i jej wynik możecie obejrzeć na dole wpisu].

Na samym początku lat 90., poznałem fantastycznego profesora. „Prezydenckiego”, a nie tam jakieś fifirifi. Czułem wtedy nieodparty głód intelektualny, na rozmowy o marketingu. Poświęcił mi ponad trzy godziny. Słuchał wyjątkowo cierpliwie. Zadał nawet parę pytań. Gadał jak najęty ktoś zupełnie inny. Na końcu tego swoistego seansu terapeutycznego powiedział. – Panie Jacku, przyznam się Panu do czegoś. Jak po raz kolejny muszę iść a katedra i tłumaczyć ludziom, co to jest marketing, to już mam tego serdecznie dosyć. Profesor użył trochę innych słów zamiast „serdecznie dosyć”, ale parafrazując Twaina, spuśćmy zasłonę milczenia na koniec tej sceny.

Przed 1990 rokiem, „marketing” był egzotycznym przedmiotem na polskich uczelniach, podobnie jak hodowla żółwia pustynnego, albo uprawa manioku na plażach piaszczystych. Akademickie korytarze wypełniało około 50 akademików, zajmujących się tym zagadnieniem. Niektórzy przebąkiwali coś o marketingu socjalistycznym. Stare dzieje. Później, na anielskich skrzydłach firm polonijnych, sfrunęła swoista estetyka, pachnąca zachodem, tanim barszczem i marmurkami. Do działów handlowych przyczepiano „marketing” (niektórzy nawet „marketyng”). Pierwsze komórki marketingu powstawały w okolicach roku 1995-1996. Mój pierwszy skrypt do zajęć „Podstawy marketingu”, napisany na maszynie, z odręczną „infografiką” powstał w 1993 r. Przez pierwsze 10 lat, marketingowi przypięto łatkę „nowocześniejszej nazwy handlowania”. Lub „amłejostwa” jak niektórzy mówili. W 1997 r. świetna sztuka o pracy w agencji reklamowej – „Ketchup Schroedera”. Po roku 2000, powstawały i umacniały się różne, polskie marki. Pomijając te, o których już dziś nikt nie pamięta. Rozpoczęła się wielka Wiosna Ludów w marketingu. Rozrastały się komórki. Agencje reklamowe przeżywały prosperitę i pękały w szwach. Polska zamigotała na kolorowo w tivi i na tekturowo na billboardach. O karierze w marketingu marzył każdy student. Nieomalże każda uczelnia, uważała za oczywiste uruchomienie kierunku „zarządzania i marketingu”. Po 2005 roku, coraz głośniej przedsiębiorcy przyznają się, że do marketingu zatrudnią każdego. Byle nie po „zarządzaniu i marketingu”. Absolwenci z trwale wyrytymi w pamięci SWOT-ami, BCG-ami oraz recytującymi z pamięci megakorporacyjne strategie największych z listy „Forbesa”, topią się niczym wosk, gdy w praktyce przychodzi im się zmagać z CMYK-ami, RGB-ami, pantonami, roll-upami, solwentami i cromalinami. Kiedy kończy się rok 2008, Polska oszalała na punkcie Naszej-Klasy, doceniając w końcu siłę internetu. A potem był już tylko Facebook, Twitter, LinkedIn i Goldenline. Przez ostatnie lata, cały świat krzyczy słowami Petera F. Druckera, że współczesna gospodarka XXI wieku, to innowacje i marketing. Innowacje – jasne. Ale jak rozumiesz „marketing”?

Przez ostatnie 22 lata, słowo „marketing” przemykało na ustach wszelkiej maści przedsiębiorców, naukowców, dziennikarzy, celebrytów, studentów czy gwiazd estrady. Odmieniane na wszelkie możliwe sposoby. Od przymiotnikowego „marketingowy, marketingowa, marketingowe” do „marketingowania czegoś” lub „marketingowania się” włącznie. Nic nie było „reklamowe”, „promocyjne”, „propagandowe”, „handlowe”, „wizerunkowe”, „spektakularne”. Wszystko musiało być „marketingowe”. Kontekst użycia był bardzo szeroki. Nachalny artysta wpycha swoją płytę w szklany ekran? To marketingowe! Sklep oszukuje na cenach? To marketingowe! Nie doczytałeś się w umowie gwiazdek? To marketingowe! Ucho garnka odpadło? Zrobili Cię marketingowo! Usłyszeliśmy o „chwytach, trickach i manipulacjach” marketingowych. Słowo „marketing” zostało zajechane jak dziki osioł, każdy domorosły spec, wyznawał zasadę, że dzięki temu jego wypowiedź nabierze wymiaru eksperckości. Dość, dość i jeszcze raz dość. Przypomnijmy dwa cytaty:

„Spośród wszystkich dyscyplin wchodzących w skład nauk ekonomicznych nie ma prawdopodobnie cieszącej się gorszą opinią niż marketing. Kojarzy się on, bowiem z wprowadzaniem ludzi w błąd i manipulacją. Tymczasem w rzeczywistości odwołuje się do zasad etycznych, które często łamane są przez ludzi, niezwiązanych z tą dziedziną.”

