Star Wars Wielka Republika. Gasnąca gwiazda - Claudia Gray - ebook + książka

Star Wars Wielka Republika. Gasnąca gwiazda ebook

Claudia Gray

3,8

Opis

W PORYWAJĄCEJ KONTYNUACJI STAR WARS: BURZA NADCIĄGA, ŚWIATŁU JEDI GROZI POCHŁONIĘCIE PRZEZ NIEPRZENIKNIONY MROK… Raz za razem bezlitośni najeźdźcy znani jako Nihilowie próbują położyć kres złotej erze Wielkiej Republiki. Raz za razem Wielka Republika wychodzi z tych starć pokrwawiona i wycieńczona, ale zwycięska dzięki swoim obrońcom Jedi. Nie ma zaś wspanialszego pomnika, który uhonorowałby ich dokonania, niż Latarnia Gwiezdny Blask. Lśniąca niczym klejnot na terenie Zewnętrznych Rubieży latarnia uosabia Wielką Republikę u szczytu jej aspiracji: to centrum kultury i wiedzy, rozświetlająca jasnym blaskiem mrok nieznanego pochodnia i pomocna dłoń, wyciągnięta ku najdalszym zakątkom galaktyki. Kiedy ci, którzy ucierpieli wskutek ataków Nihilów szukają schronienia, Gwiezdny Blask otwiera dla nich swoje podwoje, gotów służyć im wszelką pomocą. Wdzięczni rycerze i padawani zakonu Jedi, którzy trafiają na pokład stacji kosmicznej, mogą tu opatrywać swoje rany i opłakiwać utraconych przyjaciół. Po śmierci Lodena Greatstorma Bell Zettifar musi podjąć dzieło swojego mistrza. Elzar Mann stara się odnowić więź ze światłem, pomimo wciąż tlącego się w nim gniewu na Nihilów… a także zakazanego uczucia do Avar Kriss. Eskorta, która dostarcza Elzara z powrotem na pokład Gwiezdnego Blasku – osobliwa, ale zgrana załoga „Statku” – cieszy się zaś przelotną szansą na postawienie stopy na pokładzie jednej z najświetniejszych stacji kosmicznych w znanej części galaktyki (to znaczy, ci jej członkowie, którzy mają stopy). Jednak burza, która – jak sądzili – już przeminęła, nadal trwa. Trafili po prostu w oko towarzyszącego jej cyklonu. Dowodzący Nihilami Marchion Ro przygotowuje najbardziej śmiały ze wszystkich swoich dotychczasowych ataków… planując raz na zawsze zgasić światło Jedi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
1
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Chronologia

Wprowadzenie

Tra­giczne wyda­rze­nia, które roze­grały się pod­czas Festi­walu Repu­bliki, wstrzą­snęły całą galak­tyką. Jedi i Repu­blika przy­stą­pili do ofen­sywy mają­cej na celu powstrzy­ma­nie plagi nisz­czy­ciel­skich NIHI­LÓW. Teraz, gdy więk­szość sił krwio­żer­czych gra­bież­ców została roz­gro­miona, mistrzyni Jedi AVAR KRISS kon­cen­truje się na misji schwy­ta­nia LOURNY DEE, rze­ko­mego Oka Nihi­lów, aby uniesz­ko­dli­wić ją raz na zawsze.

Nie­stety, Jedi nie wie­dzą, że praw­dziwy przy­wódca Nihi­lów, pod­stępny MAR­CHION RO, ma zamiar przy­pu­ścić na Jedi i Repu­blikę atak na nie­spo­ty­kaną dotąd skalę. Jeśli mu się powie­dzie, Nihi­lo­wie zwy­ciężą, a świa­tło Jedi zga­śnie.

Tylko mężni ryce­rze Jedi z LATARNI GWIEZDNY BLASK są w sta­nie sta­nąć mu na dro­dze, jed­nak nawet oni mogą oka­zać się zbyt słabi w star­ciu z Ro i sta­ro­żyt­nym wro­giem, z któ­rym ten się sprzy­mie­rzył…

Prolog

Long­beam wśli­zgnął się do układu Nefi­tifi tak gładko i bez­sze­lest­nie, jak ostra igła prze­szy­wa­jąca czarną tka­ninę. Zale­d­wie kilka milio­nów lat wcze­śniej gwiazda w tym uprzed­nio podwój­nym ukła­dzie eks­plo­do­wała, pozo­sta­wia­jąc po sobie gigan­tyczną mgła­wicę. Pla­nety spo­wi­jały smugi ciem­no­fio­le­to­wych i ciem­no­nie­bie­skich gazów, radio­ak­tyw­nych i nie­przej­rzy­stych, skry­wa­jąc cały układ pośród wiru­ją­cego oparu.

W prze­szło­ści wielu prze­myt­ni­ków wyko­rzy­sty­wało tę mgłę jako kry­jówkę.

Teraz Jedi podej­rze­wali, iż robią to rów­nież Nihi­lo­wie.

– Odbie­ramy coś? – spy­tała swo­jego pada­wana mistrzyni Inde­era Sto­kes.

Sie­dzący obok niej Bell Zet­ti­far pokrę­cił głową.

– Żad­nych sygna­łów. Na żad­nej z czę­sto­tli­wo­ści. Kom­pletna cisza.

– To dziwne. – Mistrzyni Nib Assek rów­nież potrzą­snęła głową; jej siwe włosy mie­niły się w pół­mroku sre­brem. Świa­tła na statku były przy­tłu­mione, jak zawsze, gdy sys­temy prze­cho­dziły w tryb czu­wa­nia, aby unik­nąć wykry­cia, tak jak teraz. – Przez długi czas w tych oko­li­cach dzia­łali han­dla­rze bro­nią. Można by się spo­dzie­wać, że zasta­niemy tu liczne boje, ozna­ko­wane ładunki, ukryte pośród aste­roid… coś w tym stylu. A jed­nak… nie wykry­wamy nic takiego.

Bell obej­rzał się na dru­giego pada­wana, Wookie­ego Bur­ry­agę, sto­ją­cego u boku mistrzyni Assek. Ten pod­chwy­cił jego spoj­rze­nie, potwier­dza­jąc, że rów­nież wie, co suge­ruje Nib: w ukła­dzie Nefi­tifi pano­wała sta­now­czo zbyt wielka cisza. Nie­na­tra­fie­nie w takim miej­scu na żadną aktyw­ność było jak wylą­do­wa­nie na Coru­scant i prze­ko­na­nie się, że pla­neta-mia­sto jest opu­sto­szała: dowód jasno wska­zu­jący na to, że coś jest bar­dzo, ale to bar­dzo nie tak.

W tej sytu­acji mogło to zaś ozna­czać tylko jedno: że Nihi­lo­wie kryją się gdzieś w pobliżu, przy­cza­jeni.

– Muszą uży­wać wyci­sza­czy – poin­for­mo­wał mistrzy­nię Inde­erę Bell. – Sate­li­tar­nych albo pokła­do­wych.

– Pokła­do­wych, jak sądzę. Wkrótce się o tym prze­ko­namy.

Mistrzyni wypro­sto­wała się i unio­sła pod­bró­dek; jej tho­lo­thiań­skie wypustki, opa­da­jące na ramiona, zafa­lo­wały lekko. Bell poczuł prze­szy­wa­jący ich wszyst­kich dreszcz ocze­ki­wa­nia; Moc ostrze­gała ich przed czymś, co miało się wyda­rzyć już wkrótce. Inde­era Sto­kes poło­żyła dłoń na ręko­je­ści swo­jego mie­cza świetl­nego.

– Inne long­be­amy zgła­szają podobne odczyty… czy może raczej ich brak. Nihi­lo­wie muszą być bar­dzo bli­sko.

W końcu będą mogli ruszyć do akcji. Sta­nąć do walki z Nihi­lami. Bell pra­gnął tego – potrze­bo­wał tego! – od chwili, gdy utra­cił swo­jego poprzed­niego mistrza, Lodena Gre­at­storma. Nie chciał się mścić. Gre­at­storm ni­gdy by tego nie pochwa­lił. O nie – Bel­lowi zale­żało po pro­stu na tym, by zro­bić coś, cokol­wiek, aby prze­ciw­sta­wić się złu, które dopro­wa­dziło do śmierci jego byłego mistrza. Wszystko wska­zy­wało na to, że Nihi­lo­wie zostali już nie­mal poko­nani – mistrzyni Avar Kriss była bli­ska pochwy­ce­nia ich przy­wód­czyni, Oka. To mogło nastą­pić lada chwila, jed­nak ani Bell, ani reszta galak­tyki nie zaznają spo­koju, dopóki zagro­że­nie nie zosta­nie w pełni usu­nięte.

Dra­mat, który roze­grał się pod­czas Festi­walu Repu­bliki wiele mie­sięcy temu, mógł bez­pow­rot­nie znisz­czyć w miesz­kań­cach galak­tyki wiarę w Repu­blikę oraz Jedi. Zamiast tego jed­nak Nihi­lo­wie zostali zmu­szeni do odwrotu, a Repu­blika prze­ła­mała złą passę. Już wkrótce ta część galak­tyki będzie ponow­nie bez­pieczna.

A gdy już wszy­scy poczują się pew­niej i bez­piecz­niej… może Bell rów­nież.

Gdy long­beam prze­la­ty­wał przez kolejną gęstą chmurę zło­tego gazu, mistrzyni Inde­era ponow­nie się ode­zwała:

– Są wyżej. Nie­mal dokład­nie nad nami.

Bur­ry­aga zary­czał potwier­dza­jąco.

Czuj­niki statku pra­wie natych­miast zaczęły roz­bły­ski­wać alar­mu­jąco, ale praw­dziwe ostrze­że­nie nade­szło za pośred­nic­twem Mocy. Bell wyostrzył zmy­sły, napiął mię­śnie. Wzmo­żona czuj­ność posta­wiła go w stan naj­wyż­szej goto­wo­ści.

„Zaraz się zacznie” – pomy­ślał, wyglą­da­jąc przez ilu­mi­na­tor kok­pitu. Ciemne, wiru­jące gazy mgła­wicy roz­rze­dziły się, gdy long­beam zaczął się wzno­sić; po chwili spo­śród nich wyło­niło się pod­brzu­sze okrętu Nihi­lów. Chło­pak wyobra­ził sobie, jak mostek zaczyna roz­brzmie­wać alar­mami; oczyma duszy widział gwał­towne poru­sze­nie, gdy Nihi­lo­wie przy­go­to­wy­wali się do walki – w tym momen­cie z pew­no­ścią zorien­to­wali się już, że Jedi przy­byli tu, by ich zaata­ko­wać.

Prawda wyglą­dała jed­nak tak, że Jedi byli gotowi do ataku wtedy, gdy opu­ścili Gwiezdny Blask – a teraz nad­szedł po pro­stu czas, by ruszyć do akcji.

„Za mistrza Lodena – powtó­rzył sobie w duchu Bell. – I za to, aby już nikt ni­gdy nie ucier­piał z rąk Nihi­lów tak jak on”.

Wła­śnie z myślą o tym momen­cie przy­go­to­wali plan abor­dażu: główny sta­tek grupy Jedi pochwy­cił okręt Nihi­lów pro­mie­niem ścią­ga­ją­cym, bły­ska­wicz­nie go unie­ru­cha­mia­jąc, pod­czas gdy long­beam, na pokła­dzie któ­rego znaj­do­wali się Bell i jego towa­rzy­sze, zawi­nął, aby zado­ko­wać do śluzy powietrz­nej i zablo­ko­wać kilka innych wła­zów. Ich long­beam zako­ły­sał się i zatrząsł, jed­nak Jedi nawet nie drgnęli, przez cały czas czujni, cze­ka­jąc w naj­wyż­szej goto­wo­ści; gdy nade­szła odpo­wied­nia chwila i wibra­cje, które prze­szyły kadłub, zasy­gna­li­zo­wały, że pro­ce­dura została zakoń­czona i mogą przy­stą­pić do abor­dażu, zare­ago­wali bły­ska­wicz­nie, jak jeden mąż.

– Dla świa­tła i życia! – zawo­łała mistrzyni Assek, kie­ru­jąc się ku ślu­zie, przez którą mieli się wedrzeć na pokład nihil­skiego okrętu.

Bell rzadko kiedy czuł, by Moc buzo­wała w nim tak sil­nie, jak w momen­cie, gdy biegł na spo­tka­nie prze­ci­na­ją­cym powie­trze bły­ska­wi­com bla­ste­ro­wego ognia, prze­la­tu­ją­cym tak bli­sko niego, że czuł na skó­rze ich żar. Jego noz­drza wypeł­niła woń ozonu, pod­czas gdy ostrze jego mie­cza radziło sobie z każ­dym strza­łem tak gładko, jakby żyło wła­snym życiem, odbi­ja­jąc kolejne pro­mie­nie śmier­cio­no­śnej ener­gii pozor­nie bez żad­nego udziału Bella, z wyjąt­kiem jego naj­wyż­szego sku­pie­nia. Wokół sie­bie widział morze skry­wa­ją­cych twa­rze masek – Nihi­lów strze­la­ją­cych, roz­stę­pu­ją­cych się, wyco­fu­ją­cych… i napie­ra­ją­cych na nich zde­cy­do­wa­nie, szybko Jedi.

– Teraz! – zawo­łała mistrzyni Inde­era, sta­ra­jąc się prze­krzy­czeć zgiełk i potwier­dza­jąc ostrze­że­nie, które wszy­scy poczuli za pośred­nic­twem Mocy. Bell zanur­ko­wał za meta­lową belkę, aby schro­nić się na chwilę, którą zaj­mie mu zało­że­nie maski odde­cho­wej. W samą porę – sekundę póź­niej cha­rak­te­ry­styczny syk zasy­gna­li­zo­wał, że Nihi­lo­wie użyli prze­ciwko nim swo­jego tru­ją­cego gazu.

„Za późno – pomy­ślał z satys­fak­cją chło­piec. – Teraz to wy się spóź­ni­li­ście!”

