Star Wars. Mistrz i uczeń - Claudia Gray - ebook + audiobook

Star Wars. Mistrz i uczeń ebook i audiobook

Claudia Gray

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czeka was kolejna pasjonująca przygoda w świecie Star Wars! Kliknij i kup „Mistrza i ucznia” na stronie księgarni internetowej Świat Książki już teraz.

Nowa powieść uwielbianej przez fanów Claudii Gray koncentruje się na pierwszych padawańskich latach Kenobiego

Claudia Gray (ur. 1970) jest znaną pisarką fantasy dla młodzieży, najbardziej znaną z książek o Star Wars i przez fanów uważaną za jedną z lepszych współtwórczyń gwiezdnowojennego uniwersum. Sięgnij po książkę i przekonaj się już teraz, dlaczego fani Star Wars kochają autorkę „Mistrza i ucznia”.

Świat Gwiezdnych wojen jest regularnie rozbudowywany na kartach wielu książek i komiksów, jednak od czasów Expanded Universe niewiele dodatków poświęcono relacji Obi-Wana Kenobiego i jego mistrza Qui-Gon Jinna. W swojej nowej powieści Claudia Gray wypełnia tę lukę, koncentrując się na wczesnym okresie ich współpracy, pierwszych padawańskich latach Kenobiego.

Dwaj Jedi zostają wysłani na planetę Pijal, by wesprzeć Raela Averrossa, rycerza, a zarazem lorda protektora młodej władczyni. Wkrótce odbędzie się uroczystość podpisania konstytucji, co ma wprowadzić nowy ustrój polityczny i sprawić, by świat ten zaczął pełnić istotną rolę gospodarczą w tym zakątku galaktyki. Jednak nie wszyscy poddani księżniczki Fanry wydają się być zachwyceni zmianami, czemu dają wyraz w brutalny sposób. Czy Obi-Wanowi i Qui-Gonowi uda się rozwikłać zagadkę i naprawić psujące się między nimi relacje?

Mistrz i uczeń to ciekawa próba przedstawienia postaci i historii Obi-Wana Kenobiego i Qui-Gon Jinna w nieco innym świetle, niż widzimy ją w Mrocznym widmie

Tutaj Jedi nie są kryształowi, bez skazy, poznajemy ich wady, a także pewne słabości i braki. Jak zawsze u Gray, bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości. Czytelnik kibicuje tym, którzy powinni wygrać, choć nie zawsze jest to jednoznaczne...

Książka skupia się nie tylko na wartko toczącej się akcji, ale także na bohaterach, do głównego duetu dołączają kolejne interesujące postaci, m.in. inny dawny padawan Dooku oraz międzygwiezdni podróżnicy, Pax Maripher i Rahara Wick. Długoletni fani uniwersum rozpoznają zapewne Korporację Czerka, a jej przedstawiciele odegrają ważną rolę w opowieści. Czytelnicy poznają również korzenie nietypowego zainteresowania Qui-Gona przepowiedniami (które – jak wiadomo – doprowadzi do zaakceptowania przez zakon Anakina Skywalkera), przy okazji starając się odgadnąć znaczenia przytoczonych proroctw.

Z uniwersum STAR WARS nakładem Wydawnictwa Olesiejuk ukazały się książki: Star Wars. Świat Gwiezdnych Wojen. Kronika ilustrowana. Nowa edycja (premiera - koniec października) Star Wars. Skywalker. Odrodzenie. Opowieść filmowa Seria „Eskadra Alfabet”: Eskadra Alfabet Puste Słońce Cena zwycięstwa (premiera - wrzesień 2022) Seria „Star Wars. Wielka Republika”: Światło Jedi Burza nadciąga Na ratunek Valo Próba odwagi W ciemność Pośród cieni Seria „Dynastia Thrawna”: Chaos Wyższe dobro Seria „The Mandalorian”: The Mandalorian The Mandalorian. Sezon 2

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 56 min

Lektor: Michał Klawiter
Oceny
4,4 (60 ocen)
36
15
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joorzech

Nie oderwiesz się od lektury

ogólnie bardzo fajna książka szybko się czyta choć nie lubię głównego bohatera to o tak fajna wprowadza kilka nowych wiadomości do uniwersum choć sam koniec wydaje mi się trochę nie zgodny z kanonem Polecam :)
20
Kacper_10

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie ukazuje relacje Qui-Gona i Obi-Wana
00
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo gorąco każdemu wielbicielowi Gwiazdnych Wojen! Bardzo ciekawa historia z tego uniwersum godna uwagi
00
Camelia84

Nie oderwiesz się od lektury

Mega książka dowiedziałem się więcej o star wars
00
malgus13

Dobrze spędzony czas

dobra pozycja, Claudia Gray chyba jako jedyny autor trzyma poziom swoich książek w cyklu gwiezdnych wojen
00

Popularność




Rozdział 1

Roz­dział 1

Nie ma emo­cji – jest spo­kój. Nie ma igno­ran­cji – jest wie­dza. Nie ma pasji – jest rów­no­waga. Nie ma cha­osu – jest har­mo­nia.

Qui-Gonowi Jin­nowi prze­mknęło przez myśl, że ten, kto napi­sał kodeks Jedi, zapewne ni­gdy nie miał do czy­nie­nia z Hut­tami.

Biegł przez kamienny kory­tarz w kom­plek­sie pała­co­wym Hut­tów, a odgłosy wystrza­łów z bla­ste­rów odbi­jały się za nim echem od ścian. Czer­wone bły­ski roz­świe­tlały mrok niczym bły­ska­wice. Ci, któ­rzy go ści­gali, nie­ba­wem miną zakręt i nic już nie będzie im prze­szka­dzało w strze­la­niu pro­sto do niego, co ozna­czało, że powi­nien jak naj­szyb­ciej dać nura w jakieś drzwi.

– Obi-Wan! – zawo­łał. – W lewo!

– Tak, mistrzu – wysa­pał Obi-Wan, który biegł kilka kro­ków za Qui-Gonem.

„Jak to, już się zmę­czył?” – zdzi­wił się Qui-Gon, gdy zbie­gali po dłu­gich scho­dach, które powinny pro­wa­dzić do zewnętrz­nej, nowo­cze­śniej­szej czę­ści zespołu pała­co­wego. Ich ucieczka do tej pory objęła tylko trzy­mi­nu­towy sprint… a, i oczy­wi­ście wspi­naczkę na dwu­dzie­sto­me­trową ścianę. Ale przy wej­ściu w odpo­wiedni stan medy­ta­cyjny nie powinno to nikomu spra­wiać więk­szych trud­no­ści.

„Obi-Wan nie opa­no­wał dobrze medy­ta­cji bitew­nej – uświa­do­mił sobie Qui-Gon. Kroki jego pada­wana dud­niły za nim gło­śno na scho­dach. – W jego wieku umia­łem już…”.

Qui-Gon powstrzy­mał się od dokoń­cze­nia tej myśli. Porów­ny­wa­nie wła­snego szko­le­nia i szko­le­nia jego ucznia nie pro­wa­dziło do niczego kon­struk­tyw­nego. Każ­dego pro­wa­dziła do Mocy inna droga. A on powi­nien się sku­pić na tej, która pozwoli im uciec z tego miej­sca.

Ota­cza­jącą ich ciem­ność roz­ja­śnił nagle pro­mień wpa­da­jący przez otwarte drzwi. Qui-Gon dobył mie­cza i zapa­lił go, oświe­tla­jąc klatkę scho­dową. Obi-Wan uczy­nił to samo sekundę póź­niej – dokład­nie w chwili, kiedy dotarli do wiel­kiego, bar­dzo zatło­czo­nego pomiesz­cze­nia.

A kon­kret­nie do jed­nej z hut­tyj­skich palarni przy­prawy.

W powie­trzu, niczym mgła, uno­sił się ciężki, słodki dym. Na plat­for­mach, lewi­tu­ją­cych na róż­nej wyso­ko­ści nad oszo­ło­mio­nymi przy­prawą bywal­cami tego przy­bytku, grali muzycy. Na zło­co­nym podium spo­czy­wał Wanbo Hutt, który zacią­gał się dymem tak łap­czy­wie, że wypeł­niał nim natych­miast troje swo­ich płuc. Nikt nie był na tyle przy­tomny, by zorien­to­wać się od razu, że w sali poja­wiło się dwóch ryce­rzy Jedi.

Mie­cze świetlne zwy­kle jed­nak zwra­cały uwagę.

– Apa hoohah gardo! – wychry­piał Wanbo, gesty­ku­lu­jąc nie­mrawo ogo­nem.

Jeden z jego gamor­re­ań­skich straż­ni­ków zakwi­czał i koły­szą­cym się kro­kiem pod­biegł, by zagro­dzić im drogę u dołu scho­dów. Nie zro­biło to na Qui-Gonie więk­szego wra­że­nia. Nie­po­koił go za to ciężki tupot kilku straż­ni­ków rasy ludz­kiej, któ­rzy zbie­gali po scho­dach za nimi. Nie podo­bali mu się rów­nież dwaj inni Gamor­re­anie przy drzwiach.

– Skacz! – zawo­łał Qui-Gon i sam odbił się, lądu­jąc na dru­gim końcu sali, na jed­nej z plat­form dla muzy­ków, zaję­tej wła­śnie przez sek­cję dętą. Kito­na­ko­wie szarp­nęli się w prze­stra­chu do tyłu i człon­kini zespołu spa­dła ze skraju pode­stu na brudną, zasłaną podusz­kami pod­łogę, ota­cza­jącą podium z Hut­tem. Wylą­do­wała na Tran­do­sha­ni­nie, który zasy­czał z obu­rze­niem, ale więk­szość oszo­ło­mio­nych klien­tów w ogóle niczego nie zauwa­żyła.

Qui-Gon obej­rzał się za sie­bie. Obi-Wan sko­czył na plat­formę, na któ­rej jakiś Shawda Ubb grał na har­mo­nijce growdi. Oka­zało się nie­stety, że muzyk jest ule­piony z tward­szej gliny. Gra­jąc wciąż dwiema koń­czy­nami na instru­men­cie, zadał Obi-Wanowi cios trze­cią, a potem jesz­cze na niego splu­nął.

„Jad!” – prze­ra­ził się Qui-Gon. Obi-Wan jed­nak bez trudu uchy­lił się przed tru­jącą sub­stan­cją. Miał zna­ko­mity refleks. Nawet jeśli nie potra­fił zacho­wać zim­nej krwi pod­czas walki, nie bra­ko­wało mu wła­ści­wych odru­chów.

Kiedy na scho­dach poja­wili się kolejni straż­nicy – tym razem ludzie, Qui-Gon krzyk­nął:

– Zaj­mij się tymi drzwiami!

A potem naci­snął nogą pedał ste­ru­jący plat­formą, żeby popę­dziła w kie­runku straż­ni­ków. Pośrodku cha­osu przy­wo­łał do sie­bie głę­boki spo­kój, duszę wszech­świata, która zawsze słu­chała, zawsze odpo­wia­dała.

Nie myśląc ani nie celu­jąc świa­do­mie, Qui-Gon wzniósł miecz świetlny, kie­ru­jąc go w górę, w dół, w bok – blo­ku­jąc każdą bla­ste­rową wiązkę. Strze­lali coraz szyb­ciej, ale nie miało to zna­cze­nia. Wyczu­wał ich zamiary z wyprze­dze­niem. Jego spo­koju nie podzie­lali kito­naccy muzycy – wszy­scy dali dra­paka z plat­formy. I dobrze, bo dzięki temu mógł się sku­pić tylko na bez­pie­czeń­stwie swoim i swo­jego pada­wana. Choć oczy­wi­ście Obi-Wan umiał sam o sie­bie zadbać.

Czy raczej tak się Qui-Gonowi wyda­wało przez jesz­cze dwie sekundy, zanim Obi-Wan zesko­czył przy panelu ste­ro­wa­nia drzwiami i wbił weń miecz świetlny. Gorąco sto­piło obwody.

„A niech to!” – syk­nął w myśli Qui-Gon.

– Cho­dziło mi o to, żebyś zajął się straż­ni­kami przy drzwiach! – zawo­łał.

– Mogłeś tak powie­dzieć wcze­śniej, mistrzu! – odkrzyk­nął Obi-Wan.