Źródło: „Klucz do marketingu”, Jonatan Sutherland, Diane Canwell Wyd. Naukowe PWN 2008, ISBN 978-83-01-15448-6(01)

„Praca marketingowa bywała zmiennie określana, jako zawód, sztuka, nauka, złowieszczy instrument dla mas i śmiechu warta strata pieniędzy. Pojęcie „marketingu” w znaczeniu pejoratywnym było szeroko stosowane w mediach, a ludzie parający się tą profesją często portretowani, jako fałszywi i niemoralni łajdacy.”

Źródło: „Nowe spojrzenie na marketing”, Robert Shaw Wyd. Studio Emka 2001, ISBN 83-88931-00-8

Przez 22 lata dorobiliśmy się setek tysięcy ludzi pracujących w marketingu. I ani jednej uznanej marki światowej. Choćby aspirującej do niej. Pomijam marki osobowe. ANI JEDNEJ. Jeśli ktoś nie wierzy, niech przejrzy sobie zestawienia Interbrands. Jesteśmy za to mistrzami przerobu. Na którym ktoś nakleja swoje własne logo. Równocześnie krzyczy się, że „marketing to snobistyczna zachcianka”. Nikomu niepotrzebny kwiatek do kożucha. Kryzys? Tniemy pieniądze na marketing. Nie oceniając wcześniej w sensowny sposób jego efektów oraz skutków, jakie może to wywołać dla firmy. Marketer bywa często odtwórczy. Robi to, co mu każe zagraniczna centrala. Albo marna agencja reklamowa, w którą dział marketingu wpatrzony jest jak w obrazek. Albo szef, dla którego marketing to takie „pitolenie po szopenie”, a jeśli już to wszystko ma być tanio, swojsko i najlepiej tylko takie rozwiązania, które podobają się żonie prezesa. Inni, robią wszystko sposobem gospodarczym. Albo generalnie zatrudniają do wszystkiego dostawców, dobrze sobie przy tym tyjąc. I jedni. I drudzy...

Pierwszym marketerem każdej firmy, jest jej szef – właściciel, prezes, dyrektor. To jest „samiec alfa”, który ma inspirować, charyzmatycznie motywować, rozwijać ludzi, pomagać im w pokonywaniu przeszkód, ale przede wszystkim – kreować rynek. Takim marketerem był Steve Jobs. I choć Apple nie do końca podoba mi się w wymiarze działań społecznych i współpracy z dostawcami, to gra na rynku prowadzona jest na najwyższym poziomie.

Mentalność „samców Alfa” w wymiarze prezesów czy członków Rad Nadzorczych, kształtowana jest silnie w otoczeniu społecznym. Oni również słyszą „marketingowanie marketingu” na wszelkie możliwe sposoby. Ci może bardziej światli, nie zwracają na to uwagi. Ale nie łudźmy się, w wielu firmach pisma typu Harvard Business Review pełnią podobną funkcję, co „Na Żywo” w poczekalni u stomatologa...

Wybaczmy Zosi ze spożywczego czy Wojtkowi z mięsnego, uznawanie marketingu za zło całego świata. Odpowiedzialnego za manipulację, kombinację, oszustwa i jedną wielką „ściemę handlową”. Oni mają pełne prawo nie rozumieć tych niuansów. Ale już student „Czegoś i Marketingu” powinien rozumieć, w czym rzecz. Ostatecznie nie studiuje na Akademii Oszustów. Ale od kadry akademickiej, szczególnie z obszaru ekonomii, zarządzania czy marketingu, po 22 latach należałoby wymagać zrozumienia istoty tej dziedziny wiedzy, posługiwania się poprawną terminologią oraz umiejętności obrazowego wyjaśnienia np. mediom. Jeśli jednak jeden z profesorów ekonomii, nie ma bladego pojęcia o jednym z współtwórców współczesnego świata gospodarki, a drugi sugeruje, że Polacy są „marketingowo oszukiwani”, to jest to zarówno ich kompromitacja jak i niebezpieczne utwierdzanie w przekonaniu innych, że tak rzeczywiście jest.

