Szajka - Lajos Grendel - ebook + książka

Szajka ebook

Lajos Grendel

4,0

Opis

Powieść „Szajka”, po części autobiograficzna, jest szczytowym osiągnięciem pisarstwa Lajosa Grendela, węgierskiego prozaika mieszkającego na Słowacji. Mimo że jej akcja dzieje się głównie na słowacko-węgierskiej prowincji, powieść przekracza granice dyskursu mniejszościowego i kieruje się w stronę powieści otwartej. Tematycznie jest ona bardzo bliska spraw, które obecnie rozpalają dyskusje tożsamościowe w większości krajów Europy Środkowej. Ta intelektualna proza będzie nie lada gratką dla każdego czytelnika, który lubi i eksperyment formalny, i soczystą narrację. Będzie też interesująca dla badaczy idei, albowiem Grendel daje w niej idealny przekrój stanu ducha środkowoeuropejskiego w drugiej połowie XX wieku.

Opowieść o duchu prowincji z zagadką kryminalną w tle, przedstawiona z punktu widzenia wielu postaci, których losy łączy miejsce, miasteczko na słowacko-węgierskim pograniczu. Bohaterów powieści scalają pasywizm i oportunizm, dla pocieszenia zwane tutaj umiejętnościami adaptacyjnymi. Pewnie stąd w tytule słowo „szajka”.

Ci pozornie niezwiązani ze sobą ludzie mimo wszystko są zorganizowani – jednoczy ich pragnienie życia płynącego z prądem dziejów. Zależy od nich niewiele, w nierozerwalnym splocie przeznaczenia i przypadku wyraźnie dominuje przypadek. Wolność, która jest kwestią wyboru, rozumieją jako dążenie do przyjemności, bo, jak mówi jedna z bohaterek powieści: „Od wolności lepsze jest ciupcianie, no i leczo”. Ten amoralny świat obserwuje i opisuje nadrzędny narrator, który niby wędrowniczek przerzuca sobie przez ramię kij zwieńczony siatką o drobnych oczkach i odbywa kurs po okolicy, chwytając ludzkie głosy i dźwięki miejsc, zanim wślizgną się pod progi domów, wnikną w mury kamienic i wtopią w kurz na poddaszach. “Szajka” to kronika dwudziestego wieku z perspektywy powiatowej i gminnej Europy Środka.

Twórczość Lajosa Grendela nie jest obca polskim czytelnikom. W 2014 roku ukazał się u nas zbiór opowiadań “Poświęcenie hetmana” (Vezéráldozat, 1996), w 2016 roku powieść “Dzwony Einsteina” (1992, Einstein harangjai) – obie staraniem Biura Literackiego – a w 2018 roku oficyna Pogranicze wydała “Życie w cztery tygodnie” (Négy hét az élet, 2011).

Miłosz Waligórski, tłumacz książki w ramach programu „Portrety przekładu” opowiada o książce Lajosa Grendela „Szajka”: https://dzientlumacza.pl/tlumacz/milosz-waligorski/