Ruszyli za mistrzy­nią Inde­erą w stronę maszy­nowni lub tego, co peł­niło jej funk­cję na spra­wia­ją­cym wra­że­nie skle­co­nego na chy­bił tra­fił z przy­pad­ko­wych czę­ści statku Nihi­lów. Bell i Bur­ry­aga bie­gli tuż za nią. Zada­niem mistrzyni Assek było powstrzy­mać pira­tów w pobliżu śluzy; na Zet­ti­fa­rze spo­czy­wał obo­wią­zek unie­ru­cho­mie­nia okrętu.

Nawet bie­gnąc z mak­sy­malną pręd­ko­ścią, Bell wyczu­wał, że okręt trzyma się w jed­nym kawałku chyba tylko jakimś cudow­nym zrzą­dze­niem losu; wszystko wyglą­dało kosz­mar­nie pro­wi­zo­rycz­nie, cha­otycz­nie i uty­li­tar­nie aż do gra­nic. Co takiego mogło skło­nić kogoś do chęci życia w takich warun­kach? Do dołą­cze­nia do Nihi­lów, spro­wa­dza­nia nie­skoń­czo­nego cier­pie­nia i znisz­cze­nia na nie­winne istoty w ukła­dach gwiezd­nych – i dla­czego? Do życia na pokła­dzie ciem­nego, zatę­chłego statku, prze­śli­zgu­ją­cego się ukrad­kiem po obrze­żach zna­nej prze­strzeni, z jedy­nie nikłą iskierką per­spek­tywy przy­szłych bogactw, roz­świe­tla­jącą mrok egzy­sten­cji? To nie było praw­dziwe życie.

Bell zasta­na­wiał się jed­nak nad tym tylko prze­lot­nie, poświę­ca­jąc tym prze­my­śle­niom jedy­nie cząstkę uwagi; spró­buje to zgłę­bić nieco lepiej póź­niej, gdy będzie na to czas. W tej chwili musiał się sku­pić bez reszty na zre­ali­zo­wa­niu swo­jej misji.

Kory­ta­rze wypeł­niła zie­lona mgła tok­sycz­nego oparu, który na szczę­ście nie mógł zro­bić naj­mniej­szej krzywdy Jedi chro­nio­nym przed nim maskami. Gaz prze­sła­niał im jed­nak sku­tecz­nie oto­cze­nie, więc Bell wyczuł drzwi na końcu kory­ta­rza, nim je zoba­czył – naj­wy­raź­niej tak samo jak mistrzyni Inde­era i Bur­ry­aga, któ­rzy zatrzy­mali się nagle gwał­tow­nie w tym samym momen­cie.

– Czy powin­ni­śmy zapu­kać? – zapy­tał Bell, a Bur­ry­aga skwi­to­wał jego kiep­ski żart peł­nym poli­to­wa­nia jękiem.

Mistrzyni Inde­era bez słowa wra­ziła ostrze swo­jego mie­cza w mecha­nizm blo­kady drzwi. Blask roz­ża­rzo­nego, topią­cego się metalu oble­wał przez chwilę ich twa­rze, nim właz ustą­pił. Gdy otwo­rzył się ze zgrzy­tem, ich oczom uka­zała się szcząt­kowa załoga, zło­żona w głów­nej mie­rze z istot mło­dych i nie­uzbro­jo­nych, z któ­rych żadna nie była skora do sta­wia­nia więk­szego oporu.

Bell poczuł ulgę, mając świa­do­mość, że cho­ciaż tym razem nie będzie musiał ucie­kać się do zabi­ja­nia. Wie­dział, że muszą wypeł­nić swoją misję za wszelką cenę, ale ból spo­wo­do­wany utratą Lodena Gre­at­storma na­dal był świeży i dotkliwy. Pada­wan zda­wał sobie sprawę z tego, że mógłby on go pchnąć do pod­ję­cia pochop­nych, brze­mien­nych w skutki decy­zji, i cie­szył się, że tym razem obej­dzie się bez prze­mocy.

„Dobrze mnie wyszko­li­łeś, mistrzu” – pomy­ślał, wspo­mi­na­jąc Twi’leka, który mimo że zgi­nął, na­dal był przy nim przez cały czas, w jego sercu.

Gdy już aresz­to­wali jeń­ców, Bur­ry­aga zaskam­lał podejrz­li­wie.

– Taak, mnie też dziwi, że jest ich tak mało – zgo­dził się z nim Bell. – Sądzisz, że dzia­ła­nia dowo­dzą­cej Kriss, ści­ga­ją­cej Oko Nihi­lów, ich spło­szyły? Być może setki… a nawet tysiące zde­zer­te­ro­wały.

Ani tro­chę nie podo­bała mu się myśl o tym, że część Nihi­lów mogła zbiec, aby unik­nąć odpo­wie­dzial­no­ści za okro­pień­stwa, któ­rych się dopu­ścili, ale teraz naj­waż­niej­sze to unik­nąć dal­szych tra­ge­dii. A jeśli ceną za oca­le­nie kolej­nych ist­nień było pozwo­le­nie na to, żeby gar­stce nihil­skich dezer­te­rów się upie­kło… cóż, niech będzie i tak.

„Pro­wa­dzimy teraz ofen­sywę – upo­mniał się w myśli. – Poko­na­li­śmy ich w ich wła­snej grze. Zro­bi­li­śmy to dla cie­bie, mistrzu Lode­nie, a także dla każ­dego, kto ucier­piał, pod­czas gdy ty…”

Nie mógł dokoń­czyć. Wciąż trudno było mu o tym myśleć.

Bur­ry­aga naj­wy­raź­niej nie zauwa­żył jego chwi­lo­wego roz­ko­ja­rze­nia, za co Bell był nie­wy­mow­nie wdzięczny. Zamiast tego potężny Wookiee potrzą­snął głową i zary­czał.

– Jasne, to było pro­ste – potwier­dził Zet­ti­far. – Wła­ści­wie to nie wiem, czy nie zbyt pro­ste… Ale teraz nie ma sensu tego roz­trzą­sać, skoro Nihi­lo­wie już wkrótce upadną.

Przy­naj­mniej w tym jed­nym Bur­ry­aga w pełni się z nim zga­dzał.

Jak na Jedi Regald Coll miał zaska­ku­jąco duże poczu­cie humoru. A przy­naj­mniej tak twier­dziły istoty spoza zakonu. Więk­szość jego człon­ków była jed­nak zgoła innego zda­nia.

Czy może, jak ująłby to Regald, nie miały po pro­stu wystar­cza­ją­cego poczu­cia humoru, by doce­nić je u niego.

– No to… o co cho­dzi z tą całą mete­oro­lo­giczną ter­mi­no­lo­gią? – zapy­tał poj­mane ostat­nio Nihilki: pio­ru­nu­jącą wzro­kiem każ­dego wokół kobietę nazwi­skiem Chan­cey Yar­row i młodą dziew­czynę, która przed­sta­wiła się jako Nan. – Wszy­scy macie być w zamy­śle jedną wielką burzą, ale każda z grup dzieli się na Nawał­nice, Bły­ska­wice i Chmury… Jak daleko to sięga? Czy Nihi­lo­wie dzia­ła­jący na wła­sną rękę są… no, nie wiem, lek­kim zachmu­rze­niem?

Kobiety zostały zatrzy­mane w pobliżu floty Nihi­lów zgro­ma­dzo­nych w ukła­dzie Ock­tai pod­czas jed­nego z wielu ata­ków na siły gra­bież­ców prze­pro­wa­dzo­nych symul­ta­nicz­nie. Ich sta­tek nie wyda­wał się jed­nak czę­ścią grupy, więc począt­kowo Coll zamie­rzał puścić je wolno – po tym, jak je prze­słu­cha. Mimo to, gdy Nan dobyła na widok Jedi bla­ster, posta­no­wił spraw­dzić ich toż­sa­mość, co ujaw­niło powią­za­nia obu z kosmicz­nymi pira­tami.

Nan spra­wiała wra­że­nie roz­wście­czo­nej. W prze­ci­wień­stwie do niej Chan­cey Yar­row wyda­wała się dziw­nie nie­po­ru­szona.

– Wcale nie jesteś tak zabawny, jak sądzisz – sko­men­to­wała tylko bez­na­mięt­nie.

– Pew­nie nie – przy­znał Regald. – Bo moim zda­niem jestem prze­za­bawny, a tak naprawdę nikt nie może być aż tak zabawny.

Wystar­czało mu, że jego żarty bawią jego samego.

– Nie jestem już Nihilką. – Nagłe wyzna­nie Nan zabrzmiało dziw­nie, jakby dziew­czyna się do niego zmu­siła. – Pra­cu­jemy dla… – Urwała na widok spoj­rze­nia, które posłała jej towa­rzyszka. Lodo­waty wzrok Chan­cey Yar­row mógłby zamro­zić lawę i Regald przez chwilę zasta­na­wiał się nad rzu­ce­niem jakie­goś żar­ciku na temat zamieci śnież­nej w duchu całej tej ich fik­sa­cji pogo­do­wej, ale po namy­śle uznał, że to nie naj­lep­szy pomysł. Tym­cza­sem Nan dokoń­czyła: – Pra­cu­jemy dla samych sie­bie. Jeste­śmy nie­za­leżne. Od wielu mie­sięcy nie współ­pra­cu­jemy z Nihi­lami.

– Cóż za wygodny zbieg oko­licz­no­ści – zadrwił Regald. – I wła­ści­wie kto wie? Może i mówisz prawdę. Ale nim puścimy was wolno, będzie­cie musiały to udo­wod­nić.

Tym­cza­sem „Elek­tryczne Spoj­rze­nie” trwało spo­koj­nie w cichym zakątku kosmosu, mię­dzy ukła­dami leżą­cymi z dala od miejsc, w któ­rych Jedi przy­pusz­czali swoje ataki. Nikt na pokła­dzie nie zawra­cał sobie nawet głowy moni­to­ro­wa­niem bie­żą­cej aktyw­no­ści człon­ków zakonu, nie mówiąc już o pla­no­wa­niu przyj­ścia swoim ziom­kom z pomocą. Wszystko wska­zy­wało na to, że nie działo się tu ogól­nie zbyt wiele, poza prze­pro­wa­dza­niem regu­la­mi­no­wych pro­ce­dur. A już z pew­no­ścią nikt nie zwra­cał uwagi na Thayę Ferr, zwy­kłą asy­stentkę, nie­wo­jow­niczkę, prze­mie­rza­jącą wła­śnie labi­rynt kory­ta­rzy statku.

Thaya była kobietą w śred­nim wieku, o bar­dzo prze­cięt­nym wyglą­dzie: pro­ste brą­zowe włosy miała ścią­gnięte w prak­tyczny kucyk i była ubrana w zwy­kły, stan­dar­dowy kom­bi­ne­zon – żad­nych typo­wych dla Nihi­lów błę­kit­nych pasów, żad­nej maski ani broni. Wła­ści­wie jedyną rze­czą, która mogłaby ewen­tu­al­nie zain­te­re­so­wać kogoś, kto zwró­ciłby na nią uwagę, był trzy­many przez nią data­pad.

To wła­śnie ów kom­pu­te­rowy notes dopro­wa­dził ją teraz do pierw­szych drzwi, za któ­rymi mie­ściła się kwa­tera pew­nej Itho­rianki. Thaya wdu­siła przy­cisk brzę­czyka i nim drzwi się roz­su­nęły, przy­wo­łała na twarz uprzejmy, sztuczny uśmiech.

– Dzień dobry – powie­działa z entu­zja­zmem zbli­żo­nym do tego wyka­zy­wa­nego przez dro­idy. – Z pew­no­ścią ucie­szy cię wia­do­mość, że Oko Nihi­lów zna­lazł dla cie­bie nowy przy­dział, ide­al­nie dopa­so­wany do two­ich umie­jęt­no­ści. Szcze­góły znaj­dziesz tutaj. – Wrę­czyła loka­torce kwa­tery nie­wielką data­kartę, podej­mu­jąc natych­miast, żeby nie dać Itho­riance dojść do słowa: – Zamel­duj się dziś o trzy­na­stej w głów­nym han­ga­rze. Będzie tam już na cie­bie cze­kał trans­port. Dzię­kuję. – Z tymi słowy odwró­ciła się na pię­cie i odma­sze­ro­wała z uśmie­chem na­dal przy­kle­jo­nym do twa­rzy, nie dając Itho­riance oka­zji do wyra­że­nia sprze­ciwu, wdzięcz­no­ści ani w ogóle wyar­ty­ku­ło­wa­nia żad­nej innej odpo­wie­dzi. To, jak zare­aguje, nie miało zna­cze­nia. Wypełni roz­kazy, co ozna­czało, że opu­ści sta­tek na kilka dni przed swoim itho­riań­skim part­ne­rem. Jego znik­nię­cie musiało pozo­stać nie­zau­wa­żone, więc pozby­cie się osoby, która dostrze­głaby je jako pierw­sza, było konieczne.

Posłuży też innym celom. Tym jed­nak Thaya zaj­mie się, gdy prze­każe pierw­szą par­tię roz­ka­zów doty­czą­cych relo­ka­cji.

Gdy tylko skoń­czyła, skie­ro­wała kroki z powro­tem na mostek „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”. Do Oka. Do Mar­chiona Ro we wła­snej oso­bie, który sie­dział wła­śnie w fotelu dowo­dze­nia, prze­glą­da­jąc raporty. Thaya wie­działa, że zawie­rają szcze­góły doty­czące ata­ków na inne statki Nihi­lów (a dokład­niej statki pod wodzą Lourny Dee, więc jej zda­niem już w zasa­dzie nie­na­le­żące do Nihi­lów) i sku­piła na nich dokład­nie tyle uwagi, ile – jak sądziła – Ro chciałby, by im poświę­ciła. Czyli wcale. Zamiast tego stała w pobliżu, cier­pli­wie cze­ka­jąc, aż zosta­nie dostrze­żona.

Nie­któ­rzy z obec­nych na mostku uśmie­chali się pod nosem na jej widok, a Thaya Ferr wie­działa dosko­nale dla­czego. Nie miała żad­nej wła­dzy. Była tylko dziew­czynką na posyłki Mar­chiona Ro.

Mnó­stwo osób nie doce­niało, jak wiele można się było nauczyć pod­czas wypeł­nia­nia takich rze­komo przy­ziem­nych zle­ceń albo jak mocno przy­wódca mógł pole­gać na kimś, kto wyko­ny­wał dla niego tę pozor­nie nie­wdzięczną pracę.