Mam osobiście dość słuchania, że istotą marketingu jest oszukiwanie ludzi. Obraża to wszystkich ludzi pracujących w marketingu, bez względu na stanowisko. Obraża to właścicieli firm i prezesów, którzy bardzo ciężko tworzą unikatowe wartości dla coraz bardziej wymagających klientów. Obraża to setki tysięcy ludzi, zatrudnionych w branży „marketing services”: począwszy od projektantów i montażystów szyldów reklamowych, grafików komputerowych, importerów gadżetów, twórców identyfikacji wizualnej poprzez agencje reklamowe, badaczy rynku czy mediów aż po ludzi ciężko pracujących w biurach reklamy wszelkiej maści mediów. Bez względu na nasz stosunek do reklamy. Obraża to dziesiątki tysięcy studentów marketingu oraz ich profesorów i mentorów czy autorów książek. To również obraża mnie osobiście.

Spróbujcie powiedzieć publicznie, że istotą wiedzy o finansach jest oszukiwanie ludzi. Albo ujmijcie to w kontekście wiedzy prawniczej. Zostaniecie w pięć minut zakrzyczeni przez środowiska zawodowe. Marketerów nikt nie broni, bo nie ma takiego środowiska. Nie istnieje polski odpowiednik American Marketing Association czy Chartered Institute of Marketing. Ale będzie, zapewniam Was.

Marketing services to potężna dziedzina gospodarki wszędzie na świecie. Marketerzy są zawsze bardzo poważnymi „zakupowcami”. Bez budżetów marketingowych, nie istniałaby komercyjna prasa, telewizja czy radio. Bez udziału sponsorów nie zostałoby zrealizowanych wiele projektów. Dziś chyba nawet żaden... Bez silnej konkurencji, wiele cen nie byłoby dziś tak niskich, a wiele świadczonych usług, nie byłoby tak wysokiej jakości. Marketer nie jest wrogiem klienta, czatującym za rogiem, by tylko go oskubać.

W wywiadzie „Etyka bankomatów”, prof. Paul H. Dembinski porusza dwie kluczowe kwestie. Po pierwsze, jednoznacznie stwierdza, że „kapitał to nie żetony do gry w ruletkę. Kapitał musi pracować, a nie służyć do gier hazardowych”. Tym jasno przekazuje, że kasyno o nazwie „Światowa Makro– i Mikroekonomia” zostaje już zamknięte. Ludzie mają dość bawienia się zapałkami na rynkach finansowych, bo koszty porażki są zbyt wysokie. I druga teza „cała ideologia rynku mówi o konkurencji. (...) Mamy też problem z logiką działania korporacji. Klient jest po to, żeby zrobić z niego rezultat giełdowy, nie jest po to, żeby z nim współpracować, żeby wrócił jutro. Wbrew temu, co opowiadają marketerzy, klient jest tylko złożem dochodu dla firmy”.

Piękne prawda? Czyż to nie fantastycznie czuć się jak matrixowa bateryjka, w korporacyjnym świecie, dla których relacje z klientem nie mają większego znaczenia, bo liczy się tylko cyfra? (sic!). Ale ten świat się kończy. Dlaczego? To proste. Dzięki social mediom, klienci przestają się dawać traktować jak matrixowe bateryjki. Twórcy Twittera czy Facebooka, dali klientom potężne narzędzie do ręki. Narzędzie bezpośredniego feedbacku na realizowane przez firmę działania rynkowe. Świat relacji klient-firma bardzo mocno się zmienił Panie i Panowie. To nie jest dobra wiadomość dla rozdmuchanego ego bardzo wielu właścicieli firm...

Pierwszy Marketer, czyli właściciel zawsze gdzieś głęboko definiuje swoje podejście do klienta. Może je definiować, jako „matrixową bateryjkę”. Albo „gęś do oskubania”. Albo „złotą kurę”. Albo „partnera”. Albo „wroga”. Cała reszta, to już tylko cyferki. Bez względu na ich wielkość, podejście do klienta właściciela firmy, będzie zawsze wpływać na całą resztę.

I sedno sprawy. Jeśli jakiś profesor ekonomii uważa wiedzę o marketingu za oszukaństwo, pranie mózgu i robienie ludzi w konia, to, jako autorytet przekazuje prosty komunikat przedsiębiorcom. Tych, którzy to robią i się z tym kamuflują, utwierdza tylko w przekonaniu, że wszystko jest OK. Tym, którzy w swojej działalności, choć trochę rozumieją i stosują zasady etyki biznesu czy marketingu, sugeruje, że są totalnymi naiwniakami. Paplanie autorytetów, profesorów ekonomii o „oszustwach marketingowych” legitymizuje przedsiębiorców do kombinacji na rynku. Usprawiedliwia też ich dotychczasowe działanie.