Lajos Grendel (1948–2018) – pisarz węgierski. Urodził się w Levicach (Léva) na Słowacji. W mieście rodzinnym zdał maturę, studia odbył w Bratysławie (filologie węgierska i angielska). Do roku 1990 pracował w wydawnictwie Madách. Piastował stanowisko prezesa Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich, redaktora naczelnego czasopisma „Irodalmi Szemle” (Przegląd Literacki) oraz wydawnictwa Kalligram (1993–1996). Za swoją twórczość otrzymał liczne wyróżnienia, m.in. Nagrodę Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich, nagrody im. Imrego Madácha, Attili Józsefa, Tibora Déryego, Lajosa Kossutha i Sándora Máraiego. Wydał powieści: “Éleslövészet” (1981, Ostre strzelanie), “Galeri” (1982, Szajka), “Áttételek” (1985, Transmisje), “Szakítások” (1989, Zerwania), “Thészeusz és a fekete özvegy” (1991, Tezeusz i czarna wdowa), “Einstein harangjai” (1992, Dzwony Einsteina), “És eljön az Ő országa” (1996, I nadejdzie jego kraj), “Tömegsír” (199, Masowy grób), “Nálunk, New Hontban” (2001, U nas w New Honcie), “Mátyás király New Hontban” (2005, Król Maciej w New Honcie), “Négy hét az élet” (2011, Życie w cztery tygodnie), “Távol a szerelem” (2012, Daleko jest miłość), “Az utolsó reggelen” (2013, Ostatniego ranka), “Bukott angyalok” (2017, Upadłe anioły); zbiory opowiadań: “Hűtlenek” (1979, Niewierni), “Bőröndök tartalma” (1987, Zawartość walizek), “Az onirizmus tréfái” (1993, Wybryki oniryzmu), “Vezéráldozat” (1996, Poświęcenie hetmana), “Szép históriák” (2001, Piękne historie), “A szabadság szomorúsága” (2003, Gorycz wolności), “Rossz idők járnak” (2016, Idą złe czasy); tomy publicystyki i esejów: “Rosszkedvem naplója” (1992, Dziennik mojego przygnębienia), “Hazám”, “Abszurdisztán” (1998, Moja ojczyzna, Absurdystan), “A tények mágiája: Mészöly Miklós időskori prózája” (2020, Magia faktów, późna proza Miklósa Mészölya). Napisał także historię współczesnej literatury węgierskiej “A modern magyar irodalom története” (2010).

Książki Lajosa Grendela przełożono na francuski, włoski, angielski, słowacki, niemiecki, bułgarski, rosyjski, serbski i polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (10 ocen)
2
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Galeri

Copyright © by Ágota Grendel

Copyright © for the Polish translation by Miłosz Waligórski, 2020 Copyright © for the Polish edition by Biblioteka Analiz, 2020

E-book na podstawie wydania pierwszego

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody wydawcy jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Redakcja: Karolina Wilamowska Korekta: Joanna Ożóg

Projekt okładki: Aleksandar Cirlić

Reprodukcje rycin pochodzą z portalu ClipArt ETC https://etc.usf.edu/clipart Opracowanie graficzne i skład: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

ISBN 978-83-958867-1-3

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Wydawca:

Biblioteka Analiz ul. Mazowiecka 6/8 00–048 Warszawa

tel. 22 828 36 31

www.biblioteka-slow.plFacebook.com/bibliotekaanalizFacebook.com/WydawnictwoBibliotekaSlow

KonwersjaEpubeum

1.

Po tym, jak w starej dzielnicy Tabán buldożery i wozy pancerne zburzyły niskie chałupy z oknami w kształcie żabich oczu, po tym, jak wycięto tam akacje i zasypano rowy odprowadzające deszczówkę, a później na kamiennej pustyni wzniesiono ponure osiedle z betonu, zginęła bez śladu zakurzona butelka po wodzie mineralnej z uwięzionym w środku duchem miasta, którą na szklanej półce, za rzędem szesnastu tomów podstawowych i dwóch suplementów Wielkiego leksykonu Pallas, kustosz muzeum od lat trzymał w swoim biurze. Butelkę, tuż po klęsce powstania w 1849 roku, zalakował dowódca garnizonu okupacyjnego major von Beck, który na trzeźwo nazywał Węgrów wściekłymi kundlami, a po pijaku – hordą Azjatów. Wprowadzając nowe porządki, wydał ścisły zakaz noszenia brody oraz wąsów i ku przestrodze aresztował natychmiast kilku nieogolonych bogatych mieszczan, a ich heretyckie kłaki kazał maruderom spalić publicznie na rynku. Ponieważ przy tych egzorcyzmach ogniem zajęli się także dumni właściciele bród, major von Beck został odwołany, a następnie awansowany na pułkownika i przeniesiony do miasta Vršac w Banacie. Na jego miejsce powołano grubego chorwackiego generała sybarytę, który ściągnął ze Styrii dwudziestu pięciu zaprawionych w bojach balwierzy. Ich zadanie było proste – mieli wędrować od domu do domu i golić na gładko wszystkich mężczyzn, żeby władza już nigdy nie musiała obawiać się rewolucji. Tak też się stało. Obywatele bez szemrania zrezygnowali z wszelkiej tożsamości, w tym narodowej, dlatego gdyby nawet wystawiono ducha miasta na widok publiczny, nie znalazłby się nikt na tyle odważny, aby odkorkować butelkę.