Thaya Ferr miała jed­nak peł­niej­szy obraz sytu­acji.

W końcu Ro ode­zwał się do niej:

– Czy prze­ka­za­łaś infor­ma­cje o prze­nie­sie­niach?

– Tak jest, mój panie. Przy­go­tuję kolejne roz­kazy doty­czące trans­fe­rów jesz­cze dziś, nieco póź­niej.

Na wzmiankę o trans­fe­rach kilka istot obec­nych na mostku nad­sta­wiło uszu – czyżby ktoś oba­wiał się, że wypadł z łask Mar­chiona Ro? Z pew­no­ścią będą spra­gnieni nazwisk i szcze­gó­łów, aby móc szy­dzić z tych, któ­rym się nie poszczę­ściło. Na razie żad­nemu z tu obec­nych nawet nie prze­szło przez myśl, że to wła­śnie jego mogłyby doty­czyć roz­kazy prze­nie­sie­nia – i dokład­nie o to cho­dziło Ro, zaś Thaya zamie­rzała dopil­no­wać, by tak pozo­stało.

Mar­chion Ro zmie­nił temat, wybie­ra­jąc taki, jak zauwa­żyła Thaya, który sku­tecz­nie odwróci uwagę poten­cjal­nych pod­słu­chu­ją­cych od roz­mów o nowych przy­dzia­łach:

– Wszystko wska­zuje na to, że Lourna Dee już wkrótce zosta­nie schwy­tana.

– Czy Jedi na­dal wie­rzą, że jest Okiem Nihi­lów? – zapy­tała z dokład­nie taką dozą nie­do­wie­rza­nia, która, jak wie­działa, naj­bar­dziej pochlebi Ro.

Uśmiech­nął się, tak jak prze­wi­dy­wała.

– Już wkrótce poznają prawdę, Ferr. Na razie jed­nak… pozwólmy im się bawić. Niech cie­szą się prze­świad­cze­niem, że poko­nali Nihi­lów. Bo już wkrótce ten luk­sus zosta­nie im ode­brany, raz na zawsze.

Rozdział pierwszy

Stel­lan Gios był jed­nym z tych Jedi, któ­rzy postrze­gali Moc jako całe kon­ste­la­cje gwiazd na nie­bie – punk­ciki olśnie­wa­ją­cego żaru i ener­gii, pozor­nie oddzie­lone od sie­bie nie­skoń­czoną pustką i zim­nem, ale w rze­czy­wi­sto­ści połą­czone ze sobą nie­ro­ze­rwalną wię­zią. Rodziny, przy­ja­ciele, ple­miona, orga­ni­za­cje: każda grupa two­rzyła inny układ, nada­jąc nie­bieskiemu fir­ma­men­towi kształt i zna­cze­nie. Czyż on, Avar Kriss i Elzar Mann nie sta­no­wili wła­śnie jed­nej z takich kon­ste­la­cji? Stel­lan zawsze był o tym głę­boko prze­ko­nany, już jako dziecko. Wszyst­kie istoty żywe pro­mie­nio­wały Mocą, roz­świe­tla­jąc jej bla­skiem bez­kre­sny mrok. Gdyby Stel­lan mógł dostrzec każdą z nich, to byłoby jak moż­li­wość oglą­da­nia wszyst­kich gwiazd we wszech­świe­cie naraz: nie­ska­lane, czy­ste, wszech­ogar­nia­jące świa­tło.

Rzadko kiedy czuł się tak bli­ski tego ide­al­nego momentu, jak dziś.

Róż­no­barwne sztan­dary łopo­tały w słońcu, powie­wa­jąc nad zło­żo­nym z tysięcy istot tłu­mem: istot roze­śmia­nych, posi­la­ją­cych się sma­ko­ły­kami kupio­nymi w namio­tach i na stra­ga­nach, cie­szą­cych się pięk­nym dniem i – w końcu! – poczu­ciem praw­dzi­wego bez­pie­czeń­stwa oraz przy­na­leż­no­ści. A przy­naj­mniej tak chciał to widzieć Stel­lan.

„W końcu – pomy­ślał – odzy­ska­li­śmy radość, którą Nihi­lo­wie zabrali nam na tak długo. Naresz­cie możemy cele­bro­wać naszą jed­ność tak, jak powinno być od samego początku”.

Stał na prze­dzie grupy repre­zen­tan­tów Gwiezd­nego Bla­sku, na podium góru­ją­cym nad zgro­ma­dzo­nym tłu­mem. Dla więk­szo­ści galak­tyki Eiram był nie­wiele zna­czą­cym miej­scem, maleń­kim punk­ci­kiem na mapie gwiezd­nej – zbyt mało waż­nym, by się nim inte­re­so­wać. Jed­nak był to rów­nież jeden ze świa­tów, które naj­ak­tyw­niej udzie­lały się w kam­pa­nii mają­cej na celu wcie­le­nie pla­net w tej czę­ści galak­tyki do Repu­bliki, co nada­wało ich ostat­niej misji w tym rejo­nie zna­cze­nie jesz­cze bar­dziej sym­bo­liczne.

Eiram ucier­piał nie­dawno wsku­tek wyjąt­kowo sil­nej nawał­nicy – prze­ra­ża­ją­cego cyklonu z rodzaju tych, które mogą wystą­pić zale­d­wie na kilku pla­ne­tach; pod­czas jego apo­geum dotknięta została nim nie­mal cała pół­kula. Wichura poważ­nie uszko­dziła infra­struk­turę odsa­la­jącą, będącą jedy­nym źró­dłem słod­kiej wody na pla­ne­cie. Podobny kry­zys mógłby cał­ko­wi­cie znisz­czyć nie­za­leżny świat, zmu­sza­jąc jego miesz­kań­ców do maso­wego exo­dusu albo ska­zu­jąc ich na klę­skę głodu. Jed­nak pla­nety zrze­szone pod egidą Repu­bliki mogły liczyć na bło­go­sła­wień­stwo nadziei – nawet w tak, zda­wa­łoby się, bez­na­dziej­nej sytu­acji.

– I tak oto, zamiast wró­cić na swoje miej­sce w prze­strzeni kosmicz­nej, Gwiezdny Blask roz­bły­śnie tutaj, nad Eira­mem! – ogło­sił mówca, wska­zu­jąc holo­gram, na któ­rym Latar­nia Gwiezdny Blask była holo­wana przez prze­strzeń kosmiczną po raz drugi w histo­rii, po misji ratun­ko­wej na pla­ne­cie Dalna. Zgro­ma­dzone wokół opo­wia­da­ją­cego dzie­siątki dzieci wydały z sie­bie zbio­rowe wes­tchnie­nie zdu­mie­nia i zachwytu. W ich jasnych oczach odbi­jał się lśniący holo­gram. – Repu­blika i Jedi przy­byli nam na ratu­nek, przy­no­sząc wodę, zapasy, a przede wszyst­kim… nadzieję.

Stel­lan poczuł lek­kie ukłu­cie żalu, że nie było go tutaj, aby oso­bi­ście czu­wać nad prze­miesz­cze­niem sta­cji i roz­po­czę­ciem akcji pomocy. Prze­by­wał wów­czas na Coru­scant, więc zle­cił nad­zo­ro­wa­nie ope­ra­cji mistrzowi Estali Maru – nie dla­tego, że poda­wał w wąt­pli­wość kom­pe­ten­cje eks­per­tów przy­dzie­lo­nych do tej akcji, ale dla­tego, że uznał za prio­ry­tet, by wszystko zostało zre­ali­zo­wane z naj­więk­szą dba­ło­ścią. A w całej galak­tyce chyba nie zna­la­złby nikogo, kto dorów­ny­wałby Maru pod wzglę­dem skru­pu­lat­no­ści.

W momen­cie gdy Stel­lan przy­le­ciał na pla­netę, dwa dni wcze­śniej, naprawy sys­temu odsa­la­ją­cego nie zostały jesz­cze w pełni ukoń­czone. W tej chwili pozo­stało jed­nak już tylko zamon­to­wać wrota śluzy – zdo­łają tego doko­nać, gdy będą mieli do dys­po­zy­cji holow­nik – za tydzień, góra dwa. Lud Eirama na­dal był ska­zany na racjo­no­wa­nie wody, ale przy­działy były hojne i po kilku tygo­dniach bory­ka­nia się z poważ­niej­szymi pro­ble­mami pla­neta miała powody do świę­to­wa­nia.

To samo Stel­lan powie­dział Maru, który odparł:

– Racja. To dla wszyst­kich ide­alny moment. Nie zaszko­dzi­łoby jed­nak, gdyby pani kanc­lerz zna­la­zła rów­nież wolną chwilę, by uczest­ni­czyć w tych uro­czy­sto­ściach.

– Cóż, sam wiesz, jak jest w poli­tyce – wes­tchnął Stel­lan.

Dobrze się stało, że kanc­lerz Soh udało się jed­nak wziąć udział w cere­mo­nii, nawet jeśli tylko za pośred­nic­twem holo­gramu. Migo­czący obraz wyświe­tlany na podium obok niego przed­sta­wiał ją usa­do­wioną wygod­nie w pro­stym fotelu, strze­żoną przez jej nie­od­łączne tar­gony, drze­miące po obu jej bokach. Stel­lan prze­lot­nie pod­chwy­cił jej wzrok; w pamięci obojga wciąż świeże były wspo­mnie­nia tra­gicz­nych wyda­rzeń, które roze­grały się pod­czas Festi­walu Repu­bliki. Sceny, pod­czas któ­rych Stel­lan pod­nosi ciało nie­przy­tom­nej pani kanc­lerz z ziemi, spo­śród gru­zów, obie­gły całą galak­tykę i nabrały wymiaru sym­bolu: zarówno zła wyrzą­dza­nego przez Nihi­lów, jak i nie­złom­no­ści Repu­bliki. W ten oto spo­sób tych dwoje zostało w oczach opi­nii publicz­nej połą­czo­nych nie­ro­ze­rwalną, dziwną wię­zią; tym samym Stel­lan wbrew sobie stał się „tym Jedi”, sym­bo­lem zakonu.

„Jeśli jeste­śmy kon­ste­la­cją – powie­dział mu Elzar Mann tuż przed wyru­sze­niem do swo­jego miej­sca odosob­nie­nia – to Rada uczy­niła cię wła­śnie Gwiazdą Polarną”. Stel­lan bar­dzo chciałby zaprze­czyć, ale nie mógł tego zro­bić.

Nie miał też wła­ści­wie poję­cia, co o tym myśleć. I wła­śnie dla­tego odczu­wał coś na kształt pod­szy­tej poczu­ciem winy satys­fak­cji spo­wo­do­wa­nej tym, że pani kanc­lerz nie mogła się zja­wić oso­bi­ście. Gdyby było ina­czej, czułby z pew­no­ścią pre­sję, aby zaaran­żo­wać coś nowego i mają­cego rów­nie silny wydźwięk.

Jego kole­dzy z Rady Jedi, mistrzo­wie Adampo i Poof, rów­nież uczest­ni­czyli w spo­tka­niu w for­mie holo­gra­mów. Wśród ser­pen­tyn i balo­nów uno­siły się dro­idy kame­rzy­ści, reje­stru­jące obraz dla miesz­kań­ców galak­tyki od Ken­nerli aż po Coru­scant. Bez względu na to, jaki szmat drogi mógł dzie­lić tę część pogra­ni­cza od Jądra Galak­tyki, miesz­kańcy Eirama musieli czuć, że są tak samo czę­ścią Repu­bliki, jak każdy inny świat.

– Potrze­bo­wali tego – mruk­nął Stel­lan, przy­glą­da­jąc się wiwa­tu­ją­cym tłu­mom.

Odpo­wiedź Maru go zasko­czyła:

– My tego potrze­bo­wa­li­śmy.

Mistrz Stel­lan Gios wie­dział jed­nak, że Estala ma rację; gdy powiódł wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nych, szybko wyło­wił spo­śród świę­tu­ją­cych odziane w biel i złoto posta­cie Bella Zet­ti­fara i Inde­ery Sto­kes. Sączyli jaskra­wo­po­ma­rań­czową ram’buchę ze swo­ich fili­ża­nek, pod­czas gdy Nib Assek poma­gała Orba­Li­nowi dotrzeć do tan­ce­rzy, aby miał lep­szy widok na występy. Był tam rów­nież Bur­ry­aga bawiący się z garstką młod­szych dzieci. Rola Jedi nale­żała do uświę­co­nych obo­wiąz­ków, ale praw­dziwe słu­że­nie świa­tło­ści wyma­gało cze­goś wię­cej niż tylko posłu­szeń­stwa i odda­nia. Cza­sami Jedi musieli być otwarci na pro­ste, czy­ste doświad­cza­nie rado­ści. Dziś zaś wszy­scy mogli mieć w niej swój udział.

– Wspa­niały widok, nie­praw­daż? – zagad­nęła regasa Ela­rec Yovet z Togruty. Ona rów­nież uczest­ni­czyła w impre­zie oso­bi­ście, sto­jąc obok migo­czą­cego holo­gramu kanc­lerz Soh.

– Ow­szem, Wasza Wyso­kość – odparła pani kanc­lerz, nim Stel­lan zdą­żył otwo­rzyć usta. – I naj­wyż­sza na to pora, byśmy mogli cie­szyć nim oczy.

– Chyba już czas, mój panie – powie­działa Thaya Ferr.

Mar­chion Ro ski­nął swo­jej pod­wład­nej led­wie zauwa­żal­nie głową, wpa­tru­jąc się w zawie­szoną przed nim w powie­trzu holo­gra­ficzną mapę gwiezdną. Wybrane przez niego cele lśniły czer­wie­nią pośród bieli punk­ci­ków świetl­nych, pod­czas gdy Oko przy­glą­dał się kolejno każ­demu z nich.

To były zwy­kłe pla­nety, dość duże i dobrze pro­spe­ru­jące, by uzna­wały je za ważne przy­naj­mniej sąsied­nie układy, jed­nak nie na tyle silne, by dys­po­no­wać zna­czącą obroną pla­ne­tarną lub przy­cią­gać nad­mierną uwagę oto­cze­nia. Ro prze­szedł przez mapę holo­gra­ficzną, wyobra­ża­jąc sobie, jak słońca i pla­nety roz­su­wają się, by go prze­pu­ścić.