Prawda. Ale… że też zawsze trzeba mu było udzie­lać kon­kret­nych wska­zó­wek! Czy naprawdę musiał myśleć tak dosłow­nie? A tym­cza­sem dwaj Gamor­re­anie na­dal zagra­dzali im naj­lep­szą drogę ucieczki. Co gor­sza, znisz­czony panel – jak się oka­zało – słu­żył do ste­ro­wa­nia nie tylko drzwiami, ale i lewi­tu­ją­cymi plat­for­mami, które nagle prze­stały się zacho­wy­wać prze­wi­dy­wal­nie. Qui-Gon zachwiał się, bo powierzch­nia pod jego sto­pami prze­chy­liła się ostro w lewo, ale zaraz odzy­skał rów­no­wagę, choć dość nie­pewną. Wiązka z bla­stera prze­le­ciała tuż obok niego, wyry­wa­jąc dymiący kawał ściany. Nie­celny strzał – ale i tak o jeden za dużo.

„Nie ma czasu na gdy­ba­nie – powie­dział sobie Qui-Gon. – Nie ma prze­szło­ści ani przy­szło­ści. Liczy się tylko chwila obecna”.

Tym­cza­sem Obi-Wan raczej nie sta­rał się zapa­no­wać nad emo­cjami. Wyglą­dał, jakby spo­kój ducha był dla niego czymś bar­dzo odle­głym. Zesko­czył z plat­formy tuż przed tym, jak z gło­śnym trza­skiem rąb­nęła w ścianę razem z Shawdą Ubbem i har­mo­nijką growdi, a potem zręcz­nie prze­ciął topór jed­nego z Gamor­rean i odciął rękę dru­giemu – na ten widok pierw­szy umknął, kwi­cząc z prze­ra­że­niem.

Dopiero to prze­biło się przez opary przy­prawy i głu­poty do świa­do­mo­ści Wanbo Hutta.

– Hopa! Kic­ke­ey­una Jedi kil­lee! – wrza­snął.

Gamor­re­anie z tupo­tem zaczęli zbie­gać ze scho­dów, zamie­rza­jąc zapewne poj­mać Qui-Gona, kiedy wresz­cie spad­nie z prze­chy­la­ją­cej się plat­formy.

– Mistrzu?! – zawo­łał Obi-Wan. – Wszystko w porządku?

– Jeśli zdo­łasz, znajdź nam sta­tek!

Obi-Wan ski­nął głową i wybiegł z palarni przy­prawy w sam śro­dek labi­ryntu kory­ta­rzy hut­tyj­skiego pałacu.

Qui-Gon zła­pał za brzeg plat­formy, która znów skie­ro­wała się w stronę Wanbo. Kil­koro klien­tów na dole zaczęło chi­cho­tać. Jedi trzy­ma­jący się kur­czowo pode­stu dla muzy­ków sta­no­wił widocz­nie zabawne wido­wi­sko. „Niech się śmieją. Lepiej, żeby nie zwra­cali uwagi na to, co się naprawdę dzieje” – pomy­ślał, włą­cza­jąc loka­li­za­tor przy pasie.

Dysk, na któ­rym stał, pod­le­ciał do innej, bar­dziej sta­bil­nej plat­formy, uno­szą­cej się metr niżej. Kulił się na niej Kito­nak, zasła­nia­jąc sobie głowę rogiem kloo. Qui-Gon prze­sko­czył do niego. Znaj­do­wał się teraz mniej wię­cej na środku sali. Zła­paw­szy rów­no­wagę, będzie mógł teraz sko­czyć dalej, do góry i w dół…

Wylą­do­wał na podium za Wanbo z mie­czem świetl­nym o cen­ty­me­try od mię­si­stego gar­dła Hutta.

– Ap-xmai nud­chan! – Wanbo pró­bo­wał się odwró­cić, co dla Hutta sta­no­wiło wyczyn co nie­miara, ale Qui-Gon przy­su­nął miecz jesz­cze bli­żej do jego szyi. Gorąco emi­to­wane przez klingę musiało być odczu­walne nawet przez tak grubą skórę, bo Wanbo natych­miast znie­ru­cho­miał. Zamarli rów­nież straż­nicy, zarówno ludzie, jak i Gamor­re­anie. Więk­szość uza­leż­nio­nych od przy­prawy usia­dła – wresz­cie zain­te­re­so­wało ich to, co się działo, choć co naj­mniej jedna z kobiet na pod­ło­dze na­dal wpa­try­wała się w sufit, z ustami roz­chy­lo­nymi w oszo­ło­mio­nym uśmie­chu. Ostat­nie dwie plat­formy ude­rzyły w ściany i runęły na zie­mię, ale chyba nikomu nic się nie stało.

Wanbo nie odzy­wał się, cze­ka­jąc, aż napast­nik przej­mie ini­cja­tywę. Bez swo­jego major­do­musa Hutt nie miał zie­lo­nego poję­cia, co robić w kry­zy­so­wej sytu­acji.

– Skoro już nie muszę pro­sić o uwagę – rzekł Qui-Gon – chciał­bym omó­wić kwe­stię mojego wyj­ścia z tego pałacu.

– Chuba, jah-jee bar­gon – burk­nął nadą­sany Wanbo, co zna­czyło mniej wię­cej: „W porządku. Cie­szę się, że już nie będę was musiał oglą­dać”.

– I wza­jem­nie. A zatem zabie­ram to podium do han­garu. – Dobrze się skła­dało, bo takie pode­sty można było pod­no­sić lub opusz­czać na niż­sze poziomy, dzięki czemu Hut­to­wie nie musieli ruszać się z miej­sca. Qui-Gon spoj­rzał na salę i oznaj­mił: – Będzie tam cze­kał na mnie mój sta­tek. Wanbo będzie sta­no­wił zna­ko­mitą tar­czę, jeśli zamier­za­cie wystrze­lić coś w moim kie­runku.

– Stuka Jedi poonoo juli­min­mee? – wychry­piał Wanbo. „Odkąd to Jedi biorą zakład­ni­ków?”

Istot­nie, tego typu rze­czy Jedi zwy­kle nie robili i Qui-Gon nie prze­pa­dał za sto­so­wa­niem takich metod. Zde­cy­do­wa­nie nie było to coś, o czym mia­łaby ochotę słu­chać Rada Jedi, kiedy razem z Obi-Wanem powrócą na Coru­scant. Qui-Gon zwykł jed­nak dosto­so­wy­wać tak­tykę do prze­ciw­ni­ków. Mając do czy­nie­nia z Hut­tami, któ­rych gigan­tyczna for­tuna brała się wyłącz­nie z nie­szczęść innych istot, uwa­żał, że ma prawo robić wszystko, co pozwoli mu na prze­ży­cie.

– Od teraz, jak widać – odparł lek­kim tonem. Naci­snął stopą przy­cisk ste­ro­wa­nia i pod­łoga pod nimi się roz­su­nęła. Małe ramiona Wanbo zadrżały, kiedy plat­forma opu­ściła poziom palarni przy­prawy, wla­tu­jąc do han­garu. Qui-Gon zer­k­nął do góry. Kilka osób gapiło się na nich z wytrzesz­czo­nymi oczami.

A potem obrzu­cił spoj­rze­niem han­gar – i natych­miast ujrzał Obi-Wana, oto­czo­nego przez pię­ciu ludzi, straż­ni­ków, i to dobrze wyszko­lo­nych, sądząc po ich bojo­wych pozach. Choć pada­wan trzy­mał w pogo­to­wiu miecz świetlny, nie mógł jed­no­cze­śnie się bro­nić i prze­su­wać w stronę stat­ków. Obi-Wan popa­trzył Qui-Gonowi w oczy, a potem odwró­cił wzrok.

Nie­opo­dal stał major­do­mus Wanbo, Thu­ri­ble, z dłońmi sple­cio­nymi na brzu­chu. Uśmie­chał się spo­koj­nie.

– Mistrzu Jin­nie – ode­zwał się kul­tu­ral­nym, uprzej­mym gło­sem. – Jakież to dla nas szczę­ście gościć jed­no­cze­śnie dwóch Jedi.

Obi-Wan zesztyw­niał, szy­ku­jąc się bez wąt­pie­nia do walki. Qui-Gon jed­nak tylko się uśmiech­nął.

– Wiel­kie szczę­ście – powie­dział do Thu­ri­ble’a. Nie odsu­wał mie­cza świetl­nego od gar­dła Wanbo. – Zwłasz­cza że mój loka­li­za­tor nadaje od… Och, już od dłuż­szego czasu. Rada Jedi nie może oczy­wi­ście inter­we­nio­wać bez­po­śred­nio, ale będzie w sta­nie przyj­rzeć się wszyst­kiemu, co się tu do tej pory wyda­rzyło. I wszyst­kiemu, co się wyda­rzy. Czuję się nie­mal tak, jakby tu z nami była.

Uśmiech na twa­rzy Thu­ri­ble’a przy­bladł na chwilę. Gamor­re­anie ner­wowo prze­stą­pili z nogi na nogę. Kiedy tylko Qui-Gon odkrył w archi­wach Teth dwu­krot­nie reje­stro­wane ładunki, siły Wanbo ruszyły do ataku. Thu­ri­ble miał w pogo­to­wiu plan awa­ryjny i uru­cho­miono go, kiedy tylko w pałacu zdano sobie sprawę, że fał­szywe zapisy w doku­men­ta­cji nikogo już nie oma­mią. Pier­wotny plan na pewno obej­mo­wał zgło­sze­nie, że dwóch Jedi „zagi­nęło w nie­zna­nych oko­licz­no­ściach”, co miało być przy­krywką dla zabój­stwa. Nawet jed­nak Hut­to­wie nie posu­nę­liby się w swo­jej aro­gan­cji do otwar­tego mordu na rycer­zach Jedi.

Thu­ri­ble bły­ska­wicz­nie odzy­skał pano­wa­nie nad sobą.

– Wygląda na to, że wzią­łeś mojego pra­co­dawcę na zakład­nika. Ale ja też mam zakład­nika – two­jego ucznia. Chyba jeste­śmy w impa­sie, nie­praw­daż?

Czyli zamiast wywal­czyć sobie drogę ucieczki, Qui-Gon będzie musiał zgo­dzić się na nego­cja­cje. Z Hut­tami.

Z wysił­kiem powstrzy­mał się od cięż­kiego wes­tchnie­nia.

Godzinę póź­niej Qui-Gon sie­dział w kan­ce­la­rii major­do­musa, popi­ja­jąc pogod­nie her­batę.

– Te nie­po­ro­zu­mie­nia są tak nie­for­tunne – mówił Thu­ri­ble, powoli prze­cha­dza­jąc się wzdłuż zaokrą­glo­nej ściany pomiesz­cze­nia, zupeł­nie jak piel­grzym medy­tu­jący pod­czas wyprawy. Ema­no­wał spo­kojną pew­no­ścią sie­bie – zupeł­nie jakby był Jedi, a nie prawą ręką szefa gangu. – Mie­li­śmy w prze­szło­ści pro­blemy z bez­pie­czeń­stwem. Straż­nicy… No cóż, od czasu do czasu zda­rza się, że ich czuj­ność prze­cho­dzi w para­noję.

– Coś podob­nego. – Qui-Gon uniósł brew. – A skąd u nich taka para­noja na Teth? Prze­cież pla­netę kon­tro­lują wyłącz­nie Hut­to­wie.

– Zdzi­wił­byś się, mistrzu Jedi – odparł nie­dbale Thu­ri­ble – ale rów­no­waga sił nie­ustan­nie się zmie­nia. Nikt z nas nie może sobie pozwo­lić na utratę czuj­no­ści.

Major­do­mus u Hut­tów zwy­kle był tylko słu­gu­sem, pecho­wym cie­płym cia­łem, które pośred­ni­czyło mię­dzy Hut­tem a miej­sco­wymi urzęd­ni­kami, miz­drzyło się i pochle­biało tym, któ­rzy dzier­żyli rządy, i nie spra­wo­wało żad­nej nie­za­leż­nej wła­dzy. Prze­ciętny okres zatrud­nie­nia major­do­musa trwał, o ile Qui-Gon wie­dział, kilka mie­sięcy – podob­nie jak śred­nia dłu­gość życia na tym sta­no­wi­sku. Prę­dzej czy póź­niej, zwy­kle prę­dzej, major­do­mus brał jakąś łapówkę, ktoś go robił w balona, a potem ska­zy­wano go za to na śmierć… Albo koń­czył mar­twy bez żad­nego powodu, kiedy jego Hutt stra­cił pano­wa­nie nad sobą.