Los miasta był przesądzony. Sytuacji nie złagodziła ani ugoda austro-węgierska, ani polityka światowych mocarstw. Jedyna zmiana polegała na tym, że w 1867 roku flaszka została razem z duchem sprzedana do muzeum, a kustosza zobowiązano, by każdego pierwszego stycznia składał na ręce burmistrza, nadżupana i starosty meldunek o nienaruszonym stanie eksponatu. W ten sposób mieszkańcy powoli zapomnieli o sprawie.

Teraz, kiedy butelka przepadła na dobre, poza panem Bohunickim, emerytowanym kustoszem muzeum, mało kto rozumiał, jakie niebezpieczeństwo grozi miastu, które przez minione stulecie nie potrafiło rozliczyć się z własną przeszłością, albowiem – mimo że cały czas zajęte było wspominaniem – celebrowało wyłącznie dni słoneczne, katastrofy chowając pod dywan, jakby dotykały one nie ludzi z krwi i kości, a fikcyjnych mieszkańców dalekiej Nanibii.

Butelkę skradziono i otwarto. Uwolniony duch nie próżnował, z miejsca spłatał ludziom nietypowego figla. W samym środku lipca rozpętał śnieżycę, żeby pokazać swoją siłę. Raz-dwa zmienił oblicze miasta, przenosząc je z realnej czasoprzestrzeni w wymiar bardziej prawdziwy, lecz pozbawiony godzin i dni. Zna go każdy, kto choć raz spojrzał śmierci w oczy, kochał się z miłości lub pochował bliską osobę, każdy, kto ma świadomość przemijania świata, więc nie pragnie za wszelką cenę nim zawładnąć.

Kalendarz jako dom dat to tylko jedna z form istnienia Czasu. Dlatego kiedy pierwszego ranka po wyzwoleniu ducha miasta ludzie ujrzeli zasypane ulice, dachy i ogrody, prawie nikt nie był zaskoczony. Dziwiły się jedynie dzieci. Przecież jeszcze wczoraj szalały na plaży, wieczorem gołe położyły się do łóżek, całą noc piekła i swędziała je wygarbowana na brąz skóra, a teraz zapadały się po szyję w śnieg, jeśli w ogóle ośmieliły się wyjść na dwór. Oczywiście można było powiedzieć, że to tylko sen, ale skoro tak było, to z otwartymi oczami śniło go całe miasto, oddając się przy okazji wspomnieniom, które dotychczas hamowała śluza pamięci, żeby ludzie z czystym sumieniem mogli wykonywać codzienną robotę bez zbędnych pytań o jej sens. Wiedzieli, że sensem jest nadzieja, lecz co przez nią rozumieć, jaką zawiera w sobie treść, tego już nie umieliby powiedzieć, kwestia ta przekraczała ich możliwości poznawcze. Nadzieja to nadzieja. Wiara w przyszłość, chociaż nie mieli też bladego pojęcia, czym owa przyszłość jest. A jednak, patrząc przez okna na to, co zawieja śnieżna wyprawia z lipcowym porankiem, wzdychali wielokrotnie: „Nadzieja umiera ostatnia!”.

Tymczasem wyzwolony duch harcował po mieście. Początkową zgrozę i przerażenie mieszkańców z czasem wyparła apatia, w końcu przyzwyczaić się można do wszystkiego. „Jakoś to będzie – myśleli ludzie – nawet jeśli jutro spadnie na nas deszcz ognia i siarki, a pojutrze wszyscy zmienimy się w zwierzęta hodowlane, żeby w kraju nie zabrakło mięsa na zimę”. Większość uznała, że lepiej, żeby nie działo się już nic złego, mróz wystarczy w zupełności. Nowe przygody oznaczałyby nowe kłopoty, wszakże w tym przeklętym mieście nie ma tego dobrego, co by na gorsze nie wyszło.