Wybrane przez niego światy miały dwie wspólne cechy: po pierw­sze, każdy z nich mógł się poszczy­cić dobrym sys­te­mem łącz­no­ści, pozwa­la­ją­cym w ciągu zale­d­wie kilku minut skon­tak­to­wać się z urzęd­ni­kami na Coru­scant.

Po dru­gie zaś, wszyst­kie leżały bar­dzo, ale to bar­dzo daleko od Latarni Gwiezdny Blask.

Mar­chion Ro uśmiech­nął się zaci­śnię­tymi w wąską linię ustami.

– Zaczy­naj­cie.

Aleen: pla­neta nie do końca nie­znana, ale i nie­zbyt godna uwagi. Cho­ciaż w odle­głej prze­szło­ści nękały ją wojny, obec­nie było to miej­sce, w któ­rym od bar­dzo dawna nie stało się nic szcze­gól­nego (nawet zda­niem miesz­kań­ców) – i raczej mało praw­do­po­dobne, by coś takiego wyda­rzyło się w naj­bliż­szym cza­sie. Opo­wie­ści o minio­nych woj­nach wystar­czyły, by każdy z miej­sco­wych pra­gnął spo­koj­nego, nie­za­kłó­ca­nego nagłymi zda­rze­niami życia.

Yek­som: jeden ze świa­tów człon­kow­skich Repu­bliki na Zewnętrz­nych Rubie­żach o naj­dłuż­szym stażu; w ostat­nich latach dotknięty serią strasz­li­wych trzę­sień ziemi. Repu­blika poma­gała pla­ne­cie w odbu­do­wie, ale to dłu­go­trwały, żmudny pro­ces. Miesz­kańcy Yek­soma na­dal byli ostrożni, nie­pewni i smutni. Nie­mal każdy stra­cił wsku­tek tra­ge­dii kogoś bli­skiego, a ich zbio­rowy żal wyczu­wało się pod sza­rym nie­bem, wiszą­cym nad pla­netą niczym całun.

Japeal: tęt­niąca życiem pla­neta na pogra­ni­czu, z co naj­mniej trzema małymi sta­cjami kosmicz­nymi na róż­nych eta­pach budowy. Jej umiar­ko­wany kli­mat i obfi­tość wody zachę­cały osad­ni­ków szu­ka­ją­cych miej­sca, w któ­rym mogliby się osie­dlić, do wybra­nia wła­śnie tych oko­lic. Dzie­siątki gatun­ków współ­pra­co­wały ze sobą ramię w ramię, two­rząc impo­nu­jącą infra­struk­turę punk­tów sprze­daży i restau­ra­cji, inży­nie­ro­wie opra­co­wy­wali i reali­zo­wali pro­jekty mostów i dróg, a rodziny wykań­czały swoje nowe domy z pre­fa­bry­ka­tów, doda­jąc do nich ostat­nie szcze­góły.

Tais Brabbo: każdy na Tais Brabbo, kto nie miał złych zamia­rów, w któ­rymś punk­cie swo­jego daw­nego życia pod­jął jakąś złą decy­zję. Plotki gło­siły, że Hut­to­wie roz­wa­żali prze­nie­sie­nie na tę pla­netę czę­ści swo­ich ope­ra­cji, ale zre­zy­gno­wali z tego, bo uznali, że to miej­sce jest zbyt prze­siąk­nięte zepsu­ciem nawet jak dla nich. Bez trudu można było tu się ukryć, jeśli tylko komuś na tym zale­żało – i każ­dego dnia sku­tecz­nie uda­wało się to całym milio­nom, które nie marzyły o niczym innym, jak tylko znik­nąć z radaru władz zde­cy­do­wa­nie surow­szych niż nie­udolni miej­scowi wło­da­rze.

Na każ­dej z tych pod wie­loma wzglę­dami mocno róż­nią­cych się od sie­bie pla­net, pod nie­bami o róż­nych bar­wach, miliony jakże róż­nych istot żywych zaj­mu­ją­cych się odmien­nymi zada­niami (takimi jak na przy­kład przę­dze­nie wełny muuny­aków lub przyj­mo­wa­nie krąż­ków ze zle­ce­niami ofe­ru­ją­cych nagrody za głowy poszu­ki­wa­nych) nagle usły­szały ten sam dźwięk: dud­niące bucze­nie sil­ni­ków obni­ża­ją­cych lot stat­ków.

Wszyst­kie te istoty zadarły głowy i spoj­rzały w górę. Oczom każ­dej z nich uka­zały się opa­da­jące z nieba statki Nihi­lów – niczym liczne kro­ple desz­czu zwia­stu­ją­cego burzę.

Zrzu­cono ładunki wybu­chowe. Oddano salwy z dział pla­zmo­wych. Ostrze­lano domy, fabryki, mosty, kan­tyny, cen­tra medyczne i han­gary. Nie było jed­nego kon­kret­nego celu, bo celem stało się wszystko. Odno­siło się wra­że­nie, że Nihi­lo­wie pra­gną wywo­łać chaos dla samego cha­osu – każdy zresztą, kto o nich kie­dy­kol­wiek sły­szał, mógł w to bez trudu uwie­rzyć.

Jeden ze stat­ków pasa­żer­skich opusz­cza­ją­cych wła­śnie Japeal miał praw­dziwe szczę­ście: został co prawda uszko­dzony (obe­rwał porząd­nie w lewą burtę), ale udało mu się dotrzeć na orbitę, a nawet sko­czyć w nad­prze­strzeń. Jego załoga i pozo­stali przy życiu pasa­że­ro­wie byli prze­ko­nani, że to cud, iż na­dal żyją, a może nawet uda im się pozo­stać przy życiu przez jakiś czas, jeśli ktoś udzieli im w porę pomocy.

Tak zwany „cud” był jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści wyłącz­nie efek­tem roz­kazu, który Mar­chion Ro wydał jesz­cze przed roz­po­czę­ciem ataku. Nie­które istoty musiały z niego wyjść bez szwanku, tak aby dotarły do Latarni Gwiezdny Blask, w któ­rej znajdą bez­pieczne schro­nie­nie, opiekę medyczną, a Jedi poświęcą im całą swoją uwagę.

Led­wie Stel­lan Gios wró­cił z Eirama na pokład Gwiezd­nego Bla­sku, nade­szła wia­do­mość o ata­kach Nihi­lów. Estala Maru, w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach stro­niący od nie­par­la­men­tar­nego języka, na wieść o napa­ści na Aleen użył słów uzna­wa­nych za wyjąt­kowo ordy­narne na więk­szo­ści cywi­li­zo­wa­nych pla­net.

– Kolejni Nihi­lo­wie przy­pusz­czają kolejne ataki… i po co to wszystko? Cóż im z tego przyj­dzie? Nic, o ile jestem w sta­nie stwier­dzić. Już nawet nie zadają sobie trudu plą­dro­wa­nia stat­ków czy pla­net. – Potrzą­snął ponuro głową. – Będą nas nękać dla samego nęka­nia, dopóki będzie ist­niała choćby jedna Chmura.

– Ich ostat­nim ata­kom zde­cy­do­wa­nie daleko do skali znisz­cze­nia, do któ­rego dopro­wa­dzili na początku tej wojny – zauwa­żył Stel­lan, aby pokrze­pić tyleż Maru, co i samego sie­bie. – Zro­bi­li­śmy naprawdę wiele. Powin­ni­śmy już wkrótce być świad­kami ago­nal­nych kon­wul­sji tej bandy. Póki co musimy jed­nak bez reszty sku­pić się na udzie­le­niu pomocy tym, któ­rzy ucier­pieli wsku­tek ata­ków. Wszystko wska­zuje na to, że już nie­ba­wem możemy spo­dzie­wać się u nas uszko­dzo­nych stat­ków, bez wąt­pie­nia z ran­nymi na pokła­dach…

– Już się tym zają­łem – zapew­nił go Maru. Jego fana­tyczne wręcz odda­nie spra­wie i pedan­tyzm jesz­cze się wyostrzyły pod­czas kry­zysu, a Stel­lan ni­gdy nie był mu za to bar­dziej wdzięczny. – Wysła­łem kilku pada­wa­nów, aby przy­go­to­wali wieżę medyczną na przy­ję­cie paru dodat­ko­wych pacjen­tów.

– Dosko­nale. – Gios poło­żył mu dłoń na ramie­niu w geście uzna­nia. – Maru, cza­sem mam wra­że­nie, że to miej­sce na­dal utrzy­muje się w jed­nym kawałku tylko i wyłącz­nie dzięki tobie.

– I lepiej, żebyś o tym nie zapo­mi­nał – prych­nął Maru, jed­nak Stel­lan wie­dział, że jego mru­kli­wość to jedy­nie próba zama­sko­wa­nia praw­dzi­wej satys­fak­cji, którą dostrze­gał w jego sza­rych oczach.

Odszedł pośpiesz­nie, zado­wo­lony z tego, że musi się mar­twić o jedną sprawę mniej, pod­czas gdy nale­żało się jesz­cze zająć wie­loma innymi. Kilka uszko­dzo­nych stat­ków zgło­siło już prośby o przy­dzie­le­nie miej­sca do lądo­wa­nia, a wkrótce z pew­no­ścią napłyną kolejne.

Prawdę powie­dziaw­szy, ataki Nihi­lów nie­po­ko­iły Stel­lana bar­dziej, niż był to skłonny przy­znać przed Maru. Od samego początku nie czuł się prze­ko­nany o słusz­no­ści wysił­ków pod­ję­tych przez Avar Kriss, pra­gną­cej odna­leźć Oko Nihi­lów – miał nie­ja­sne wra­że­nie, iż noszą one zbyt silne zna­miona per­so­nal­nej wen­detty. Avar opu­ściła Gwiezdny Blask – porzu­ciła przy­dział nadany z poru­cze­nia samej Rady, będący w zasa­dzie sym­bo­lem obec­no­ści Repu­bliki w tej czę­ści prze­strzeni kosmicz­nej – a wszystko to w nadziei na wypeł­nie­nie misji, którą rów­nie dobrze mogła sce­do­wać na kogoś innego. Czy to moż­liwe, że to wła­śnie pro­wa­dzone przez nią poszu­ki­wa­nia roz­wście­czyły Nihi­lów i skło­niły ich do wzno­wie­nia ata­ków, zamiast do pod­ję­cia decy­zji, by uciec z pod­ku­lo­nym ogo­nem i zaszyć się w jakiejś bez­piecz­nej kry­jówce?

„A może są one po pro­stu potwier­dze­niem tego, że jej plan zadzia­łał – upo­mniał się w myśli. – Oko ucieka przed nią, praw­do­po­dob­nie utra­ciw­szy kon­takt z więk­szą czę­ścią swo­jej grupy. Być może to, czego jeste­śmy obec­nie świad­kami, to na nowo pró­bu­jące zjed­no­czyć siły garstki nie­do­bit­ków w ich ostat­nich, roz­pacz­li­wych podry­gach, nim w końcu się roz­padną?”

Cóż, jeśli rze­czy­wi­ście tak było, Stel­lan jako pierw­szy prze­prosi Avar za to, że w nią choć na chwilę zwąt­pił. Dopóki jed­nak nie dowie­dzą się wię­cej… będzie ostrożny z oceną sytu­acji.

– Mistrz Stel­lan Gios? – wyrwał go z zamy­śle­nia elek­tro­niczny trel.

Gdy Stel­lan na wpół się odwró­cił w stronę źró­dła głosu, zoba­czył toczą­cego się w jego stronę robota logi­stycz­nego o lśnią­cych, mie­dzia­nych powło­kach, pokry­wa­ją­cych z grub­sza huma­no­idalną syl­wetkę osa­dzoną na mobil­nym pod­wo­ziu.

– Tak – potwier­dził. – Czy masz dla mnie jakąś wia­do­mość?

– Ow­szem. Taką, iż jesteś moim nowym panem. Nazy­wam się Jay­jay-Five One Four Five i jestem gotów iden­ty­fi­ko­wać, nada­wać prio­ry­tety, segre­go­wać, kata­lo­go­wać, zesta­wiać oraz na wszel­kie inne spo­soby orga­ni­zo­wać wszyst­kie aspekty two­jej egzy­sten­cji.

Droid nie­mal rezo­no­wał goto­wo­ścią do dzia­ła­nia.

– Chyba zaszła jakaś pomyłka, For­five – ostu­dził jego zapał Stel­lan. – Nie zgła­sza­łem zapo­trze­bo­wa­nia na dro­ida, a Rada z pew­no­ścią wspo­mnia­łaby mi o tym, gdyby…

– Jestem poda­run­kiem – oświad­czył JJ-5145 z praw­dziwą dumą. – Przy­syła mnie Elzar Mann, prze­ka­zu­jąc jed­no­cze­śnie wia­do­mość, że ponie­waż nie może już być twoją prawą ręką, chce, abym to ja peł­nił tę funk­cję w jego imie­niu.

Droid włó­czący się za nim krok w krok i „orga­ni­zu­jący” mu życie był chyba ostat­nią rze­czą, jakiej życzyłby sobie teraz Stel­lan.

O czym, ma się rozu­mieć, Elzar z pew­no­ścią dosko­nale wie­dział.

Stel­lana już wcze­śniej nie­po­ko­iła per­spek­tywa wysła­nia Elzara na jego misję samot­nie; czuł się źle, nie mogąc mu towa­rzy­szyć – tak jak wcze­śniej pla­no­wał i jak w zasa­dzie obie­cał. Koniec koń­ców oka­zało się, że jego liczne obo­wiązki nie pozwo­liły na to, ale na szczę­ście Stel­la­nowi udało się zna­leźć kogoś, kto mógłby go zastą­pić i kto na pewno dosko­nale się spraw­dzi jako towa­rzysz wspie­ra­jący Elzara w tym trud­nym cza­sie. Gios mar­twił się mimo to, że Elzar może się poczuć tym ura­żony… a w jego obec­nym sta­nie żal mógłby go z łatwo­ścią pocią­gnąć w głęb­szy mrok.