Thu­ri­ble był inny. Wanbo swoją obecną pozy­cję zawdzię­czał wyłącz­nie nepo­ty­zmowi. Nie nada­wał się do prze­wo­dze­nia kar­te­lowi prze­stęp­czemu, po pierw­sze dla­tego, że był Hut­tem o bar­dzo małym rozumku, po dru­gie z powodu ogrom­nego uza­leż­nie­nia od przy­prawy. Qui-Gon przy­pusz­czał, że tylko przez szczę­śliwy traf Wanbo zatrud­nił osob­nika tak inte­li­gent­nego, spryt­nego i amo­ral­nego jak naj­po­tęż­niejsi z Hut­tów. Thu­ri­ble ubie­rał się jak poeta lub arty­sta – ale zamożny – i prze­ma­wiał języ­kiem bar­dziej wyra­fi­no­wa­nym niż nie­je­den ary­sto­krata z Coru­scant. A jed­nak wszy­scy w sek­to­rze wie­dzieli, że praw­dziwa wła­dza na Teth nale­żała wła­śnie do niego.

Choć oczy­wi­ście sam był zbyt mądry, by o tym otwar­cie mówić.

Obi-Wan został wypusz­czony w zamian za uwol­nie­nie Wanbo. Thu­ri­ble mógł się na to zgo­dzić i jed­no­cze­śnie oca­lić swoją repu­ta­cję tylko pod jed­nym warun­kiem: musiał uda­wać, że napaść na nich miała cha­rak­ter przy­pad­kowy. Póki nie opusz­czą pla­nety, naj­roz­sąd­niej byłoby mu więc przy­ta­ki­wać.

Jeśli jed­nak Thu­ri­ble uwa­żał, że zyskał nad Qui-Gonem pewną prze­wagę, mylił się cał­ko­wi­cie.

– Prze­pra­szam ponow­nie za to okropne nie­po­ro­zu­mie­nie – cią­gnął aksa­mit­nym tonem męż­czy­zna. Jego długi, ciem­no­po­ma­rań­czowy kaftan koń­czył się tuż nad pod­łogą i, jako że major­do­mus na­dal cho­dził w tę i we w tę, odsła­niał co jakiś czas jego bose stopy. – Zapew­niam, że straż­nicy zostaną sto­sow­nie uka­rani, ale prze­żyją. Pra­gniemy w ten spo­sób usza­no­wać zwy­czaje Jedi.

– Miło mi to sły­szeć. – Qui-Gon upił łyk her­baty i dodał: – Ta pechowa scy­sja nie powinna poło­żyć się cie­niem na pozo­sta­łej czę­ści naszej wizyty na pla­ne­cie.

Thu­ri­ble uśmiech­nął się i ukło­nił. Czarne włosy opa­dły po bokach jego twa­rzy.

– Jesteś uoso­bie­niem wyro­zu­mia­ło­ści, mistrzu.

– Czę­sto mi tak mówią – odparł sar­ka­stycz­nie Qui-Gon. – Jed­nak na­dal bar­dzo mnie cie­kawi, co dokład­nie dzieje się z trans­por­tami rol­ni­czymi na Triel­lu­skim Szlaku Han­dlo­wym. Zwłasz­cza że reje­stry doty­czące prze­sy­ła­nych towa­rów w pobli­skich ukła­dach wydają się… zde­cy­do­wa­nie nie­zgodne z rze­czy­wi­sto­ścią.

Thu­ri­ble nawet nie mru­gnął, gdy Qui-Gon nagle prze­szedł do ofen­sywy.

– Nas rów­nież to intry­guje. Żeby tyle stat­ków zni­kało, tak nagle… To z pew­no­ścią wywo­łało alarm w Repu­blice.

– Alarm to raczej zbyt mocne słowo. Ale te zagi­nię­cia są nie­po­ko­jące i Repu­blika podej­mie w końcu wszel­kie środki nie­zbędne do ochrony ładun­ków.

Thu­ri­ble znów pochy­lił głowę, ale kiedy prze­mó­wił, w jego gło­sie bra­ko­wało już usłuż­no­ści:

– Jak dobrze mieć świa­do­mość, że Repu­blika tak spraw­nie chroni swo­ich licz­nych oby­wa­teli.

Oczy­wi­ście Qui-Gon wie­dział, że Hut­to­wie pory­wali statki i rekwi­ro­wali ładu­nek, sprze­da­jąc żyw­ność znaj­du­ją­cym się w trud­nej sytu­acji nie­za­leż­nym pla­ne­tom na Zewnętrz­nych Rubie­żach. I Thu­ri­ble wie­dział, że Qui-Gon to wie… Póki jed­nak Qui-Gon nie mógł zmu­sić Hut­tów do zaprze­sta­nia tego pro­ce­deru – a na razie nie miał takiej moż­li­wo­ści – nie było sensu od razu pod­no­sić przy­łbicy. Mogłoby to tylko dopro­wa­dzić do roz­lewu krwi. Koniec koń­ców Repu­blika odnio­słaby zwy­cię­stwo i pozo­stała silna, Hut­to­wie przez wiele mie­sięcy pro­wa­dzi­liby wewnętrzne walki, a potem z cha­osu wyło­ni­łaby się nowa wier­chuszka gang­ste­rów, która postę­po­wa­łaby dokład­nie w taki sam spo­sób.

– Cza­sem – mruk­nął pod nosem Qui-Gon – wydaje się, jakby w galak­tyce nic ni­gdy nie mogło się zmie­nić.

Thu­ri­ble zesztyw­niał, naj­wy­raź­niej nie wie­dząc, jak zare­ago­wać na taką zmianę tematu roz­mowy. Splótł dło­nie i zmarsz­czył ciemne brwi.

– Naprawdę tak uwa­żasz, Jedi?

Dawno temu Qui-Gon wie­rzył, że wielka, prze­ło­mowa zmiana jest moż­liwa. Że te prze­obra­że­nia zostały prze­wi­dziane tysiące lat wcze­śniej przez misty­ków Jedi. Jakiż młody wtedy był… Jaki nie­winny, jak opty­mi­stycz­nie pod­cho­dził do wszyst­kiego!

Czas nauczył go, że rze­czy­wi­stość wygląda ina­czej.

– Nic nie pozo­staje nie­zmienne – odparł Qui-Gon – ale istoty myślące zawsze będą takie same.

Thu­ri­ble pokrę­cił prze­cząco głową.

– Zmiany przy­cho­dzą, kiedy naj­mniej się ich spo­dzie­wamy… Ale przy­cho­dzą. – Major­do­mus wyda­wał się być teraz bar­dziej spięty niż wtedy, kiedy Qui-Gon trzy­mał miecz świetlny przy gar­dle Wanbo. Wpa­try­wał się prze­ni­kli­wie ciem­nymi oczami w Qui-Gona, szu­ka­jąc cze­goś – ale czego? – w jego wzroku. – Kto wie, jakie prze­miany ujrzymy jesz­cze za naszego życia?

Rozdział 2

Roz­dział 2

Ładny ten Alde­raan – stwier­dziła Rahara Wick, kiedy „Meryx” odda­lał się od pla­nety. – Piękny. Spo­kojny.

– A do tego zupeł­nie nie­podejrz­liwy – dodał z zado­wo­le­niem Pax Mari­pher. – Bar­dzo to u pla­net doce­niam.

– I dobrze. Bo to ostat­nie miej­sce, w któ­rym chcia­ła­bym się spo­tkać z jaki­miś pro­ble­mami.

– Dla­czego? – Pax zmarsz­czył brwi. – Prak­tycz­nie wszę­dzie spo­tka­łaby nas o wiele surow­sza kara.

Rahara skrzy­żo­wała ramiona na pier­siach.

– Tak, ale na Alde­ra­anie nie mogli­by­śmy się wyku­pić.

– Są prze­ra­ża­jąco pra­wo­rządni, prawda? To nie miej­sce dla takich jak ty i ja. – Pax uniósł kącik ust w filu­ter­nym uśmieszku. Cza­sem lubił uda­wać, że są więk­szymi prze­stęp­cami niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Rahara z kolei lubiła cza­sem uda­wać, że w ogóle nie są prze­stęp­cami. Osta­tecz­nie nikogo nie krzyw­dzili. Nie zabie­rali z odwie­dza­nych pla­net niczego cen­nego. Poza kamie­niami.

Ale coś, co na jed­nej pla­ne­cie uwa­żano za zwy­kły kamień, na innej sta­wało się klej­no­tem.

Na przy­kład na takim Alde­ra­anie, na kon­ty­nen­cie zło­żo­nym z archi­pe­lagu wysp, zie­mia w wielu miej­scach była prak­tycz­nie pokryta drob­nymi, bia­ła­wymi kamy­kami, naj­czę­ściej wyko­rzy­sty­wa­nymi jako żwir. Ale wystar­czyło zabrać taki kamyk na Rodię i poka­zać Rodia­nom, któ­rych oczy widziały fale świa­tła o takiej dłu­go­ści, że nie dostrze­gali ich ludzie – i nagle sta­wał się spek­ta­ku­lar­nym, opa­li­zu­ją­cym, błysz­czą­cym klej­no­tem – nie­sły­cha­nie cen­nym.

Tysiące lat wcze­śniej, w legen­dar­nych cza­sach, kiedy Sitho­wie na­dal rzą­dzili znaczną czę­ścią galak­tyki, kamie­niami han­dlo­wano zupeł­nie swo­bod­nie. Zale­wa­nie rynku cen­nym towa­rem zwy­kle pro­wa­dziło jed­nak do obni­że­nia war­to­ści pro­duktu. Nie­kiedy koń­czyło się nawet maso­wym rabun­kiem lub nie­le­gal­nie pro­wa­dzo­nym wydo­by­ciem kamieni pospo­li­tych na jed­nym świe­cie, ale nie­zwy­kłych w innych ukła­dach. Szybki i duży napływ takich bły­sko­tek mógł nawet spo­wo­do­wać zała­ma­nie gospo­darki na całej pla­ne­cie. Wpro­wa­dzono więc ści­słe prze­pisy regu­lu­jące obrót więk­szo­ścią kamieni uwa­ża­nych za cenne lub nawet zaka­zu­jące han­dlo­wa­nia nimi.

A ona i Pax po pro­stu… uda­wali, że te prze­pisy nie ist­nieją. Bo prze­cież nie mogliby znisz­czyć gospo­darki całej pla­nety tylko we dwoje. Kiedy Pax po raz pierw­szy zatrud­nił ją jako dru­giego pilota i ana­li­tyczkę, powie­dział: „Kto zauważy, jeśli weź­miemy tyle, ile się zmie­ści w nie­wiel­kiej ładowni »Meryxa«? Kto od tego zbied­nieje? Nikt. Więc dla­czego my nie mogli­by­śmy się na tym wzbo­ga­cić”?

Rahara istot­nie nie poj­mo­wała, dla­czego nie mie­liby tego robić – no i w końcu nie byli wszak praw­dzi­wymi prze­stęp­cami.

Musiała jed­nak to sobie regu­lar­nie powta­rzać, żeby stłu­mić odzy­wa­jący się w niej nie­kiedy nie­po­kój.

Sta­no­wili w grun­cie rze­czy oso­bliwą parę. Rahara spę­dziła dzie­ciń­stwo w trud­nych warun­kach – ujmu­jąc to eufe­mi­stycz­nie – i sama nauczyła się wszyst­kiego, co umiała, zaś Pax został wycho­wany przez dro­idy z pamię­cią wypchaną nie­zli­czo­nymi danymi – dro­idy, które nie miały abso­lut­nie nic innego do roboty. Rahara odzna­czała się wyso­kim wzro­stem, miała zło­ci­stą skórę i pro­ste, czarne włosy z gra­na­to­wym poły­skiem, się­ga­jące jej aż do pasa. Pax był o kilka cen­ty­me­trów niż­szy, a jego kędzie­rzawa czu­pryna ster­czała na wszyst­kie strony, jakby wła­śnie pora­ził go prąd. Ze względu na swoją bar­dzo bladą cerę od czasu do czasu spo­ty­kał się z pyta­niami, czy nie pocho­dzi aby z pla­nety, któ­rej miesz­kańcy żyją pod zie­mią. Nosił ubra­nia naj­wyż­szej jako­ści, ale czego by na sie­bie nie wło­żył, wszystko jakby wisiało na jego szczu­płej syl­wetce i zawsze cho­dził roz­cheł­stany. Rahara wolała pro­stą czarną odzież robo­czą, którą kupo­wała tanio w skle­pi­kach w kosmo­por­tach – kiedy dodało się do nich zwy­kłą pele­rynę czy kap­tur, wyglą­dało się na tubylca w zasa­dzie wszę­dzie. Oboje byli ludźmi – i na tym koń­czyły się ich podo­bień­stwa.

„Więk­szość ludzi dostrzega w nas tylko roz­tar­gnio­nego naukowca i jego ple­bej­ską pilotkę” – pomy­ślała kobieta. Nie prze­szka­dzało jej to. Cho­dziło prze­cież o to, żeby ich lek­ce­wa­żono i nie dostrze­gano. Żeby o nich zapo­mi­nano.