Ci, którzy rano się pocieszali, że nadzieja umiera ostatnia, tak naprawdę wiedzieli, że jest dokładnie na odwrót, milczeli jednak, ponieważ dopóki człowiek żyje, pod żadnym pozorem nie wolno mu głośno powiedzieć: „Nadzieja umarła”. Może więc zaklinać rzeczywistość albo siedzieć cicho. (Chociaż przyjęło się, że milczenie oznacza zgodę). Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce zamarznąć na śmierć, dlatego nie ma się co dziwić, że – niezależnie od prawdziwości tych słów – ludzie jak jeden mąż powtarzali: „Nadzieja umiera ostatnia”, święcie wierząc w ich zbawienną moc.

Wypuszczony na wolność duch rzucił miasto na pastwę upiorów.

Wcześniej bały się ich tylko przesądne staruszki i dzieci, choć nawet one widywały je wyłącznie w koszmarach. Ale upiory nikogo nie pytały o zdanie, nie przejmowały się tym, czy ludzie kwestionują ich istnienie, czy też nie. Zjawiały się bez ostrzeżenia, i to nie o północy czy w białych prześcieradłach, tylko w biały dzień, przebrane za zwykłych ludzi: listonosza, gwiżdżącego na auta milicjanta w czapce jak orbita, nowego sąsiada, sublokatora, dalekiego krewnego czy zapomnianego kuzyna. Wypełniały ulice, przeciskały się przez kominy, dziurki od klucza, szpary w drzwiach. O dziewiątej rano same z siebie rozdzwoniły się kościelne dzwony, zagrały organy i zawyły syreny, a porywiste podmuchy tak potrząsały szybami w oknach, przeciągi tak gwałtownie zatrzaskiwały drzwi, że nawet głusi i umierający podrywali się na równe nogi. „Nadzieja umiera ostatnia”, zawodził wiatr, skręcając karki blaszanym kogutom, burząc kominy i zrywając rynny.

Najwytworniejszym upiorem był jeździec zwany rycerzem Kálmánem, który od wieków leżał w nieoznaczonym grobie w nieznanym miejscu. Przed sklepem z farbami i lakierami na ulicy Basztowej przywiązał swojego rumaka do znaku „STOP” i dalej poszedł pieszo. Za życia był nieustraszonym wojem, obrońcą ubogich, pocieszycielem wdów i opiekunem sierot. Do niego należały miasto i zamek, a także niezliczone wsie pańszczyźniane w komitacie i poza nim. Większą władzę posiadał tylko Mateusz Czak, możnowładca, który pozbawił go majątku, a potem zabił. Najpierw jednak kazał odprowadzić go na rynek, postawić w palącym słońcu i oślepić. Posłuszni żołdacy wykonali rozkaz. Rumaka przebili włócznią, jego truchło złożyli obok Kálmána: „Niech sobie biedaczyna podje ścierwa, jak zgłodnieje, innej strawy nie dostanie”. Pod nos podetknęli mu ceber pełen końskiego moczu: „No, napij się, skoroś taki spragniony!”. Do pilnowania wyznaczono żołnierza, który co godzinę schładzał mu tym moczem czoło, żeby przypadkiem udar nie skrócił jego mąk. Raz, kiedy zmorzony własną nadgorliwością strażnik zasnął, ktoś przyniósł rycerzowi kubek wody.

Teraz Kálmán wędrował od domu do domu, a w każdym zadawał jedno pytanie:

- Czy mieszka tu może ów nieznajomy śmiałek, co to kilka godzin przed mą śmiercią napoił mnie czystą wodą? Chciałbym uścisnąć mu prawicę.