Naj­wy­raź­niej jed­nak jego przy­ja­ciel nie żywił urazy – jeśli już, to poczuł raczej poiry­to­wa­nie, które skło­niło go zapewne do spła­ta­nia Stel­la­nowi tego psi­kusa.

– Zamil­kłeś na trzy prze­ci­nek jeden sekundy – zauwa­żył JJ-5145. – Czy masz jakiś pro­blem z doko­na­niem oceny wła­snych myśli i wyło­nie­niem prio­ry­te­tów? Wyar­ty­ku­łuj je, a pomogę ci je odpo­wied­nio usze­re­go­wać.

– Wszystko w porządku, For­five – zapew­nił go pośpiesz­nie Stel­lan. – A może pomógł­byś pada­wa­nom w przy­go­to­wa­niu wieży medycz­nej na przy­ję­cie pacjen­tów? To byłaby naprawdę ogromna pomoc.

Pokie­ro­wał dro­ida w odpo­wied­nią stronę, czu­jąc ulgę na myśl o tym, że zna­lazł mu jakieś zada­nie. Posta­no­wił, że póź­niej poprosi, żeby robot zare­zer­wo­wał sobie czas na speł­nie­nie dla niego kilku innych pole­ceń, co zaj­mie dro­ida z pew­no­ścią na co naj­mniej parę dni.

Jed­nym z tych zadań będzie zaś nie­chyb­nie: „obmyśl ide­alną zemstę za głupi dow­cip”.

Pierw­szy sta­tek, który dotarł do Latarni Gwiezdny Blask po ostat­nich ata­kach Nihi­lów, nie był ani uszko­dzony, ani nie prze­wo­ził ran­nych. To był long­beam, który miał dostar­czyć na pokład sta­cji kosmicz­nej część Jedi odde­le­go­wa­nych do misji w ukła­dzie Ock­tai oraz garstkę jeń­ców.

Bell Zet­ti­far ukoń­czył wła­śnie spraw­dza­nie zaopa­trze­nia w wieży medycz­nej i przy­go­to­wy­wał się do pomocy przy eskor­to­wa­niu więź­niów, ale jego mistrzyni, Inde­era Sto­kes, przy­zwała go do sie­bie mach­nię­ciem ręki.

– Jeń­ców jest nie­wielu, a jeśli będzie potrzebna pomoc, spo­koj­nie mogę jej udzie­lić sama – zapew­niła go. – Zrób sobie prze­rwę. Odsap­nij.

Bez wąt­pie­nia zauwa­żyła, że mimo iż od śmierci Lodena Gre­at­storma minęło już ład­nych kilka mie­sięcy, na­dal ma ponury nastrój. Bell nie chciał, by jego nowa mistrzyni myślała, że jej nie doce­nia – nie mógł pozwo­lić, aby jego podziw dla poprzed­niego mistrza i żal spo­wo­do­wany jego śmier­cią wpły­nęły na sto­su­nek do nowej men­torki. Poza tym jasnym było, że jako uczeń potrze­buje jesz­cze nieco czasu, by dojść do sie­bie; jego prze­świad­cze­nie, że jest gotów, by zostać ryce­rzem, obró­ciło się wni­wecz wraz ze śmier­cią mistrza Lodena.

Mimo to… to nie była odpo­wied­nia pora na zasta­na­wia­nie się nad tym. W tej chwili mógł jedy­nie powie­dzieć:

– Dzię­kuję, mistrzyni Inde­ero.

Tho­lo­thianka ski­nęła głową, odwró­ciła się i ruszyła w swoją stronę.

– Wkrótce wszy­scy będziemy mieli pełne ręce roboty – rzu­ciła na odchod­nym. – Wyko­rzy­staj dobrze wolny czas, póki go masz.

Bur­ry­aga, któ­rego rów­nież na razie zwol­niono z innych obo­wiąz­ków, zary­czał, pyta­jąc Bella, czy chło­piec nie miałby ochoty na wspólną medy­ta­cję. Podobne tech­niki przy­no­siły cza­sem dobre efekty w sytu­acjach, w któ­rych zawo­dził wysi­łek solo – łatwiej było wów­czas uspo­koić towa­rzy­sza lub podzie­lić jego spo­kój. To nie był zły pomysł, ale plama cie­nia maja­cząca na końcu kory­ta­rza przy­po­mniała Bel­lowi, że wcze­śniej musi się zająć pewną sprawą, znacz­nie bar­dziej pilną – spo­tkać się z kimś, z kim nie miał czasu się zoba­czyć, od kiedy wró­cił z Eirama na pokład Gwiezd­nego Bla­sku dziś rano.

– Zacze­kaj chwi­leczkę – popro­sił Bur­ry­agę, po czym przy­klęk­nął i roz­ło­żył sze­roko ramiona, aby przy­wi­tać się z mknącą w jego stronę ciemną kulką. – Żarko! Dobra sunia…

Roz­pę­dzona węglo­ga­rzyca wypa­dła z plamy cie­nia, pada­jąc mu w obję­cia i wita­jąc go z całym entu­zja­zmem, na jaki było ją stać – czyli wręcz przy­tła­cza­jąco. Bell przez moment pozwo­lił jej lizać się sza­leń­czo po twa­rzy i rękach, nim wycią­gnął dłoń, aby uspo­koić ura­do­wa­nego zwie­rzaka. Pod pal­cami czuł żar jej gorą­cej sier­ści.

– Spo­koj­nie, Żarko. Spo­kój. Wró­ci­łem. Już jestem!

Żarka aż wiła się z zachwytu i Bell nie mógł na ten widok powstrzy­mać cisną­cego mu się na usta uśmie­chu. Nie ist­niało nic, co przy­po­mi­na­łoby o koniecz­no­ści życia chwilą i pozwa­la­łoby zapo­mnieć o tro­skach lepiej od cie­szą­cego się na twój widok zwie­rzaka.

Bur­ry­aga zamru­czał cicho, a gdy Bell pod­niósł wzrok, zoba­czył, że jego przy­ja­ciel patrzy na ryce­rza Jedi Regalda Colla pro­wa­dzą­cego wła­śnie dwie schwy­tane Nihilki: wysoką, dumną kobietę o wło­sach sple­cio­nych w dłu­gie war­ko­czyki i mocno zary­so­wa­nych kościach policz­ko­wych, i dziew­czynę, na oko młod­szą od Zet­ti­fara. Ta miała włosy spięte w kucyk, a odro­binę zbyt duże ubra­nie nada­wało jej wygląd jesz­cze młod­szej, niż była w rze­czy­wi­sto­ści.

Natych­miast ją roz­po­znał. Znał tę twarz – nie spo­tkał się z dziew­czyną co prawda ni­gdy oko w oko, ale dosko­nale ją pamię­tał z odpraw, w któ­rych uczest­ni­czył przed misjami.

„Myśla­łem o Nan jako o kimś, kto prak­tycz­nie jest jesz­cze dziec­kiem – prze­strzegł ich Reath tuż po tym, jak roze­szły się wie­ści o jej schwy­ta­niu. – Nie mogłem być bar­dziej w błę­dzie. Jest rów­nie zaradna i uzdol­niona, co każdy pada­wan, i bar­dzo praw­do­po­dobne, że spryt­niej­sza ode mnie, bo wypro­wa­dziła mnie w pole. Uwa­żaj na nią. Nie lek­ce­waż jej”.

Bell miał wra­że­nie, że dając mu tę prze­strogę, Reath Silas chciał przede wszyst­kim sam się pod­bu­do­wać po tym, jak dał jej się tak nie­roz­waż­nie okpić. Teraz jed­nak, gdy patrzył, jak dziew­czyna odcho­dzi z hardo unie­sioną głową, pomimo sku­tych rąk, miał szczerą nadzieję, że Regald Coll rów­nież sły­szał ostrze­że­nie Silasa.

– Pro­po­nuję odcze­kać nieco, nim je prze­słu­chasz – pod­su­nął Stel­la­nowi Gio­sowi Regald. – Nasz sta­tek był mały. Nihilki mogły usły­szeć o uda­nych ata­kach przy­pusz­czo­nych przez ich ziom­ków, a coś takiego mogłoby zwięk­szyć ich…

– …pew­ność sie­bie – dokoń­czył za niego Stel­lan. – A może nawet wpra­wić je w coś na kształt eufo­rii. Prze­ko­na­nia, że pomoc nadej­dzie nie­ba­wem. Jeśli tak się nie sta­nie, może zechcą mówić.

– Twier­dzą, że nie pra­cują już dla Nihi­lów – dodał Regald – ale ta dziew­czyna, Nan, dzia­łała w ich sze­re­gach jesz­cze zale­d­wie kilka mie­sięcy temu. To naprawdę cie­kawy zbieg oko­licz­no­ści, że nie­dawno je opu­ściła, nie sądzisz?

– Cóż, mimo to nie możemy wyklu­czyć, że to prawda – odparł z namy­słem Stel­lan. – Jeśli porzu­ciła Nihi­lów, a my dowiemy się dla­czego, być może dostar­czy nam to cen­nych wska­zó­wek na temat tego, jak zadzia­łać prze­ciwko nim w uję­ciu psy­cho­lo­gicz­nym.

– Zaosz­czę­dzi­li­by­śmy dzięki temu sporo czasu. Mimo to… Raczej w to wąt­pię. – Regald tęsk­nił za daw­nymi cza­sami, gdy opie­ko­wał się naj­młod­szymi Jedi w adep­to­rium. Tam, gdy napo­tkało się pro­blem (trzy­la­tek zafa­scy­no­wany ogniem), roz­wią­za­nie było zazwy­czaj pro­ste (dopil­nuj, aby szkrab nie prze­by­wał w pobliżu żaru). – Będziesz pro­wa­dził prze­słu­cha­nie oso­bi­ście, czy zaj­mie się tym Elzar Mann? Chęt­nie ci pomogę, ale muszę cię ostrzec, że moje żarty nie przy­dają mi powagi w oczach jeń­ców. Acz­kol­wiek zawsze ist­nieje szansa, że wszystko wyśpie­wają jak z nut tylko po to, bym się zamknął.

Stel­lan uśmiech­nął się pół­gęb­kiem.

– Poślę po cie­bie, jeśli popadnę w praw­dziwą despe­ra­cję. Oba­wiam się, że Elzar jest w tej chwili… nie­osią­galny. Pole­ciał z misją jesz­cze waż­niej­szą od tej.

– A co, na wszyst­kie światy, mogłoby być od tego waż­niej­sze? – zdu­miał się Regald.

– Elzar potrze­buje tro­chę czasu, aby utwier­dzić swoją więź z Mocą – wyja­śnił Stel­lan. – I odna­leźć w sobie siły, by stać się jesz­cze potęż­niej­szym Jedi.

Rozdział drugi

Oce­aniczna pla­neta Leda­lau miała zale­d­wie kilka tysięcy metrów kwa­dra­to­wych lądu, a wszystko to w obrę­bie jed­nego maleń­kiego archi­pe­lagu. Dawno temu ten świat obfi­to­wał w roz­le­głe kon­ty­nenty, ale wody zalały je nie­mal w cało­ści ponad tysiąc lat temu. Nie­wiele pozo­stało tu relik­tów sta­ro­żyt­nych cywi­li­za­cji; obec­nie pla­neta posia­dała bar­dzo skąpe zasoby i szcząt­kową infra­struk­turę. To zaś czy­niło Leda­lau wyjąt­kowo odlud­nym miej­scem. Wręcz ide­al­nym do medy­ta­cji.

Jak rów­nież dosko­na­łym źró­dłem nauczek pozwa­la­ją­cych wyzbyć się pychy.

Jesz­cze kilka tygo­dni temu Elzar był bar­dzo scep­tycz­nie nasta­wiony do pomy­słu przy­by­cia na Leda­lau. Wyspy leżały na wyż­szych sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych, co spra­wiało, że było tu paskud­nie chłodno i mgli­ście. On zaś był zda­nia, iż łatwiej się skon­cen­tro­wać, jeśli nie dygo­czesz z zimna. Gdy zgło­sił to zastrze­że­nie swo­jej men­torce, usły­szał w odpo­wie­dzi, że prze­cież nikt nie ćwi­czy tego, co przy­cho­dzi mu bez trudu, a gdyby Elzar Mann chciał robić tylko to, co i tak już umiał, rów­nie dobrze mógłby zostać na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku.

Z cięż­kim ser­cem porzu­cił więc swoje począt­kowe rado­sne wizje tro­pi­kal­nego ustro­nia i sku­pił się na wypeł­nia­niu zada­nia, z któ­rym tu przy­był. Jego tym­cza­sowe schro­nie­nie było nie­wielką kamienną budowlą, miesz­czącą w zasa­dzie nie­wiele wię­cej ponad maleńki pokój i pry­mi­tywną toa­letę. Elzar nie miał przy sobie żad­nych urzą­dzeń komu­ni­ka­cyj­nych, niczego, co dostar­czy­łoby mu roz­rywki, żad­nych dro­idów – tylko kilka przed­mio­tów, któ­rych potrze­bo­wał, by być cał­ko­wi­cie samo­wy­star­czal­nym, oraz prze­wod­nika, który nie miał dla niego żad­nej lito­ści.

Gdy men­talny szum zamie­sza­nia już ucichł, spró­bo­wał sta­wić czoła praw­dom, które go tu przy­wio­dły:

„Zaczą­łem czer­pać siłę z ciem­nej strony Mocy”.

Nie prze­szedł jed­nak na nią. Nie czuł rów­nież, by był bli­ski uczy­nie­nia tego ryzy­kow­nego kroku. To nie było życie dla niego – na­dal wie­rzył we wszyst­kie lek­cje o praw­dzie i dobru, które prze­ka­zał mu mistrz Yoda jako mło­dzi­kowi, a także te, któ­rych uczył się jako pada­wan pod okiem swo­jego mądrego mistrza Rolanda Quarry’ego. Ale gniew… to coś nie­unik­nio­nego. Z tru­dem dało się umknąć przed stra­chem. Eks­tre­malne oko­licz­no­ści wywo­łały skrajne emo­cje, a ich nego­wa­nie nie miało sensu. Dla­czego więc ich nie wyko­rzy­stać?