Jej dzie­ciń­stwo upły­nęło pod nad­zo­rem oraz cudzą kon­trolą i Rahara ni­gdy wię­cej w swoim życiu nie dopu­ści do cze­goś takiego.

Pax pocią­gnął za dźwi­gnię i „Meryx” sko­czył w nad­prze­strzeń, a na ekra­nach uka­zał się błę­kit: raz jaśnie­jący, raz ciem­nie­jący. Rahara wstała z fotela.

– Spraw­dzę spek­tro­metr.

– Nie musisz sobie tym na razie zawra­cać głowy – rzekł Pax wyra­zi­stym akcen­tem z Coru­scant. – Pole­cimy na Rodię dopiero za kilka tygo­dni.

Istot­nym było, by nie uda­wać się od razu z punktu będą­cego źró­dłem kamieni do miej­sca zbytu – pozo­sta­wiało to zbyt wyraźny ślad.

– Ale mogę to zała­twić od razu. – Prawdę mówiąc, chwile mil­cze­nia mię­dzy nią a Paxem zro­biły się ostat­nio… nie­zręczne. Rahara wolała się w takich sytu­acjach czymś zająć.

Pode­szła do dra­binki i zeszła do wnę­trza „Meryxa”. W więk­szo­ści frach­tow­ców typu Gozanti byłaby to po pro­stu zwy­kła ładow­nia: surowy, goły metal, słabe oświe­tle­nie.

Dzi­siaj jed­nak cała ładow­nia lśniła zło­ci­ście, a zawie­rała tysiące kilo­gra­mów klej­no­tów.

Opra­co­wane przez Paxa pole blo­ku­jące odczyty ska­ne­rów zawsze robi­łoby na niej wra­że­nie, nie­za­leż­nie od jego innych walo­rów. Ale jej pra­co­dawca na doda­tek uczy­nił go pięk­nym. Piękno miało dla Paxa wiel­kie zna­cze­nie, dobrze to wie­działa. Nie miała poję­cia, czy kie­dy­kol­wiek otwar­cie się do tego przy­zna – ale to wła­śnie był praw­dziwy powód, dla któ­rego kradł cenne kamie­nie, a nie inne, prost­sze, bar­dziej docho­dowe towary: po pro­stu lubił na nie patrzeć.

Przy czym Pax Mari­pher w życiu by się nie przy­znał, że robi coś z przy­czyn sen­ty­men­tal­nych.

Rahara zwią­zała włosy w koń­ski ogon i zdjęła szatę, w któ­rej wcze­śniej mogła wta­piać się w tłum w Alde­rze. Pode­szła do urzą­dze­nia ste­ru­ją­cego polem blo­ku­ją­cym. Było strasz­li­wie skom­pli­ko­wane. Pra­co­wała z Paxem już od dłuż­szego czasu, a jed­nak wciąż, za każ­dym razem, musiała spraw­dzać usta­wie­nia. (Pax nie rozu­miał, o co cho­dziło w sfor­mu­ło­wa­niu „przy­ja­zny dla użyt­kow­nika”. Albo ktoś miał na tyle inte­li­gen­cji, by uży­wać jego urzą­dzeń, albo nie). Kiedy już się przy­go­to­wała, pod­cią­gnęła rękawy do łokci, a potem naci­snęła kom­bi­na­cję przy­ci­sków, która wyłą­czyła pole – potop jaśnie­ją­cego świa­tła, a potem ciem­ność – na nie­spełna sekundę. Zdą­żyła zła­pać dużą garść ich łupu. Kiedy jej rękę dzie­liło tylko kilka cen­ty­me­trów od nie­bez­piecz­nej strefy, pole włą­czyło się ponow­nie w ośle­pia­ją­cym roz­bla­sku. Rahara zamru­gała i pogra­tu­lo­wała sobie, że tym razem udało jej się unik­nąć opa­rze­nia.

– Wiesz – ode­zwał się za nią scho­dzący po dra­bince Pax – doko­na­li­śmy cze­goś, co się nazywa udaną ucieczką. Możesz wyłą­czyć to pole.

– Mówisz tak za każ­dym razem. A ja za każ­dym razem powta­rzam, że muszę ćwi­czyć, żeby nauczyć się je obsłu­gi­wać w krót­szym cza­sie.

– Wyda­wa­łoby się, że powin­naś już to umieć.

Rahara prze­szła z kamy­kami na drugą stronę ładowni, tam, gdzie stał stół ze spek­tro­me­trem.

– A mnie by się wyda­wało, że powi­nie­neś się do tej pory nauczyć, jak roz­ma­wiać z innymi ludźmi, zamiast suge­ro­wać, że każdy w galak­tyce jest kre­ty­nem, oczy­wi­ście oprócz cie­bie. Cóż, wygląda na to, że zawód spo­tkał i cie­bie, i mnie.

Poło­żyła kamyki na stole i zaczęła je segre­go­wać według roz­miaru i praw­do­po­dob­nej jako­ści. Raharę po raz pierw­szy posa­dzono do sor­to­wa­nia mine­ra­łów, kiedy miała tylko dzie­więć lat i przy­cho­dziło jej to pra­wie auto­ma­tycz­nie.

– Raharo – zagad­nął ciszej Pax. – Prze­pra­szam, jeśli spra­wi­łem ci przy­krość. Pró­bo­wa­łem zażar­to­wać.

Nie spra­wił jej przy­kro­ści, tylko ją ziry­to­wał, ale i tak popsuło jej to nastrój. Part­ner, który postę­po­wał bar­dziej jak droid pro­to­ko­larny niż czło­wiek, cza­sem zaczy­nał ją nużyć, nawet jeśli miał dobrą wymówkę, żeby tak się zacho­wy­wać.

– Widzisz, żeby ktoś tu się śmiał?

– Nie. Oczy­wi­ście moje zro­zu­mie­nie humoru wymaga udo­sko­na­le­nia.

Na to oczy­wi­ście musiała się roze­śmiać. Pax był naj­za­baw­niej­szy, kiedy wcale nie sta­rał się żar­to­wać.

– Powin­ni­śmy poroz­ma­wiać – powie­dział, kiedy Rahara zało­żyła gogle powięk­sza­jące. – O naszym następ­nym celu.

– Gamorr, tak? – Obrzy­dliwa per­spek­tywa, ale przy­naj­mniej świeże wspo­mnie­nia z Alde­ra­ana pozwolą im prze­trwać tygo­dnie tapla­nia się w cuch­ną­cych mokra­dłach. – Wprost nie mogę się docze­kać!

– Mówisz sar­ka­stycz­nie. Zapew­niam, że abso­lut­nie podzie­lam twój brak entu­zja­zmu. Cho­dzi o to, że tak się zasta­na­wia­łem i… – Pax pochy­lił się, spo­glą­da­jąc na białe kamyki na stole. – Po gamor­re­ań­ski koral możemy pole­cieć kie­dy­kol­wiek. A gdy­by­śmy tak zain­te­re­so­wali się czymś rzad­szym? I cen­niej­szym?

– Na przy­kład czym? Ogni­stymi dia­men­tami z Musta­fara? – Rahara ni­gdy dotąd nie odwie­dziła tej pla­nety, ale z tego, co sły­szała, w porów­na­niu z nią praca na Gamor­rze wyda­wała się wycieczką do raju.

– Nic tak nie­bez­piecz­nego. – Odwró­cił się do niej i rzekł: – Krysz­tały kyber.

– Kyber?! Zwa­rio­wa­łeś? – Rahara prze­su­nęła gogle na czoło, żeby spoj­rzeć mu w oczy. – Jedi regu­lują han­del kybe­rem jak… jak… no, dużo suro­wiej niż wszyst­kie inne rze­czy, które sprze­da­wa­li­śmy. Abso­lut­nie nie powin­ni­śmy się w to pako­wać.

– A jed­nak na czar­nym rynku han­dluje się tymi krysz­ta­łami. I są wyko­rzy­sty­wane w pew­nych gałę­ziach prze­my­słu. A jeśli żadna firma tego nie kupi, a te rynki okażą się dla nas zbyt czarne, to cóż, zawsze będziemy mogli powia­do­mić Jedi o nowym złożu kyberu. Pozy­skać nowych przy­ja­ciół. Mogłoby nam się to kie­dyś przy­dać – przy­ja­ciele wśród Jedi.

Teraz zabrzmiało to sen­sow­niej. Ale…

– Kyber nie wystę­puje w wielu miej­scach, a Jedi mają je pod kon­trolą. Naprawdę pro­po­nu­jesz, żeby­śmy spró­bo­wali ich okraść?

– Daj spo­kój! – prych­nął Pax. – Nie jestem samo­bójcą, tylko śmiał­kiem. A także osobą, która być może wła­śnie natra­fiła na kom­plet­nie nikomu nie­znane źró­dło kyberu – i to na księ­życu zupeł­nie bez­piecz­nej pla­nety. Żad­nej straży, zero ryzyka, przy­jemny kli­mat, a jeśli w mojej ana­li­zie nie ma błę­dów, bar­dzo duża ilość kyberu.

Rahara widziała nie­raz, jak Pax godzi­nami stu­diuje roz­ma­ite skany pla­net – infor­ma­cje, choć dostępne publicz­nie, były zbyt szcze­gó­łowe i skom­pli­ko­wane, żeby więk­szość ludzi potra­fiła je prze­ana­li­zo­wać, nie wie­dząc z góry, czego szu­kać. Jej towa­rzysz dostrze­gał w nich jed­nak wię­cej niż inni.

– Wie­dzia­łam, że musi być jakiś powód, dla któ­rego z tobą wytrzy­muję – wes­tchnęła.

Na twa­rzy Paxa poja­wił się sze­roki uśmiech.

– No, to zapo­lujmy na tro­chę kyberu!

W dro­dze powrot­nej na statku pano­wała nie­zręczna atmos­fera. Obi-Wan ewi­dent­nie miał nadzieję, że uda mu się unik­nąć roz­mowy o tym, co poszło nie tak pod­czas potyczki na Teth – nic dziw­nego, w końcu był bar­dzo młody.

Pod wie­loma wzglę­dami Obi-Wan zacho­wy­wał się bar­dzo doj­rzale jak na swój wiek. Oka­zy­wał się tak nie­wzru­szony, że Qui-Gon nie­kiedy zapo­mi­nał, że jego pada­wan miał zale­d­wie sie­dem­na­ście lat. Jedy­nie cza­sem, w takich chwi­lach jak ta, kiedy sie­dzieli obok sie­bie w kok­pi­cie promu typu Rain­hawk, Qui-Gon uświa­da­miał sobie, że Obi-Wan wciąż nie pozbył się swo­jej mło­dzień­czej nie­zgrab­no­ści. W jego twa­rzy – prócz zapo­wie­dzi męż­czy­zny, któ­rym miał się stać – dawało się dostrzec rów­nież dziecko z prze­szło­ści.

I jak zwy­kle w takiej chwili Qui-Gona dopa­dało poczu­cie winy, bo Obi-Wan miał taki poten­cjał, tak zna­ko­mi­cie się zapo­wia­dał…

Zasłu­gi­wał na mistrza, który umiałby to w nim roz­wi­jać.

Od początku two­rzyli trudny tan­dem, z czę­stymi nie­po­ro­zu­mie­niami i emo­cjo­nalną huś­tawką. Nie było w tym nic dziw­nego. Qui-Gon zasta­na­wiał się cza­sem, dla­czego mło­dzi Jedi prze­cho­dzili spod opieki wycho­waw­ców w dzie­cię­cych dormi­to­riach pod kura­telę swo­ich mistrzów w samym środku wieku nasto­let­niego (u więk­szo­ści gatun­ków), czyli dokład­nie wtedy, kiedy każda zmiana staje się trud­niej­sza. (On sam, jak Dooku i Yoda, a wcze­śniej też stary mistrz Yody, wziął pada­wana nieco młod­szego. Obi-Wan został jego uczniem jako trzy­na­sto­la­tek. W niczym nie popra­wiło to sytu­acji). Qui-Gon poru­szył ten temat z innymi mistrzami, takimi jak Mace Windu i Depa Bil­laba, a nawet z Yodą, i wszy­scy zapew­niali Qui-Gona, że pierw­sze mie­siące nie­mal zawsze są trudne.

– Mar­twić się powi­nie­neś, gdyby do kon­flik­tów nie docho­dziło – orzekł sen­ten­cjo­nal­nie Yoda. – Bo wtedy jak trzeba twój pada­wan się nie roz­wija.

Czy pierw­sze mie­siące, które Qui-Gon spę­dził z Dooku, wyglą­dały naprawdę ina­czej?