Wśród napotkanych osób nie znalazł się jednak nikt, kto wierzyłby w upiory, a tym bardziej dał się przekonać, że oto legendarny rycerz Kálmán ni stąd, ni zowąd wstał sobie z martwych i pragnie uścisnąć dłoń jakiemuś człowiekowi, który dawno, dawno temu zbutwiał w ziemi razem z Mateuszem Czakiem i całą resztą.

- Nigdy nie byłem odważny – wyznał pan Kóczián, ostatni żyjący potomek starej zacnej rodziny. – I tak naprawdę, mój panie, wcale nie jest mi wstyd z tego powodu. Historia nauczyła nas, że jeśli chcemy przeżyć, głowę musimy trzymać nisko. Proszę to sobie zapamiętać.

Kiedy ślepy rycerz zapukał do okna następnego domu, lokatorzy przerazili się nie na żarty. Otworzył mu niziutki wypłosz we flanelowej piżamie. Miał rozczochrane włosy i bulwiasty nochal o barwie zachodzącego słońca. Na szczęście Kálmán nie mógł zobaczyć, co to za zmajstrowany na chybcika prototyp nowego człowieka mruga na niego znad parapetu.

- Nie, nie – wydukał osobnik. – Proszę spróbować obok.

Obok mieszkała owdowiała kucharka, która niejedno w życiu widziała: cielę o trzech nogach, gadającą papugę, niewypał bomby odłamkowej; widok rycerza o smutnej twarzy wcale jej zatem nie zdziwił.

- Po moim świętej pamięci mężu jesteś najbrzydszym mężczyzną, jakiego spotkałam. Wykłuli ci oczy, co? Musiał być z ciebie niezły kurwiarz!

Tego dnia zmartwychwstali jednak nie tylko szlachetni mężowie niesprawiedliwie skazani na śmierć, lecz w ogóle wszyscy tragicznie zmarli, oczywiście z wyjątkiem tych, którzy sami podnieśli na siebie rękę. Wśród upiorów była piękna Fanny, wydobyta spod ziemi perła burdelu. Miała rozłupaną głowę, bo w roku tysięcznym, akurat kiedy zamtuz przyniósł dwa razy większe zyski niż w poprzednich latach, jej kochanek, król wygwizdowa, nie wytrzymał i sięgnął po siekierę. Piękna Fanny dosiadła miotły i dawaj ujarzmiać lodowaty wiatr. Z pęknięcia w jej czaszce ulatniał się czerwony dym. Całe przedpołudnie lżyła i nawoływała mordercę, ten jednak nie mógł odpowiedzieć, ponieważ już dawno temu zawisł na szubienicy w innym mieście.

Csordásowa przyszła z cmentarza na piechotę. W malowniczej starej uliczce niedaleko kościoła prowadziła kiedyś salon kosmetyczny. Mąż otruł ją arszenikiem, i to tak umiejętnie, że nikt się nie zorientował, nawet władze. Prawda wyszła na jaw dopiero teraz. Niestety, za późno. Dotąd całe miasto wierzyło, że Csordásowa popełniła samobójstwo. Jej mąż ożenił się drugi raz, żył długo i szczęśliwie, umarł dopiero przed rokiem, i to piękną spokojną śmiercią. Inna kobieta z kolei wstała z martwych za wcześnie. Luby, który ją zadusił, wprawdzie jeszcze żył, tyle że nie w mieście, a w więzieniu w Leopoldowie, gdzie odsiadywał ostatnie miesiące piętnastoletniego wyroku.