Wiele spę­dzo­nych na medy­ta­cji tygo­dni póź­niej Elzar na­dal miał wra­że­nie, że to bar­dzo ważne pyta­nia. Zda­wał sobie też jed­nak sprawę z tego, że praw­do­po­dob­nie każdy lord Sithów w histo­rii rów­nież miał iden­tyczne dyle­maty, dopóki mrok cał­ko­wi­cie go nie pochło­nął.

„Gdzie należy posta­wić gra­nicę? – pytał samego sie­bie. – Nie wiesz tego. Nie możesz tego wie­dzieć. I wła­śnie dla­tego w ogóle nie należy stą­pać tą ścieżką”.

Stało się rów­nież dla niego jasnym, że jed­nym z powo­dów, dla któ­rych tak mocno sprze­ci­wiał się odrzu­ca­niu wła­snych emo­cji, było to, iż nie tylko tym nega­tyw­nym pró­bo­wał zaprze­czyć.

Nawet tutaj z tru­dem przy­zna­wał to przed samym sobą. Mimo to… ukryta w nim gdzieś głę­boko prawda doma­gała się ujaw­nie­nia światu. W nocy, gdy spo­glą­dał na tar­cze trzech lśnią­cych księ­ży­ców Leda­lau, lśnią­cych nad jego głową w peł­nej kra­sie, wyobra­żał sobie, że to maleń­kie punk­ciki świa­tła na nie­bie Avar Kriss.

Ni­gdy nie pla­no­wali się ze sobą zwią­zać. Pada­wa­nom czę­sto zda­rzały się ukrad­kowe wyskoki; dora­sta­nie, etap, przez który musiał przejść przed­sta­wi­ciel prak­tycz­nie każ­dego gatunku rozum­nego, doma­gał się swo­ich praw. Instruk­to­rzy i mistrzo­wie przy­my­kali na to oko, dopóki ktoś nie posu­nął się za daleko. Gdy for­mo­wały się więzi, two­rzyły związki, rzadko udzie­lano repry­mend. Zamiast tego mistrzo­wie zabie­rali swo­ich uczniów na dłu­gie misje z dala od wszel­kich świą­tyń Jedi. Nim doszło do ponow­nego spo­tka­nia, dwójka deli­kwen­tów w mię­dzy­cza­sie dora­stała, zyski­wała dystans do pew­nych spraw i sku­piała się ponow­nie na tym, co ważne.

Elzara i Avar nie trzeba było roz­dzie­lać. Byli roz­sądni. Odpo­wie­dzialni. Wie­dzieli, co robią i znali gra­nice, któ­rych nie powinno się prze­kra­czać.

A przy­naj­mniej tak wma­wiał sobie Elzar. Jed­nak mimo iż dorósł i zyskał per­spek­tywę, miał wra­że­nie, że nie może zapo­mnieć i przejść do porządku dzien­nego nad tym, że wszystko się zmie­niło.

„Jak wiele z mojego poczu­cia zagu­bie­nia i zło­ści ma swoje korze­nie w moich uczu­ciach do Avar? – pytał sam sie­bie, medy­tu­jąc na klęcz­kach, cza­sem przez wiele godzin. – Ile ener­gii mar­nuję, pró­bu­jąc pogo­dzić się z tym, z czym ni­gdy nie zdo­łam się pogo­dzić?”

Cóż, przy­naj­mniej w tej jed­nej kwe­stii był pewny, gdzie prze­bie­gają gra­nice. Pod­czas gdy czuł… nie, wie­dział z nie­za­chwianą pew­no­ścią, że Avar rów­nież żywi wobec niego pewne uczu­cia, wie­dział też rów­nie dobrze, że ni­gdy nie zła­mie swo­jej przy­sięgi. Dla­czego więc tak bar­dzo się teraz tym przej­mo­wał?

I w końcu do niego dotarło: to nie brak odpo­wie­dzi mu cią­żył. Tylko nie­moż­ność upo­mnie­nia się nawet o nie. Zakaz zada­wa­nia pytań.

Kiedy zyskał w tej mate­rii jasność, pozo­stałe ele­menty ukła­danki także zaczęły wska­ki­wać na swoje miej­sca. Już wkrótce Elzar wypra­co­wał sobie pewną rutynę: poranna medy­ta­cja i ćwi­cze­nia, potem lekki posi­łek, głęb­sze prak­tyki medy­ta­cyjne, kolejne ćwi­cze­nia, kola­cja dość tre­ściwa, by mógł dobrze prze­spać noc. Pozwo­lił sobie odczu­wać prze­lotny gniew i fru­stra­cję, nie dopusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie, by te emo­cje go napę­dzały. Dał sobie zgodę na myśli o Avar, gdy spo­glą­dał w nocne niebo.

I wypeł­niał przy­dzie­lone mu zada­nia (nawet to nie­skoń­cze­nie iry­tu­jące, wią­żące się z prze­mo­cze­niem do suchej nitki i prze­mar­z­nię­ciem na kość) z sza­cunku dla swo­jej prze­wod­niczki na tej dro­dze, rycerki Jedi zale­d­wie kilka lat star­szej od niego, podą­ża­ją­cej swoją drogą Jedi w roli Poszu­ki­waczki.

– Skup się. – W gło­sie Orli Jareni zawsze pobrzmie­wał ślad lek­kiego roz­ba­wie­nia, nawet w momen­tach takich jak ten. – Zanurz się w trwa­ją­cej chwili. Skon­cen­truj na wła­snym odde­chu.

Elzar ode­tchnął głę­boko i wró­cił do pozy­cji w sta­niu na rękach, tuż przed tym, jak o brzeg roz­biła się kolejna fala.

Kiedy Orla po raz pierw­szy zasu­ge­ro­wała mu, żeby spró­bo­wał medy­ta­cji w wodzie, Elzar nie posia­dał się z rado­ści (prawdę mówiąc, roz­pie­rała go nawet duma), bo mógł ją poin­for­mo­wać, że czę­sto to prak­ty­ko­wał. Spo­dzie­wał się, że będzie pod wra­że­niem, gdy opi­sze jej swoje spo­soby medy­ta­cji, ale Orli Jareni nie­ła­two było zaim­po­no­wać.

– W porządku – powie­działa tylko. – Pły­niesz z prą­dem i prze­miesz­czasz się, nie­siony wodą. Nagle z zasko­cze­niem spo­strze­gasz, że wylą­do­wa­łeś w miej­scu, o któ­rym nie śniło ci się, że się w nim znaj­dziesz… Chcę, żebyś ćwi­czył sta­wia­nie wodzie oporu. Nie odrzu­caj jej potęgi, współ­ist­niej z nią, zaak­cep­tuj ją, ale mimo to nie ustę­puj przed nią.

– Co dokład­nie masz na myśli?

Umba­ranka wska­zała ska­li­stą linię wybrzeża.

– Wyjdź jakieś cztery lub pięć metrów w morze, stań na rękach i spró­buj się utrzy­mać w tej pozy­cji pomimo przy­pływu.

I tak wła­śnie ćwi­czył od tam­tej pory Elzar każ­dego dnia.

Woda – się­ga­jąca mu pod­czas przerw, w któ­rych nie ata­ko­wały go fale, zale­d­wie do nad­garst­ków – zale­wała go nie­mal do pasa, gdy opa­dały na niego spie­nione kaskady, cięż­kie i lodo­wate. Zanu­rzał wów­czas głę­biej palce w pia­sek i się­gał po Moc, aby usta­bi­li­zo­wała jego pozy­cję. Po kilku sekun­dach fala ustę­po­wała, pozo­sta­wia­jąc go mokrego i zdy­sza­nego, ale na­dal tkwią­cego w tym samym miej­scu, co przed chwilą.

– Dosko­nale – pochwa­liła go Orla, sucha i bez­pieczna na brzegu.

– Chyba nie jestem zbyt dobry w medy­to­wa­niu – odkrzyk­nął. – Ale naprawdę podoba mi się to, że nie tonę!

– Na szczę­ście jesteś dobry w tym.

W jego stronę ruszyła przy akom­pa­nia­men­cie ryku kolejna fala i Elzar zamknął oczy. Tym razem łatwiej było mu zapo­mnieć o Orli i przy­jąć dar ofia­ro­wany przez ocean.

Pozwo­lił, by woda zabrała ze sobą jego świa­do­mość, dzięki czemu mógł wyczuć rojące się wokół niego formy życia: obec­ność ryb, skry­tych w musz­lach mię­cza­ków, roślin, które wzbi­jały się z głę­bin ku powierzchni, aby koły­sać się na falach… To było jak łącz­ność duchowa, którą roz­ko­szo­wał się w prze­szło­ści, jed­nak tym razem ta więź miała inny cha­rak­ter – była w jakiś spo­sób sil­niej­sza, dzięki jego sprze­ci­wowi wobec tego, by cał­ko­wi­cie się jej pod­dać. Jego ciało pozo­stało nie­ru­chome niczym urwi­sko sta­wia­jące opór falom: podatne na dzia­ła­nie czasu, ale tu i teraz silne i nie­ugięte. Tro­chę to trwało, nim zorien­to­wał się, że nie­mal prze­stał już zauwa­żać kolejne ude­rza­jące w niego fale; jego oddech w natu­ralny spo­sób zgrał się z ryt­mem wody, a poczu­cie jed­no­ści z ota­cza­ją­cym go życiem stało się moc­niej­sze i bar­dziej realne niż dotyk pia­sku pod pal­cami.

„Rów­no­waga” – pomy­ślał, i pod­dał się temu uczu­ciu, trwa­jąc w miej­scu, psy­chicz­nie i fizycz­nie, przez godzinę, po któ­rej przy­pływ zaczął ustę­po­wać.

Wów­czas pozwo­lił, by jego ciało wró­ciło do nor­mal­nej pozy­cji; poczuł, jak jego nogi zanu­rzają się po kostki w nanie­sio­nych przez ocean wodo­ro­stach i mule. „Cie­kawe uczu­cie” – zare­je­stro­wał machi­nal­nie. Sto­jąca na brzegu Orla Jareni otu­lała się wła­śnie szczel­niej swoją śnież­no­białą pele­ryną.

– Prze­by­łeś długą drogę – sko­men­to­wała. – Za pierw­szym razem, gdy to robi­łeś, nie wie­dzia­łam, czy nały­ka­łeś się wię­cej wody, czy pia­sku.

Elzar wyszcze­rzył zęby w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Och, czy ja dobrze sły­szę? Czyż­byś mnie chwa­liła? Jeśli tak, to naj­wy­raź­niej coś mi jed­nak wycho­dzi.

– Trudno zasłu­żyć na moją pochwałę – przy­znała. – I wła­śnie dla­tego mam szczerą nadzieję, że ona coś dla cie­bie zna­czy.

– O tak. Nawet nie wiesz, jak wiele. – Elzar mil­czał przez jakiś czas. – Po tym wszyst­kim… cóż, chyba wstrzy­mam się na chwilę od eks­pe­ry­men­to­wa­nia z Mocą. Dość długą chwilę, jak sądzę.

Orla prze­chy­liła głowę na ramię. W chłod­nym sło­necz­nym bla­sku jej skóra nie­mal się skrzyła, niczym świeży śnieg.

– Gdy radzi­łam ci, żebyś tego zaprze­stał, nie mia­łam wcale na myśli, byś już ni­gdy tego nie robił. Uży­wasz Mocy intu­icyj­nie, Elza­rze. To twoja silna strona, nie sła­bość, o ile tylko poznasz swoje gra­nice.

– Mimo to… jesz­cze mi się to nie udało. A jed­nak czuję się teraz dość silny, by radzić sobie z moimi zdol­no­ściami.

– Zda­jesz sobie sprawę z tego, że na­dal się ogra­ni­czasz? – Orla pod­nio­sła wysoko jedną zary­so­waną ostro brew. – I nie mam tu na myśli jedy­nie spo­sobu, w jaki ty korzy­stasz z Mocy, ale uży­wa­nia samej Mocy w ogóle.

– Wiem – przy­znał. – To tro­chę tak, jak­bym miał chorą nogę. Wiem, że kie­dyś znów będę mógł oprzeć na niej cię­żar całego ciała, ale jesz­cze nie teraz. A może w tej kwe­stii rów­nież się mylę?

– Nie – zaprze­czyła. – To brzmi roz­sąd­nie. My, Jedi, spę­dzamy na szli­fo­wa­niu swo­ich zdol­no­ści w dzie­dzi­nie wła­da­nia Mocą tak wiele czasu, że bywa, iż zanie­dbu­jemy inne nasze umie­jęt­no­ści. Może dobrze byłoby, żebyś poświę­cił nieco uwagi rów­nież odkry­wa­niu swo­ich sil­nych stron poza tymi zwią­za­nymi z Mocą?

Elzar wytarł ręcz­ni­kiem wil­gotne włosy, które uro­sły nieco od chwili, gdy przy­był na Leda­lau.

– Powiedz mi jed­nak, skąd będę wie­dział, kiedy nade­szła odpo­wied­nia pora, bym mógł się ponow­nie… otwo­rzyć?

Gdy Orla zechciała, potra­fiła uśmie­chać się naprawdę zło­śli­wie.

– Zaufaj sobie, głup­ta­sie! A teraz skończ się wycie­rać i się pakuj.

– Dziś?

Wie­dział, że pla­no­wała już wkrótce opu­ścić pla­netę, ale nie zdra­dziła mu, kiedy dokład­nie, tak aby mógł peł­niej doświad­czać spę­dza­nego tu czasu.

– Jeśli się pośpie­szysz, za godzinę.

Elzar się pośpie­szył. Tak wyglą­dał plus posia­da­nia skrom­nego dobytku: był suchy i gotów wyru­szyć w drogę przed upły­wem godziny.