To nie marketing oszukuje ludzi. To ludzie oszukują klientów, używając narzędzi marketingu. To zasadnicza różnica.

Na zakończenie wracam do Małego Smoka. Scena walki o zasady na ringu, nie miała w rzeczywistości miejsca. Została wymyślona w filmie „Dragon”. W rzeczywistości tego rodzaju zachowanie byłoby obraźliwe dla ludzi uprawiających sztuki walki. Ed Parker nigdy nie pozwoliłby na taką demonstrację. Również Bruce Lee miał zbyt dużo klasy, aby pozwolić sobie na tego rodzaju występek. Ale dla mnie jest to bardzo obrazowa i symboliczna scena.

Wyzywam na pojedynek intelektualny każdego notowanego w „Informatorze Nauki Polskiej”, przekonanego, że istotą wiedzy o marketingu jest oszukiwanie ludzi. Jestem w stanie w ciągu 60 sekund, podczas publicznej debaty, udowodnić, że opowiada totalne bzdury na resorach i obronić swoją kluczową hipotezę.

Startupy łowią z kanapy

Dawno temu, kiedy nie było jeszcze internetu, wybraliśmy się z ojcem na ryby. Ponieważ miałem niewiele więcej niż dziewięć lat posiadałem najnowocześniejszą wędkę na świecie – zrobioną z żyłki, haczyka, prostego spławika i leszczynowego kija. Zajęliśmy miejsce na pomoście, a po jego przeciwnej stronie pojawiła się grupka zachodnich Niemców, czyli z RFN a niefarbowanych z DDR. Jakiż oni mieli sprzęt! Setka spławików, pięć różnych wędek, dwadzieścia typów żyłek, cztery rodzaje siatek, kamizelki w milionem kieszonek i obowiązkowe czapeczki na głowach.

Patrzyli na nas ze swoją erefenowską wyższością i wydymali usta na moją wędkę. Ryba wzięła. Nam, nie im. Potem druga, piąta... dziesiąta. Przy trzeciej erefenowcy poczuli podniecenie. Przy siódmej – wkurzenie, a przy dziesiątej prawdziwa... ich wzięła. Jakoś poprosili ojca, żebyśmy zamienili się miejscami na pomoście. A że Polak rasa gościnna to ulegliśmy. Po kilku minutach złowiliśmy kolejną rybę. W przeciągu 30 minut mieliśmy ich jeszcze 15. Niemcy zagotowali się. Dym szedł im uszami. Pohukując coś o przeklętych Mazurach, oddali się z całym sprzętem z pomostu. Dziś, kiedy wpadła mi do głowy metafora o jeziorach, przypomniała mi się ta historia.

O startupach ostatnio głośno. Organizowana jest spora liczba mniej lub bardziej udanych konferencji, seminariów czy szkoleń. Zakładanie firm nowych technologii zaczyna być wręcz wyznacznikiem mody czy trendu. Dyskusje startupowe oscylują wokół nowych, internetowych narzędzi, wymyślanych rozwiązaniach informatycznych, grach czy oprogramowaniu mobilnym, wykorzystywaniu najnowszych aplikacji itd. Niewiele miejsca przeznacza się na tworzenie rynku, modele biznesowe i marketingowe, potencjał sprzedaży czy budowanie relacji i lojalności. Podobnie jak na początku XX wieku, firmy koncentrowały się przede wszystkim na własnych produktach, a nie tworzeniu rynku lub rozwiązywaniu określonych problemów klientów poprzez dostarczaniem im określonych korzyści. Tak, to typowa „orientacja produkcyjna”.

Jeśli przyjąć semantykę wędkarską – to wędki i całe wyposażenie jest właśnie owym startupowym produktem informatycznym. A jezioro, rynkiem, w którym pływają mniejsze lub większe ryby – klienci.