Ale z mistrzem Dooku połą­czyło go głę­bo­kie poro­zu­mie­nie, zanim upły­nął ich pierw­szy wspólny rok. I tak to wyglą­dało w przy­padku więk­szo­ści mistrzów i uczniów. Ow­szem, z początku poma­gał też Rael, ale Qui-Gon i Dooku rów­nież bez niego stwo­rzy­liby tę więź. To Dooku zapo­znał Qui-Gona ze sta­ro­żyt­nymi prze­po­wied­niami Jedi, wzbu­dza­jąc w nim zain­te­re­so­wa­nie odle­głą histo­rią i języ­kami, które miało prze­trwać o wiele dłu­żej niż jego żar­liwa wiara w zdol­no­ści jasno­wi­dzące misty­ków. Poza tym łączyło ich mnó­stwo cech: samo­dziel­ność, scep­ty­cyzm i nie­chęć do trak­to­wa­nia tego, co mówi Rada, jako słowa obja­wio­nego.

Cechy te, cha­rak­te­ry­styczne dla nich obu, jed­no­cze­śnie spra­wiały – i to nie­mal wszyst­kie – że Qui-Gon i Obi-Wan sta­no­wili swoje prze­ci­wień­stwo.

Qui-Gon uwa­żał, że każdą sytu­ację należy roz­wią­zy­wać w spo­sób odpo­wied­nio do niej dosto­so­wany – Obi-Wan wolał trzy­mać się pro­ce­dur. Qui-Gon cenił ela­stycz­ność, którą Obi-Wan postrze­gał raczej jako nie­dbal­stwo. Qui-Gon nauczył się z cza­sem lepiej doga­dy­wać się z Radą, ale na­dal dbał o zacho­wa­nie nie­za­leż­no­ści, Obi-Wan zaś sądził, że powi­nien słu­chać Rady zawsze i we wszyst­kich szcze­gó­łach, ze zgrozą obser­wu­jąc naj­drob­niej­sze nawet odej­ście swo­jego mistrza od stan­dar­do­wych pro­ce­dur.

Żadna z tych cech nie czy­niła z Obi-Wana złego kan­dy­data na ryce­rza Jedi. Wielu Jedi – i to czę­sto naj­lep­szych – myślało i dzia­łało na podob­nych zasa­dach. Jed­nak wła­śnie przez to nie do końca umiał się dopa­so­wać do Qui-Gona. Po latach part­ner­stwa wciąż nie dzia­łali w pełni spój­nie. Gdyby sytu­acja tego dnia oka­zała się bar­dziej nie­bez­pieczna – gdyby zagro­że­nie w pałacu Hut­tów było poważ­niej­sze – ten brak peł­nego poro­zu­mie­nia mógł stać się przy­czyną ich śmierci.

„Jak to napra­wić? – zasta­na­wiał się Qui-Gon. – I czy w ogóle zdo­łam to zro­bić? Bo Obi-Wan na to zasłu­guje…”.

– Prze­pra­szam za to, co się stało, mistrzu – ode­zwał się w końcu Obi-Wan. – Powi­nie­nem wie­dzieć, co mia­łeś na myśli, kiedy kaza­łeś mi zająć się drzwiami… A potem dałem się zła­pać, kiedy pró­bo­wa­łem zakraść się na sta­tek…

– Obi-Wanie… Winę pono­szę ja. – Qui-Gon poło­żył swoją dużą dłoń na ramie­niu Obi-Wana. – Po pierw­sze, dałem ci nie­ja­sne pole­ce­nie. – „Lep­szy mistrz nauczyłby do tej pory swo­jego pada­wana, jak dostroić się do jego instynktu bitew­nego”. – I wie­dzia­łem, że raczej nie zdo­łasz sam porwać statku, ale warto było spró­bo­wać i tyle. To nie twoja wina.

Więk­szość pada­wa­nów poczu­łaby ulgę, że zdjęto z nich odpo­wie­dzial­ność, ale Obi-Wan tylko moc­niej zmarsz­czył brwi.

– Potra­fię lepiej – mruk­nął.

Qui-Gon wes­tchnął.

– Obaj potra­fimy. Ale teraz wra­cajmy do domu.

Na pla­ne­cie Pijal, pod palą­cymi pro­mie­niami słońca, trwał wyścig.

– Dalej! – krzyk­nął Rael Aver­ross, przy­na­gla­jąc wierz­chowca, by popę­dził w górę, ku sze­ro­kiej szcze­li­nie, głę­bo­kiej i ska­li­stej.

Varac­tyl zaćwier­kał i ruszył naprzód, poko­nu­jąc szcze­linę jed­nym sko­kiem. Kiedy jego cięż­kie łapy zakoń­czone szpo­nami opa­dły z łosko­tem na trawę, Rael roze­śmiał się gło­śno.

– Brawo! – zawo­łał z wyraź­nym akcen­tem z Ringo Vindy. – O to cho­dzi!

Klan Iltan przy­wiózł varac­tyle z Uta­pau kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej, aby zyskać prze­wagę w Wiel­kich Łowach. Od tam­tej pory w wyniku odpo­wied­niej hodowli prze­kształ­ciły się w smu­kłe, zwinne zwie­rzęta o czer­wo­nych pió­rach, spo­ty­kane tylko na Pijalu. Pew­nego dnia, jak domnie­my­wał Rael, reszta galak­tyki odkryje tutej­sze varac­tyle, a wtedy nikt już nie będzie chciał się ści­gać na fathie­rach. Na razie jed­nak zwie­rzęta te, pręd­kość, którą osią­gały, i czy­sta radość jazdy na nich sta­no­wiły wyłączną spe­cjal­ność Pijala.

Rael zauwa­żył flagę ozna­cza­jącą metę i bez słowa skie­ro­wał varac­tyla w tamtą stronę. Zwie­rzę zare­ago­wało bez waha­nia, przy­śpie­sza­jąc ze wszyst­kich sił, aby dotrzeć tam jak naj­prę­dzej. Varac­tyle kochały pręd­kość dla pręd­ko­ści, a Rael uwa­żał, że rozu­mieją nawet róż­nicę mię­dzy wygraną i prze­graną. Jego wierz­cho­wiec wydał z sie­bie melo­dyjny, waleczny okrzyk i prze­mknął przez metę, hamu­jąc tak szybko, że jego pazury zosta­wiły wyraźne ślady w piasz­czy­stym grun­cie. Rael się­gnął z uśmie­chem do juków i wyjął duży kawa­łek suszo­nego mię­czaka – spe­cjal­ność Pijala, któ­rej sam nie zno­sił. Varac­tyl jed­nak potra­fił go doce­nić i prze­żu­wał przy­smak z roz­ko­szą.

Do mety dotarła reszta jeźdź­ców. Wykrzy­ki­wali gra­tu­la­cje i przy­ja­zne żarty. Rael zesko­czył z sio­dła, bo wszy­scy musieli teraz odpro­wa­dzić wierz­chowce do pała­co­wych stajni. Kiedy sta­nął na ziemi, pokrę­cił z nie­za­do­wo­le­niem głową. Sto­jący w pobliżu, sto­icki jak zwy­kle kapi­tan Deren zapy­tał:

– Jakiś pro­blem?

– Nie – wes­tchnął Rael. – Zasta­na­wiam się tylko, czemu moje kolana muszą być tak zło­śliwe, by sta­rzeć się wraz z resztą mojego ciała.

– Można sobie zro­bić syn­te­tyczne implanty…

– Nie, to nie takie ważne. Wiesz, co mówią o sta­rze­niu się: że to bije alter­na­tywę na głowę. – Rael sta­rał się o tym pamię­tać. Widział zbyt wielu, któ­rzy ode­szli przed­wcze­śnie. Jeśli nie­kiedy, o poranku, patrzył na sie­bie w lustrze i zasta­na­wiał się, kim jest ten siwie­jący stary pryk… No cóż, to tylko dowo­dziło, że wciąż żył. A resztę danego mu czasu zamie­rzał prze­żyć, cie­sząc się nim w abso­lut­nej pełni.

Kiedy dotarli do stajni, mło­dzi pomoc­nicy prze­jęli lejce od jeźdź­ców i zabrali zwie­rzęta na czysz­cze­nie pia­skiem i kar­mie­nie.

Deren i paru innych woj­sko­wych wró­ciło do koszar, ale więk­sza grupa poszła wraz z Raelem do naj­bliż­szej kan­tyny. Nie pre­zen­to­wała się zbyt wytwor­nie – była to błot­ni­sta, brudna dziura, wydrą­żona w skale, w któ­rej cuch­nęło bar­ma­nem Wookiee, ale wła­śnie dla­tego Rael lubił tę spe­lunkę. Klienci powi­tali go hała­śli­wymi i rado­snymi okrzy­kami, a wła­ści­cielka, Sel­bie, o jasnych wło­sach, zmy­sło­wych ustach i dużym biu­ście, obda­rzyła go cie­płym uśmie­chem, bio­rąc od niego długi płaszcz.

Idący obok jeź­dziec nachy­lił się do niego i szep­nął:

– To co, znowu się spik­nę­li­ście?

– Może. – Rael nie­czę­sto korzy­stał z dam­skiego towa­rzy­stwa. Kiedy ktoś się o tym dowia­dy­wał, zaczy­nał się dzi­wić i robić z tego wielką aferę. Nie zawsze też warto było sobie zawra­cać tym głowę. Ale… rze­czy­wi­ście minęło sporo czasu, a Sel­bie była w wieku w miarę zbli­żo­nym do jego wła­snego. Ni­gdy też nie spo­tkał nikogo o tak rubasz­nym poczu­ciu humoru.

„Dla­czego by nie?” – pomy­ślał. W sumie można spraw­dzić, czy nie mia­łaby ochoty… Zama­chał do niej. Kobieta roz­pro­mie­niła się i ruszyła w jego kie­runku.

– Hej – chrząk­nął ogromny Cha­gria­nin, wyraź­nie pijany. Zaci­snął sza­ro­nie­bie­ską rękę na łok­ciu Sel­bie. – Wła­śnie z nią roz­ma­wiam. I już pra­wie ją prze­ko­na­łem!

– Aha, aku­rat! – wark­nęła Sel­bie. – Spa­daj. Za dużo wypi­łeś.

– Wyrzu­casz mnie? Dla niego? – Wolną ręką wska­zał nie­zdar­nie na Raela. – Ubło­cone buty, nie­ogo­lony pysk, żad­nych manier… To ci się podoba…? Wierz mi, mógł­bym cię utrzy­my­wać na lep­szym pozio­mie.

– Chyba jesteś tu nowy. – Sel­bie wyrwała łokieć. – Nikt mnie nie utrzy­muje. Sama się utrzy­muję.

– Daj mi szansę, dziew­czyno. – Cha­gria­nin spró­bo­wał przy­cią­gnąć ją do sie­bie, ona jed­nak znów wyrwała się z jego nie­pew­nego uści­sku. Roz­zło­ścił się jesz­cze bar­dziej. – Za kogo się uwa­żasz? Odrzu­casz takich jak ja, kiedy sama jesteś śmie­ciem! Nędzna szmata!

Sel­bie nie przej­mo­wała się w ogóle wyzwi­skami Cha­gria­nina. Nie ozna­czało to jed­nak, że Rael nie powi­nien inter­we­nio­wać.

Poza tym potrze­bo­wał odro­biny roz­rywki.

– Hej, ty – powie­dział do Cha­gria­nina. – Zabie­raj się stąd, zanim ja się za cie­bie zabiorę.

Cha­gria­nin wypiął pierś. Uznał zapewne, że jeśli nie może zdo­być kobiety, bójka czę­ściowo mu to wyna­gro­dzi.

– Zabie­rzesz się za mnie? A jak niby chcesz to zro­bić?

W ułamku sekundy Rael się­gnął do pasa i dobył broni. Miecz świetlny roz­świe­tlił całą salę nie­bie­skim bla­skiem. Cha­gria­nin zamarł. W kan­ty­nie zapa­dła cisza. Aver­ross poka­zał w uśmie­chu zęby.

– Założę się, że jakoś sobie pora­dzę – rzu­cił.

– Jedi – wychry­piał Cha­gria­nin. Cofał się, szu­ra­jąc, w stronę drzwi, z pochy­loną głową. – Nie wie­dzia­łem… Bo ty… Nie wyglą­dasz jak Jedi.

– Hmm. – Rael zamy­ślił się. – A zawsze mi się zda­wało, że to inni Jedi nie wyglą­dają jak ja.

– Doniosę na cie­bie. – Cha­gria­nin potrzą­snął rogami, co w jego mnie­ma­niu miało wyglą­dać groź­nie. – Nawet jeśli jesteś Jedi, pod­le­gasz prawu. O wszyst­kim dowie­dzą się wła­dze!