Współ­praca z Orlą Jareni zaska­ki­wała go – pod każ­dym wzglę­dem i na każ­dym kroku. Poznał ich ze sobą jego przy­ja­ciel, Stel­lan Gios, co już samo w sobie było dość dziwne, zwa­żyw­szy na ogólny brak zaufa­nia Stel­lana do Poszu­ki­wa­czy. Już wkrótce Elzar ze zdu­mie­niem prze­ko­nał się, że Orla jest osobą hardą, o prze­wrot­nym poczu­ciu humoru, a na doda­tek o natu­rze bar­dziej bun­tow­ni­czej niż jego wła­sna. Jej bez­kom­pro­mi­sowy spo­sób naucza­nia pozwa­lał mu się mak­sy­mal­nie sku­pić – i to szyb­ciej, niż kie­dy­kol­wiek sądził, że jest do tego zdolny (poczuł się bar­dzo zakło­po­tany, gdy dotarło do niego, że pod­świa­do­mie zakła­dał, iż uda mu się prze­ka­ba­cić Orlę i nakło­nić ją, żeby tań­czyła, jak jej zagra; nie zda­wał sobie z tego sprawy, jak mocno popadł ostat­nimi czasy w nawyk flir­to­wa­nia z przed­sta­wi­ciel­kami płci prze­ciw­nej, dopóki nie spo­tkał takiej, która kom­plet­nie nie była tym zain­te­re­so­wana).

„Skoro Orla uważa, że jestem gotów, to z pew­no­ścią tak wła­śnie jest – powtó­rzył sobie, koń­cząc pako­wa­nie. – Bo nie ma opcji, by nagle bez powodu zaczęła mi pobła­żać”.

Był wdzięczny za jej nauki – do tego stop­nia, że nie­mal zaczął żało­wać, iż wysłał Stel­la­nowi tam­tego dro­ida logi­stycz­nego.

Ale nie do końca. Uśmiech­nął się sze­roko i zapiął torbę, mógł wyru­szyć w drogę.

Gdy wyszedł ze swo­jej małej skal­nej chatki, prze­ko­nał się, że wszystko wokół tonie w gęstej, cięż­kiej mgle. Otu­lił się szczel­niej pele­ryną i zawo­łał:

– Orlo? Gdzie jesteś?

– Tutaj! – dobiegł z oddali jej głos i Elzar ruszył w stronę jego źró­dła.

Do tej pory nie­mal cały czas spę­dzali na wybrzeżu, co ozna­czało, że miał bar­dzo słabe roze­zna­nie w tym, co kryje się w głębi lądu. W miej­scu, w któ­rym pia­sek ustę­po­wał ziemi, mgła gęst­niała, a teren sta­wał się bar­dziej nie­równy, przy­bie­ra­jąc formę pagór­ków. Elzar przy­śpie­szył kroku, świa­dom, że Orla wyprze­dza go o spory kawa­łek; nie zasta­na­wiał się w zasa­dzie zbyt­nio nad tym, w jaki spo­sób opusz­czą wyspę.

Nagle pośród mgły dostrzegł… cokół.

Nie był zbyt wysoki – na oko mniej wię­cej wzro­stu Elzara – a na jego powierzchni nie zacho­wały się żadne cere­mo­nialne ryty ani malo­wi­dła, które zdo­biły go zapewne wiele tysięcy lat temu. Czas starł z niego wszystko, pozo­sta­wia­jąc jedy­nie gładki, brą­zo­wawy kamień. Może postu­ment słu­żył daw­niej jako ołtarz ofiarny? W tym momen­cie, oto­czony jedy­nie przez ciszę i kłęby mgły, Elzar nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że to miej­sce jest praw­dzi­wie uświę­cone. Że to naprawdę donio­sła chwila.

Czy tylko sobie to wyobra­żał, czy Moc rze­czy­wi­ście była tu sil­niej­sza? Miał nie­mal cał­ko­witą pew­ność, że sobie tego nie wymy­ślił…

„Idę o zakład, że nasz trans­port jesz­cze się nie zja­wił – prze­wi­dy­wał, przy­glą­da­jąc się kamien­nej pły­cie. – Orla chciała bez dwóch zdań, żebym zna­lazł ten sta­ro­żytny arte­fakt i poznał jego zna­cze­nie. Jeśli tylko zdo­łam”. Czy powi­nien klęk­nąć? Zamknąć oczy? Jak naj­le­piej mógłby oka­zać sza­cu­nek kul­tu­rze, o któ­rej nie miał zie­lo­nego poję­cia i któ­rej zwy­cza­jów nie mógł się nawet domy­ślać?

– Elza­rze? – Głos Umba­ranki dobie­gał teraz sto­sun­kowo z bli­ska; już za moment Mann dostrzegł syl­wetkę idą­cej w jego stronę Poszu­ki­waczki.

– Tutaj! – potwier­dził, cze­ka­jąc na jej kolejne instruk­cje. Cokół tkwił tuż przed nim, dziw­nie onie­śmie­la­jący w swoim bez­ru­chu i doj­mu­jąco realny, cał­kiem jakby odwza­jem­niał jego spoj­rze­nie.

– O, dobrze się składa – powie­działa Orla, która w końcu wynu­rzyła się z mgły i zatrzy­mała w pobliżu. – Widzę, że pozna­łeś już naszego nawi­ga­tora…

Elzar gapił się na nią przez moment, zbity z tropu, a potem spoj­rzał ponow­nie na postu­ment. Nie: nie wyobra­ził sobie tego. Postu­ment naprawdę na niego patrzył.

– Ta skała… – zaczął.

– …nie jest skałą – dokoń­czyła za niego Orla i dała coko­łowi coś w rodzaju przy­ja­znego kuk­sańca. Głaz ani drgnął. – To vin­tiań­ski nawi­ga­tor, który zabie­rze nas z powro­tem do Gwiezd­nego Bla­sku. Posłu­guje się przy­dom­kiem, który brzmi… cóż, Geoda. Geodo? Poznaj ryce­rza Jedi Elzara Manna.

– Eee… – bąk­nął Elzar. – Miło mi cię poznać.

Geoda nic nie odpo­wie­dział, co – zwa­żyw­szy na fakt, iż był skałą… i w ogóle… być może ozna­czało, że Orla przy­go­to­wała po pro­stu dla Elzara kolejny test?

Mimo to Poszu­ki­waczka wyglą­dała, jakby nie prze­jęła się zbyt­nio jego reak­cją. Zamiast tego pod­jęła marsz w stronę ich środka trans­portu cze­ka­ją­cego naj­wy­raź­niej w pobliżu. Elzar ruszył za nią, oglą­da­jąc się co kilka sekund przez ramię. Geoda nawet nie drgnął; nie wyka­zy­wał żad­nej chęci pój­ścia w ich ślady. „O tak – uznał Elzar. – To zde­cy­do­wa­nie jakaś próba”.

Oka­zało się, że ich trans­port to nie­wielki frach­to­wiec o poszy­ciu w kolo­rze nie­bie­skim i oso­bli­wym, bul­wia­stym kok­pi­cie. Sto­jąca na szczy­cie trapu młoda dziew­czyna o śnia­dej cerze i dłu­gich, ciem­nych wło­sach spraw­dzała wła­śnie ciśnie­nio­mie­rze śluzy. Nie odwra­ca­jąc się nawet w ich stronę, krzyk­nęła:

– Miło cię znowu widzieć, Orlo!

– Dzięki, Affie. – Umba­ranka wska­zała ją gestem. – Elza­rze Man­nie? Poznaj Affie Hol­low. I vice versa. – Affie ski­nęła mu tylko w odpo­wie­dzi głową. – Pozwól, że ci przed­sta­wię kapi­tana „Statku”, Leoksa Gyasiego.

– Witaj, współ­to­wa­rzy­szu, w tej wędrówce przez próż­nię! – zawo­łał śpiew­nie wysoki, szczu­pły męż­czy­zna, który poja­wił się wła­śnie we wła­zie statku. Miał ciem­no­zło­ci­ste, falo­wane włosy i był ubrany w luźną koszulę, roz­cheł­staną tak, że odsła­niała jego sma­głą pierś, na któ­rej spo­czy­wały liczne sznury pacior­ków we wszyst­kich kolo­rach tęczy, pocho­dzące z wielu świa­tów. – To praw­dziwa przy­jem­ność, móc cię poznać.

– „Sta­tek”! – powtó­rzył Elzar, gdy wresz­cie pojął, o co cho­dzi. – Oczy­wi­ście! Sły­sza­łem o waszej podróży na ama­xiń­ską sta­cję.

– O tak. Kawał par­szy­wego cho­ler­stwa. – Leox zapa­trzył się w jakiś odle­gły punkt nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, jakby wró­cił myślami do tam­tych wyda­rzeń, tra­cąc kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Cóż, w zasa­dzie to wcale nie musiał pogrą­żać się we wspo­mnie­niach. Zwa­żyw­szy na wyraźny zapach przy­prawy uno­szący się w powie­trzu, Elzar przy­pusz­czał, że facet nie myśli o niczym kon­kret­nym. – Geodo, mój wierny druhu. Wygląda na to, że nade­szła pora wyru­szyć w drogę. Przy­go­tujmy się do startu.

Elzar z zasko­cze­niem uświa­do­mił sobie, że kamienny cokół stoi teraz zale­d­wie o metr od niego. „A więc to jed­nak nie był żaden test… – dotarło do niego. – Nasz nawi­ga­tor to rze­czy­wi­ście… skała. No dobrze. Vin­tia­nin. Ale Vin­tia­nie wyglą­dają… cóż, zupeł­nie jak skały”.

Młoda kobieta, Affie, prze­chy­liła głowę na ramię i wyraź­nie się zasę­piła; po chwili Elzar zorien­to­wał się, że w jed­nym z jej uszu tkwi mała słu­chawka i zapewne zaalar­mo­wało ją coś, co w niej usły­szała.

– O co cho­dzi? – zanie­po­koił się.

– Nihi­lo­wie – wyja­śniła krótko Affie. Elzar zaklął w duchu, ale Orla nie miała takich skru­pu­łów i pofol­go­wała sobie na głos. Affie pod­jęła tym­cza­sem: – Spły­nęło kilka rapor­tów o ata­kach w… cóż, w zasa­dzie wszę­dzie. Tylko garstka świa­tów, ale mocno od sie­bie odda­lo­nych. W zasa­dzie nic ich nie łączy, a przy­naj­mniej na pozór. W dodatku Nihi­lo­wie, ina­czej niż zwy­kle, nie dopusz­czają się gra­bieży. Po pro­stu… nisz­czą, co popad­nie, i zni­kają.

– To nie wróży nic dobrego. – Kapi­tan Gyasi albo bły­ska­wicz­nie prze­trzeź­wiał, albo wcale nie był tak mocno naszpry­co­wany przy­prawą, jak Elzar począt­kowo zało­żył, bo spraw­dzał już dane na nie­wiel­kim panelu ter­mi­nala w przed­sionku śluzy; jego dłu­gie palce spraw­nie wywo­ły­wały kolejne strony rapor­tów zapeł­nione nowymi infor­ma­cjami. – Mimo to… nie zaata­ko­wali żad­nej loka­li­za­cji w pobliżu.

– Przy­naj­mniej będziemy mogli bez­piecz­nie wró­cić – skwi­to­wała Orla z pewną ulgą.

Elzar nie był jed­nak zbyt­nio pokrze­piony tą myślą. Po wyda­rze­niach, które roze­grały się pod­czas Festi­walu Repu­bliki, i w obli­czu per­spek­tywy rychłego pochwy­ce­nia Oka Nihi­lów liczył na to, że już nie­ba­wem będą mogli na długi czas zapo­mnieć o tej pla­dze. A zamiast tego… gra­bieżcy wró­cili; co prawda na pozór tylko po to, aby nękać nie­win­nych miesz­kań­ców pla­net, ale w tym momen­cie jaka­kol­wiek ich aktyw­ność wystar­czyła, by wytrą­cić go z rów­no­wagi.

Mimo to wszystko wska­zy­wało na to, że obec­nym ata­kom rze­czy­wi­ście daleko do skali poprzed­nich. „To zaś może ozna­czać, iż Avar dała im popa­lić na tyle, że zaczęli się tro­chę hamo­wać” – pomy­ślał Elzar. Wie­dział, że kto jak kto, ale ona dałaby radę tego doko­nać.

Nic nie było w sta­nie powstrzy­mać Avar Kriss.

W innym odle­głym zakątku galak­tyki Mar­chion Ro stał na pokła­dzie „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” przed garstką swo­ich wybra­nych ludzi.

Wer­rera był Itho­ria­ni­nem, cichym i czuj­nym. Leyel – niską, przy­sa­dzi­stą kobietą o gęstych, siwie­ją­cych wło­sach sple­cio­nych w się­ga­jący nie­mal do pasa war­kocz, a Cale – Pau’ani­nem o kłach dłuż­szych niż u więk­szo­ści przed­sta­wi­cieli jego gatunku (jed­nak poza nimi nie wyróż­niał się niczym szcze­gól­nym). Wszy­scy troje byli świet­nymi tech­ni­kami, ale żadne z nich nie wyka­zało się do tej pory niczym szcze­gól­nym w sze­re­gach Nihi­lów – nie byli ani wybit­nie okrutni, ani lito­ściwi; ani bły­sko­tliwi, ani nie­roz­gar­nięci.

Mimo to… wie­rzyli.

Dla więk­szo­ści Nihi­lów wizja świe­tla­nej przy­szło­ści, którą roz­ta­czał przed nimi Ro, wyda­wała się mrzonką, uto­pią. Ci troje jed­nak mieli głę­bo­kie prze­świad­cze­nie, iż w końcu kie­dyś się ziści.

W isto­cie byli o tym prze­ko­nani tak mocno, że w pew­nym sen­sie już żyli tą wizją. Była darem dla ich rodzin i przy­ja­ciół, zie­mią obie­caną, do któ­rej prawo już sobie rościli – celem, który reali­zo­wali dla nie­zli­czo­nych istot zamiesz­ku­ją­cych tę część galak­tyki.

Tylko ten rodzaj śle­pej wiary mógł pomóc im wypeł­nić zada­nie, które przy­go­to­wał dla nich Mar­chion Ro.

Co się zaś tyczy rze­czo­nych człon­ków rodzin i przy­ja­ciół (a przy­naj­mniej tych, któ­rych Nihi­lo­wie za takich uzna­wali), wszy­scy oni, co do jed­nego, zostali przy­dzie­leni do innych stat­ków sta­cjo­nu­ją­cych obec­nie z dala od „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”, które opu­ścili o godzi­nie trzy­na­stej. Tak, aby nie mieli szans zapro­te­sto­wać. Aby spró­bo­wać zmie­nić zda­nie swo­ich bli­skich na temat udziału w tej nie­zwy­kle waż­nej misji. Ni­gdy nie dowie­dzą się nawet, że ich naj­bliżsi znik­nęli.