Przyjmując tę metaforę można pokusić się o kilka konkluzji:

Jeżeli nie będziesz dbać o jezioro (małe lub duże) to szybko zamuleje i zarośnie. Nie ma biznesów, które będą nakręcać się „same z siebie”.Sztuka łowienia ryb, to sztuka ich zanęcania – wie to każdy wędkarz. Taką „koncepcją zanęty” jest rozwijający się tzw. inbound marketing – tworzysz rynki świadomych klientów, którzy mają świadomość, jaka potrzebę zaspokajają. Nie uprawiasz hard sellingu, bo coraz więcej firm jest na to odpornych.Nie poławiaj na chama młodego narybku. Pozwól mu dorosnąć. Nie wciskaj klientowi produktu, jeśli on (klient) nie jest jeszcze na to gotowy. Edukuj, wyjaśniaj, okaż cierpliwość. To będzie procentować. Ale uważaj – wyrośnięta rybka, to łakomy kąsek dla konkurencji. Może Ci zabrać tego klienta szybciej niż się obejrzysz.Nie łów ryby na truskawki, które Ty uwielbiasz. Ryby łowi się na coś innego i nie zawsze jest to, za czym przepadasz. Nie opowiadaj jak nawiedzony godzinami o swoim oprogramowaniu czy aplikacji. Opowiedz o korzyściach, jakie będzie miał z tego Twój klient.Czasami leszczynowy kij wystarczy niż cały pęk wypasionych wędek. Prostota, użyteczność czy wręcz skromność rozwiązań przy naturalnej prostocie, może być dla Twojego biznesu optymalna. Ludzie nie chcą wodotrysków, przynajmniej na początku.To, że macie dziesięć wędek, piętnaście podbieraków i kamizelkę z milionem kieszonek – nie interesuje żadnych ryb. Twój produkt i firma nie interesuje nikogo. Rybę interesuje wyłącznie tłusty robak dyndający na haczyku. Twoi klienci chcą przede wszystkim rozwiązać swój problem lub zaspokoić konkretną potrzebę.Nie próbuj przekonywać na siłę, że każda ryba kocha truskawki. Żadna ryba w to nie uwierzy. Jeśli chcesz się przekonać – zrób film z rybami pałaszującymi truskawki i wrzuć go na YT.Wielu właścicieli jezior, czyli posiadaczy swoich rynków i grup klientów, często robią wzajemne alianse. Ale co zrobić, jeśli tego jeziora jeszcze nie masz? Stwórz wartość, która będzie je równoważyć.Brudne i zamulone jeziora nie są dobrym polem dla ryb. Najszlachetniejsze gatunki kochają przejrzysta wodę. Jakkolwiek to zabawnie zabrzmi w Twoich uszach – etyka biznesu jest jedną z ważnych składowych wartości Twojej marki. Nawet, jeśli to słowo głośno nie pada.

Żyjesz i płacisz rachunki z biznesu jeziornego, a nie z oglądania pięknych widoczków. Twoja działalność musi się monetyzować i zarabiać na siebie. Chyba, że masz zamożnych sponsorów, finansujących Twoje hobby hodowli ryb i wolą oglądać piękne widoczki. Wtedy gratuluję, tez bym tak chciał:)

Drogie startupy, kreujcie własne rynki i twórzcie jeziora.

Wpis z dedykacją dla studentów Uniwersytetu Gdańskiego, z którymi miałem przyjemność mieć zajęcia.

Jak żeglują Niemcy, Żydzi i Polacy?

Kiedy młodemu Niemcowi, dają 100 Euro i każą mu je pomnożyć – to pracuje w pocie czoła. Mając wciąż w pamięci liczne, gospodarcze autorytety stawiane mu za wzór. Przekaz brzmi „działaj!”, zgodnie z weberowską koncepcją ducha protestantyzmu. Młody Niemiec pomnażając kapitał, stawiany jest za wzór cnót i przedsiębiorczości.

Kiedy młodemu Żydowi, dają 100 szekli – wszyscy pobratymcy dokładają swoje, żeby mu pomóc. Ot, taki religijny nakaz pomocy potrzebującemu i przedsiębiorczemu. Młody Żyd, pomnażając kapitał – stawiany jest również na wzór cnót i przedsiębiorczości.

Kiedy młodemu Polakowi, dają 100 PLN, wszyscy pobratymcy chcą mu je zabrać. Albo przynajmniej podzielić. Zgodnie z chrześcijańską tradycją: każdemu po równo. Z punktu widzenia społeczeństwa – to sprawiedliwe (???). Czy z punktu widzenia posiadacza? Praca wszak, jest karą za grzeszne życie (grzech pierworodny). A budowanie majątku, kapitału – rzeczą na wskroś naganną. Oczywiście, te straszliwe postępki bogacenia się – będą wybaczone, pod warunkiem sprawiedliwego podziału dóbr pomiędzy wszystkich pozostałych członków społeczeństwa. I to jest sprawiedliwe? (sic!)

Po