Sel­bie wzięła się pod boki. Wyglą­dała, jakby ni­gdy nie bawiła się tak dobrze jak teraz.

– Witamy na Pijalu! Dopóki księż­niczka nie doro­śnie, rzą­dzi nami regent. – Wska­zała uro­czy­ście na Raela. – Poznaj naszego lorda regenta.

Ucieczce Cha­gria­nina z kan­tyny towa­rzy­szyły śmie­chy i drwiny klien­tów. Muzyka znów grała. Rael wyłą­czył miecz świetlny i odwró­cił się z uśmie­chem do Sel­bie.

I wła­śnie wtedy zapa­lił się holo­ekran nad barem. Obraz oto­czony był czer­woną obwódką.

Uśmiech spełzł z twa­rzy Raela, jesz­cze zanim obraz wyostrzył się i ekran uka­zał maga­zyn pod sto­licą, który dopa­lał się w ostat­niej fazie pożaru. Jeśli księż­niczka Fanry to oglą­dała – a z pew­no­ścią tak – nie­wąt­pli­wie ją to prze­ra­ziło. Musiał natych­miast do niej wra­cać. „Czy te potwory w ogóle myślą o ludziach, któ­rym wyrzą­dzają krzywdę?” – pomy­ślał z gory­czą.

Po chwili przy­je­chały dro­idy stra­żac­kie i uga­siły pożar, a u góry holo­ekranu wyświe­tlił się pasek z napi­sem: DOMNIE­MANY ZAMACH OPO­ZY­CJI.

– Halin Azucca! – syk­nął. – Poślę ją do pie­kła.

Rozdział 3

Roz­dział 3

Myśli Obi-Wana pędziły jak sza­lone. „Zaj­mij się drzwiami… Dla­czego nie zro­zu­mia­łem, o co cho­dziło Qui-Gonowi? To straż­nicy sta­no­wili pro­blem, a nie panel ste­ro­wa­nia, i gdy­bym zacho­wał zimną krew, dostrzegł­bym to. Choć oczy­wi­ście mógł powie­dzieć dokład­nie, o co mu cho­dziło, a wtedy…”

„Muszę się sku­pić na tym, co tu i teraz. Przy­szłość nie ist­nieje, prze­szłość prze­stała ist­nieć. Rze­czy­wi­sta jest tylko chwila obecna”.

Obi-Wan z wysił­kiem ponow­nie skon­cen­tro­wał się na przy­rzą­dach nawi­ga­cyj­nych Rain­hawka. Przy­naj­mniej nikt nie mógł go skry­ty­ko­wać za pilo­to­wa­nie: to zada­nie było kon­kretne, prze­wi­dy­walne, zna­jome. Kiedy usta­wił kurs na Coru­scant, zagad­nął:

– Mistrzu, a czy pod­czas roz­mowy z Thu­ri­ble’em dowie­dzia­łeś się o nim cze­goś wię­cej?

Qui-Gon pokrę­cił głową, wykrzy­wia­jąc usta w nie­we­so­łym uśmie­chu.

– By­naj­mniej. Ten czło­wiek pra­wie nic nie wyja­wia, choć jed­no­cze­śnie suge­ruje wszystko. Nie­zły spo­sób na wypra­co­wa­nie sobie repu­ta­cji osoby nie­prze­nik­nio­nej.

„A Qui-Gon już sam naj­le­piej wie, jak być nie­prze­nik­nio­nym” – pomy­ślał uszczy­pli­wie Obi-Wan.

– W postę­po­wa­niu Thu­ri­ble’a bra­kuje logiki – stwier­dził na głos.

– O, jestem pewien, że jed­nak ma bar­dzo racjo­nalne prze­słanki. – Qui-Gon wstał. Jego wzrost i sze­ro­kie ramiona w połą­cze­niu z cia­snotą kok­pitu spra­wiały wra­że­nie, jakby sta­tek ledwo mógł go pomie­ścić. – Pro­blem w tym, że nie możemy oce­niać, jak racjo­nal­nie postę­puje ktoś inny, póki nie znamy jego osta­tecz­nego celu, a cel Thu­ri­ble’a pozo­staje nie­znany.

– Mistrzu… Idziesz do kabiny?

– Chcę pome­dy­to­wać – odparł Qui-Gon. – Nie martw się, Obi-Wanie. Nie będziesz musiał sie­dzieć cały czas sam za ste­rami statku. Wiem, jak bar­dzo tego nie zno­sisz.

Na ten popis sar­ka­zmu Obi-Wan par­sk­nął śmie­chem. Jak Qui-Gon dobrze wie­dział, jego pada­wan uwiel­biał latać.

– Sądzę, że jakoś udźwi­gnę ten cię­żar.

Qui-Gon zaśmiał się cicho i już bez słowa poszedł do swo­jej małej kabiny, zosta­wia­jąc Obi-Wana samego.

„No widzisz? Żar­tuje z tobą. Nie żar­to­wałby tak, gdyby naprawdę roz­cza­ro­wały go twoje wyczyny na Teth”.

A jed­nak do tych roz­cza­ro­wań docho­dziło tak czę­sto… Tak wiele mu się nie uda­wało. Wina nie mogła spo­czy­wać wyłącz­nie na bar­kach star­szego Jedi: był prze­cież mistrzem, a Obi-Wan tylko uczniem. Choć prze­cież Qui-Gon Jinn potra­fił też sam sobie prze­czyć, bywał tajem­ni­czy i nie­ja­sny, a cza­sem robił coś dokład­nie na odwrót, niż zale­cali w danej sytu­acji przy­wódcy Świą­tyni. Jed­nak jeśli Qui-Gon zacho­wy­wał się… no cóż, nie­orto­dok­syj­nie, to zada­nie pada­wana pole­gało na zro­zu­mie­niu tego i dosto­so­wa­niu się do jego metod.

W teo­rii. Bo w prak­tyce Obi-Wan na­dal nie umiał prze­wi­dy­wać, kiedy i w jaki spo­sób jego mistrz zlek­ce­waży zasady. Rzadko też rozu­miał, dla­czego to robił. I w miarę jak dora­stał, coraz bar­dziej fru­stro­wała go bun­tow­ni­cza natura Qui-Gona.

„Zasady są zasa­dami nie bez przy­czyny – roz­my­ślał Obi-Wan, wpa­tru­jąc się w falu­jące, inten­syw­nie nie­bie­skie świa­tło nad­prze­strzeni. – Nie są przy­pad­kowe. Zasady Jedi ist­nieją po to, by kie­ro­wać nas ku wyż­szemu dobru i żeby zmniej­szać poczu­cie nie­pew­no­ści”.

Co wię­cej, zasady dało się zapa­mię­tać. Mogły być zapi­sy­wane, badane, potwier­dzane. Sta­no­wiły dokładne prze­ci­wień­stwo archa­icz­nych mistycz­nych pism, które Qui-Gon cenił chyba bar­dziej niż jakie­kol­wiek inne tek­sty zakonu. Od spe­ku­la­cji Obi-Wan zde­cy­do­wa­nie wolał pew­ność – jeśli była moż­liwa do osią­gnię­cia.

Naj­bar­dziej fru­stru­jące oka­zy­wało się jed­nak to, że metody Qui-Gona dzia­łały – zazwy­czaj. Te dziwne, zmienne, sza­leń­cze porywy, któ­rymi się kie­ro­wał, dobrze mu słu­żyły.

A to ozna­czało, że bycie Jedi obej­mo­wało coś, czego Obi-Wan jesz­cze nie rozu­miał.

„Na Moc – jestem genialny”.

Skrom­ność nie nale­żała do cnót cenio­nych tam, gdzie wycho­wał się Pax, i zapewne dla­tego ni­gdy nie zdo­łał się jej nauczyć. Jego zda­niem skrom­ność cecho­wała nudzia­rzy.

„Oczy­wi­ście nie bada­łem jako pierw­szy poten­cjału krysz­ta­łów kyber – roz­wa­żał Pax, przy­go­to­wu­jąc „Meryxa” do wyj­ścia z nad­prze­strzeni. – Jed­nak więk­szość takich badań z pew­no­ścią pro­wa­dzili Jedi. Nie ujaw­ni­liby raczej żad­nych wyni­ków, bo stwo­rzy­łyby jesz­cze więk­szy popyt na kyber. A prze­cież posia­da­nie krysz­ta­łów nie jest nie­le­galne na żad­nej ze zna­nych mi pla­net”.

Być może działo się tak dla­tego, że Pax ni­gdy nie kło­po­tał się spraw­dza­niem, na co pozwa­lało lub nie pozwa­lało prawo poszcze­gól­nych świa­tów, bo to takie nie­ważne szcze­góły, bla bla bla… To zada­nie nale­żało do Rahary, to ona zawsze się wszyst­kim przej­mo­wała. Ale też czy można się jej było dzi­wić?

– Już nie­da­leko? – zapy­tała wesoło Rahara, wcho­dząc do kok­pitu. Jej jedwa­bi­ste czarne włosy, zwią­zane z tyłu, odsła­niały jej twarz, dając przy­jemny, este­tyczny efekt.

– Wiesz dosko­nale, że tak.

Odchy­liła się w fotelu, wykła­da­jąc nogi na kon­so­letę – nikomu innemu Pax by na to nie pozwo­lił.

– A ty wiesz, że miła roz­mowa cza­sem zaczyna się od tego, że jej uczest­nicy potwier­dzają to, co już wie­dzą.

– Wpo­jono mi w dzie­ciń­stwie, że bez­po­śred­niość to zaleta.

Rahara wes­tchnęła.

– Zosta­łeś wycho­wany przez dro­idy pro­to­ko­larne, które raczej nie są eks­per­tami od nor­mal­nej ludz­kiej komu­ni­ka­cji. Ale mógł­byś się jej nauczyć, gdy­byś tylko poćwi­czył.

– Strata czasu – odparł Pax.

Zaci­snęła usta, ale już się nie ode­zwała. W grun­cie rze­czy Pax powi­nien poczuć w związku z tym ulgę…

Lubił Raharę bar­dziej niż jaką­kol­wiek inną znaną mu orga­niczną formę życia. Kiedy ją zatrud­nił przed kil­koma mie­sią­cami, wie­dział, że będzie się ide­al­nie nada­wać do pracy, którą się zaj­mo­wał, nie zda­wał sobie jed­nak sprawy, jak bez­pro­ble­mowo będzie się z nią doga­dy­wał. Ani jak przy­jem­nie będzie mu się z nią roz­ma­wiało czy sły­szało jej śmiech. Tro­chę mu zabrało, zanim się zorien­to­wał, że sto­sunki mię­dzy nimi prze­szły z rela­cji współ­pra­cow­ni­ków do przy­jaźni… A potem z przy­jaźni w coś innego. Pew­nego wie­czoru, kiedy opróż­niali na spółkę butelkę wina, wyda­wało się przez chwilę, jakby sprawy mogły… jakby mogły wyrwać się im spod kon­troli.

Pax sko­rzy­stał więc z oka­zji, żeby wyja­śnić, że ludz­kie emo­cje trwają naprawdę krótko, są zwod­ni­cze i nie mogą sta­no­wić pod­stawy inte­rak­cji ludzi racjo­nal­nych. W życiu prze­cież liczyła się tylko racjo­nal­ność, prawda?

Sądząc po reak­cji Rahary, uwa­żała ina­czej. Ale ich współ­praca ukła­dała się tak samo gładko jak przed­tem, choć nie­kiedy poja­wiały się mię­dzy nimi nie­zręczne chwile mil­cze­nia. Pax uznał, że powi­nien czuć się z tego zado­wo­lony.

I z pew­no­ścią w końcu tak będzie.

Uśmiech­nął się, kła­dąc ręce na przy­ci­skach i powie­dział do Rahary:

– A teraz pozwól, że przed­sta­wię ci szczę­śliwy i zapo­mniany świat – Pijal.

„Meryx” wysko­czył z nad­prze­strzeni w stan­dar­do­wej odle­gło­ści od wid­nie­ją­cego przed nimi świata, pokry­tego w więk­szo­ści nie­bie­skimi oce­anami. Wzdłuż rów­nika i zwrot­ni­ków roz­cią­gały się duże, zie­lono-złote wyspy. Ku zasko­cze­niu Paxa wokół Pijala orbi­to­wały stare gene­ra­tory osłon, w związku z czym kilka innych stat­ków uno­siło się tak jak oni nad pla­netą, cze­ka­jąc na pozwo­le­nie na lądo­wa­nie. Zda­niem Paxa tak stare osłony miały praw­do­po­dob­nie zbyt słabą moc, by zatrzy­mać sta­tek więk­szy niż prom typu Theta. Zapewne ocze­ki­wa­nie na pozwo­le­nie sta­no­wiło czy­stą for­mal­ność.