– Po przy­by­ciu na miej­sce czy­ści­cie wszyst­kie dane i zosta­wia­cie tylko fał­szywe wpisy i auto­ry­za­cje – instru­ował Ro sto­jącą przed nim trójkę lojal­nych sług. Wspo­mniane fał­szywe infor­ma­cje w reje­strach iden­ty­fi­ko­wały ich statki jako stan­dar­dowe jed­nostki trans­por­towe, wyróż­nia­jące się jedy­nie licen­cją na prze­wo­że­nie dzi­kich stwo­rzeń, w tym aku­rat kon­kret­nym przy­padku rze­komo rath­ta­rów (a nikt przy zdro­wych zmy­słach nie paliłby się do potwier­dza­nia tego oso­bi­ście poprzez doko­ny­wa­nie inspek­cji ładunku). – Niech Jedi uwie­rzą w ich wia­ry­god­ność. Prawda wyj­dzie na jaw w odpo­wied­nim momen­cie.

– Tak jest, Oko, nasz panie! – Cale, który wypo­wia­dał się w imie­niu grupy, patrzył na Ro z takim uwiel­bie­niem i sza­cun­kiem, że Oko czuł raczej nie­po­kój niż wdzięcz­ność. Mimo to mało co było w sta­nie naprawdę wypro­wa­dzić Mar­chiona Ro z rów­no­wagi. – Jeste­śmy gotowi.

– Wiem o tym. Głę­boko w was wie­rzę. – Poło­żył dło­nie na ramio­nach Wer­rery i Leyel. Cale nie potrze­bo­wał podob­nego wspar­cia ani zachęty. – Wiem, że mnie nie roz­cza­ru­je­cie. Popro­wa­dzi­cie nas ku naj­świet­niej­szemu trium­fowi, jaki kie­dy­kol­wiek odnie­śli Nihi­lo­wie.

Dreszcz pod­nie­ce­nia, który wywo­łały u nich jego słowa, był nie­mal wyczu­walny. Ro wie­dział, że zro­bią, czego od nich żądał. Bez waha­nia.

Zapo­znaw­szy się z listem frach­to­wym statku, astro­mech przy­dzie­lony do han­garu wydał z sie­bie prze­ra­żony pisk. Nawet dro­idy nie chciały mieć do czy­nie­nia z rath­ta­rami. Mimo to spraw­dze­nie, czy dany sta­tek może bez­piecz­nie doko­wać na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku, nie nale­żało do jego obo­wiąz­ków; on musiał się tylko upew­nić, czy rze­czony frach­to­wiec rze­czy­wi­ście ma nie­zbędne pozwo­le­nia na trans­port dzi­kich zwie­rząt. Odczyty potwier­dziły, że ow­szem, więc mały droid posłusz­nie otwo­rzył wrota han­garu i pozwo­lił jed­no­stce wylą­do­wać.

Rozdział trzeci

Pod­czas gdy główny pokład han­ga­rowy sta­cji kosmicz­nej tęt­nił życiem, w han­ga­rach towa­ro­wych, do któ­rych kie­ro­wano statki prze­wo­żące jedy­nie ładunki, pano­wały przez więk­szość czasu cisza i spo­kój. Wer­rera, Leyel i Cale zeszli po tra­pie i zna­leźli się w prze­stron­nym, pogrą­żo­nym w pół­mroku wnę­trzu; ich kroki odbi­jały się gło­śnym echem od odle­głych ścian, co począt­kowo lekko ich spło­szyło – w końcu powinni dzia­łać ukrad­kiem. Szybko jed­nak zorien­to­wali się, że w pobliżu nie ma nikogo, kto by ich usły­szał. Świad­kiem ich przy­by­cia były jedy­nie dwa dro­idy, a żaden z nich nie miał zapro­gra­mo­wa­nej funk­cji potwier­dza­nia, że ładu­nek rze­czy­wi­ście odpo­wiada temu zade­kla­ro­wa­nemu w liście frach­to­wym.

Wszystko było tak, jak zapo­wie­dział Mar­chion Ro. Oko ni­gdy ich nie zawiódł. Nie mylili się, gdy mu zaufali. Gdy zgło­sili się do wypeł­nie­nia tej misji. I wyra­zili zgodę na reali­za­cję jego wiel­kiego planu.

– No to od czego zaczniemy? – spy­tała Leyel. Podob­nie jak pozo­stali miała na sobie zwy­kły, ciemny ska­fan­der z rodzaju tych noszo­nych przez tech­ni­ków, mecha­ni­ków i pra­cow­ni­ków ser­wi­so­wych na pokła­dach licz­nych stat­ków w całej galak­tyce. – Pro­sto do maszy­nowni?

Cale pokrę­cił jed­nak głową.

– Naj­pierw łącz­ność. Potem kap­suły ratun­kowe. Musimy to robić meto­dycz­nie, krok po kroku. Tak jak kazał Ro.

Mimo iż Leyel była nie­skoń­cze­nie lojalna wobec Oka i Nihi­lów, nie mogła się docze­kać, kiedy zada­dzą prze­ciw­ni­kowi praw­dziwy, decy­du­jący cios.

– A jeśli zła­pią nas, nim w ogóle uda nam się coś wskó­rać?

– To już nie nasz pro­blem – nie ustę­po­wał Cale. – Musisz wie­rzyć w powo­dze­nie planu Oka. Minie wiele godzin, nim w ogóle zorien­tują się, że tu jeste­śmy. A gdy to nastąpi, będzie o wiele za późno, by Jedi zdo­łali nas powstrzy­mać.

Bell Zet­ti­far miał nie­ja­sne wra­że­nie, że coś umyka jego uwa­dze, ale nie potra­fił do końca zlo­ka­li­zo­wać źró­dła swo­jego nie­po­koju.

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach oddałby się medy­ta­cji, aby spró­bo­wać ziden­ty­fi­ko­wać przy­czynę tych dziw­nych wibra­cji w Mocy, ale w tej chwili miał inne, waż­niej­sze rze­czy do roboty.

Przy­klęk­nął przy ran­nej Twi’lekance, leżą­cej na pry­czy w pobliżu drzwi do punktu przy­jęć wieży medycz­nej. Jej błę­kitna skóra i poprzy­pa­lane tu i ówdzie ubra­nie pla­miła sadza, a oczy miała zaczer­wie­nione – od dymu lub pła­czu, trudno było stwier­dzić na pewno.

– Czy obej­rzał cię już droid kap­su­łowy? – zapy­tał ją. – Czy mógł­bym coś dla cie­bie zro­bić? Kogoś powia­do­mić?

– Tak. Droid już tu był – wyszep­tała. – Nic mi nie jest. A jeśli cho­dzi o powia­da­mia­nie… Nie, nie ma nikogo takiego. Ale dzię­kuję.

Przez cały czas ucie­kała spoj­rze­niem gdzieś w bok, nie patrząc mu w oczy. Wyczu­wał, że oczyma duszy widzi kogoś innego – kogoś, kogo stra­ciła pod­czas ataku Nihi­lów. „Nawet pod­czas tych mniej­szych ata­ków zgi­nęły i ucier­piały istoty” – upo­mniał się w myśli. Dla galak­tyki jako takiej to mogły być tylko drobne akty agre­sji, ale ta Twi’lekanka prze­żyła utratę kogoś tak waż­nego dla niej, że jej galak­tyka już ni­gdy nie będzie taka sama.

Jedno z jej lekku szpe­ciła paskudna rana – oczysz­czona i opa­trzona, ale na­dal świeża. Mało bra­ko­wało, a nie mia­łaby całej koń­cówki gło­wo­ogona.

Tak jak się stało w przy­padku mistrza Lodena…

– Wkrótce ponow­nie do cie­bie zaj­rzę – obie­cał jej, wsta­jąc pośpiesz­nie. Musiał się sku­pić na chwili obec­nej, na tu i teraz. Gdyby jego świę­tej pamięci mistrz mógł prze­mó­wić do niego zza grobu, bez wąt­pie­nia powie­działby coś w stylu: „Poświęć uwagę tym, któ­rzy cię potrze­bują. Mnie już nikt nie może pomóc. Pozwól mi odejść”.

Ale Bell nie mógł tego zro­bić. Poma­ga­nie ran­nym, któ­rzy dotarli na pokład Gwiezd­nego Bla­sku, bez­u­stan­nie przy­po­mi­nało mu o nie­zli­czo­nych kosz­mar­nych tor­tu­rach, jakim został pod­dany mistrz Loden, i ranach, które zadali mu Nihi­lo­wie. Każdy siniak, roz­cię­cie, każdy jęk bólu – umysł Bella wszyst­kie je przy­pi­sy­wał swo­jemu nie­od­ża­ło­wa­nemu mistrzowi, a naj­bar­dziej przy­kra w tym była świa­do­mość, że to, przez co prze­szedł Loden Gre­at­storm, było praw­do­po­dob­nie jesz­cze gor­sze od naj­gor­szych wyobra­żeń Bella.

Jego wzrok padł na Bur­ry­agę – młody Wookiee przy­niósł wła­śnie do ambu­la­to­rium spory zapas leków i sprzętu medycz­nego, na który natych­miast rzu­cili się medycy i dro­idy. Sądząc po spoj­rze­niu, które Burry mu posłał, pode­ner­wo­wa­nie Bella było widać jak na dłoni. Bur­ry­aga zosta­wił swoją mistrzy­nię, Nib Assek (zaj­mu­jącą się wła­śnie innym z ran­nych przy­by­szów), pod­szedł do niego i zaskam­lał pyta­jąco. Bell wes­tchnął.

– Nic mi nie jest. Serio.

Z ryk­nię­cia, któ­rym zare­ago­wał na jego stwier­dze­nie Bur­ry­aga, jasno wyni­kało, że Wookiee bar­dzo w to wątpi.

– No, może… ach, nie­ważne – odparł Bell. – To nie pora, by zawra­cać sobie tym teraz głowę. Mamy mnó­stwo roboty.

Stali na środku sali przy­jęć, pośród kil­ku­na­stu pacjen­tów w róż­nym sta­nie – od cięż­kiego, aż po lek­kie obra­że­nia. Powie­trze prze­sy­cał zapach dymu i sprayu chło­dzą­cego, uno­szący się z ciał i ubrań istot leżą­cych wokół i wyda­ją­cych z sie­bie jęki bólu. Z ostat­nich rapor­tów wyni­kało, że już wkrótce mogą się spo­dzie­wać fali kolej­nych pilo­tów, człon­ków załóg i pasa­że­rów, któ­rzy ucier­pieli wsku­tek ata­ków Nihi­lów. Medycy i dro­idy uzdra­wia­jące mogły się co prawda z powo­dze­niem nimi zająć, jed­nak w wieży medycz­nej i tak już było na tyle tłoczno, że przyda się każda dodat­kowa para rąk. Bell przy­pusz­czał, że z uwagi na to Bur­ry­aga już wkrótce zostawi go, aby zająć się innymi pil­nymi zada­niami.

Zamiast tego jed­nak Burry zauwa­żył tylko, że nie­sie­nie pomocy potrze­bu­ją­cym wyma­gało bycia w jak naj­lep­szej for­mie. A skoro Bell się czymś mar­twi, powinni pochy­lić się nad jego pro­ble­mem i spró­bo­wać go roz­wią­zać, tak aby mógł mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stać swoje zdol­no­ści pod­czas wypeł­nia­nia wła­snych obo­wiąz­ków.

– Chyba tak – zgo­dził się z nim nie­chęt­nie Bell. – Mimo to na­dal jest mnó­stwo do roboty i…

Bur­ry­aga nie dał mu jed­nak dokoń­czyć, argu­men­tu­jąc, że w naj­bliż­szych godzi­nach i dniach roboty będzie jesz­cze wię­cej, więc jeśli Bell potrze­buje odpo­czynku, powi­nien zro­bić sobie prze­rwę teraz, natych­miast. Bo póź­niej może nie mieć na to czasu.

– No dobrze. Wygra­łeś. – Na twa­rzy Bella poja­wiło się coś na kształt uśmie­chu. – Zro­bię sobie prze­rwę.

Ku jego zasko­cze­niu Bur­ry­aga wyszedł z wieży medycz­nej razem z nim. Nie naci­skał, nie zada­wał żad­nych pytań – towa­rzy­szył mu po pro­stu w mil­cze­niu, gdy prze­mie­rzali cich­sze wewnętrzne kory­ta­rze Latarni Gwiezdny Blask. Cho­ciaż minęło ich kilka osób śpie­szą­cych do swo­ich spraw, przez więk­szość drogi na pokład obser­wa­cyjny byli sami.

Gdy do niego dotarli, nie zastali tu żywej duszy. Samot­nie spo­glą­dali na zawie­szony w prze­strzeni kosmicz­nej pod nimi Eiram, podzi­wia­jąc jego lśniące sza­fi­rowo morza. Wyda­wał się taki spo­kojny. Czyżby to było tylko złu­dze­nie?

– Wiem, że mistrzyni Avar twier­dzi, że jest na tro­pie Oka Nihi­lów – zagaił Bell. – Ale być może Oko to zupeł­nie ktoś inny? Przy­pusz­czam, że ktoś, kto wie, że jest ści­gany, nie zawra­całby sobie głowy przy­pusz­cza­niem kolej­nych ata­ków…

Bur­ry­aga zary­czał, dając mu do zro­zu­mie­nia, że ufa oce­nie Avar. Jego zda­niem ta seria nie­daw­nych aktów agre­sji wyni­kała praw­do­po­dob­nie z despe­ra­cji Nihi­lów, któ­rzy spa­ni­ko­wali na wieść o tym, iż ich przy­wód­czyni zna­la­zła się na celow­niku Jedi. Jasne, to było straszne, ale z dru­giej strony świad­czyło rów­nież o tym, jak dotkli­wie odczuli ten cios.

– Cóż, to w sumie mia­łoby sens – zgo­dził się z nim Bell. – Można jed­nak odnieść wra­że­nie, że żaden zadany dotych­czas przez nas cios nie zaszko­dził im dość mocno. Cał­kiem jakby nic nie mogło ich zła­mać.