Za nimi nieprzerwanym strumieniem napływali inni nieszczęśnicy najróżniejszych stanów i urzędów: obrońcy zamków kresowych, żołnierze poborowi, piekarze, cukiernicy, sędziowie sądów niższych i wyższych instancji, dyrygenci i nauczycielki pianina, służące i świniopasy, gimnazjaliści i notariusze, emeryci i renciści. Jedni przychodzili na bosaka, drudzy cali w klejnotach. Jedni byli bez głów (w średniowieczu obowiązywało prawo miecza), drugim z nosów, ust i uszu ciekła woda, ponieważ zostali utopieni w stawie, a ich ciał nigdy nie odnaleziono. Zjawiła się staruszka, której od trucizny zupełnie sczerniały zęby, zwęglony radca miejski, który spłonął we śnie po tym, jak ktoś podłożył ogień pod jego dom, a także janczarzy z pieśnią żołnierską i hymnem do sułtana na ustach, którzy wyroili się z masowego grobu pod piwnicą win, gdzie zakopano ich przed trzystu laty. Wreszcie znaleźli się tam też męczennicy z 1849 roku, dyscyplinarnie pozbawieni ozdób męskości przez majora von Becka. Kiedy tylko wygramolili się na powierzchnię, skóra na ich brodach rozgorzała od słońca, a potem cały boży dzień płonęła niczym ogień ofiarny.

- Żywe pochodnie – szepnął ktoś przyglądający się zza firanki tej defiladzie. – Pokazują nam drogę.

Niestety, te niesamowite wypadki dały do myślenia nielicznym, ściśle rzecz biorąc, garstce: stu, dwustu, najwyżej trzystu osobom, co stanowi góra półtora procenta populacji miasta. Nie należy jednak tego lekceważyć, jeśli bowiem uświadomimy sobie, ile potrafi zdziałać jeden myślący człowiek, to stu czy dwustu ludzi z głową na karku w skali dwudziestotysięcznego miasta będzie niemal zatrzęsieniem. Dlatego ów pozornie niski odsetek przynajmniej w teorii mógłby mieć dużą siłę oddziaływania. Ale praktycznie nie było na to nadziei. W tym mieście kontemplacja i refleksja, wszelkie próby namysłu i zastanowienia zawsze znajdowały ujście w idiotycznym fatalizmie, sankcjonując w ten sposób doświadczenia historyczne, od wieków dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Dzieje zmiatają ludzi rozumnych ze sceny, degradują ich, okaleczają i zmuszają do samobójstw, dlatego myślenie wydaje się nawet nie tyle luksusem, ile czynem ryzykownym, oczywiście jeśli założymy, że w tym przypadku w ogóle można mówić o czynie. Kto myśli, ten bierze się za bary z przeznaczeniem. A taka walka nigdy nie jest równa.

Z tych niecodziennych wydarzeń dałoby się odnieść jakąś korzyść, gdyby nie fakt, że płynący z nich morał nie był żadnym zaskoczeniem i przyznawał słuszność sceptykom, nawet w latach względnego spokoju niezapominającym, że stan spoczynku też jest ruchem, a zanim minie, warto przygotować się na policzek, który prędzej czy później zostanie nam wymierzony przez przyszłość. Bo nie jest wszystko jedno, czy pod ciosem ustoimy na nogach, czy od razu runiemy na ziemię. Cisza wydarzeniowa sprzyja duchowemu lenistwu i usypia nieufność wobec świata, hodowaną od urodzenia i wciąż przybierającą na sile. A przecież bez niej, podszytej lękiem podejrzliwości, człowiek myślący byłby tu zupełnie bezradny, jak huzar bez konia. Kto zatem mówi: „Jutro zrobię to i to”, ten zapomina, że mieszka w mieście, gdzie nikt nie może mieć pewności, co zrobi nie tylko jutro, ale i za godzinę. Może jutro wstanie lewą nogą? Może na poczcie zbeszta go jakiś nadgorliwy urzędas? Może w pracy wreszcie beknie za dawne błędy i uchybienia? Mogą go spotkać tysiące nieprzyjemności, a on już po pierwszej zmieni zdanie na temat swojej sytuacji i swobody działania. I zaraz pomyśli: „Jakim zarozumiałym głąbem byłem wczoraj! Muszę patrzeć inaczej: mam do zrobienia to i tamto, ale możliwe, że wyjdzie z tego coś zupełnie odwrotnego, niż zamierzałem”. Bez dozy sceptycyzmu zachowujemy się jak zamknięci w ciemnej piwnicy. Tracimy orientację.