Zresztą nie musieli uda­wać się na sam Pijal. Pax wska­zał księ­życ poro­śnięty ciemną roślin­no­ścią.

– A oto miej­sce, które – jak sądzę – sta­nowi naj­lep­sze źró­dło kyberu w całej galak­tyce – oznaj­mił.

Rahara patrzyła bez­na­mięt­nie przez ilu­mi­na­tor.

– Mogła­byś oka­zać odro­binę entu­zja­zmu – obru­szył się Pax. – A przy­naj­mniej zain­te­re­so­wa­nia.

Wstała, nie odpo­wia­da­jąc ani sło­wem. Nie zaszczy­ciła go nawet spoj­rze­niem.

Czyżby znowu zła­mał jakieś nie­znane zasady ety­kiety spo­łecz­nej…? Dro­idy pro­to­ko­larne 3PO, które go wycho­wały, nauczyły go recy­to­wać reguły obo­wią­zu­jące na tysiącu róż­nych pla­net… Ale nie­wiele mu mówiły o sto­so­wa­niu ich w prak­tyce. Zacho­wa­nie żywych istot rzadko opie­rało się na jasnych zasa­dach – czę­sto zaś oka­zy­wało się bar­dzo zło­żone i zawsze zupeł­nie inne niż w symu­la­cjach. Pax zazwy­czaj radził sobie z tym poprzez cał­ko­wite lek­ce­wa­że­nie reguł doty­czą­cych postę­po­wa­nia wśród innych. Zda­wał też sobie jed­nak sprawę z tego, że nie sto­su­jąc się do nich, mógł zra­nić uczu­cia Rahary. A jego wspól­niczka była ostat­nią osobą w galak­tyce, którą chciałby skrzyw­dzić.

Ode­zwał się na próbę:

– A, i oczy­wi­ście jestem świa­dom, i to w pełni, że ni­gdy nie prze­ana­li­zo­wał­bym danych z tej pla­nety, gdyby nie twoja wstępna ana­liza tabel mine­ra­lo­gicz­nych – genialne obli­cze­nia doty­czące danych…

– Nie mówi­łeś, że będą tu statki Czerki. – Głos Rahary brzmiał sztywno i bez­barw­nie.

Co? Jak mógł to prze­ga­pić? Pax zaklął w duchu, dopiero teraz roz­po­zna­jąc krą­żow­nik „Nacisk” nale­żący do Kor­po­ra­cji Czerka, długi i masywny, który zapewne mógł prze­wo­zić i dzie­sięć tysięcy osób. Skany potwier­dziły obec­ność rów­nież innych stat­ków Czerki, co dowo­dziło, że firma pro­wa­dziła inten­sywne inte­resy na Pijalu i na jego księ­życu.

– Nie wie­dzia­łem. Prze­pra­szam.

– Oczy­wi­ście, że nie wie­dzia­łeś – rze­kła cicho. Wpa­try­wała się ciem­nymi oczami w sta­tek jak we wroga. I w pew­nym sen­sie, jak Pax dobrze wie­dział, był to wróg. – Nie spraw­dzi­łeś. Nie możesz cze­goś wie­dzieć, póki tego nie spraw­dzisz.

Pax nie uwa­żał za potrzebne spraw­dza­nia w każ­dym ukła­dzie, czy nie ma tam aby Kor­po­ra­cji Czerka, nie­za­leż­nie od tego, co wycier­piała w dzie­ciń­stwie Rahara. Kwe­stię tę mógł jed­nak poru­szyć innym razem, kiedy jego part­nerka prze­sta­nie być taka blada i drżąca, a przed nimi nie będzie się znaj­do­wał sta­tek kor­po­ra­cji tak wielki, że mógłby do ładowni zapa­ko­wać znaczny pro­cent całego pasa aste­roid. Sta­ra­jąc się nadać swo­jemu gło­sowi łagodny ton, powie­dział więc tylko:

– Jeśli wola­ła­byś, żeby­śmy stąd odle­cieli, w galak­tyce są też inne klej­noty.

– Nie. Nie widzę powodu, dla któ­rego obec­ność Czerki mia­łaby mnie powstrzy­mać przed tak zyskowną robotą. – Rahara pod­cią­gnęła rękawy. Ten gest zwy­kle ozna­czał, że wzmac­niała swoją deter­mi­na­cję. Spoj­rzała na niego z ukosa i dodała: – Poza tym nie zniósł­byś, gdy­byś musiał stąd odle­cieć bez spraw­dze­nia, czy kyber rze­czy­wi­ście tu jest.

– Chylę czoła przed odwagą, jaką oka­zu­jesz, i twym współ­czu­ciem dla mej pro­stej natury. W takim razie na księ­życ!

Pax skie­ro­wał „Meryxa” w stronę sate­lity, uda­jąc, że nie zauważa, jak Rahara wpa­truje się w krą­żow­nik Czerki, dopóki ten nie znik­nął w odle­głym mroku.

Rozdział 4

Roz­dział 4

Dziwne zacho­wa­nie Hut­tów jest. – Mistrz Yoda podra­pał się w pod­bró­dek, przy­gła­dza­jąc kilka rosną­cych tam bia­łych wło­sków drobną dło­nią z pazu­rami. – A jed­nak ważne, czuję, to nie jest.

– Zga­dzam się. – Mace Windu odchy­lił się do tyłu w fotelu. – To drobni prze­stępcy, któ­rzy sta­rają się wyda­wać potęż­niejsi niż w rze­czy­wi­sto­ści. Ata­ku­jąc was, pod­jęli ryzyko, ale wpi­suje się to w ich ogólny sche­mat dzia­ła­nia.

Qui-Gon nie miał do końca pew­no­ści, czy się z tym zga­dza, ale posta­no­wił nie drą­żyć tematu. Jeśli Hut­to­wie zechcą naro­bić więk­szego zamie­sza­nia, reszta galak­tyki i tak się o tym dowie. Poza tym wie­dział, że w roz­mo­wach z Naj­wyż­szą Radą Jedi musiał sta­ran­nie wybie­rać sprawy, o które chciał wal­czyć.

Wybie­rał ich wiele, choć w ostat­nich latach mniej niż poprzed­nio.

Jak zwy­kle po powro­cie z misji Qui-Gon został wezwany do sali obrad Naj­wyż­szej Rady. Zapa­dła już noc – zwy­kle Rada nie zbie­rała się tak późno, a przy­naj­mniej nie w zwy­kłych spra­wach – i ciem­ność na zewnątrz roz­pra­szał chaos ruchu powietrz­nego na Coru­scant i świa­tła stat­ków. Tutaj jed­nak, w tym pomiesz­cze­niu, pano­wał spo­kój. Qui-Gon roz­ko­szo­wał się owym kon­tra­stem.

Mistrzyni Bil­laba pochy­liła się ze zmarsz­czo­nym czo­łem nad data­pa­dem.

– Mar­twi mnie to nie­po­ro­zu­mie­nie mię­dzy tobą i twoim pada­wa­nem. Nie pierw­szy raz wspo­mi­nasz o takich trud­no­ściach.

Qui-Gon skło­nił lekko głowę.

– Mnie rów­nież to mar­twi. Obi-Wan jest silny w Mocy i zawsze chęt­nie wyko­nuje swoje obo­wiązki. Wina musi leżeć po mojej stro­nie. Oba­wiam się, że po pro­stu jeste­śmy do sie­bie nie­do­pa­so­wani. Mimo sta­rań nie jestem w sta­nie dosto­so­wać swo­ich metod szko­le­nio­wych do jego potrzeb.

Yoda prze­chy­lił głowę.

– Dosto­so­wać się i on musi. Współ­pracy nie przez indy­wi­du­alny wysi­łek nauczyć się można. Tylko razem postępy czy­nić może­cie.

Gdyby Qui-Gon przy­znał rację tej suge­stii – a zda­wała się bar­dzo racjo­nalna – wią­za­łoby się to z prze­nie­sie­niem czę­ści winy na Obi-Wana, czego wolałby nie robić. Nie ode­zwał się więc w ogóle. Rada miała zwy­czaj zakła­dać, że cisza ozna­czała zgodę, zaś Qui-Gon odkrył, że nie­kiedy było mu to na rękę.

Ocze­ki­wał jed­nak, że Rada zapyta go w końcu, czy nie chce, aby szko­le­niem Obi-Wana zajął się inny mistrz. Przed roz­po­czę­ciem spo­tka­nia zda­wał sobie sprawę, że mogą mu dziś zadać to pyta­nie, ale na­dal nie wie­dział, co odpo­wie­dzieć. Napię­cie, które odczu­wał, wyda­wało się gor­sze, niż się spo­dzie­wał, może dla­tego, że nie miał poję­cia, jakiej odpo­wie­dzi chciałby udzie­lić…

…A może dla­tego, że cisza w sali trwała tym razem podej­rza­nie długo.

Qui-Gon znów sku­pił więc uwagę na ota­cza­ją­cych go mistrzach, któ­rzy… wymie­niali pełne wycze­ki­wa­nia spoj­rze­nia.

Wypro­sto­wał się.

– Rada ma dla nas inną misję?

Może zamie­rzali wypró­bo­wać ich jesz­cze raz, zanim podejmą jakąś decy­zję o prze­nie­sie­niu Obi-Wana?

– Tak, inne zada­nie dla cie­bie mamy. – Yoda opu­ścił uszy, co ozna­czało u niego sku­pie­nie. – Roz­wa­żyć sta­ran­nie je musisz.

Mace Windu wypro­sto­wał się i zło­żył dło­nie w for­mal­nym geście sza­cunku.

– Zapewne nie sły­sza­łeś, że mistrz Dapa­tian zamie­rza w przy­szłym mie­siącu opu­ścić Radę.

Qui-Gon spoj­rzał na Poliego Dapa­tiana, bar­dzo sza­no­wa­nego mistrza… Tak bar­dzo, że Qui-Gon nawet nie zauwa­żył, jak znacz­nie w ostat­nich latach się posta­rzał.

– To wielka strata.

– Żywimy nadzieję, że przy­nie­sie nam to rów­nież korzyść – odparł Mace. – Qui-Gonie, niniej­szym pro­po­nu­jemy ci człon­ko­stwo w Radzie.

Czyżby się prze­sły­szał? Nie, z pew­no­ścią nie. Qui-Gon powoli powiódł wzro­kiem po kręgu mistrzów, przy­glą­da­jąc się każ­demu człon­kowi Rady z osobna. Nie­któ­rzy wyglą­dali na roz­ba­wio­nych, inni na zado­wo­lo­nych. Kilku, w tym Yoda, spra­wiało wra­że­nie raczej zre­zy­gno­wa­nych. Ale pro­po­zy­cja nie została zło­żona spon­ta­nicz­nie.

– Przy­znam, że… Zasko­czy­li­ście mnie – rzekł w końcu Qui-Gon.

– Och, nie wąt­pię. – W gło­sie Mace’a zabrzmiała nuta sar­ka­zmu. – Kilka lat temu sami byli­by­śmy zdzi­wieni tym, że kie­dyś będziemy to w ogóle brali pod uwagę. Ale od tego czasu wszy­scy się zmie­ni­li­śmy. Doj­rze­li­śmy. Co ozna­cza, że moż­li­wo­ści rów­nież się zmie­niły.

Qui-Gon mil­czał przez chwilę, pró­bu­jąc się opa­no­wać. Bez żad­nego uprze­dze­nia nade­szła jedna ze zwrot­nych chwil w jego życiu. Wszystko, co powie i zrobi w kolej­nych dniach, będzie miało ogromne zna­cze­nie.

– Zwy­kle kry­ty­ko­wa­li­ście moje metody. Choć pew­nie powie­dzie­li­by­ście raczej, że ja kry­ty­ko­wa­łem wasze.

– Prawda to jest – zgo­dził się Yoda.

Depa Bil­laba rzu­ciła mu nie­od­gad­nione dla Qui-Gona spoj­rze­nie.

– Prawdą jest rów­nież, że Naj­wyż­sza Rada potrze­buje wię­cej róż­nych punk­tów widze­nia – powie­działa.

Czyżby Rada naprawdę pod­jęła sen­sowną decy­zję? Qui-Gon miał nadzieję, że żaden z roz­mów­ców nie odczy­tał tej myśli.

Mace ski­nął głową.

– Ow­szem, Qui-Gonie, czę­sto się nie zga­dza­li­śmy. Czy nawet się sprze­cza­li­śmy. Ale zawsze dzia­ła­łeś w posza­no­wa­niu wła­dzy Rady, nie porzu­ca­jąc swo­ich wewnętrz­nych prze­ko­nań. To dowód, że masz wielki talent do…

– Dyplo­ma­cji? – pod­su­nął Qui-Gon.