Dlatego człowiek myślący musi w każdej chwili spodziewać się ataku. Być w pogotowiu, zachować czujność, żeby ciosy go nie zaskoczyły i żeby po nich mógł prędko dojść do siebie. Myślący człowiek wie, że zewsząd grozi mu niebezpieczeństwo. Żyje w stanie ciągłej niepewności, bo wszystko jest tymczasowe. Nawet umowa o pracę „na czas nieokreślony”, którą podpisał w tym czy tamtym przedsiębiorstwie. Przecież i tak może wylecieć w każdej chwili. Z nieuwagi czy przez roztargnienie popełni jakiś błąd, straci zaufanie kierownictwa i już go nie ma. Okrutna maszyneria uniwersytetów i szkół wyższych produkuje co roku tysiące młodych inżynierów, ekonomistów, lekarzy i nauczycieli. Są to w większości ambitni młodzi ludzie, którzy jak kania dżdżu wyglądają okazji, aby się pokazać i udowodnić, że nikt inny, tylko oni zostali powołani do czynienia cudów w swoim fachu.

Tymczasowa jest także wierność małżeńska, a najtrudniej upilnować kobiety. Myślący człowiek nie powinien spuszczać żony z oka, musi sprawdzać, czy nie jest podejrzanie blada, czy nie ma podkrążonych oczu lub przeciwnie: czy nie wygląda za dobrze, czy nie jest zbyt wesoła (i to bez powodu), czy nie mówi za dużo (pewnie chce coś zataić) albo czy nie mówi za mało (by nie puścić pary z ust) i tak dalej. Dlatego myślący człowiek jest nie tylko partnerem, ale przede wszystkim dozorcą swojej lepszej połowy, który rejestruje każdą najmniejszą zmianę w jej ubraniu, humorze, gestach i tonie.

Ale przemija też sam człowiek myślący. W pewnym momencie zaczynają mu się psuć zęby, na skroniach siwieją włosy, a kiedy musi wdrapać się na trzecie piętro, ostatnie stopnie pokonuje ledwie żywy, coraz częściej ucieka w samotność, lecz nie po to, żeby zrobić rachunek sumienia i zastanowić się, co dalej, tylko żeby w spokoju, z dala od tych, którzy mogliby mu przeszkodzić, tępo gapić się przed siebie. Dlatego człowieka myślącego zżera permanentny lęk. Obezwładnia go ciągły strach, a wzmożona czujność wyczerpuje. Do wszystkiego jednak umie się przyzwyczaić, tym bardziej że zazwyczaj ma jakąś pasję. Grę w szachy, picie, latanie za spódniczkami, majsterkowanie czy ogródek. Dzięki temu czasem – w chwilach, gdy poniesie go konik – zapomina o niebezpieczeństwie. Wtedy też bywa odważny.

- Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nie ma innego wyjścia – mówi zuchwale.

Tibor Bohuniczky, emerytowany dyrektor muzeum, skończył sześćdziesiąt trzy lata. Nadeszła pora, żeby spisał pamiętniki. Wczoraj włóczyli się do późnej nocy, EL u niego nocował. Pan Bohuniczky siedział teraz w bujanym fotelu, stopy położył na oparciu kanapy i wspominał, rozprawiał o wszystkim, co mu przeszłość na język przyniosła, mieszał plany czasowe i przestrzenne, chociaż w uszach EL-a jego opowieść brzmiała całkiem składnie, miała ręce i nogi.

- Nie będę plotkował, słowo! Wolę mówić o duchu miasta, o jego atmosferze, o tym, że choć wszystko tutaj na pierwszy rzut oka wydaje się namacalne, jest nieuchwytne jak dym, rozpływa się w powietrzu, gdy tylko spróbujesz tego dotknąć. Ludzie tak samo. Poddają się w przedbiegach, uciekają stąd albo umierają młodo. Mieszka tu sporo geniuszy wagi piórkowej. I ja ich odkryję – powiedział.