– Raczej do wyczu­wa­nia rów­no­wagi – spro­sto­wał Mace.

W kon­tak­tach z Radą Qui-Gon stą­pał po cien­kim lodzie i czę­sto zda­rzały mu się potknię­cia, w miarę upływu lat jed­nak coraz rza­dziej. Nauczył się dość dobrze nego­cjo­wać z tym sza­cow­nym cia­łem. A teraz wyglą­dało na to, że Rada doj­rzała do tego, by zacząć naprawdę słu­chać jego samego.

Qui-Gon od dziecka ni­gdy nie wyobra­żał sobie człon­ko­stwa w naj­wyż­szym orga­nie zakonu. Na początku szko­le­nia Qui-Gona Dooku roze­śmiał się kie­dyś wła­śnie pod­czas ich roz­mowy na temat Rady.

– Pada­wa­nie, ty zawsze masz swoje zda­nie – rzekł wtedy do niego. – Rada nie zawsze życz­li­wie do tego pod­cho­dzi.

Zwa­żyw­szy, jak wiele razy Qui-Gon wcho­dził w spór z Radą, od swo­ich naj­wcze­śniej­szych dni w roli ryce­rza Jedi po ostatni kon­flikt sześć tygo­dni temu, zawsze zakła­dał, że ni­gdy nie dotrze na szczyt hie­rar­chii zakonu.

Teraz jed­nak mogło tak się stać. I tak się sta­nie. Będzie mógł wpły­wać na decy­zje Rady, a może dopro­wa­dzić do nie­któ­rych zmian, które chęt­nie widziałby w zako­nie. Otwo­rzyła się przed nim naj­więk­sza szansa w jego życiu.

– To dla mnie zaszczyt – rzekł Qui-Gon. – Pro­szę was o tro­chę czasu. Przed przy­ję­ciem pro­po­zy­cji chciał­bym nad tym pome­dy­to­wać.

Oczy­wi­ście, że ją przyj­mie. Medy­ta­cja jed­nak pozwoli mu głę­biej roz­wa­żyć, jak to go zmieni i jakie zna­cze­nie ma ta ważna rola.

– Bar­dzo roz­sąd­nie – pochwa­liła Depa. – Więk­szość tych, któ­rym zapro­po­no­wano fotel w Radzie, zro­biło to samo, ja rów­nież. Jeśli ktoś się na to nie zde­cy­do­wał… Cóż, zapewne nie wie­dział, w co się pakuje.

Po sali roz­szedł się śmiech. Poli Dapa­tian zabul­go­tał z roz­ba­wie­niem za maską z respi­ra­to­rem. Uśmiech Depy był zaraź­liwy i Qui-Gon zorien­to­wał się, że go odwza­jem­nia. Choć Rada ni­gdy nie oka­zy­wała mu wro­go­ści, Qui-Gon po raz pierw­szy poczuł głęb­sze poro­zu­mie­nie z jej człon­kami – przy­ja­ciel­ską rela­cję osób rów­nych sobie. Teth i Hut­to­wie nagle wydali mu się pro­ble­mem sprzed wielu lat. Przy­szłość jaśniała tak inten­syw­nie, jakby miała zaraz przy­ćmić teraź­niej­szość.

„Spo­koj­nie – powie­dział sobie w duchu. – Nawet coś takiego jak zapro­sze­nie do Naj­wyż­szej Rady nie powinno ci ude­rzyć do głowy”.

– Roz­wa­żyć ostroż­nie to musisz – zaskrzy­piał Yoda, jedyny czło­nek Rady, który zacho­wał śmier­telną powagę. – Odpo­wie­dzi pośpiesz­nej nie powi­nie­neś udzie­lić.

– Oczy­wi­ście. – Czy Qui-Gon sam nie poka­zał przed chwilą, że wła­śnie tak zamie­rzał postą­pić?

Zanim zdą­żył się dłu­żej zasta­no­wić nad sło­wami Yody, ode­zwał się Mace:

– Ta pro­po­zy­cja w pew­nym sen­sie poja­wia się w dobrej chwili. Może to poten­cjal­nie roz­wią­zać inne pro­blemy.

Dopiero wtedy do Qui-Gona dotarły impli­ka­cje jego decy­zji: jeśli sta­nie się człon­kiem Rady, Obi-Wan otrzyma innego mistrza.

Człon­kom Rady nie zaka­zy­wano szko­le­nia pada­wa­nów. Jeden z kole­gów Qui-Gona z adep­to­rium został dawno temu pada­wa­nem mistrza Dapa­tiana. Wyjąt­ków doko­ny­wano rów­nież w cza­sach kry­zysu, kiedy wszy­scy musieli podej­mo­wać się dodat­ko­wych zadań. Odstęp­stwa takie zda­rzały się jed­nak rzadko. Człon­ko­stwo w Radzie wyma­gało mnó­stwa czasu, sku­pie­nia i zaan­ga­żo­wa­nia. Zrów­no­wa­żone łącze­nie tej pracy z rów­nie uświę­co­nym zada­niem wycho­wy­wa­nia pada­wana – no cóż, byłaby to trudna sytu­acja i praw­do­po­dob­nie nie­spra­wie­dliwa zarówno dla mistrza, jak i dla ucznia. Taki trud ośmie­lali się pod­jąć tylko ci, któ­rzy nale­żeli do Rady od bar­dzo dawna i zdą­żyli dosto­so­wać się do wyma­gań zwią­za­nych z tymi obo­wiąz­kami.

– Rozu­miem, o czym mówisz – powie­dział powoli Qui-Gon. – Być może tak byłoby lepiej. Muszę jed­nak się nad tym zasta­no­wić.

– Oczy­wi­ście – odparła cie­pło Depa.

Yoda poki­wał głową bez słowa, zaci­ska­jąc palce na lasce z drewna krzaka gimer.

Mace Windu pod­niósł się z fotela i poło­żył dłoń na ramie­niu Qui-Gona.

– Oczy­wi­ście zacho­wamy tę pro­po­zy­cję w tajem­nicy, dopóki nie posta­no­wisz do nas dołą­czyć. Obec­nie jedyną osobą poza tą salą, która o tym wie, jest kanc­lerz Kaj. Jeśli jed­nak chcesz omó­wić to z pada­wa­nem Keno­bim lub kimś innym, możesz swo­bod­nie to uczy­nić, pod warun­kiem, że obie­cają zacho­wać dys­kre­cję.

– Rozu­miem.

Qui-Gon wyszedł z sali Rady na kory­tarz Świą­tyni, czu­jąc się co naj­mniej dziw­nie. Nie nazwałby tego oszo­ło­mie­niem, bo w pew­nym sen­sie wyglą­dało to dokład­nie na odwrót: każdy detal oto­cze­nia ude­rzał go wyra­zi­sto­ścią i świe­żo­ścią, czy cho­dziło o kolo­rowe wzory mar­mu­ro­wej mozaiki na posadzce, czy o czer­woną lamówkę szaty mło­dej rycerki Jedi. Zupeł­nie jakby pro­po­zy­cja człon­ko­stwa w Radzie polep­szyła jego wzrok – postrze­gał teraz świat w inny spo­sób i zapewne spę­dzi resztę życia, ucząc się rozu­mieć tę róż­nicę.

„Rada – powie­dział do sie­bie. – Na Moc, Rada!”.

Może inny Jedi oka­załby otwar­cie radość lub uległ poku­sie i poczuł dumę. Qui-Gon Jinn był ule­piony z innej gliny. Poza tym jego szczę­ście mąciła sprawa Obi-Wana.

Rze­czy­wi­ście uwa­żał, że nie paso­wali do sie­bie jako nauczy­ciel i uczeń. Głów­nym powo­dem, dla któ­rego do tej pory nie popro­sił o przy­dzie­le­nie Obi-Wanowi innego mistrza, było to, że jego pada­wana – och, jak dobrze o tym wie­dział! – bar­dzo by to zra­niło i że winiłby za to sie­bie. Pro­po­zy­cja Rady spra­wiała, że prze­nie­sie­nie chłopca pod opiekę innego mistrza mia­łoby cha­rak­ter bez­oso­bowy – czy­sto prak­tyczny. A Obi-Wan otrzy­małby nauczy­ciela, który lepiej by go wspie­rał.

A zatem dla­czego na samą myśl o tym Qui-Gona prze­peł­niało dogłębne poczu­cie straty?

Pla­neta miała przy­jemny, cie­pły kli­mat. W takich warun­kach latem wzgó­rza okry­wają się bujną roślin­no­ścią, win­nice rodzą grona, z któ­rych robi się wina naj­wyż­szej klasy, a wyso­kie, smu­kłe drzewa igla­ste falują lekko na wie­trze. Na Pijalu było pięk­nie. Wszy­scy tak mówili. Jej naj­ja­śniej­sza wyso­kość księż­niczka Fanry nie miała powodu, by w to nie wie­rzyć.

Wola­łaby jed­nak sama wyro­bić sobie opi­nię.

– Podobno Naboo jest zachwy­ca­jące – mówiła do regenta Aver­rossa, macha­jąc nogami pod sie­dzi­skiem tronu. Choć miała już pra­wie czter­na­ście lat, wciąż nie do końca się­gała sto­pami ziemi. Jej rude włosy były scho­wane pod kre­mową chu­stą i tylko kilka nie­sfor­nych loków przy­po­mi­nało, jak inten­sywna barwa się pod nią kryje. – Toy­da­ria podobno nie jest taka ładna, ale i tak mnie cie­kawi. I Alde­raan. To podobno naj­pięk­niej­sza pla­neta w Świa­tach Jądra. Naboo ma kró­lową mniej wię­cej w moim wieku, a Toy­da­ria króla tylko o kilka lat star­szego. A na Alde­raanie jest księż­niczka, prawda? Breha? Mogli­by­śmy zor­ga­ni­zo­wać jakiś szczyt. Szczyt „nowego poko­le­nia przy­wód­ców galak­tycz­nych”.

– Zna­ko­mi­cie powie­dziane – powie­działa Meritt Col, dyrek­torka sek­tora w Kor­po­ra­cji Czerka. Czerka pro­wa­dziła inte­resy na Pijalu od tylu stu­leci, że jej wysocy urzęd­nicy wcho­dzili w skład dworu. Col radziła sobie z tym lepiej niż inni. – Jako slo­gan hasło to jest chwy­tliwe, wyra­zi­ste, inspi­ru­jące. Wasza wyso­kość pora­dzi­łaby sobie zna­ko­mi­cie na jed­nej z rekla­mo­wych pla­net Czerki. Oczy­wi­ście gdyby zre­zy­gno­wała pani z tronu. – Col roze­śmiała się z wła­snego żartu.

Fanry skrzy­wiła usta w zdaw­ko­wym uśmie­chu. W życiu nie zre­zy­gno­wa­łaby z tronu, dla nikogo ani dla niczego, a już na pewno nie po to, żeby wymy­ślać reklamy dla Czerki.

Lord regent jakby w ogóle nie usły­szał, co powie­działa Col. Spoj­rzał za to poważ­nie na Fanry.

– Nie ma czasu na waka­cje – rzekł. Sie­dział nie w jed­nym z ele­ganc­kich foteli, ale na kamien­nej ławce pod jed­nym z wyso­kich, zabar­wio­nych na różowo okien w sali tro­no­wej, stu­ka­jąc cięż­kim butem w spi­ralne reliefy zdo­biące kamień. Fanry zawsze widziała w Aver­ros­sie varac­tyla trzy­ma­nego w zbyt małej zagro­dzie – czu­ją­cego się nie­swojo, nie­spo­koj­nie i sprę­żo­nego do ucieczki. – I dobrze o tym wiesz.

– Nie mówi­łam nic o waka­cjach. Mówi­łam o szczy­cie.

– I nie cho­dziło ci ani o jedno, ani o dru­gie – odpa­ro­wał. – Powiedz, Fanry, jak ci się wydaje, dla­czego nagle nabra­łaś tak wiel­kiej ochoty na podróże?

Fanry powstrzy­mała wes­tchnie­nie. Kiedy się miało Jedi za regenta – nawet tak nie­kon­wen­cjo­nal­nego, nawet takiego, który zde­cy­do­wa­nie wolał się zacho­wy­wać bar­dziej jak włó­częga niż ary­sto­krata – ozna­czało to, że musiała nie­ustan­nie pogłę­biać wie­dzę o sobie samej. Oso­bi­ście uwa­żała, że znała się cał­kiem dobrze, ale wie­działa też, że Aver­ross będzie jej zada­wał pyta­nie za pyta­niem, dopóki mu nie odpo­wie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki